Nie nadazam za czasem... Leci, pedzi niewiadomo gdzie... Jak zaczynam pisac, konczy sie pierwszy kwartal miesiaca, jak skoncze, bedzie juz prawie polowa za nami... Nie lubie listopada, choc to miesiac moich urodzin, a tegoroczny jest nawet sloneczny i suchy, przynajmniej narazie...
Ostatni post zakonczylam wspominajac, ze piatek (5 listopada) spedzilismy (ja i Potworki; M. jak zwykle sie wylamal) w polowie zwyczajnie, a w polowie imprezowo. Rano jak zwykle szkola i praca, a po pracy dla matki tygodniowe zakupy spozywcze. "Okrutny obowiazek" jak moj tato zartobliwie okresla comiesieczna wysylke kasy dla mojej matki... :D Bi wrocila tego dnia ze szkoly ze swoja przyjaciolka, ktora odebrala opiekunka, wiec znow udalo jej sie uniknac godzinnego tluczenia autobusem. Jeszcze z samego rana, przed praca, obralam i pokroilam jablka oraz wymieszalam skladniki na ciasto z jablkami. To samo co ostatnio. Naprawde lubie ten przepis. Nie ma ugniatania ciasta jak w szarlotce, a potem chlodzenia go pol godziny w lodowce. Nie ma tez scierania dziesieciu jablek na tarce, czego szczerze nie znosze... Tu ciasto jest lejace i skladniki miesza sie po prostu mikserem, a jablek jest tylko 5 i wystarczy je obrac i pokroic na kawalki. W skrocie, jest to jeden z najszybszych przepisow, a przy tym najsmaczniejszych... Ostatnio cala blaszka poszla nam w niecale dwa dni. Tym razem wylozylam jablka, wylalam ciasto na blaszke oraz upieklam je po powrocie z zakupow w piatek wieczorem, a w niedziele rano zostal juz tylko maly kawaleczek. Akurat do kawy dla jednej osoby. :) No ale fakt, ze 1/3 swiezo upieczonego, jeszcze lekko cieplego ciasta, wzielam na przyjecie. Imprezowalam zas u naszych hinduskich sasiadow, ktorzy obchodzili swieto Diwali. Wypadalo ono w czwartek, ale imprezke przelozyli na piatek, zeby ulatwic zycie wszystkim zaproszonym, wiadomo. :) Potworki polecialy jak na skrzydlach, ja z troche mniejszym entuzjazmem. Sasiadka najpierw przelozyla przyjecie z czwartku na piatek, ale to akurat bylo mi na reke. Potem jednak napisala wiadomosc, ze zaczna nie o 18:30 jak planowali, ale o 18:45. Stwierdzilam, ze jak za chwile napisze, ze jednak o 19, to odpisze ze to juz za pozno i klade dzieci spac. :D Nie napisala, ale spodziewajac sie kolejnego opoznienia, o umowionej godzinie dopiero kazalam sie Potworkom szykowac. Bi przebrala sie w tunike, ktora przyjaciolka przywiozla dla niej ponoc z Indii. Byla jak znalazl na to ichnie swieto. ;)
Do sasiadow dotarlismy o 19 i... poza nami jeszcze nikogo nie bylo. :O Sasiadka tlumaczyla, ze to typowa, hinduska punktualnosc... ;) Dzieciaki ganialy jak zwykle, a ja siedzialam z doroslymi. Zazwyczaj, poza mna, byli jeszcze jacys hamerykanccy sasiedzi lub znajomi... A tym razem... nikt. Po jakims czasie zaczelam sie czuc az niezrecznie. Na poczatku myslalam, ze jeszcze ktos przyjdzie, ale w koncu zostalam ja i gromada Hindusow, ktorzy zreszta sa baaardzo mili, sympatyczni i nadskakiwali, zeby podac mi zarelko, ktore jest jak najlagodniejsze (bo ich normalnie przyprawione dania sa dla mnie nie do przelkniecia; kto zna hinduska kuchnie, ten wie :D). Od czasu do czasu jednak ktos powiedzial cos we wlasnym narzeczu, co probowali przetlumaczyc dla mnie i przyszlo mi na mysl, ze jestem takim piatym kolem u wozu, bo im lepiej i swobodniej byloby we wlasnym sosie. ;) W zeszlym roku, z powodu koronaswirusa, sasiedzi zaprosili nas tylko na pokaz fajerwerkow i moze w przyszlym roku (jesli otrzymamy zaproszenie) znow ogranicze sie tylko do tego... Wracajac jednak do zabawy, to poza jedzeniem, gospodarze oraz goscie odprawili jakis specjalny obrzadek przy oltarzyku.
Pozniej zas sasiadka zarzadzila sesje zdjeciowa. Pozyczyla mi zreszta kiecke na przyjecie, wiec troche sie "wpasowalam" w towarzystwo. ;)
Kiedy juz wszyscy w miare pojedli, dzieciaki wybiegly na zewnatrz i zaczely zapalac zimne ognie jeden za drugim, a rodzice pilnowali zeby nie popalili sobie nawzajem wlosow. :D
Pozniej jeszcze byla cala seria fajerwerkow i zabralam moje mlodociane towarzystwo do domu. Nie bardzo byli zadowoleni, a i tak zrobila sie godzina 21. ;)
Cale szczescie, ze mecze, ktore planowo mialy sie odbyc o 9 godzinie, przelozyli odpowiednio na 12:30 i 13, bo jakos zle spalam (opchalam sie na wieczor, to mam ;P) i nie usmiechalo mi sie zrywac bladym switem, zeby marznac na boisku. Niestety, mecze byly nadal praktycznie w tym samym czasie, ale w dwoch roznych miasteczkach, a zaden w naszym. ;) Znow musielismy sie z M. rozdzielic. Ojciec wybral Bi, co bylo w sumie sprawiedliwe bo ostatnio pojechal z Nikiem, a mi osobiscie bardzo pasowalo. ;) Mecz Starszej byl bowiem wczesniej i o pol godziny drogi od nas, wiec zeby zaliczyc kilkanascie minut rozgrzewki, musieli wyjechac juz o 11:45. Mecz Kokusia byl o 13, ale boisko, choc teoretycznie juz w sasiednim miasteczku, znajdywalo sie zaraz na pograniczu z nasza miejscowoscia, wiec mielismy tylko niecale 15 minut jazdy i wyjechalismy na spokojnie o 12:30. :)
Tym razem poszlam po rozum do glowy i poza kurtka, wzielam sobie tez kocyk, zeby owinac nogi. Okazalo sie to strzalem w dziesiatke i pomimo dosc sporego wiatru i tylko jesiennej kurtki, bylo mi cieplutko. Jedyne co, to kostnialy mi dlonie, a nie mialam ich jak schowac, bo cykalam fotki. :D W polowie meczu Mlodszego dowiedzialam sie od M., ze druzyna Bi przegrala 2:0, za to Nikowa wygrala takim wynikiem, ze stracilam rachube, ale to bylo chyba 8:0 lub 9:0. ;) Tym razem Nik znow wyladowal na chwile na bramce i nawet mial szanse obronic gola. :)
Reszta soboty minela ekspresowo, bo wszyscy powracalismy do domu okolo 14:30, zas na 16:30 jechalismy na msze, skoro w niedziele nie bylo jak. Potem to juz jak zwykle lekkie ogarnianie i pranie, w tym przepoconych pilkarskich ciuchow, bo potrzebowali ich na kolejny dzien. A potem relaks przy kominku oczywiscie. Kiedy nadchodza nocne przymrozki i wieczorem temperatura gwaltownie spada, nie ma nic przyjemniejszego. Zaluje, ze nie mam czasu zeby spedzic wieczor po prostu z ksiazka przy kominku. Za duzo jest zawsze do ogarniecia i przygotowania na kolejny dzien...
W niedziele rano odbyly sie mecze przelozone z poprzedniej soboty. Tym razem nie zmienili godzin, a szkoda, bo Bi grala juz o 9, a Nik o 10:15. Troche na szczescie pomogla zmiana czasu i po pierwsze latwiej sie wstawalo, a po drugie, temperatura zdazyla sie choc tyci podniesc... Chociaz, kiedy dojechalam z Bi na boisko, okazalo sie, ze czesc, na ktora padal cien drzew, nadal pokryta byla szronem. Niesamowicie to wygladalo. Po lini szronu mozna bylo idealnie odrysowac ksztalt drzew gorujacych nad boiskiem. ;)
Tym razem poszlam po rozum do glowy i zalozylam zimowa kurtke, sniegowce oraz wzielam kocyk. I bylo mi calkiem przyjemnie, bo litosciwie tego ranka prawie nie wialo. Bi grala przeciwko innej druzynie z naszego miasteczka, tej samej, z ktora kiedys mieli mecz towarzystki w ramach treningu. Wtedy druzyna starszej zdecydowanie wygrala. Coz... najwyrazniej tamta wyniosla z tej porazki lekcje, bo tym razem to oni wygrali, 2:1. Szkoda, ze "nasze" dziewczyny przegraly ostatni mecz sezonu, ale z drugiej strony, tylu zmarnowanych okazji jeszcze nie widzialam. Pilka lecaca obok bramki, albo odkopnieta w zupelnie przeciwnym kierunku... W sumie mialy chyba z 8 szans... i wszystkie przepadly... ;) Pod koniec meczu przyjechal M. z Kokusiem, zeby Mlodszy mogl zaliczyc rozgrzewke. Malzonek nawet zaproponowal, ze zostanie z synem, a ja moge zabrac Bi do domu, no ale serio?! On mnie chyba nadal nie zna... Jesli nie zadzieje sie jakas sila wyzsza (jak mecze o tej samej porze), to w zyciu nie opuszcze zadnej rozgrywki dzieciakow! Bi chciala wracac do domu, wiec ojciec zabral corke, a ja zostalam kibicowac Kokusiowi. On tez gral z inna druzyna z naszej miejscowosci i mocno to przezywal, bo trafilo do niej trzech chlopcow, z ktorymi gral w poprzednich sezonach, a z ktorych dwoch jest naprawde utalentowanych. Nerwy okazaly sie zupelnie niepotrzebne, bo "nasza" druzyna tez jest calkiem niezla i rozgrywka zakonczyla sie wynikiem 9:0! :D
A Nikowi dwa razy prawie - prawie udalo sie strzelic gola. Lecial do bramki, wyprzedzil wszystkich, ale raz kopnal za slabo i bramkarz zlapal pilke, a za drugim razem... nie trafil. :D Ups... Nie mniej fajnie jest patrzec jak z malego, troche oniesmielonego chlopczyka z poprzednich dwoch sezonow, ktory wolal zostac z tylu na pozycji obroncy, Nik zmienia sie w naprawde swietnego zawodnika. Na pewno duzo mu pomogla zmiana rocznikow. Nasza liga zawsze laczy dwa i rok temu byly to roczniki 2011/2012. Nik trafil wiec do druzyny z chlopcami, gdzie niektorzy mieli prawie po 10 lat, a on nie mial jeszcze skonczonych osmiu. ;) Za to w tym roku roczniki zostaly polaczone jako 2010/2011 oraz 2012/2013. Wobec tego Bi byla w druzynie z prawie dwunastolatkami, choc to chyba byly tylko dwie dziewczynki, reszta to 10-latki. Natomiast Nik gral z chlopcami, ktorzy dopiero w tym roku skonczyli 8 lub 9 lat, a ze sam jest z grudnia, to wpasowal sie idealnie i nie zostawal w cieniu starszych zawodnikow. :) No, ale sezon pilkarski mamy skonczony skoro Potworki nie chca grac w innym klubie na sali. Trzeba wyczyscic korki, pochowac za male kolanowki oraz spodenki i czekac do wiosny. :)
Po poludniu wpadl dziadek niewidziany prawie miesiac, bo ciagle nie mogl doleczyc sie z przeziebienia. Nie chcial zarazic nikogo z nas, a ze pracuje 6 dni w tygodniu, to tez ten jeden dzien wolny chcial poswiecic na porzadne wygrzanie sie pod kocykiem i tak minely ponad 3 tygodnie. W koncu jednak dotarl. Nie przyjechal na swoje urodziny, nie przyjechal na M., ale zalapal sie na moje, bo w niedziele wlasnie postarzalam sie o kolejny rok. My tak we trojke swietujemy co tydzien, a gdybysmy mieszkali w Polsce bylby to praktycznie miesiac imprez, bo tydzien po mnie ma urodziny moja siorka. :D Torcik zakupilam dla dziadka jeszcze przed jego urodzinami (tiramisu to cos, czego sama sie nie podejme...) i tak lezal zamrozony. W koncu sie jednak doczekal.
Zaspiewalismy sto lat, swieczki dziadek pozwolil zdmuchnac Potworkom, pozniej chcieli dmuchac jeszcze raz dla zabawy i... tyle swietowania. W naszym wieku to juz bardziej niz "wszystkiego najlepszego" korci zeby skladac kondolencje... ;P
W poniedzialek wstawalo sie potwornie ciezko, mimo zmiany czasu... Owszem, to, ze bylo jasno, troche pomoglo w szybszym dobudzeniu sie, ale i tak czulam sie kompletnie niewyspana. Potworki zas wrecz przeciwnie. Powstawali zaraz po godzinie 6, bardzo zadowoleni. :) Tuz po 7 dostalam telefon ze szkoly z wiadomoscia, ze w centrum miasteczka zdarzyl sie wypadek, wiec przewiduja znaczne opoznienia w przyjazdach autobusow. Zapamietajmy to "znaczne". ;) Stwierdzilam, ze nie ma sie co spieszyc, ale nie mozna tez przesadzac, wiec wyjdziemy z domu jakies 5 minut pozniej. I cale szczescie! Jeszcze nie doszlismy do rogu naszej ulicy, a mala sasiadka, ktora czekala tam z tata, zaczela goraczkowo wolac, ze autobus jedzie! I to ktory?! Bi! Ten, ktory ostatnio ciagle przyjezdzal po kokusiowym, spozniony po 20 minut! :O Zaraz po Bi, przyjechal zreszta tez autobus Nika. To tyle z tych znacznych "opoznien"... :D Wrocilam na swoj wlasny ogrod, gdzie rzucalam Mayi pileczke, kiedy napisala do mnie sasiadka (ta z piatkowej imprezy), ze chciala sie upewnic, ze autobusow jeszcze nie bylo. Hahaha!!! Autobus Bi (czyli jej starszej corki) wlasnie wyjezdzal z naszego osiedla, autobus Nika (czyli tez jej mlodszej cory) wracal od ich strony, rowniez zmierzajac do wyjazdu na glowna droge... Zmuszona bylam jej odpisac, ze niestety ale tego dnia musza dziewczyny zapakowac w auto i wiezc do szkol. Tak to z tymi autobusami jest w tym roku... :D
Po pracy znow odebralam Bi i jej kolezanke z zajec pozalekcyjnych i na szczescie czekal mnie spokojny wieczor. Potworki nie mialy zadnych sportow, wiec poza odrabianiem lekcji mozna sie bylo nawet lekko zrelaksowac. :) M. urwal sie tego dnia nieco wczesniej z pracy i porobil troche porzadku na ogrodku, czyli zdmuchal liscie (w zeszlym tygodniu je zbierali, a my sie zagapilismy, wiec nie chcemy przegapic drugiej rundy...) i skosil trawe. Jak nagle porzadnie sie zrobilo! :) Szkoda, ze za kilka dni bedzie wygladalo jakby nikt lisci w ogole nie dmuchal... ;) Tego dnia przyszly tez pilkarskie zdjecia Potworkow. Wyszly przyzwoicie, choc lampa blyskowa strasznie uwidocznila pryszcze Bi. :D
Poza pryszczochami, Bi wydaje sie potwornie oniesmielona ;)We wtorek znow ciezko bylo sie matce dobudzic, a Dzidziorki powstawaly niczyn skurwonki, o 6:20. :O Autobusy przyjechaly w miare wczesnie, choc tego dnia wyszlismy z chalupy normalnie, wiec nawet kilka minut czekalismy. Bi zas ponownie sie "udalo", bo jej przyjaciolke odbierala opiekunka i zgodzila sie zabrac tez Bi. Tego dnia mialo byc 18 stopni, postanowilam wiec wziac pol dnia wolnego i poprzycinac resztke badyli, pozostalych po ostatnich przymrozkach. Wyszlam z pracy wczesniej, dojechalam do domu, pogoda byla cudowna... i na tym moje plany sie skonczyly. A raczej, zrealizowalam moze 1/3 tego, co zaplanowalam. Pokrzyzowal mi je zas nikt inny jak malzonek we wlasnej osobie, ktory rowniez urwal sie wczesniej zeby przygotowac na zime przyczepke. Zastanawialismy sie nad Floryda w czasie przerwy swiatecznej, ale w sumie zadne z nas nie bylo nastawione jakos niesamowicie entuzjastycznie, wiec odpuszczamy. ;) Kiedy dojechalam do domu, M. juz odkurzal naszego kempera. I super, tylko potem nagle wola mnie i pokazuje polki z lodowki. Cos musialo sie tam wylac a my nie zauwazylismy i teraz wyrosly sliczne rozkwity plesni (rzyg...). I tekst malzonka: "Musisz to umyc." No ku*wa, nic nie musze, porzadki w przyczepie nawet nie byly w moich planach, a on tez ma dwie raczki. I dlaczego to ja mam sie grzebac w takich obrzydlistwach?! Cisnienie mi sie podnioslo, ale stwierdzilam, ze dobra, zajmie mi to doslownie chwile. Wiadomo jednak, jak to jest. Umylam polki, wytarlam, zanioslam do przyczepy. W miedzyczasie M. podlaczyl ja do pradu wiec moglam zapalic swiatlo i dopiero moglam spojrzec wglab lodowki. A tam... wiecej plesni! No to rundka do chalupy po plyn oraz reczniki papierowe i dawaj szorowac dziadostwo! Pozniej w koncu wydobylam z szopki sekator, nozyce oraz taczke i ruszylam na rabatke z przodu chalupy. Tyle, ze popracowalam kilkanascie minut i... M. wola mnie kolejny raz! :/ Teraz zabral sie za latanie dziur, ktore pierdzielone dziecioly znow porobily w elewacji chalupy. A ze w tym roku uparly sie na tyl, a pewnie pamietacie ze zdjec, ze tam dom jest najwyzszy, wiec poprosil zebym potrzymala mu drabine, bo nie mogl ustawic jej rowno, wiec byla lekko niestabilna. Nie mam ochoty zostac "mloda" wdowa, wiec co robic, stalam i trzymalam. ;) W miedzyczasie wpadlam jeszcze do domu przygotowac obiad dla dzieciakow, ktore wkrotce mialy wrocic do domu i... tyle sobie porobilam. ;) Jakis postep jest, ale potrzebowalabym jeszcze ze 3 takie polowki dnia zeby skoczyc...
Poznym popoludniem, ktore po zmianie czasu jest wlasciwie wczesnym wieczorem, musialam jechac z Bi na gimnastyke. Nie chcialo mi sie jak diabli i kiedy Starsza zaczela odstawiac cyrki z jeczeniem przy obiedzie, a potem z wrzaskami oraz dzikim bieganiem z bratem po domu, pogrozilam, ze jak sie nie uspokoi, to nigdzie nie jade. I mowilam calkowicie powaznie. "Niestety" sie uspokoila. :D Na gimnastyce na szczescie mam kolezanke, wiec moglam sie porzadnie nagadac; chociaz tyle dla matki. ;)
Jak na poczatek listopada, wieczor byl naprawde cieplutki (bylam w tylko bawelnianej bluzce ze swetrowa narzutka), wiec oddalysmy paleczke jej 3-latce i w rezultacie krazylysmy wokol budynku, wchodzilysmy do srodka, zeby za kilka minut wychodzic bo mlodziezy odwidzialo sie patrzenie przez szybe co robi siostra i tak w kolko... ;)
Sroda zaczela sie klasycznie. Wpakowac dzieciaki do autobusow (tego dnia, dla odmiany, spoznil sie Nikowy), porzucac psu pileczke, poskladac pranie, podlac kwiatki, podjechac do roboty, zaliczyc poranny meeting (ble...), itd. Odmiana byl fakt, ze znow wyszlam wczesniej. Bylo chlodniej niz we wtorek i potwornie wialo, ale ze 16 stopni to jak na listopad nadal pieknie, wiec stwierdzilam, ze grzechem byloby tego nie wykorzystac i nie skonczyc porzadkow w ogrodzie. Tym razem na szczescie M. (ktory rowniez wyszedl wczesniej) nie przeszkadzal, a wrecz pomogl bo przycial roze, ktore rozrosly sie w ogromny i klujacy gaszcz. Ucieszylam sie, ze choc raz to nie ja wyszlam ze starcia z rozyskami cala pokluta i podrapana. :D Porzadki w ogrodzie z grubsza uznaje za zakonczone; zima moze przychodzic. ;) Choc przyznaje, ze ogrod o tej porze roku sprawia bardzo zalosne wrazenie. Wszedzie albo gola ziemia, kora, albo krotkie badylki. Tyle z wiosenno - letniej zieleni i przepychu kwiatow. Coz, byle do kwietnia... ;)
Kiedy Potworki dojechaly do domu, szybko wcisnelam w Kokusia obiad i pogonilam do lekcji, bowiem pozniej mial szermierke. Najlepsze, ze cos mi sie pomylilo, bo caly czas myslalam o 17:30, tymczasem w polowie pracy domowej cos mnie tknelo, ze o kurna, przeciez szermierka zaczyna sie juz o 17! Byla 16:40. Pedem wylecielismy z domu, a lekcje Mlodszy musial skonczyc po powrocie. :D
Milym bonusem tego dnia byl telefon z pracy, akurat kiedy walczylam z na wpol zwiedlymi badylami przed domem. ;) Poniewaz wyszlam z roboty wczesniej, w pierwszej chwili pomyslalam: "nie odbieram!", bo przyszlo mi do glowy, ze chca zebym po cos wrocila. ;) Dobrze jednak, ze odebralam (chociaz sekretarka i tak zostawilaby wiadomosc), bo okazalo sie, ze babka zadzwonila specjalnie, zeby mnie poinformowac, ze kolejny dzien mamy wolny. W Polsce to bylo Swieto Niepodleglosci, tutaj to Veterans' Day, ktorego w mojej karierze jeszcze nigdy wolnego nie mialam, ale cos tam zmienily sie firmowe przepisy, a narzekac nie bede. ;)
W czwartek wiec leniuchowalam. :) Nie dosc, ze nie jechalam do pracy, to jeszcze stwierdzilam, ze dzieciakom tez sie cos od zycia nalezy. Nie, wolnego im nie zrobilam, bo tutaj maja bzika na punkcie frekwencji. Wiele razy wspominalam, ze tu kazda miejscowosc ustala wlasny szkolny kalendarz i jak my mamy wolne dwa zydowskie swieta we wrzesniu, kiedy wiele okolicznych miasteczek ma normalne lekcje, tak teraz oni mieli wolny czwartek, zas Potworki maszerowaly do szkoly. ;) Poniewaz mialam jednak wolne, postanowilam zawiezc ich do szkoly i potem ich odebrac. Nie tylko byla to dla dzieciakow mila odmiana, ale jeszcze pozwolilo to na dodatkowe 20 minut spania, choc tu cieszyla sie wylacznie matka, bo Potwory i tak wstaly wczesniej. :D Tak milo sie pozniej wstawalo, ze przeszlo mi przez mysl zeby odwozic ich codziennie... bo w sumie moglabym. Potem jednak odstawienie Kokusia, dojechanie do szkoly Bi, a nastepnie powrot w korkach do domu zajelo mi ponad pol godziny i stwierdzilam, ze nieee, jednak to za duza strata czasu... ;) Dzien spedzilam na... sprzataniu, a jak. Przyznaje jednak, ze robilam to tak spokojnie, na luzie, bez spiny i z przerwami na kawke. Kilka godzin przelecialo piorunem i czas byl wyjezdzac po progeniture. Zdazylam odebrac Nika (a nawet chwile mu zajelo, zeby wyjsc z budynku) i dojechac do szkoly Bi (a to kolejne 10 minut), a sznureczek aut nadal czekal przed wjazdem. Sasiadka mowila prawde, kiedy opowiadala, ze zawsze zdazyla odebrac mlodsza, a potem na spokojnie podjechac po starsza, kiedy chodzila do obecnej szkoly Bi. :) Zabralam wiec bez problemu corke i... niestety, o tej porze nasze miasteczko jest tak zakorkowane, ze wleklismy sie wiekszosc drogi noga za noga, a mnie cos trafialo. ;) A potem to juz obiad, lekcje, Potworki na chwile na dwor do sasiadek, gdzie biegali juz praktycznie po ciemku, ale zupelnie im to nie przeszkadzalo... ;) Wieczor, jak i caly dzien, zlecial niewiadomo kiedy. :) I powiem napisze Wam, ze po dwoch popoludniach pracy w ogrodzie, gdzie wiadomka, czlowiek zgina sie, kuca, kleka, itd., a potem po dniu sprzatania, czuje sie jak stara babcia. :D Naciagnelam sobie cos w lewym ramieniu i lewej nodze. Jak chodze, boli mnie pod kolanem, jak siedze, cos ciagnie w lydce. Ogolnie, z jakiegos powodu lewa strona oberwala, bo prawa wydaje sie ok. Starosc nie radosc. ;)
W piatek, czyli dzis, z wielka niechecia poczlapalam do roboty... ;) Po raz pierwszy od ponad 2 tygodni nastal deszczowy, ponury dzien. Powiedzialabym, ze "prawdziwie listopadowy", ale deszcz przyniosl jakis tropikalny front i bylo 18 stopni, wiec do listopada to srednio pasowalo. :D
A na koniec pokaze Wam, czym na sam koniec sezonu, obdarowal mnie ogrod!
I to nie byly wszystkie, choc do dwoch niestety juz "cos" sie dobralo i musialam wyrzucic je w krzaki, na karme dla dziczyzny. :D
Jutro Potworki pierwszy raz jada na lekcje w Polskiej Szkole w tym roku! Oj, bedzie placzu i jeczenia! :D
Cudowności z okazji urodzin! :*
OdpowiedzUsuńDziekuje! :*
UsuńNo u Was Agatko nigdy nie jest nudno. Wszystkiego dobrego z okazji 21-szych urodzin :-) pamietaj nie wyglad swiadczy ile masz lat, a na ile sie czujesz.
OdpowiedzUsuńBardzo ladne zdjecia Potworkow z pilka. Bi rzeczywiscie wyglada na niesmiala, ale urocza z niej dziewczynka.
Jesli chodzi o sprzatanie lodowek (bo mamy dwie) to zawsze czysci je moj Maz z czego sie bardzo ciesze. Widok plesni na pewno nie byl za przyjemny.
Haha, ostatnio czuje sie na 60 lat, co chyba nie jest dobrym wynikiem! :D
UsuńChcialabym zeby M. czasem umyl nasza domowa lodowke... Niestety, jak juz to z pretensja pokazuje, ze cos sie wylalo i zaschlo... :/
Ciekawe te obyczaje, jednak co religia to coś innego. Fajnie, że Wasze dzieciaki mają możliwość poznania takiej różnorodności, ale rozumiem Ciebie, że nie czułaś się komfortowo. Nawet jeśli ktoś jest mega sympatyczny, to człowiek i tak się czuje wykluczony, jeśli jest jedynym "innym".
OdpowiedzUsuńBrawa dla dzieciaków za świetny sezon!!! Przed nami jeszcze ostatni turniej w najbliższą niedzielę i mam nadzieję, że pogoda będzie dla nas bardziej łaskawa niż ostatnio.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!!
Mam taka tyci nadzieje, ze za rok sasiadka nas nie zaprosi... Wiem, ze dzieciaki beda rozczarowane, ale przynajmniej ja nie bede sie czula jak piate kolo i wozu. ;)
UsuńTak, Potworki mialy sezon calkiem przyzwoity. :) Duzo zalezy od druzyny. Oby na wiosne tez trafili sie mocni zawodnicy...
Dziekuje za zyczenia!
Spoznione zyczenia na urodziny: 100 lat!
OdpowiedzUsuńU nas tez juz powazniej jesiennie, rozgrzany kominek jest oblegany.
Dzieciaki na zdjeciach jak prawdziwi pilkarze, piekni.
Nom, tylko ciekawe ile im ta milosc do pilki zostanie? :D
UsuńTak, u nas tez wieczor bez kominka, to wieczor stracony. ;)
Dziekuje za zyczonka!
Nie wiem co mnie bardziej rozbroiło. Te kondolencje, czy "skurwonki'? Padłam :D
OdpowiedzUsuńListopad, jak to dziś moja przyjaciółka go określiła "**ujopad" to wredna menda. Tak mnie zniechęca do wszystkiego...Jakiś dramat.
Nawet na blogger nie chce mi się blogować. Więc ci pocisnę z anonima! :D Tu była Noelka
Heh... Ja na szczescie jestem wszedzie pologowana, bo np. w telefonie cos mi sie porobilo, ze pokazuje, ze jestem zalogowana, ale jak chce komentowac, to nagle okazuje sie, ze jednak nie, jestem anonimowa, a jak napisze komentarz i klikne "wyslil", to wystrzela go w kosmos i tyle go widzieli. ;)
UsuńTak, listopad to najgorszy miesiac w roku, zdecydowanie. Jako dziecko lubilam go za moje urodziny, teraz za to samo NIE lubie jeszcze bardziej. :D
100 lat, 100 lat wszelkiej pomyślności:)
OdpowiedzUsuńZdjęcia z zajęć piłkarskich bardzo mi się podobają:) I Diwali u sąsiadów, też mimo wszystko wyszło fajne:)
A z tymi autobusami, to serio - szlag by mnie trafił!
Dziekuje!
UsuńHehe, trzeba przyznac, ze te foty to tak "profesjonalnie" wyszly. ;)
Agaciu, jak miło Was zobaczyć.
OdpowiedzUsuńDzieciaki masz urocze, Ty sama też wyglądasz pięknie.
Hinduska sukienka bardzo ładnie na Tobie leży.
Fajnych masz sąsiadów, dzięki Tobie dowiedziałam się o święcie Diwali.
Wszystkiego najlepszego z okazji Urodzin.
Radości i dumy z Potworków (są świetni), pociechy i wsparcia od M. i jak najwięcej chwil dla siebie - z książką przy kominku.
Dziekuje za cudownie cieple zyczenia! :*
UsuńTak, Ci sasiedzi to niesamowicie przyjazni, otwarci ludzie. Ciesze sie, ze na nich trafilismy w nowym miejscu. :)
Spóźnione życzenia urodzinowe, wszystkiego najwspanialszego!
OdpowiedzUsuńU Was jak zwykle tyle się dzieje... Nigdy nie wiem od czego zacząć ;)
Fajnie macie z tymi sąsiadami, ja lubię taką rożnorodność. Choć oczywiście doskonale Cię rozumiem, że czułaś się trochę niezręcznie w takim układzie. I prawie Cię nie rozpoznałam na zdjęciu ;P
Tak sasiedzi sa fajni, choc mam nadzieje, ze za rok albo zaprosza tylko dzieciaki na fajerwerki, albo tez jeszcze kilku innych, hamerykanckich sasiadow. ;)
Usuń
OdpowiedzUsuńDawno mnie nie było i patrz akurat wpadłam na urodziny! Sto lat Sto lat!!!! Wszystkiego najpiękniejszego! A potworki jakie już duże, szok 😍
To tak jak ja. Mamy nosa do imprezek 😊
UsuńDuze, duze... Szkoda, ze przestalas pisac, chetnie poczytalabym co u Ciebie... ;)
UsuńSto lat kochana!!!!
OdpowiedzUsuńDziekuje! :*
UsuńAgatko! Zdrówka, radości i żebyś zwyczajnie była szczęśliwa. Jakie masz długie włosy. Naprawdę dawno nie zaglądałam. Fajnie, że Potworki wciąż aktywne sportowo.
OdpowiedzUsuńJa to bym chciała mieć takich hinduskich sąsiadów. I żeby mnie karmili. Nawet na ostro 😊
Wszystkiego dobrego dla Was.
Dziekuje Martus! :*
UsuńTak, kudly zapuscilam w czasie lockdown'ow, kiedy nie dalo sie dostac do fryzjera i tak juz zostawilam. ;)
Potworki aktywne, ale powiem Ci, ze coraz ciezej do tej aktywnosci ich zachecic. Straszne leniuchy sie z nich robia... :/
Heh, no fakt, ze sasiadka zawsze czyms mnie podkarmi, albo chociaz napoi ichnia kawa. :D
Ale! Jestem bardzo rozczarowana, Moja Droga, bo myslalam, ze Twoje nagle pojawienie sie w komentarzach, zwiastuje post u Ciebie, a tu nic! ;)