Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 24 listopada 2021

Tydzien przedindyczy :)

Jak napisalam w ostatnim poscie, w piatek, 19 listopada, po pracy pojechalam prosto do domu, nie zajezdzajac na zakupy (juppi!). Bi znow odebrala ze szkoly mama jej kolezanki i Starsza pojechala do nich sie chwile pobawic.

Bi, jej najlepsza psiapsiola oraz, na doczepke, jej mlodsza siostra :)
 

Kiedy wszyscy zjedlismy obiad i troche odsapnelismy, przy wielkich protestach zagonilam Potworki do lekcji z Polskiej Szkoly. Bi sie wrecz poryczala, po swojemu tupiac nogami, ze dlaczego nie zrobilismy ich wczesniej i ze piatek to jej najlepszy dzien, a ja go wlasnie zrujnowalam. No tak, bo przeciez pilnowanie lekcji, to moja dzialka... :/ Nik zas oznajmil, ze nie idzie i nie moge go zmusic. :D Starsza narobila rabanu, a okazalo sie, ze albo miala szczescie, albo tegoroczna pani zadaje im niewiele pracy domowej, bo gdzie Nik mial uzupelnic tekst odpowiednimi zmiekczeniami oraz opisac smoka, ona miala tylko odmienic trzy rzeczowniki przez przypadki. Do tego Mlodszy musial nauczyc sie opowiadac legende o hejnale, zas Bi czytac wybrany fragment czytanki. Oczywiscie panna wybrala najkrotszy akapit. ;) W kazdym razie mam nadzieje, ze tak juz zostanie, bo w przeszlosci bywalo, ze siedzialam z Potworkami nad lekcjami po dwie godziny, a teraz uwineli sie w pol. :)

W sobote rano, o dziwo pojechali do szkoly juz bez protestu. Bi poczatkowo tylko prosila zebym weszla z nia jeszcze raz poszukac sali, bo nie pamietala gdzie isc. Przy wejsciu wpadlismy jednak na moja kolezanke i jej corke, ktora zaoferowala, ze pomoze Starszej znalezc jej sale (sama chodzi z Kokusiem), wiec matka okazala sie niepotrzebna. Nik na propozycje pomocy tylko wzruszyl ramionami, ze on sam wie gdzie isc. Okey... ;) W czasie gdy Potworki uczyly sie ciezkiego jezyka przodkow (:D), matka pojechala na tygodniowe zakupy spozywcze. Po powrocie do domu i rozpakowaniu siatek, mialam troche ponad godzine, zanim musialam wyjezdzac po dzieciaki. Glupia ja, zamiast klapnac na tylku i wypic kawke, zabralam sie za cos, do czego przymierzalam sie od dluzszego czasu, tylko nie moglam sie zmobilizowac. Mianowicie, wzielam worek na smieci i ruszylam do pokoju Mlodszego. Nik ma niestety manie zbieractwa. Jemu wszystko zawsze sie przyda i nigdy nic nie wyrzuci, nawet zabawek, ktore sa popsute lub polamane i tak stare, ze od dawna sie nimi nie bawi... Co gorsza, znosi kolejne smieci. Praktycznie codziennie w kieszeniach jego spodni znajduje jakies "skarby". Dzieci w szkole gubia lub wyrzucaja, a on zbiera... Jeszcze rozumiem czasem jakas figurke czy gumke do zmazywania, czy nawet przypadkowy klocek Lego. Nik jednak przynosi polamane czesci czegos, przykrotkie od wielokrotnego ostrzenia olowki, a ostatnio taka malutka gierke, gdzie kuleczke trzeba przeprowadzic przez labirynt, kojarzycie? Niby ok, sama lubilam takie gierki jak bylam mala. Tyle, ze akurat ta Nikowi jeszcze w szkole spadla, wieczko sie odpadlo, kuleczka wyleciala i juz jej nie znalazl. Nie przejmujac sie, zlozyl z powrotem dwie czesci i przyniosl je do domu, zupelnie ignorujac moje upomnienia, zeby wywalil to do kosza, bo bez kulki i tak jest bezuzyteczne... Dodatkowo, Mlodszy "przygarnia" wszystkie zabawki, ktore proponuje mu Bi. Starsza sprzata swoj pokoj nawet dosc regularnie, ale jest cwana. Nie chce jej sie biegac na dol do kosza, wiec pyta brata czy nie chce tej czy tamtej zabawki, a Nik zawsze, zaaawsze chce. ;) W ten sposob, ma w swoim pokoju kolekcje ubranek i mebelkow dla Barbie, nie mowiac juz o samych lalkach oraz Poly Pocket, ktorymi nigdy sie nie bawil i bawic nie bedzie, bo przeciez on kocha tylko auta, Bakugan'y i ostatnio Minecraft'a. No ale siostra sie pozbywa, wiec on chetnie sie zaopiekuje. :D A poniewaz na moja propozycje posprzatania i wyrzucenia niepotrzebnego balaganu, uderza w placz, wiec stwierdzilam, ze sama zrobie "czystki". Wywalilam pol wielkiego wora na smieci, ale niestety nie udalo mi sie skonczyc. Bede musiala wrocic tam innego dnia. Mlodszy zachwycil sie porzadkiem na biurku, ale na szczescie nie zauwazyl braku niektorych "skarbow". Pechowo jednak, Nik od czasu do czasu przypomina sobie, ze mial taka czy inna rzecz i potrafi urzadzic afere, ze nie moze jej znalezc, nawet ze dwa lata odkad ja "zutylizowalam". Niewykluczone wiec, ze z opoznieniem, ale jeszcze mi sie oberwie. :D Reszta soboty to juz zwyczajowe sprzatanie, gotowanie (to dla M.), dmuchanie lisci oraz wieczorny relaks przy kominku. No i jeszcze msza, bo malzonek w niedziele ponownie szedl do pracy.

W niedziele rano, jak napisalam wyzej, M. wyruszyl do roboty, zaliczajac tym samym czternasty dzien pracy pod rzad. I niewazne, ze sobota i niedziela to praca tylko do 11 rano. Krocej czy nie, ale nadal trzeba sie zerwac juz o 4 rano, a dzien, nawet przy krotszej pracy, nigdy nie bedzie tak relaksujacy jak ten calkowicie wolny. Potworki oraz ja mielismy za to spokojniutki ranek, z wylegiwaniem sie w lozku do oporu. To znaczy, takie wylegiwanie lubie ja oraz Nik, ktory oglada sobie filmiki na tablecie lub gra w lozku az wstanie matka. Bi, z jakiegos powodu, woli wyjsc spod cieplutkiej kolderki i przeniesc sie na ulubiony fotel w salonie. Co prawda tam tez ma puchaty kocyk, wiec moze sie zakryc i jest jej zapewne rownie przytulnie, co w lozku. ;) Kiedy M. wrocil zalapal sie akurat na koncowke skokow (szkoda, ze nasi kompletnie rozczarowali), zadzwonil do rodzicow, a ja w miedzyczasie zaczelam wielkie "planowanie". Albo "umawianie". A wlasciwie to i jedno i drugie. :) Tydzien temu bowiem otworzono nasze ulubione lodowisko. W tym roku poki co nie trzeba sie wczesniej zapisywac i miejmy nadzieje, ze juz tak zostanie. Nie trzeba tez nosic maseczek, co tutaj jest rzadkoscia i jedyna w sumie roznica jest, ze kiedys jazda publiczna, dla wszystkich, byla w oba weekendowe dni, a teraz jest tylko w niedziele. Tydzien wczesniej Potworki jechaly na urodziny, po ktorych dopadl mnie bol glowy, a ponadto dostalam okres, wiec odpuscilam sobie lyzwy. Na miniona niedziele jednak nie mielismy planow, wiec zaproponowalam dzieciakom, ze mozemy zainaugurowac sezon. Ku mojemu zdumieniu, Bi az podskoczyla z radosci, a Nik (ktory lyzwy przeciez zawsze uwielbial!) oznajmil, ze chcialby... ale bardziej wolalby sie spotkac z kumplem. I jakby mial szosty zmysl, bo godzine po naszej rozmowie dostalam smsa od mamy kolegi, czy Mlodszy jest dzisiaj wolny i mialby ochote sie pobawic. Odpisalam pytaniem o godzine, bo musialam to jakos zsynchronizowac z jazda na lodowisko, albo zostawic instrukcje malzonkowi. ;) Wytlumaczylam tez w wiadomosci, ze po poludniu chce jechac z corka na lyzwy, a mama odpisala niespodziewanie, ze... moze kumpel Kokusia tez chcialby jechac. Nie bylo jej w tym momencie w domu, wiec umowilysmy sie, ze da mi znac jak dojedzie, a ja zaproponowalam, ze moge H. wziac ze soba. A cala ta, przydluga historia skonczyla sie tak, ze kumpel jednak na lodowisko jechac nie chcial, zas Nik juz sie nastawil, wiec niespodziewanie wybral lyzwy. Wyladowalam wiec tam z obydwoma Potworkami i bez zadnych obcych dzieci, co nie ukrywam, bylo mi raczej na reke. :D

Zdjecie zrobione w drodze na lodowisko. Wiem, ze ciezko to dostrzec, ale przed nami jechalo auto wiozace na dachu choinke. Dopiero co minela polowa listopada... :O
 

Cala nasza trojka bawila sie doskonale, mimo ze stope Bi obtarla jedna z wypozyczonych lyzew.

 

Jak widac, temperatury byly malo listopadowe. Grubsze bluzy wystarczyly ;)

Po chwili ja wymienilismy, ale szkoda juz zostala wyrzadzona i pomimo grubej skarpety, jednak potem Starsza musiala robic czeste przerwy bo stopa bolala...

Obtarta stopa bolala, ale Bi zal bylo odpuscic zabawe na zbyt dlugo ;)
 

Zreszta, mnie samej zastrajkowalo kolano i musialam dac mu od czasu do czasu odpoczac. Starosc nie radosc. :) Nie mowiac juz o tym, ze mam od stycznia byc opiekunem w szkolnym klubie narciarskim Kokusia! Jak ja mam jezdzic na nartach, jak nie zrobie kilku koleczek po lodowisku?! ;)

Wyraz szczescia na buzce Kokusia, mowi sam za siebie ;)
 

Poniedzialek byl w miare spokojny i przewidywalny. Praca, szkola dla dzieci... Sportow zadne nie mialo, klub gazetki szkolnej dla Bi sie skonczyl, za to Nik zapisal sie do "klubu gier" (game club). Do przerwy swiatecznej, w poniedzialki beda zostawac po lekcjach, zeby godzinke grac w planszowki. Nie jestem pewna jaki cel przyswieca temu klubowi poza dobra zabawa, ale fakt, ze pierwszy raz Nik sam podsunal mi formularz z miejscem na podpis rodzica (pozwolenie) pod nos, sam wsadzil go do foldera i oddal pani w szkole bez przypominania. :D Dla kontrastu, podpisane przeze mnie pozwolenie z lekcji hiszpanskiego (maja sie laczyc wirtualnie z dzieciakami z Madrytu) kwitnie w folderze juz ze dwa miesiace... ;) W kazdym razie, byl to pierwszy poniedzialek kiedy Bi nie miala gazetki, za to Nik zostawal na zajeciach, wiec caly dzien powtarzalam sobie w myslach, ze musze pamietac zeby jechac po syna, a nie corke. Balam sie, ze pojade na autopilocie do szkoly Starszej. :D Reszta popoludnia i wieczora to juz tylko odrabianie lekcji i relaksik przy kominku, czyli standard. ;)

Wtorkowy ranek rowniez byl zwyczajny, ze szkola dla dzieciakow, praca dla rodzicow. W pracy przestoj miedzy pacjentami, wiec tez spokojnie. Mozna poleniuchowac, ale tez podgonic zalegle zadania :) Po pracy za to bieg, bo tego dnia, jak zawsze, Bi miala gimnastyke, a do tego Nik mial tez karate, bo w czwartek zostalo odwolane z powodu swieta. W poprzednim tygodniu, nie czekajac na kolejne zajecia, napisalam do Sensei'a czy Mlodszy moglby dolaczyc do grupy sredniozaawansowanej. Odpowiedzial, ze nie ma problemu, ale ze przed zajeciami chcialby zamienic slowko ze mna i Kokusiem. Oznaczalo to, ze choc poczatkowo planowalam na karate wyslac Nika z tatusiem, musialam jednak jechac ja. To zas wymagalo niezlej logistyki: na 18 zawiezc Bi, po czym na 18:30 Nika, wrocic po Starsza, ktora konczyla o 19:00, po czym po Mlodszego, ktory konczyl z kolei o 19:30. Niestety, grupa sredniozaawansowana ma zajecia w te same dni, co poczatkujaca, ale o godzine pozniej. :/ Dla Kokusia takie godziny to naprawde pozno, ale trzeba chyba zaczac przywykac... Zajecia sportowe sa najczesciej rozdzielane na poziomy lub na wiek uczestnikow i im starsze i/lub bardziej zaawansowane dzieciaki, tym odbywaja sie one pozniej. W tygodniu, gdzie niewiele zajec zaczyna sie wczesniej niz o 17, dla tych starszakow godziny robia sie naprawde wieczorne... A skonczylo sie tak, ze Sensei mnie po prostu wkurzyl, bo najezdzilam sie jak glupia, a jak wygladalo to "zamienienie slowka"?! Wpadlam zziajana, wprowadzilam Kokusia na sale, "Hello, how are you?" i takie tam pierdoly, mowie ze tak jak uzgodnilismy, przywiozlam Mlodszego na zajecia wyzszego poziomu i patrze na goscia wyczekujaco... a on, ze okey, dobrze... i tyle! No i gdzie ta arcywazna rozmowa?! Moglam z powodzeniem wyslac Nika z M., a samej pojechac z Bi, posiedziec sobie z kolezanka, itd.! Ughhhh... :/ W kazdym razie, z tego co udalo mi sie popatrzec, Nik w zaden sposob nie odstaje od grupy.

Cwiczenie kopniec
 

Zdawal sie tez calkiem dobrze bawic, duzo lepiej niz na poprzednich zajeciach z grupa poczatkujaca, ale kiedy spytalam czy tym razem bylo lepiej, odpowiedzial, ze nie i ze po tej sesji nie chce juz chodzic i z plywania tez sie chce wypisac...

A tu juz Mlodszy lewituje cwiczy kopniecie z wyskoku, czyli flying kick ;)
 

No masz babo placek, druga Bi! Trudno powiedziec czy Nik byl zmeczony, czy moze glodny (wiadomo, Polak glodny to zly), bo humor mial ogolnie wisielczy, ale zjadl kolacje i nagle wrocil usmiechniety Kokusio. ;) A Starsza po gimnastyce wyszla jak zawsze zachwycona. Ciekawe ile jeszcze potrwa ta milosc? :D

Tym razem udalo mi sie Starsza na chwile podejrzec, choc nie wiem czemu mialo sluzyc owo cwiczenie - Bi zeskakiwala na wyskocznie, po czym, odbita, wskakiwala z powrotem na materac...

Sroda przywitala nas porannym mrozem. Dobrze, ze autobusy przyjechaly w miare wczesnie i juz o 8:03 bylam z powrotem w cieplutkim domu. Ktory to natychmiast opuscilam, zeby pojsc porzucac Mayi pileczke. Kilka dni temu siersciuch zadarl sobie opuszek w lapce. Nie krwawilo, wiec nie chcielismy tego obcinac, zeby nie pogorszyc, ale troche jej przeszkadzalo i kustykala. Nie bralam jej wiec na spacery ani nie rzucalam pilki. Poprzedniego wieczora zauwazylam jednak, ze psiur chodzi juz praktycznie normalnie, wiec zgarnelam pileczke i urzadzilam jej chwile latania. :) Jako, ze to dzien przed Thanksgiving, Potworki mialy skrocone lekcje, czyli ja musialam skrocic sobie prace. Nie zebym jakos specjalnie narzekala. ;) Po pracy planowalam zabrac sie za sprzatanie, skoro na Indyku mamy miec mojego tate oraz chrzestnego dzieci, a ze dzieciaki i tak mialy wrocic wczesniej, stwierdzilam, ze nie chce mi sie po nich jezdzic. Troche pozniej jednak, gdy juz dojechalam do pracy, napisala sasiadka, ze bedzie odbierac corke i moze odebrac tez Bi. No i super, tylko nie mogla napisac wczesniej?! Starsza sie mnie specjalnie pytala przed szkola czy wraca autobusem, odpowiedzialam, ze tak, a tu masz! No ale dla Bi chyba fajniej zmienic plan w ostatniej chwili i wrocic z sasiadka niz wedlug planu tluc sie autobusem... ;) Nik mial z okazji Swieta Dziekczynienia, doroczne Turkey Trot, czyli po prostu bieg na czas wokol boiska. Zazwyczaj, zeby oddac charakter biegu, dzieciaki maja na glowach przepaski z wizerunkiem indyka, ale tym razem najwyrazniej odpuscili sobie te czesc tradycji...

Nik jest w dolnym rzedzie, drugi od lewej. Jak widac wiekszosc dzieci w kurtkach, wrecz pozapinana (poza kilkoma delikwentami w bluzach), a moj syn... z kurtka tylko narzucona na ramiona (i kapturem na glowie). Ponoc goraco mu bylo... A ja sie potem dziwie, ze on sie z kataru doleczyc nie moze... :O

Ze wszystkich (czyli czterech ;P) czwartych klas, Nik zajal pierwsze miejsce, ex aequo z kolega. Moze zamiast na karate czy plywanie, powinnam zapisac go na biegi przelajowe... :D

Bi za to miala sie ubrac w jesienne kolory, czyli na zolto, czerwono, pomaranczowo lub brazowo. Niestety, Starsza posiada mase bluzeczek na krotki rekaw w kolorze zoltym, ale przy -3 stopniach rano, nie pozwole jej ubrac t-shirt'a, nawet pod kurtke. Z cieplejszych ciuchow ma czerwony sweter, ale ze jest to obecnie jej najgorszy kolor, odmowila jego zalozenia. W koncu wybrala inny sweterek - w zolto - srebrno - biale paski. Podobno ta odrobina zoltego tez sie liczyla... ;)

W tym tygodniu juz sie raczej nie odezwe, bo malzonek bedzie siedzial w domu i zerkal przez ramie (:D), wiec:


piątek, 19 listopada 2021

Rozne roznosci: polska szkola, przyjecie urodzinowe, szermierka, karate i bilety lotnicze, ajajaj! :)

Czas nadal sobie radosnie zapiep**a... Jeszcze wszedzie dynie, jeszcze resztka kolorowych lisci, ale juz w sklepach powstaly cale dzialy dedykowane Bozemu Narodzeniu, juz w radiu slyszalam pierwsza kolede... Za kilka dni przejdzie Thanksgiving i wtedy cala Hameryka wpadnie z kretesem w przedswiateczny szal. ;)

Tymczasem jednak nadal mamy listopad i rzadzi jesien... W sobote, 13-ego, Potworki zaliczyly pierwsze lekcje w tym roku w Polskiej Szkole... Spodziewalam sie strasznej awantury, ale o dziwo, choc caly poprzedni tydzien, zwlaszcza Bi, burczala ze Polska Szkola jest glupia i ona nie idzie, to w sobote pojechali bez wiekszego marudzenia... Przy okazji wyszlo, ze jak ze wszystkim, tak i w szkole Polacy robia co chca. Jestesmy jednak bardzo niesubordynowanym narodem. ;) Jak w zeszlym roku otworzono koscioly i archidiecezja nalozyla wymagania, ze miedzy ludzmi maja byc odstepy i zakazala spiewania, to w hamerykanckich faktycznie psalmy mowiono, lub wyznaczano jedna osobe prowadzaca msze, a wszystkie rodziny siedzialy tak daleko od siebie, jak sie dalo. W polskich kosciolach ludzi bylo napchane do oporu, a chor oraz wszyscy wierni darli sie ile sil w plucach. :) Kiedy we wszystkich sklepach noszono maseczki (niektorzy nawet podwojne ;P), to w polskich ludzie chodzili ostentacyjnie bez, lub mieli je pro forma, wiszace na brodzie lub uchu. :D A teraz Polska Szkola. Potworki co prawda nie chodzily, ale ja otrzymywalam od zarzadu wszystkie wiadomosci. A w nich jak byk bylo napisane, ze wstep dla rodzicow do szkoly jest wzbroniony. Dzieci maja wchodzic same, tylko po najmlodsze klasy beda wychodzily nauczycielki, zas starszym, w razie potrzeby maja pomoc dyzurujacy rodzice. Jesli potrzeba cos zalatwic w biurze, trzeba sie wczesniej umowic. Potworki jechaly wiec lekko wystraszone, bo byl to de facto ich pierwszy dzien i martwily sie, ze nie znajda swoich sal. Tu ich jednak uspokoilam, ze ide z nimi, bo przeciez nie znaja nawet numerow swoich klas, grzecznie spytam czy moge wejsc i na pewno w takiej wyjatkowej sytuacji nikt nie bedzie robic problemu. Zreszta, niech mnie ktos sprobuje powstrzymac! :D Jechalam wiec nastawiona dosc wojowniczo, ale jak sie okazuje, zupelnie niepotrzebnie. Pod szkola rzeczywiscie zbieraly sie klasy pierwsze i zerowe, a reszta dzieciakow wchodzila sama. Spodziewalam sie, ze ktos bedzie pilnowal porzadku, zapyta gdzie ide, lub cos w tym stylu... Taaak... ;P Drzwi otwarte, nikt nic nie sprawdza, nikt mnie nie zatrzymal. Przelazlam przez polowe szkoly zeby dojsc do biura i dowiedziec sie, w ktorych salach maja zajecia Potworki. W biurze typowy burdel i najpierw kilka minut szukali osoby, ktora wie, gdzie tego szukac, a potem kolejne kilka minut zeby znalezc te informacje. ;) Nikt nie spytal mnie dlaczego weszlam do szkoly zamiast wczesniej zadzwonic. Co wiecej, na korytarzach minelam cala kawalkade innych rodzicow, odprowadzajacych swoje dzieciaki do klas. Czyli jak zwykle wsrod Polonii: zasady ladnie wygladaja na papierze, ale kazdy i tak robi, co chce. :D W koncu Potworki dotarly do swoich klas, kiedy zas oni zglebiali tajniki jezyka polskiego, ja wyruszylam na kawke do kumpeli i przy okazji zobaczyc jej nowo wyremontowana chalupe. Kurcze, jak mi bylo fajnie! :D 

Przy okazji polskiej szkoly, dostalam w koncu nieodebrane w zeszlym roku swiadectwo Bi. ;)

Dla mnie wzruszajace, dla Potworkow wzruszenie, ale ramion :D


 

Wraz ze swiadectwem, pochwala od wychowawczyni :)

A po lekcjach, mlodziez uprosila jeszcze wypad na plac zabaw znajdujacy sie obok szkoly. Co bylo robic, cos im sie w koncu nalezalo po czterech godzinach "tortur". ;)

Po 10 minutach z tamtad uciekli, bo ponoc ta mala dziewczynka za nimi chodzila i zadawala pytania :D
 

Reszta soboty zleciala ekspresowo, szczegolnie, ze znow musielismy jechac po poludniu na msze, bo na niedzielny poranek byly inne plany...

No wlasnie, niedziela... Malzonek jechal znow do pracy, czyli pracowal siodmy dzien pod rzad i siodmy dzien z rzedu wstawal o 3:30 nad ranem. Ma chlop zdrowie... Dzieciaki zas mialy zaproszenie na urodziny do przyjaciolki Bi. Odbylo sie w miejscu pelnym atrakcji, bo i z kreglami i z sala na bitwe laserowa i z automatami na zetony, czy raczej na karty; w koncu mamy XXI wiek. ;) Jak to na imprezach bywa, zamowiono tez pizze (starczylo nawet dla rodzicow, huhu!) oraz zamiast torta, babeczki. Najpierw dzieciaki graly w kregle i wydawaly sie swietnie bawic, choc Nik marudzil potem, ze trafil na linie (bylo ich 3 dla naszej grupki), gdzie nie mial zadnego kolegi.

To chyba byl pierwszy raz Bi na kreglach...
 

Nie wiem jak to sie stalo, ale w sumie co za roznica... Chodzilo o sama gre, a dwaj koledzy, ktorych znal, byli zaraz obok, wiec mogli sie bez problemu razem wyglupiac. Ale nie, lepiej wymyslac sobie problemy... ;)

Nik byl juz w tym miejscu ze dwa razy na innych urodzinach, a ja zastanawiam sie, jak to sie stalo, ze nadal nie wybralismy sie na kregle cala rodzina :D
 

Po kreglach, zjedzeniu pizzy oraz dmuchaniu swieczek i konsumpcji babeczek, gromada ruszyla do przyciemnionego pokoju na lasery.

Pracownica zapala swieczki na stosach babeczek, a dzieki maseczkom nie musialam nawet "cenzurowac" zdjecia ;)
 

Rodzice mogli podgladac dzieciaki na ekranie, choc te byly czarno - biale i malo co bylo widac. ;) Banda lobuzow wyszla z tamtad kompletnie przepocona i cale szczescie, ze dostali jeszcze karty do gry na automatach. Zdazyli troche ochlonac grajac.

Bi probuje zlapac maskotke. Mimo, ze to sa chyba najgorsze automaty, gdzie najlatwiej przepuscic kase, Starsza ma do nich i slabosc i talent. Nie raz udalo jej sie cos chwycic. Tym razem jednak sie nie poszczescilo... ;)
 

Tu tez Nik musial sobie pomarudzic, bo kazdy z gosci dostal karte z nabitymi $5, zas kazda gra kosztowala $1.5 - $2, czyli wlasciwie starczylo tylko na 2-3 gry. ;) Na szczescie nie przyszlo mu do glowy zeby jeczec o ponowne nabicie karty, zas Bi w ogole nie zglaszala pretensji i udalo mi sie zgarnac ich do domu.

Nik zazwyczaj wybiera gre, gdzie moze sie poscigac :)
 

I tak wyszlam z tamtad z bolem glowy. Jako ksiazkowy meteopata czulam bolesnie spadek cisnienia, do tego w srodku rypala muzyka i blyskaly kolorowe swiatla, a jako wisienka na torcie wlasnie zaczal mi sie okres. No, nie byl to moj najlepszy dzien... ;)

Kiedy dotarlismy do chalupy, napisalam do mojego taty, ze jestesmy, wiec wpadl jeszcze dziadek... Ktory mial ze mnie niezla polewke, bo mimo pitej kawy, ziewalam raz za razem. :D A po wyjsciu seniora, trzeba bylo jeszcze prania powstawiac i poskladac, dzieci wykapac, itd. Malzonek rozpalil w kominku, a ja znow przy nim siedzialam tylko z doskoku; nie mialam czasu spokojnie siasc na doopie i wygrzac girek. ;)

W poniedzialek zapowiadal sie znow baaardzo dlugi dzien w pracy, wiec planowalam do biura przyjechac dopiero okolo poludnia. Zreszta, zwykle i tak nie jestem potrzebna wczesniej, a w takie dni, wychodze ostatnia... Tego ranka jednak, wszystko szlo na opak. Zaprowadzilam Potworki na autobusy, ktore przyjechaly na szczescie w miare na czas, po czym wrocilam pod dom, a tam... zza rogu wystaje przewrocony smietnik! Kiedy wychodzilam, zupelnie go nie zauwazylam! Zagladam na patio: oba kubly wywrocone, a zawartosc rozsypana! :(

To brazowe, pedzace radosnie z pileczka w pysku, to oczywiscie nie winowajaca :D
 

Cale szczescie, ze w piatek zabierali smieci, wiec malo co zdazylismy wyrzucic, ale kurcze, no! Mamy dosc cieply listopad i niedzwiedzie, zamiast szykowac sie do hibernacji, nadal grasuja po smietnikach! :/

Potem pileczka Mayi odbila sie jej od pyska i poleciala w lasek za domem... Widzialam dokladnie, w ktorym kierunku sie poturlala i... i tak jej nie znalazlam... Pomaranczowa pileczka w brazowo - rudych lisciach, przy ostrym porannym sloncu odbijajacym sie od mokrych powierzchni (w nocy padal deszcz) kompletnie sie zakamuflowala. Przemoczylam buty, przemarzly mi paluchy od lazenia w kolko i na darmo... :/

A na koniec, zamiast spokojnie sie relaksowac i ogarniac co sie da przed jazda do roboty, zaczelam dostawac wiadomosc za wiadomoscia od sekretarki. Jedna z laborantek nie mogla znalezc formularzy, ktore ostatnio przygotowalam specjalnie na ten dzien, a w piatek jeszcze celowo sprawdzilam, czy na pewno zachowalam je w odpowiednim folderze, zeby wszyscy wiedzieli, gdzie je znalezc. Kiedy wiec rozpikal mi sie telefon, ze w folderze sa stare wersje, lekuchno sie wpienilam. Wyzwalam ich w myslach od idiotow, ktorzy potrzebuja niani... ;) A potem okazalo sie, ze zawinil moj komp, a wlasciwie to blokady antywirusowe w pracy. Dzieki nim m.in nie moge wchodzic na bloga Klarki oraz Matki Kaszubki, z powodu... tamtaramtam... pornografi!!! :D W kazdym razie, zauwazylam juz jakis czas temu, ze choc na wyszukiwarke google moge wchodzic, to zalogowac sie juz nie. Nie przeszkadzalo mi to za bardzo, wiec ignorowalam ten "problem". Nie polaczylam tylko faktow, ze system w pracy tez mamy polaczony z googlem. Dopiero w poniedzialek przekonalam sie, ze przez to, kiedy cos zmieniam w naszym systemie, zmiane te rejestruje tylko moj komp, natomiast reszta jej nie widzi... I to juz jest spory problem, ktory nie wiem jak obejsc i bede musiala poczekac az szef wroci z Chin. ;) A poki co, aktualne formularze wyslalam wszystkim mailem. ;)

Do pracy dojechalam w poludnie, a wyszlam z niej po 20... Zas w domu... myslalam, ze cholera mnie wezmie. Rano wrzucilam naczynia do zmywarki, umylam zlewy... Wieczorem znow pietrzyla sie w nich gora naczyn... Pewnie, jak matka nie powklada, to inni sie nie domysla... :/ Dzieciaki ani nie rozpakowane sniadaniowki, ani nie wylana reszta wody z butelek. Nie przygotowane ubrania na kolejny dzien... Wyjezdzajac spod pracy, napisalam M., zeby dzieciaki szly juz myc zeby, bo w koncu byla to ich normalna pora kladzenia sie spac... Taaa... czekali na mnie, a tatus siedzial na kanapie i mial wszystko w doopie. :/

We wtorek mialam wyjsc wczesniej z pracy, bo po pierwsze dzieciaki mialy skrocone lekcje (w poniedzialek tez, ale ze ja kiblowalam w robocie, wczesniej wyszedl M.), a po drugie, po poludniu mialam (wirtualne) wywiadowki z nauczycielkami. Poniewaz jednak dzien wczesniej pracowalam na "druga" zmiane (;P), to stwierdzilam, ze skoro i tak mam sie urywac, wiec po prostu popracuje z domu. :) I to byl naprawde fajny dzien. Zatesknilam za praca z wlasnej jadalni, ech... Zawiozlam dzieciaki do szkol, podjechalam do biblioteki, bo Bi zazyczyla sobie kilka czesci ksiazek, ktore akurat czyta, a ktorych nie maja w szkolnej. Na meeting z praca polaczylam sie z chalupy... Spokojnie ogarnialam zadania domowe i pracownicze, siedzac w dresach i z mokrymi po prysznicu wlosami... No zyc nie umierac! :) A potem zaczely sie zjezdzac dzieciaki i sielanka sie skonczyla. ;) Najpierw dojechal Nik. Bi miala przywiezc sasiadka, ktora tego dnia odbierala swoja corke, ale choc autem powinna przyjechac mniej wiecej o tej samej porze, o ktorej autobusem dojechal Nik (kiedy odbieram Bi, czesto jestem nawet przed zoltkiem Mlodszego), minelo 10 minut, 20, pol godziny... Zaczelam sie juz powaznie martwic, bo lekcje konczyly sie o 13:15, zrobila sie 14:10, a tu Bi nie ma! Juz mialam dzwonic do sasiadki, ale nagle sama napisala. Okazalo sie, ze miala pod opieka jeszcze corke kolezanki i cala gromade zabrala po szkole do Dunkin Donuts na paczki.

Ta najwyzsza dziewczynka (goruje nawet nade mna!) chodzi do tej samej szkoly, co Bi, jest w VI klasie i ma niecale 12 lat... :O
 

Kobieta jest kochana, bo pamietala nawet o Kokusiu i jemu tez kupila. :O A chwile po jej wiadomosci, zajechala pod dom z Bi we wlasnej osobie. I wszystko super, tylko, ze przez to wszystko, zupelnie wylecialo mi z glowy, ze akurat o tej porze mialam miec wywiadowke z nauczycielka Starszej! :O Czas mialam wyznaczony na godzine 14:15-14:30, tymczasem przypomnialam sobie o... 14:28! Aaaaaa!!!! Oczywiscie zanim otworzylam maila, znalazlam link i polaczylam sie, byla juz 14:30! Przeszlo mi przez mysl, zeby juz odpuscic i napisac do pani maila z przeprosinami i prosba o wyznaczenie innego dnia na rozmowe, stwierdzilam jednak, ze szybciej bedzie po prostu sprobowac sie polaczyc i umowic na inny czas osobiscie. W najgorszym wypadki nauczycielka mogla mnie po prostu na meeting nie "wpuscic". I dobrze, ze tak zrobilam, bo okazalo sie, ze pani miala akurat okienko i chetnie ze mna porozmawiala. Strasznie bylo mi glupio i dawno nikogo az tak nie przepraszalam, ale przynajmniej udalo mi sie wywiadowke zaliczyc. :) Bezposrednio po rozmowie z nauczycielka Bi, mialam ja z wychowawczynia Nika. Celowo tak sie umowilam, zeby miedzy jedna a druga miec kwadrans na zaparzenie swiezej kawy, siusiu czy cos takiego, ale przez wlasna skleroze mialam je jedna po drugiej. ;) Co do samych wywiadowek, ani jedna, ani druga z pan nie ma do Potworkow zadnych zastrzezen. Jesli o zachowanie chodzi, to wrecz oboje zachwalani sa pod niebiosa. Naprawde w takich sytuacjach zastanawiam sie, czy Potworki nie wysylaja do szkoly sobowtorow. ;) Zyczylabym sobie, zeby wiecej tego "szkolnego" zachowania przeniesli na lono rodziny, ale z dwojga zlego, wole walczyc z fochami, marudzeniem i buntem w domu, niz byc wzywana do szkoly na dywanik. :D Co do nauki panie rowniez nie widza zadnych dramatycznych problemow. Z matematyki oboje radza sobie bardzo dobrze. Nikowi ponoc dluzej zajmuje ogarniecie materialu, ale to dlatego, ze on nie chce slepo zapamietywac formulek, tylko probuje je rozgryzac na czesci pierwsze zeby zrozumiec dlaczego dane zadanie rozwiazuje sie tak, a nie inaczej. Taki analityczny umysl. ;) Bi ostatni test z "nauki" (science - tutaj to cos jak polska "przyroda" - polaczenie biologii, geografii, elementow chemii i fizyki) napisala na 100%. Trudno powiedziec czy sa bardziej umyslami scislymi, bo Bi pisze bardzo ciekawe, przemyslane opowiadania, choc bledy w spelling (tutejsze literowanie) robi nieziemskie. ;) Nik z literowaniem nie ma najmniejszych problemow (choc angielski jest trudny i w ostatnim wypracowaniu zamiast ravine [rawin] = wawoz, napisal raven [rejwen] = kruk :D), ale za to przecinki dla niego nie istnieja, o kropkach zapomina i tworzy zdania na piec linijek oraz notorycznie zapomina o zaczynaniu z duzej litery. ;) To jednak takie bardzo ogolne spostrzezenia. Jakies konkrety bede miala, kiedy w koncu dostane raporty z pierwszego trymestru, ale to niestety dopiero na poczatku grudnia. :/

We wtorek, jak ostatnio co tydzien, Bi miala gimnastyke, choc tu znow przesiedzialam z kumpela w aucie, wiec dokumentacji fotograficznej brak. ;) A Nik wrocil ze szkoly z wiadomoscia, ze mieli na w-fie bieg na mile (1.6 km) i zdobyl najlepszy czas z klasy. Wcale sie nie dziwie, bo juz w I klasie mieli bieg charytatywny i Nik byl najszybszy ze wszystkich pierwszych klas w szkole. Pedziwiatr. :)

W srode juz grzecznie, choc bez entuzjazmu, pojechalam do biura. ;) Wczesniej zas ustalam sie na przystanku, bo autobus Kokusia przyjechal spozniony o... 20 minut! :O Zeby bylo "przyjemniej", w nocy pierwszy raz mielismy temperatury solidnie minusowe i przed 8 rano nadal bylo 0 stopni, a wszystkie powierzchnie pokrywal szron. Nienajfajniejsza pogoda na sterczenie przy ulicy. ;) W pracy bylam obecna cialem, bo duchem to juz nie bardzo... Nie wiem czy to nadal zmiana czasu, rozbicie wywolane kompletnie rozpieprzonym poniedzialkiem czy okres (a pewnie wszystko na raz), ale siedzialam tam jak snieta ryba i musialam naprawde zmuszac sie do wykrzesania z siebie odrobiny produktywnosci... ;) Po pracy wpadlam tylko na krotko do chalupy, bo na 17 Nik mial szermierke.

Nik "atakuje" trenera :)
 

Juz ostatni raz. Szkoda, bo mlody naprawde polubil te zajecia. Pan nie jest pewien kiedy znow wroca zajecia w naszej miejscowosci, zachecal jednak, zeby zapisac sie w innych, prowadzi je bowiem w dwoch sasiadujacych miasteczkach. Niestety, w jednym w czwartki, gdzie obecnie Nik bedzie mial karate, a w drugim nie dosc, ze o 19 wieczorem (:O), to jeszcze w poniedzialki, kiedy Mlodszy od stycznia bedzie mial narty... Poczekamy wiec chyba az kiedys szermierka wroci do nas. ;)

Pojedynek :D

Czwartek to byla jakas anomalia pogodowa, bardzo jednak przyjemna i szkoda, ze tylko jednodniowa. Osiemnascie stopni w polowie listopada to rzadkosc, przynajmniej na tym polozeniu geograficznym. :) Juz z samego rana, mimo, ze termometr pokazywal 10 stopni, bylo calkiem milutko i czulo sie, ze temperatura caly czas pnie sie w gore. Autobusy przyjechaly wyjatkowo prawie o czasie, wiec kiedy Potworki odjechaly, stwierdzilam, ze wezme Mayuche na spacer. Zwykle rzucam jej przez chwile pileczke, bo ganianie za nia to jej ukochane zajecie, ale jakims cudem zdolalismy zgubic kolejna pilke (druga w 3 dni! :O), wiec bidula nie miala za czym biegac po ogrodzie. Zapielam wiec smierdziuchowi smycz i ruszylysmy na koleczko po osiedlu. :) W lekkiej, jesiennej kurteczce zdolalam sie zgrzac. Zyc nie umierac! Ja to jednak jestem cieplolubna. Lubie lyzwy i narty, ale zima czuje sie dobrze wlasnie tylko aktywnie robiac "cos" na sniegu. Natomiast do codziennego funkcjonowania, zdecydowanie wole ciepelko. :)

Zapomnialam Wam tez napisac, ze znow wkurzylismy sie na sytuacje z biletami lotniczymi. Zrezygnowalismy z nich latem, kiedy Polska nalozyla na przyjezdzajacych spoza Unii obowiazkowa kwarantanne. Bilety mielismy z LOTem i wybralismy opcje, ze chcemy zwrot pieniedzy. Zadnego kuponu, ani nic w tym stylu, bo chcielismy miec mozliwosc lotu innymi liniami przy kolejnej rezerwacji. Przy obecnej sytuacji, wszystkie linie uprzedzaja z gory, ze maja opoznienia ze zwrotem kasy, wiec przygotowalismy sie na dlugie czekanie. W koncu jednak M. stwierdzil, ze do cholery, mamy listopad, a pieniedzy ani widu, ani slychu i ze trzeba do nich zadzwonic. Zwykle to ja musze zalatwiac takie sprawy, bo "ty mowisz lepiej po angielsku". Poniewaz moja skrajna niesmialosc mnie zawsze paralizuje i przyplacam telefony rewolucjami zoladkowymi, tym razem ucieszylam sie, ze z LOTem mozna rozmawiac po polsku i bardzo zadowolona przekazalam paleczke mezowi. ;) W koncu M. zadzwonil i... zonk. Tu trzeba sie skontaktowac ze strona internetowa, z ktora robilismy rezerwacje. :/ To bardzo ciekawe, bo choc pierwsza rezerwacje robilismy przez strone agencji, to potem wszystkie zmiany oraz kancelacje zalatwialismy juz bezposrednio z LOTem. I wtedy sie dalo, a teraz nie?! :/ No ale co bylo robic... Malzonek z lekko zlosliwym usmieszkiem przekazal paleczke z powrotem do mnie ;) Dlugo sie nie pocieszyl, bo musial w czelusciach skrzynki mailowej odnalezc wszystkie informacje z oryginalej rezerwacji, a ze robilismy ja dwa lata temu, to ten tego... :D W koncu jednak zasiadlam do kompa poszukujac kontaktu i o dzieki losowi! Teraz zeby dostac sie do zywej osoby, trzeba przejsc kilkadzisiat krokow automatycznych odpowiedzi na czacie! A pisac to ja moge, bez zadnego problemu! ;) Na szczescie juz z tych automatycznych odpowiedzi uzyskalismy odpowiedzi na nasze pytania, choc nie do konca nam one pasuja. Otoz, przyznano nam "kredyt" na sume wczesniejszych biletow. Czyli, cwaniaki, kasy nie oddadza, tylko mozemy zrobic nowa rezerwacje, ale tylko u nich, a co gorsza, tylko z ta sama linia lotnicza. :/ Nie podoba mi sie to za bardzo, ale ze poki co nie zdecydowalismy sie jeszcze na konkretny termin lotu do Polski, wiec narazie zostawiamy to jak jest. Kto wie, moze i tak LOT okaze sie najtanszy, choc nie znosze nim latac, a jak nie, bedziemy kombinowac czy da sie zawalczyc o swoje...

W czwartek po poludniu, Nik pojechal na pierwsze od wiosny zajecia karate. Nie bardzo wiedzac na ktory poziom go zapisac, wybralam poczatkujacy. I chyba to byl blad, bo znow jest tam mnostwo dzieci, kilkoro sporo mlodszych, ktore nie sluchaja, przeszkadzaja i wyraznie sie nudza. Wiekszosc wyraznie nigdy na takie zajecia nie chodzila, wiec cala grupa ucza sie od nowa kopniec i ciosow, czyli tego, co Mlodszy ma juz opanowane.

Niezbyt zdyscyplinowani karatecy ;)
 

Nik wyszedl niezadowolony i oznajmil, ze juz nie chce chodzic, tylko ze jemu przeszkadzal fakt, ze nikogo nie znal. ;) Co zreszta nie bylo prawda, bo sama rozpoznalam jednego z chlopcow, ktory jednak nie byl dla Nika jakims dobrym kolega. :) W kazdym razie, planuje po kolejnych zajeciach zapytac sensei'a czy Nik moze przyjezdzac na zajecia grupy srednio - zaawansowanej. Tam grupka jest nie tylko mniejsza, ale i dzieci sa starsze i bardziej zdyscyplinowane. A ze Nik zna rowniez tylko jednego chlopca w tamtej grupie (i jedna dziewczynke, ale ona sie dla niego nie liczy ;P), wiec w sumie na jedno wychodzi, a bedzie mial szanse nauczyc sie czegos wiecej... Zobaczymy jednak, czy sensei sie zgodzi...

I w koncu piatek... Chyba przez to, ze ten tydzien byl taki "nietypowy", dluzyl mi sie straszliwie. W piatek na szczescie dzieciaki nie maja zadnych sportow, ale za to matka zawsze jezdzi po pracy na tygodniowe zakupy... Nie dosc, ze zajmuje to wiecej czasu niz by chciala, to teraz jeszcze trzeba odrobic lekcje do Polskiej Szkoly na kolejny dzien... :/ Poniewaz jednak kolezanka wylamala sie z potencjalnej kawy, zakupy przelozylam na kolejny dzien. I tak musze jakos spozytkowac te 4 godziny, kiedy Potworki sa w szkole... Na szczescie, nastepny tydzien bedzie krotszy i... raczej nie spokojniejszy (przynajmniej nie jego wiekszosc), ale przynajmniej mniej "pracujacy". ;)

piątek, 12 listopada 2021

Listopad nie jest moim ulubionym miesiacem

Nie nadazam za czasem... Leci, pedzi niewiadomo gdzie... Jak zaczynam pisac, konczy sie pierwszy kwartal miesiaca, jak skoncze, bedzie juz prawie polowa za nami... Nie lubie listopada, choc to miesiac moich urodzin, a tegoroczny jest nawet sloneczny i suchy, przynajmniej narazie...

Ostatni post zakonczylam wspominajac, ze piatek (5 listopada) spedzilismy (ja i Potworki; M. jak zwykle sie wylamal) w polowie zwyczajnie, a w polowie imprezowo. Rano jak zwykle szkola i praca, a po pracy dla matki tygodniowe zakupy spozywcze. "Okrutny obowiazek" jak moj tato zartobliwie okresla comiesieczna wysylke kasy dla mojej matki... :D Bi wrocila tego dnia ze szkoly ze swoja przyjaciolka, ktora odebrala opiekunka, wiec znow udalo jej sie uniknac godzinnego tluczenia autobusem. Jeszcze z samego rana, przed praca, obralam i pokroilam jablka oraz wymieszalam skladniki na ciasto z jablkami. To samo co ostatnio. Naprawde lubie ten przepis. Nie ma ugniatania ciasta jak w szarlotce, a potem chlodzenia go pol godziny w lodowce. Nie ma tez scierania dziesieciu jablek na tarce, czego szczerze nie znosze... Tu ciasto jest lejace i skladniki miesza sie po prostu mikserem, a jablek jest tylko 5 i wystarczy je obrac i pokroic na kawalki. W skrocie, jest to jeden z najszybszych przepisow, a przy tym najsmaczniejszych... Ostatnio cala blaszka poszla nam w niecale dwa dni. Tym razem wylozylam jablka, wylalam ciasto na blaszke oraz upieklam je po powrocie z zakupow w piatek wieczorem, a w niedziele rano zostal juz tylko maly kawaleczek. Akurat do kawy dla jednej osoby. :) No ale fakt, ze 1/3 swiezo upieczonego, jeszcze lekko cieplego ciasta, wzielam na przyjecie. Imprezowalam zas u naszych hinduskich sasiadow, ktorzy obchodzili swieto Diwali. Wypadalo ono w czwartek, ale imprezke przelozyli na piatek, zeby ulatwic zycie wszystkim zaproszonym, wiadomo. :) Potworki polecialy jak na skrzydlach, ja z troche mniejszym entuzjazmem. Sasiadka najpierw przelozyla przyjecie z czwartku na piatek, ale to akurat bylo mi na reke. Potem jednak napisala wiadomosc, ze zaczna nie o 18:30 jak planowali, ale o 18:45. Stwierdzilam, ze jak za chwile napisze, ze jednak o 19, to odpisze ze to juz za pozno i klade dzieci spac. :D Nie napisala, ale spodziewajac sie kolejnego opoznienia, o umowionej godzinie dopiero kazalam sie Potworkom szykowac. Bi przebrala sie w tunike, ktora przyjaciolka przywiozla dla niej ponoc z Indii. Byla jak znalazl na to ichnie swieto. ;)

Ta tunika ma w sumie bardzo neutralny kroj i Bi moglaby ja spokojnie nosic na co dzien
 

Do sasiadow dotarlismy o 19 i... poza nami jeszcze nikogo nie bylo. :O Sasiadka tlumaczyla, ze to typowa, hinduska punktualnosc... ;) Dzieciaki ganialy jak zwykle, a ja siedzialam z doroslymi. Zazwyczaj, poza mna, byli jeszcze jacys hamerykanccy sasiedzi lub znajomi... A tym razem... nikt. Po jakims czasie zaczelam sie czuc az niezrecznie. Na poczatku myslalam, ze jeszcze ktos przyjdzie, ale w koncu zostalam ja i gromada Hindusow, ktorzy zreszta sa baaardzo mili, sympatyczni i nadskakiwali, zeby podac mi zarelko, ktore jest jak najlagodniejsze (bo ich normalnie przyprawione dania sa dla mnie nie do przelkniecia; kto zna hinduska kuchnie, ten wie :D). Od czasu do czasu jednak ktos powiedzial cos we wlasnym narzeczu, co probowali przetlumaczyc dla mnie i przyszlo mi na mysl, ze jestem takim piatym kolem u wozu, bo im lepiej i swobodniej byloby we wlasnym sosie. ;) W zeszlym roku, z powodu koronaswirusa, sasiedzi zaprosili nas tylko na pokaz fajerwerkow i moze w przyszlym roku (jesli otrzymamy zaproszenie) znow ogranicze sie tylko do tego... Wracajac jednak do zabawy, to poza jedzeniem, gospodarze oraz goscie odprawili jakis specjalny obrzadek przy oltarzyku.

Robia koleczka specjalnym swiecznikiem (trzymajac go razem, jako malzenstwo) wokol oltarza
 

Pozniej zas sasiadka zarzadzila sesje zdjeciowa. Pozyczyla mi zreszta kiecke na przyjecie, wiec troche sie "wpasowalam" w towarzystwo. ;)

Mysle, ze wiadomo, ktora to ja? :D
 

Kiedy juz wszyscy w miare pojedli, dzieciaki wybiegly na zewnatrz i zaczely zapalac zimne ognie jeden za drugim, a rodzice pilnowali zeby nie popalili sobie nawzajem wlosow. :D


To byl doslownie wyscig pt. "kto zapali wiecej?!" ;)
 

Pozniej jeszcze byla cala seria fajerwerkow i zabralam moje mlodociane towarzystwo do domu. Nie bardzo byli zadowoleni, a i tak zrobila sie godzina 21. ;)

Nie byly to moze wybuchy na miare fajerwerkow na Nowy Rok w Polsce, ale zawsze to cos ;)

Cale szczescie, ze mecze, ktore planowo mialy sie odbyc o 9 godzinie, przelozyli odpowiednio na 12:30 i 13, bo jakos zle spalam (opchalam sie na wieczor, to mam ;P) i nie usmiechalo mi sie zrywac bladym switem, zeby marznac na boisku. Niestety, mecze byly nadal praktycznie w tym samym czasie, ale w dwoch roznych miasteczkach, a zaden w naszym. ;) Znow musielismy sie z M. rozdzielic. Ojciec wybral Bi, co bylo w sumie sprawiedliwe bo ostatnio pojechal z Nikiem, a mi osobiscie bardzo pasowalo. ;) Mecz Starszej byl bowiem wczesniej i o pol godziny drogi od nas, wiec zeby zaliczyc kilkanascie minut rozgrzewki, musieli wyjechac juz o 11:45. Mecz Kokusia byl o 13, ale boisko, choc teoretycznie juz w sasiednim miasteczku, znajdywalo sie zaraz na pograniczu z nasza miejscowoscia, wiec mielismy tylko niecale 15 minut jazdy i wyjechalismy na spokojnie o 12:30. :)

My pomaranczowi, tamci czerwoni; momentami ciezko bylo odroznic ;)
 

Tym razem poszlam po rozum do glowy i poza kurtka, wzielam sobie tez kocyk, zeby owinac nogi. Okazalo sie to strzalem w dziesiatke i pomimo dosc sporego wiatru i tylko jesiennej kurtki, bylo mi cieplutko. Jedyne co, to kostnialy mi dlonie, a nie mialam ich jak schowac, bo cykalam fotki. :D W polowie meczu Mlodszego dowiedzialam sie od M., ze druzyna Bi przegrala 2:0, za to Nikowa wygrala takim wynikiem, ze stracilam rachube, ale to bylo chyba 8:0 lub 9:0. ;) Tym razem Nik znow wyladowal na chwile na bramce i nawet mial szanse obronic gola. :)

A mi tym razem udalo sie strzelic fote dumnemu bramkarzowi, trzymajacemu zlapana pilke
 

Reszta soboty minela ekspresowo, bo wszyscy powracalismy do domu okolo 14:30, zas na 16:30 jechalismy na msze, skoro w niedziele nie bylo jak. Potem to juz jak zwykle lekkie ogarnianie i pranie, w tym przepoconych pilkarskich ciuchow, bo potrzebowali ich na kolejny dzien. A potem relaks przy kominku oczywiscie. Kiedy nadchodza nocne przymrozki i wieczorem temperatura gwaltownie spada, nie ma nic przyjemniejszego. Zaluje, ze nie mam czasu zeby spedzic wieczor po prostu z ksiazka przy kominku. Za duzo jest zawsze do ogarniecia i przygotowania na kolejny dzien...

W niedziele rano odbyly sie mecze przelozone z poprzedniej soboty. Tym razem nie zmienili godzin, a szkoda, bo Bi grala juz o 9, a Nik o 10:15. Troche na szczescie pomogla zmiana czasu i po pierwsze latwiej sie wstawalo, a po drugie, temperatura zdazyla sie choc tyci podniesc... Chociaz, kiedy dojechalam z Bi na boisko, okazalo sie, ze czesc, na ktora padal cien drzew, nadal pokryta byla szronem. Niesamowicie to wygladalo. Po lini szronu mozna bylo idealnie odrysowac ksztalt drzew gorujacych nad boiskiem. ;)

Tym razem bylo jeszcze gorzej niz poprzedniego dnia - nasze dziewczyny czarne, tamte - brazowe. Przy porannym, oslepiajacym sloncu, praktycznie nie do odroznienia... ;) W glebi mozecie zauwazyc nadal oszroniona trawe...
 

Tym razem poszlam po rozum do glowy i zalozylam zimowa kurtke, sniegowce oraz wzielam kocyk. I bylo mi calkiem przyjemnie, bo litosciwie tego ranka prawie nie wialo. Bi grala przeciwko innej druzynie z naszego miasteczka, tej samej, z ktora kiedys mieli mecz towarzystki w ramach treningu. Wtedy druzyna starszej zdecydowanie wygrala. Coz... najwyrazniej tamta wyniosla z tej porazki lekcje, bo tym razem to oni wygrali, 2:1. Szkoda, ze "nasze" dziewczyny przegraly ostatni mecz sezonu, ale z drugiej strony, tylu zmarnowanych okazji jeszcze nie widzialam. Pilka lecaca obok bramki, albo odkopnieta w zupelnie przeciwnym kierunku... W sumie mialy chyba z 8 szans... i wszystkie przepadly... ;) Pod koniec meczu przyjechal M. z Kokusiem, zeby Mlodszy mogl zaliczyc rozgrzewke. Malzonek nawet zaproponowal, ze zostanie z synem, a ja moge zabrac Bi do domu, no ale serio?! On mnie chyba nadal nie zna... Jesli nie zadzieje sie jakas sila wyzsza (jak mecze o tej samej porze), to w zyciu nie opuszcze zadnej rozgrywki dzieciakow! Bi chciala wracac do domu, wiec ojciec zabral corke, a ja zostalam kibicowac Kokusiowi. On tez gral z inna druzyna z naszej miejscowosci i mocno to przezywal, bo trafilo do niej trzech chlopcow, z ktorymi gral w poprzednich sezonach, a z ktorych dwoch jest naprawde utalentowanych. Nerwy okazaly sie zupelnie niepotrzebne, bo "nasza" druzyna tez jest calkiem niezla i rozgrywka zakonczyla sie wynikiem 9:0! :D

Mlodszy wlasnie przejmuje pilke
 

A Nikowi dwa razy prawie - prawie udalo sie strzelic gola. Lecial do bramki, wyprzedzil wszystkich, ale raz kopnal za slabo i bramkarz zlapal pilke, a za drugim razem... nie trafil. :D Ups... Nie mniej fajnie jest patrzec jak z malego, troche oniesmielonego chlopczyka z poprzednich dwoch sezonow, ktory wolal zostac z tylu na pozycji obroncy, Nik zmienia sie w naprawde swietnego zawodnika. Na pewno duzo mu pomogla zmiana rocznikow. Nasza liga zawsze laczy dwa i rok temu byly to roczniki 2011/2012. Nik trafil wiec do druzyny z chlopcami, gdzie niektorzy mieli prawie po 10 lat, a on nie mial jeszcze skonczonych osmiu. ;) Za to w tym roku roczniki zostaly polaczone jako 2010/2011 oraz 2012/2013. Wobec tego Bi byla w druzynie z prawie dwunastolatkami, choc to chyba byly tylko dwie dziewczynki, reszta to 10-latki. Natomiast Nik gral z chlopcami, ktorzy dopiero w tym roku skonczyli 8 lub 9 lat, a ze sam jest z grudnia, to wpasowal sie idealnie i nie zostawal w cieniu starszych zawodnikow. :) No, ale sezon pilkarski mamy skonczony skoro Potworki nie chca grac w innym klubie na sali. Trzeba wyczyscic korki, pochowac za male kolanowki oraz spodenki i czekac do wiosny. :)

Po poludniu wpadl dziadek niewidziany prawie miesiac, bo ciagle nie mogl doleczyc sie z przeziebienia. Nie chcial zarazic nikogo z nas, a ze pracuje 6 dni w tygodniu, to tez ten jeden dzien wolny chcial poswiecic na porzadne wygrzanie sie pod kocykiem i tak minely ponad 3 tygodnie. W koncu jednak dotarl. Nie przyjechal na swoje urodziny, nie przyjechal na M., ale zalapal sie na moje, bo w niedziele wlasnie postarzalam sie o kolejny rok. My tak we trojke swietujemy co tydzien, a gdybysmy mieszkali w Polsce bylby to praktycznie miesiac imprez, bo tydzien po mnie ma urodziny moja siorka. :D Torcik zakupilam dla dziadka jeszcze przed jego urodzinami (tiramisu to cos, czego sama sie nie podejme...) i tak lezal zamrozony. W koncu sie jednak doczekal.

Torcik wielkoscia nie powalal, ale byl pyszny i przynajmniej nikomu zbytnio w "boczki" nie poszlo ;)
 

Zaspiewalismy sto lat, swieczki dziadek pozwolil zdmuchnac Potworkom, pozniej chcieli dmuchac jeszcze raz dla zabawy i... tyle swietowania. W naszym wieku to juz bardziej niz "wszystkiego najlepszego" korci zeby skladac kondolencje... ;P

W poniedzialek wstawalo sie potwornie ciezko, mimo zmiany czasu... Owszem, to, ze bylo jasno, troche pomoglo w szybszym dobudzeniu sie, ale i tak czulam sie kompletnie niewyspana. Potworki zas wrecz przeciwnie. Powstawali zaraz po godzinie 6, bardzo zadowoleni. :) Tuz po 7 dostalam telefon ze szkoly z wiadomoscia, ze w centrum miasteczka zdarzyl sie wypadek, wiec przewiduja znaczne opoznienia w przyjazdach autobusow. Zapamietajmy to "znaczne". ;) Stwierdzilam, ze nie ma sie co spieszyc, ale nie mozna tez przesadzac, wiec wyjdziemy z domu jakies 5 minut pozniej. I cale szczescie! Jeszcze nie doszlismy do rogu naszej ulicy, a mala sasiadka, ktora czekala tam z tata, zaczela goraczkowo wolac, ze autobus jedzie! I to ktory?! Bi! Ten, ktory ostatnio ciagle przyjezdzal po kokusiowym, spozniony po 20 minut! :O Zaraz po Bi, przyjechal zreszta tez autobus Nika. To tyle z tych znacznych "opoznien"... :D Wrocilam na swoj wlasny ogrod, gdzie rzucalam Mayi pileczke, kiedy napisala do mnie sasiadka (ta z piatkowej imprezy), ze chciala sie upewnic, ze autobusow jeszcze nie bylo. Hahaha!!! Autobus Bi (czyli jej starszej corki) wlasnie wyjezdzal z naszego osiedla, autobus Nika (czyli tez jej mlodszej cory) wracal od ich strony, rowniez zmierzajac do wyjazdu na glowna droge... Zmuszona bylam jej odpisac, ze niestety ale tego dnia musza dziewczyny zapakowac w auto i wiezc do szkol. Tak to z tymi autobusami jest w tym roku... :D

Po pracy znow odebralam Bi i jej kolezanke z zajec pozalekcyjnych i na szczescie czekal mnie spokojny wieczor. Potworki nie mialy zadnych sportow, wiec poza odrabianiem lekcji mozna sie bylo nawet lekko zrelaksowac. :) M. urwal sie tego dnia nieco wczesniej z pracy i porobil troche porzadku na ogrodku, czyli zdmuchal liscie (w zeszlym tygodniu je zbierali, a my sie zagapilismy, wiec nie chcemy przegapic drugiej rundy...) i skosil trawe. Jak nagle porzadnie sie zrobilo! :) Szkoda, ze za kilka dni bedzie wygladalo jakby nikt lisci w ogole nie dmuchal... ;) Tego dnia przyszly tez pilkarskie zdjecia Potworkow. Wyszly przyzwoicie, choc lampa blyskowa strasznie uwidocznila pryszcze Bi. :D

Poza pryszczochami, Bi wydaje sie potwornie oniesmielona ;)

We wtorek znow ciezko bylo sie matce dobudzic, a Dzidziorki powstawaly niczyn skurwonki, o 6:20. :O Autobusy przyjechaly w miare wczesnie, choc tego dnia wyszlismy z chalupy normalnie, wiec nawet kilka minut czekalismy. Bi zas ponownie sie "udalo", bo jej przyjaciolke odbierala opiekunka i zgodzila sie zabrac tez Bi. Tego dnia mialo byc 18 stopni, postanowilam wiec wziac pol dnia wolnego i poprzycinac resztke badyli, pozostalych po ostatnich przymrozkach. Wyszlam z pracy wczesniej, dojechalam do domu, pogoda byla cudowna... i na tym moje plany sie skonczyly. A raczej, zrealizowalam moze 1/3 tego, co zaplanowalam. Pokrzyzowal mi je zas nikt inny jak malzonek we wlasnej osobie, ktory rowniez urwal sie wczesniej zeby przygotowac na zime przyczepke. Zastanawialismy sie nad Floryda w czasie przerwy swiatecznej, ale w sumie zadne z nas nie bylo nastawione jakos niesamowicie entuzjastycznie, wiec odpuszczamy. ;) Kiedy dojechalam do domu, M. juz odkurzal naszego kempera. I super, tylko potem nagle wola mnie i pokazuje polki z lodowki. Cos musialo sie tam wylac a my nie zauwazylismy i teraz wyrosly sliczne rozkwity plesni (rzyg...). I tekst malzonka: "Musisz to umyc." No ku*wa, nic nie musze, porzadki w przyczepie nawet nie byly w moich planach, a on tez ma dwie raczki. I dlaczego to ja mam sie grzebac w takich obrzydlistwach?! Cisnienie mi sie podnioslo, ale stwierdzilam, ze dobra, zajmie mi to doslownie chwile. Wiadomo jednak, jak to jest. Umylam polki, wytarlam, zanioslam do przyczepy. W miedzyczasie M. podlaczyl ja do pradu wiec moglam zapalic swiatlo i dopiero moglam spojrzec wglab lodowki. A tam... wiecej plesni! No to rundka do chalupy po plyn oraz reczniki papierowe i dawaj szorowac dziadostwo! Pozniej w koncu wydobylam z szopki sekator, nozyce oraz taczke i ruszylam na rabatke z przodu chalupy. Tyle, ze popracowalam kilkanascie minut i... M. wola mnie kolejny raz! :/ Teraz zabral sie za latanie dziur, ktore pierdzielone dziecioly znow porobily w elewacji chalupy. A ze w tym roku uparly sie na tyl, a pewnie pamietacie ze zdjec, ze tam dom jest najwyzszy, wiec poprosil zebym potrzymala mu drabine, bo nie mogl ustawic jej rowno, wiec byla lekko niestabilna. Nie mam ochoty zostac "mloda" wdowa, wiec co robic, stalam i trzymalam. ;) W miedzyczasie wpadlam jeszcze do domu przygotowac obiad dla dzieciakow, ktore wkrotce mialy wrocic do domu i... tyle sobie porobilam. ;) Jakis postep jest, ale potrzebowalabym jeszcze ze 3 takie polowki dnia zeby skoczyc...

Poznym popoludniem, ktore po zmianie czasu jest wlasciwie wczesnym wieczorem, musialam jechac z Bi na gimnastyke. Nie chcialo mi sie jak diabli i kiedy Starsza zaczela odstawiac cyrki z jeczeniem przy obiedzie, a potem z wrzaskami oraz dzikim bieganiem z bratem po domu, pogrozilam, ze jak sie nie uspokoi, to nigdzie nie jade. I mowilam calkowicie powaznie. "Niestety" sie uspokoila. :D Na gimnastyce na szczescie mam kolezanke, wiec moglam sie porzadnie nagadac; chociaz tyle dla matki. ;)

Jakies figury na trampolinie...
 

Jak na poczatek listopada, wieczor byl naprawde cieplutki (bylam w tylko bawelnianej bluzce ze swetrowa narzutka), wiec oddalysmy paleczke jej 3-latce i w rezultacie krazylysmy wokol budynku, wchodzilysmy do srodka, zeby za kilka minut wychodzic bo mlodziezy odwidzialo sie patrzenie przez szybe co robi siostra i tak w kolko... ;)

Sroda zaczela sie klasycznie. Wpakowac dzieciaki do autobusow (tego dnia, dla odmiany, spoznil sie Nikowy), porzucac psu pileczke, poskladac pranie, podlac kwiatki, podjechac do roboty, zaliczyc poranny meeting (ble...), itd. Odmiana byl fakt, ze znow wyszlam wczesniej. Bylo chlodniej niz we wtorek i potwornie wialo, ale ze 16 stopni to jak na listopad nadal pieknie, wiec stwierdzilam, ze grzechem byloby tego nie wykorzystac i nie skonczyc porzadkow w ogrodzie. Tym razem na szczescie M. (ktory rowniez wyszedl wczesniej) nie przeszkadzal, a wrecz pomogl bo przycial roze, ktore rozrosly sie w ogromny i klujacy gaszcz. Ucieszylam sie, ze choc raz to nie ja wyszlam ze starcia z rozyskami cala pokluta i podrapana. :D Porzadki w ogrodzie z grubsza uznaje za zakonczone; zima moze przychodzic. ;) Choc przyznaje, ze ogrod o tej porze roku sprawia bardzo zalosne wrazenie. Wszedzie albo gola ziemia, kora, albo krotkie badylki. Tyle z wiosenno - letniej zieleni i przepychu kwiatow. Coz, byle do kwietnia... ;)

Kiedy Potworki dojechaly do domu, szybko wcisnelam w Kokusia obiad i pogonilam do lekcji, bowiem pozniej mial szermierke. Najlepsze, ze cos mi sie pomylilo, bo caly czas myslalam o 17:30, tymczasem w polowie pracy domowej cos mnie tknelo, ze o kurna, przeciez szermierka zaczyna sie juz o 17! Byla 16:40. Pedem wylecielismy z domu, a lekcje Mlodszy musial skonczyc po powrocie. :D

Nik to oczywiscie to zolte ;)
 

Milym bonusem tego dnia byl telefon z pracy, akurat kiedy walczylam z na wpol zwiedlymi badylami przed domem. ;) Poniewaz wyszlam z roboty wczesniej, w pierwszej chwili pomyslalam: "nie odbieram!", bo przyszlo mi do glowy, ze chca zebym po cos wrocila. ;) Dobrze jednak, ze odebralam (chociaz sekretarka i tak zostawilaby wiadomosc), bo okazalo sie, ze babka zadzwonila specjalnie, zeby mnie poinformowac, ze kolejny dzien mamy wolny. W Polsce to bylo Swieto Niepodleglosci, tutaj to Veterans' Day, ktorego w mojej karierze jeszcze nigdy wolnego nie mialam, ale cos tam zmienily sie firmowe przepisy, a narzekac nie bede. ;)

W czwartek wiec leniuchowalam. :) Nie dosc, ze nie jechalam do pracy, to jeszcze stwierdzilam, ze dzieciakom tez sie cos od zycia nalezy. Nie, wolnego im nie zrobilam, bo tutaj maja bzika na punkcie frekwencji. Wiele razy wspominalam, ze tu kazda miejscowosc ustala wlasny szkolny kalendarz i jak my mamy wolne dwa zydowskie swieta we wrzesniu, kiedy wiele okolicznych miasteczek ma normalne lekcje, tak teraz oni mieli wolny czwartek, zas Potworki maszerowaly do szkoly. ;) Poniewaz mialam jednak wolne, postanowilam zawiezc ich do szkoly i potem ich odebrac. Nie tylko byla to dla dzieciakow mila odmiana, ale jeszcze pozwolilo to na dodatkowe 20 minut spania, choc tu cieszyla sie wylacznie matka, bo Potwory i tak wstaly wczesniej. :D Tak milo sie pozniej wstawalo, ze przeszlo mi przez mysl zeby odwozic ich codziennie... bo w sumie moglabym. Potem jednak odstawienie Kokusia, dojechanie do szkoly Bi, a nastepnie powrot w korkach do domu zajelo mi ponad pol godziny i stwierdzilam, ze nieee, jednak to za duza strata czasu... ;) Dzien spedzilam na... sprzataniu, a jak. Przyznaje jednak, ze robilam to tak spokojnie, na luzie, bez spiny i z przerwami na kawke. Kilka godzin przelecialo piorunem i czas byl wyjezdzac po progeniture. Zdazylam odebrac Nika (a nawet chwile mu zajelo, zeby wyjsc z budynku) i dojechac do szkoly Bi (a to kolejne 10 minut), a sznureczek aut nadal czekal przed wjazdem. Sasiadka mowila prawde, kiedy opowiadala, ze zawsze zdazyla odebrac mlodsza, a potem na spokojnie podjechac po starsza, kiedy chodzila do obecnej szkoly Bi. :) Zabralam wiec bez problemu corke i... niestety, o tej porze nasze miasteczko jest tak zakorkowane, ze wleklismy sie wiekszosc drogi noga za noga, a mnie cos trafialo. ;) A potem to juz obiad, lekcje, Potworki na chwile na dwor do sasiadek, gdzie biegali juz praktycznie po ciemku, ale zupelnie im to nie przeszkadzalo... ;) Wieczor, jak i caly dzien, zlecial niewiadomo kiedy. :) I powiem napisze Wam, ze po dwoch popoludniach pracy w ogrodzie, gdzie wiadomka, czlowiek zgina sie, kuca, kleka, itd., a potem po dniu sprzatania, czuje sie jak stara babcia. :D Naciagnelam sobie cos w lewym ramieniu i lewej nodze. Jak chodze, boli mnie pod kolanem, jak siedze, cos ciagnie w lydce. Ogolnie, z jakiegos powodu lewa strona oberwala, bo prawa wydaje sie ok. Starosc nie radosc. ;)

W piatek, czyli dzis, z wielka niechecia poczlapalam do roboty... ;) Po raz pierwszy od ponad 2 tygodni nastal deszczowy, ponury dzien. Powiedzialabym, ze "prawdziwie listopadowy", ale deszcz przyniosl jakis tropikalny front i bylo 18 stopni, wiec do listopada to srednio pasowalo. :D

A na koniec pokaze Wam, czym na sam koniec sezonu, obdarowal mnie ogrod!

Obrodzily jak glupie i to wlasciwie po sezonie! :)
 

I to nie byly wszystkie, choc do dwoch niestety juz "cos" sie dobralo i musialam wyrzucic je w krzaki, na karme dla dziczyzny. :D

Jutro Potworki pierwszy raz jada na lekcje w Polskiej Szkole w tym roku! Oj, bedzie placzu i jeczenia! :D

piątek, 5 listopada 2021

Sezon dyniowy

O ozdobach mowa, nie o gotowaniu. ;) Jakos w tym roku nie mam weny. Nawet na zrobienie wlasnego musu, ze juz o przygotowaniu czegos bardziej skomplikowanego nie wspomne... ;) Wokol chalupy zaroilo sie jednak od dyni. Duze stoja przed frontowym wejsciem, choc akurat tu nie mam zdjecia... Poza tym, na szafce pod telewizorem stoja dynki udekorowane na festynie przy bibliotece:

Po lewej dynia Bi - tygrys, po prawej Nika. Co to mialo byc, niewiadomo :D
 

Zas na stoliku w kuchni te, zrobione przez Potworki w szkolach:

Znowu - po lewej Bi, po prawej Kokusia. U Nika to chyba narzedzia z Minecraft'a (jakzeby inaczej), u Bi jak sie dobrze przyjrzec, to widac, ze mial byc piesek :)

Dynie jednak dyniami, za chwile bedziemy je i tak zamieniac na ozdoby bozonarodzeniowe, a co sie dzialo w ostatnie dni pazdziernika i pierwszy roboczy tydzien listopada?

Jak pisalam ostatnio, z powodu zapowiadanego ulewnego deszczu, sobote 30 pazdziernika mielismy niespodziewanie bardzo leniwa. Zreszta, co normalne, mecze poodwolywali troche na wyrost, bo co prawda padalo w nocy z piatku na sobote, ale caly sobotni ranek raczej kropilo sobie leniwie. Dopiero po poludniu naprawde sie rozpadalo... Mecze mogly sie wiec spokojnie odbyc, bo dzieciaki grywaly juz przy gorszej pogodzie... No ale odwolali to odwolali, trudno. Dzieki temu zreszta, ja oraz Potworki moglismy spokojnie sie wyspac (M. byl rano w pracy), a potem to juz ogarnianie dla matki, granie dla dzieci... Bi przebrala sie z pizamy dopiero okolo poludnia, Nik, ktory robil to na raty, w koncu zalozyl ostatnia czesc garderoby o 14! :O Naszlo ich tez jednak na cwiczenie gry na skrzypcach, gdzie i ja chetnie posluchalam, a i im sie przydalo. ;)

Skrzypek na dachu do polowy w bieliznie, boszzz... Dopiero wieczorem zauwazylam co to za fote strzelilam... :D

Panna w pizamie, ale przynajmniej nie swieci majtami :D A w bonusie przeciagajacy sie piesiur, ktory oczywiscie towarzyszy nam przy kazdej czynnosci ;)

Po poludniu upieklam w koncu ciasto z jablkami, ktore "chodzilo" za mna od dwoch tygodni, a na ktore ciagle brakowalo mi czasu.

Pyyycha...
 

Potworki zas zrobily rice krispies treat w wydaniu Halloweenowym.

Ten barwnik byl na poczatku tak ciemny, ze wygladal jak krew i az mnie ciarki przeszly... :O
 

Wyszlo im po trzy dynie i co typowe dla nich, Bi az dwie zjadla juz tego samego wieczora, a ostatnia kolejnego ranka, zas Nik swoich nie ruszyl, az zaproponowalam mu, ze bede mu je pakowac po jednej w ramach deseru do szkoly. ;)

I (prawie) gotowe dynie
 

Poza tym sobota to wygrzewanie kosci przy kominku, bo w taki ponury, deszczowy dzien, az prosilo sie o odrobine przytulnego ognia...

Zdjecie co prawda z piatku, ale w sumie kominek wyglada zawsze tak samo :) Obowiazkowo siersciuch, moja stopa i gira Kokusia ;)
 

Niedziela to oczywiscie dzien, na ktory Potworki, a szczegolnie Bi, czekaly jak na Boze Narodzenie conajmniej... :D Juz od rana slyszalam w kolko "kiedy idziemy na trick-or-treating???". Oszalec mozna bylo. A mi wyjatkowo w tym roku nie chcialo sie lazic... Po sobocie mialam nadzieje, ze w niedziele tez popada i bede miala pretekst zeby skrocic wedrowke do minimum, ale niestety... ;) Wrecz przeciwnie - bylo slonce i 19 stopni! Pogoda kompletnie nie pasowala do ostatniego dnia pazdziernika. Poniewaz byl to pierwszy dzien od dwoch tygodni, kiedy M. mial wolne, pojechalismy do kosciola troche pozniej, zeby nie trzeba bylo sie zrywac z samego rana. Potem po kawe, malzonek na chwile na silownie, rodzinny spacer, bo psiurowi przeciez tez nalezy sie cos od zycia... ;) A dzieciaki co chwila dopytywaly ktora godzina i ile jeszcze i dlaczego tak dlugo... :D W koncu sie jednak doczekali.

Jak widac, humory mieli szampanskie ;)
 

 Trzeba przyznac, ze w tym roku chodzilo duzo, DUZO wiecej dzieciakow niz rok temu. W zeszlym wszyscy nadal bali sie wiadomego wirusa, a do tego, choc bylo chyba cieplej nawet niz tym, to padalo i strasznie wialo. Pogoda nie zachecala do dlugich spacerow. W tym roku bylo sucho, choc po sobotnim deszczu wszedzie bylo pelno kaluz, oswietlenie na osiedlu mamy slabe i trzy razy wlazlam w wode przemaczajac buta, ech... :/ A dzieciakow chodzily cale, wielkie bandy! :O Sporo osob nawet w tym roku zostawilo slodycze w miskach na zewnatrz, w tym my, choc u nas to nie strach przed wirusem, tylko niechec M. do otwierania drzwi raz za razem i rozdawania slodyczy. ;) Potwory niestety juz wczesniej ustalily miedzy soba plan zeby pojsc na sasiadujace z naszym, mniejsze osiedle (ale za to z chalupami, ze ho ho!), bo tam ktos ponoc co roku rozdaje wielkie slodycze. Zgadnijmy? W tym, nikt nic takiego nie rozdawal! :D Skoro przeszlismy po innym osiedlu, spodziewalam sie, ze Potworki odpuszcza czesc naszego, ale gdzie tam! Uparli sie, zeby isc nasza stala trasa, a tamto osiedle to byla taka wisienka na torcie. ;)

Wszystkie zdjecia niestety wyszly wlasnie tak, bo i modele w ruchu i za ciemno...
 

Dziwie sie, ze dali rade, bo nasz wczesniejszy spacer byl sporo dluzszy niz zazwyczaj, a chodzac biegajac od domu do domu, Nik narzucil takie tempo, ze nawet Bi jeczala, ze dlaczego on tak pedzi, ze ona ma kolke i chce wolniej. ;) Okazalo sie, ze lecial na zlamanie karku, bo chcial koniecznie byc tym, kto dzwoni do drzwi. Serio, nie wiem co to za wyroznienie... :D Mlodszy zas zwolnil dopiero wtedy, kiedy powiedzialam, ze czy sie zmeczy czy nie, sam niesie torbe ze slodyczami. Ja jej nosic nie bede, wiec lepiej zeby oszczedzal energie. Nadal mam w pamieci pierwsze Halloween Potworkow na tym osiedlu, kiedy niespelna 6-letni Nik w polowie prawie plakal, ze jest zmeczony i zeby mu poniesc torbe, ale do domu wracac nie chcial... ;) W tym roku w koncu wrocilismy do chalupy i niespodzianka, w misce nadal byly slodycze! Dzieciaki musialy je brac bardzo kulturalnie, bo w zeszlym miske znalezlismy pusta, a dzieci chodzilo duzo mniej. Chyba, ze postrachem byl sasiad naprzeciwko, ktory rozdawal cukierki siedzac na podjezdzie, wiec widzialby gdyby ktos podszedl i wrzucil sobie cala miche slodyczy do torby. :D

Poniedzialek rozpoczal sie od zdziwienia, ze przeciez jest ciemno, wiec to niemozliwe, ze pora wstawac... :D Nie moge sie doczekac zmiany czasu (juz w ten weekend!), bo przez chwile znow bedzie jasno w porze pobudki (nie mowiac o tym, ze przeniesiony z zeszlego tygodnia mecz Bi jest na 9, wiec bedzie sie wydawalo jakby byl na 10! :D). I wcale nie przeszkadza mi wczesniejsze zapadanie zmroku. Zawsze wolalam te zimowa zmiane (ktora zreszta jest zmiana na "normalny" czas), bo jako klasyczny spioch, ciesze sie mozliwoscia dluzszego snu, nawet jesli to tyko zludzenie, bo spie tyle samo godzin, ale za to mam wrazenie, ze wstaje pozniej. :) Nik zdazyl juz odjechac swoim autobusem, kiedy dostalam telefon ze szkoly, z automatyczna wiadomoscia, ze autobus Bi spozniony jest o 10 minut. Rychlo w czas. :/ Na szczescie tym razem bylo to faktycznie "tylko" dziesiec minut...

Po pracy do szkoly Bi, po Starsza i jej przyjaciolke, ktore znow zostawaly po lekcjach na zajeciach dodatkowych. Z jakiegos powodu, szkola postanowila utrudnic rodzicom zycie i przy odbiorze z zajec pozalekcyjnych, zamiast ustawic sie w wezyku jak zwykle, kazala parkowac i podchodzic do wejscia, gdzie juz czeka gromada dzieciakow. Podobno mialo to odkorkowac droge biegnaca pod szkola. Mozna tam bowiem dojechac z dwoch stron, ale z obydwu kazdy przeciwny pas ruchu jest oddzielony pasem zieleni. Sprawia to, ze jesli utknie sie za wezykiem aut, nie da sie go juz wyminac, bo na pasie rosna drzewka i nawet jakby komus przyszlo do glowy przejechac po trawie, to nie da rady. ;) A ze rodzice ustawiaja sie w kolejce juz kilka minut przez zakonczeniem zajec, a potem auta poruszaja sie w slimaczym tempie, bo po kolei staja zeby dzieciaki mogly wsiasc, to faktycznie robi sie zator i autobusy szkolne nie moga przejechac. Rzeczywiscie, w poniedzialek, kiedy wszyscy rodzice poparkowali samochody, uliczka dalo sie przejechac bez najmniejszego problemu. Problemem za to okazalo sie znalezienie miejsca parkingowego. ;) Nie mowiac juz o tym, ze zadna to frajda kiedy trzeba wysiasc z samochodu i poczlapac pod szkole. Tego dnia przynajmniej bylo w miare cieplo i piekne slonce. Przy deszczowym dniu, lub mroznym i sliskiej, sniegowej brei zima, nie bedzie tak przyjemnie. ;)

Po odwiezieniu sasiadki do domu i powrocie do wlasnego, Bi ekspresowo zjadla obiad i popedzila poganiac z tymi dziewczynkami co zwykle. Nie wiem, ze jej sie chcialo, bo z kolei na 17:30 mielismy pojsc do jej przyjaciolki (tej sasiadki, ktora wczesniej odwiozlam do domu :D) na mini przyjecie urodzinowe. Wieksza impreze ma miec za dwa tygodnie, ale mama zaprosila kilkoro dzieci w dniu jej urodzin. Tlumaczyla, ze skoro nastepnego dnia dzieciaki nie mialy szkoly... Tyle, ze ona zawsze naciska na przyjecie w dzien urodzin, bez wzgledu czy nastepnego dnia beda miec wolne, czy nie. :D Planowalismy co prawda jechac na cmentarz zapalic symbolicznie swieczki, ale stwierdzilismy z M., ze mozemy to zrobic w Dzien Zaduszny. W poniedzialek wiec, Bi polatala pol godziny z sasiadkami, po czym popedzili z Kokusiem jak na skrzydlach do... drugich sasiadek. :D Tam doszla jeszcze dwojka rodzenstwa, bylo wiec szescioro lobuzow do zabawy.

Banda :) Mlodsza siostra solenizantki, ewidentnie zazdrosna, schowala sie pod stol :D
 

Spodziewalam sie, ze odstawie Potwory i wroce do domu, ale sasiadka zaprosila na kawe, a ze juz daaawno nie mialysmy okazji tak po prostu posiedziec i pogadac (chyba od urodzin Bi), to zostalam. Przynajmniej i ja spedzilam milo czas. :) Co prawda dzieci nie mialy we wtorek szkoly, ale sasiedzi normalnie pracowali (co prawda z domu), wiec chcialam zabrac Potworki do domu o rozsadnej porze. Troche sie jednak przedluzylo z pizza, potem tortem, a ze dzieciaki dobrze sie bawily, wiec ciezko bylo ich wyciagnac... i do domu zawitalismy o 20. ;)

We wtorek caly dzien mialam wrazenie, ze jest sobota. Taki wolny dzien w srodku tygodnia jednak strasznie wybija z rytmu. :D Jak to z wolnymi dniami bywa, zlecial ekspresowo. Malzonek pojechal oczywiscie do pracy, ale ja z Potworkami pospalam do oporu, potem powoli zjedlismy sniadanie i matka przystapila do niekonczacego sie ogarniania, a dzieciarnia do grania. ;) Nik dostal zaproszenie do kolegi z sasiedniego osiedla, wiec mialam dwa przymusowe spacery: najpierw zeby go odprowadzic,  a potem zeby go odebrac. ;) Moglam jechac samochodem, ale nasza okolica jest tak smiesznie skonstruowana, ze trzy osiedla maja na koncu drog takie male "laczniki" - przejscia miedzy ogrodami ludzi. Sa one jednak na tyle waskie, ze mozna przejsc tylko na piechote, albo przejechac rowerem. Poza tymi lacznikami zas (ktore sa zreszta tylko w kilku miejscach), uliczki kazdego osiedla konca sie slepym zaulkiem. Przejscie na piechote do kolegi Kokusia zajmuje niecale 8 minut. Zeby zas dojechac tam autem, musialabym wyjechac z naszego osiedla na wieksza droge, dojechac do glownej trasy biegnacej przez nasza miejscowosc, po czym zrobic kolko i wjechac w siec uliczek na drugim osiedlu. Czasowo wychodzi to minimalnie szybciej (6 minut), ale trasa na piechote to 0.4 mili, zas autem juz 2.8 mili. Bardziej oplaca sie wiec spacer, a i pies na tym skorzystal. :) W czasie kiedy Mlodszy bawil sie u kolegi, Bi znow biegala z sasiadka z naprzeciwka. Dobrze, ze byla w domu, inaczej musialabym sama zabawiac znudzona 10-latke. :) M. wyszedl z pracy wczesniej, wiec na spokojnie udalo sie podjechac na cmentarz zapalic symbolicznie (bo nie mamy tutaj zmarlych) znicze, a pozniej jeszcze zaglosowac. W tym roku glosowanie tylko lokalne, ale obowiazek patriotyczny spelnilismy. :D Najwieksza ucieche i tak mialy dzieci, bo dostaly po olowku (co za radosc! ;P), wrzucily do urny nasze karty, a na koniec wybraly sobie po naklejce. ;)

Tak, glosowalismy :)
 

Potem do chalupy i Potworki znowu wylecialy do sasiadki na podworko. A poznym popoludniem Nik mial ostatni trening pilki noznej, zas Bi gimnastyke, wiec znow musielismy sie z M. rozdzielic. Poki co, ostatni raz. :) Zdjec z gimnastyki brak, bo z kolezanka znow siedzialysmy w aucie, obrabiajac dupska malzonkom. :D

Sroda przywitala pierwszym przymrozkiem. Rano telefon pokazal mi, ze jest 0 stopni, choc juz termometr kolo domu upieral sie, ze mamy +2. ;) Na przystanku bylo jednak pieronsko zimno i nawet Potworki przekonaly sie chyba naocznie, ze pod jesienne kurtki musza zalozyc jeszcze jakies bluzy lub sweterki, nawet jesli potem w szkole mieliby je zdjac. Zazwyczaj bowiem kloca sie ze mna, ze przeciez cieplo jest, a mi sie wydaje. :D Dostalam maila z potwierdzeniem, ze Nik zapisany jest do klubu narciarskiego, ale nadal nic o mojej aplikacji na opiekuna, hmmm... Praca, szkola, powrot do domu, obiad, a potem Bi na dwor ganiac z sasiadka, ja zas z mlodszym na szermierke. Cale szczescie Nik polubil te zajecia i nie marudzi. Zreszta, teraz zostaly juz tylko dwa. ;)

W tych maskach i kaftanach mozna ich rozpoznac wylacznie po spodniach, wiec objasniam, ze Nik to ten w dlugich portkach ;)
 

Tym razem instruktor mnie oraz inna mame zwyczajnie "wyprosil" (choc stalysmy za drzwiami), oznajmiajac zeby sie nie martwic i chlopcom nic nie bedzie, po czym bezceremonialnie zamknal nam drzwi przed nosem! :D Cos takiego! Przeciez wiem, ze Mlodszemu nic nie bedzie, ja po prostu lubie sobie popatrzec! ;) Co prawda drzwi maja szybki, wiec moglam przykleic do nich nochal i dalej obserwowac, ale wobec wyraznej sugestii, ze przeszkadzam, przeszlam sie po budynku, a potem wrocilam do auta czytac ksiazke. :)

W czwartek rano Potworki potulnie zalozyly pod kurtki bluzy. Musieli dzien wczesniej naprawde solidnie zmarznac. :D Autobusy nadal przyjezdzaja kiedy chca, wiec choc Nik odjezdza do szkoly troche wczesniej, to Bi sterczy tam ze mna jeszcze kilka minut... Zwariowac mozna, bo wedlug grafiku to jej autobus powinien przyjezdzac pierwszy... :/ Po poludniu nastapil w koncu ostatni trening pilki noznej. Zostaly jeszcze po dwa mecze na lepka i sezon zostaje zamkniety. :) Z okazji ostatniego treningu, trener urzadzil dziewczynom rozne gry i zawody, glownie slalomy z pilka. Dlugo sie nie przygladalam, bo bylo tak zimno, ze wolalam zaszyc sie w samochodzie. ;)

To byla jakas sztafeta i Bi pedzi z powrotem do swojej grupki
 

Z okazji konca sezonu, Bi wreczyla trenerowi karte upominkowa (jak dla mnie to zloty medal mu sie nalezy za wytrzymywanie fochow niektorych jednostek :D), zas od trenera wszystkie dziewczyny otrzymaly po bidonie ze slodyczami w srodku. Mam podejrzenie, ze chlop chcial sie pozbyc czesci cukierkow pozostalych mu po Halloween. :D

Udalo mi sie strzelic taki piekny zachod slonca... Listopad to jest dobra pora na lapanie zachodow. Przychodza wczesnie i nie trzeba na nie czekac i choc zeby troche klekocza z zimna, to przynajmniej nie gryza komary! :D
 

Piatkowy ranek przywital nas znow Arktyka. ;) A moj Mlodszy Potworek wyklocal sie, ze jemu wystarczy sama bluza... W koncu, z lekkim fochem, ale zrezygnowal z bluzy na rzecz kurtki. ;) A potem lekkie zdziwko, kiedy zobaczyl biala trawe, kruszaca sie pod butem. To sie szron nazywa moj drogi... :D Dzien spedzilismy w polowie zwyczanie, na pracy, szkole, dla matki zakupach spozywczych (ble...), a w polowie... imprezowo. O tym jednak juz kolejnym razem, bo padam na pyszczek. :) Weekend zas zapowiada sie bardzo pilkarski... i ziiimny. A ze dzieciaki graja na zewnatrz, to nie jest to dobre polaczenie... :D