Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 23 lipca 2021

Wakacyjny tydzien #5

W zeszly piatek, 16 lipca, po odebraniu dzieciakow z polkolonii, pojechalismy na lody. Lodziarnie mielismy po drodze, prawie "za rogiem" od farmy, a jest ona dosc znana w naszej okolicy. Robia wlasne lody i maja nawet produkcje hurtowa na niewielka skale. Ich lody mozna dostac jedynie w kilku lokalnych supermarketach, a sa pyszne. Lodziarnia z zewnatrz wyglada, hmmm... srednio, ale smak swiezych lodow wynagradza brak walorow estetycznych. :D

Lodziarnia z zewnatrz po prostu straszy. :D A jak farma to farma, nawet siedzenia to rzucone bele siana... Bi nie przebrala sie ze stroju i tak ja poklulo w dupke, ze przeniosla sie na sprochniala laweczke ;)
 

Juz siedzac na nadprochnialej laweczce i wcinajac lody, patrzylam z niepokojem na zbierajace sie, ciemnawe chmury. Tego dnia umowilam sie bowiem z kolezanka nad jezioro. Ona mieszka w innej miejscowosci, ale za to ma czlonkostwo w klubie w moim miasteczku, doslownie 5 minut autem ode mnie. Niestety, akurat kiedy ja kontemplowalam niebo, kumpela przyslala mi sms'a, czy nie przelozylybysmy plazowania na godzine 16-17, zamiast na 14-15. Odpisalam, ze nie wiem czy burza nas nie przegoni, ale zgodzilam sie, bo nie bardzo mialam inne wyjscie, skoro to ona jest tam czlonkiem i sama nie wjade. ;) Tak jak sie obawialam, cale popoludnie chmury zbieraly sie coraz gestsze, a kiedy wyjezdzalam z Potworkami z domu, juz zaczynalo grzmiec. Caly czas jeszcze mialam jednak nadzieje, ze przejdzie bokiem. Wiadomo, co mawiaja o nadziei, wiec juz przy wjezdzie straznik ostrzegl nas, ze idzie burza wiec zamkneli plaze, ale powinna szybko przejsc. Suuuper... Zdazylysmy wypakowac dzieciaki, lezaki i inne klamoty z auta i... zaczelo padac. Schowalysmy sie w budynku gdzie maja automaty z piciem i przekaskami i czekalysmy. W miedzyczasie Nik zdazyl wsadzic lepetyne pod wode kapiaca z dachu i kompletnie zmoczyc wlosy i gore koszulki. :D W koncu jakby zaczelo sie uspokajac, ruszylysmy wiec nad wode. Plaza teoretycznie byla zamknieta, ratownicy wyganiali wszystkich z wody, a takze z placu zabaw (?!), ale na szczescie nie protestowali kiedy rozlozylysmy lezaki i klaplysmy na tylkach. Dzeciarnia zaczela grzebac w piachu i wydawalo sie, ze w koncu czeka nas upragniony relaks, az nagle: lunelo!!! I to od razu jak z wiadra. Szybko przewrocilam tylko lezak do gory nogami, chwycilam torbe i popedzilam z dwojka moich dzieci oraz starsza corka kumpeli pod pobliskie zadaszenie, ktore na szczescie posiada tez stoliki piknikowe oraz krzesla. Moja biedna kolezanka zas, zostala na deszczu szarpiac sie ze swoja mlodsza (lat prawie 3), charakterna corka, ktora uparla sie, ze nie zostawi piachu, niewazne, ze deszcz zacina jej prosto w oczy. W sumie to podziwiam opanowanie mojej kumpeli, bo ja pewnie juz dawno wzielabym mloda pod pache, huknela na nia i nie byloby dyskusji. ;) W koncu jednak nawet smarkuli zrobilo sie zimno na deszczu i pozwolila matce zabrac sie pod dach. :D Tym razem burza rozpetala sie na dobre. Grzmialo, blyskalo, lalo, a my siedzialysmy zastanawiajac sie czy w ogole jest sens tam tkwic. Tyle, ze tak padalo, ze zadna z nas nie miala ochoty biec do auta. :) Pomalutku jednak burza zaczela przechodzic dalej, przestalo padac i choc nadal bylo pochmurno oraz nagle zrobilo sie duszno niczym w saunie, stwierdzilysmy, ze wracamy na plaze. Stopniowo sie rozpogadzalo, choc nad drugim koncem jeziora widac bylo przechodzaca czarna chmure - sprawczynie calego zamieszania. W ktoryms momencie u nas juz swiecilo slonce, ale chmura przechodzila w slimaczym tempie i widac bylo jak w niej blyska oraz slyszelimy grzmoty. Ludzie zaczeli wychodzic z kryjowek i zbierac sie na plazy, a ratownicy nadal wyrzucali wszystkich z wody. :/ Nasze dzieciaki szybko wypracowaly system, gdzie wbiegaly do jeziora, nabieraly wode do wiaderek i wybiegaly z powrotem, zanim ktos zdazyl ich ochrzanic. :D

Spojrzcie na niebo. Juz prawie kompletnie sie wypogodzilo, ale nieee, do wody nie wolno... :/
 

Co chwila jednak ktores przychodzilo z jekiem, ze kieeedy mozna bedzie plywac. Jakbysmy wiedzialy... :/ Wreszcie Bi nie wytrzymala i spytala przechodzacego ratownika kiedy otworza plaze. ;) Okazalo sie, ze 30 minut po ostatnim grzmocie. Takie zasady. :O No to czekalismy, choc juz mocno zniecierpliwieni, bo bylismy tam ponad godzine, a plaze zamykaja o 19:30. W koncu przez megafon ogloszono, ze plaza jest oficjalnie otwarta. Byscie uslyszaly ten radosny piiiisk wszystkich zebranych tam dzieci! :D W wodzie momentalnie zrobilo sie tloczno i nasze dzieciaki tez z radosnymi okrzykami ruszyly do zabawy.

Ladnie razem pozuja, choc tak naprawde Nik malo sie bawil z dziewczynami. One maja swoje wspolne zabawy, a Mlody czuje sie najwyrazniej niczym piate kolo u wozu. ;)
 

Reszta wieczora uplynela juz przyjemnie. Dzieciaki szalaly, my plotkowalysmy, nawet najmlodsza przez wiekszosc czasu ladnie sie bawila. ;) Za to, kiedy zegnalysmy sie wieczorem na parkingu, jak zwykle nie mogac sie nagadac, tak pozarly nas komary, ze do teraz chodze i sie ciagle drapie, jak ze swierzbem. ;)

Weekend za to uplynal pod znakiem duchoty i... deszczu. Pogoda zglupiala kompletnie i nawet jesli deszczu nie zapowiadaja, to i tak pada. :) W sobote rano bylo nawet slonce, wiec wyjelam poduchy ze skrzyni zeby posiedziec na tarasie. Poniewaz po poludniu wybieralismy sie na msze, bo M. znow pracowal oba weekendowe dni, stwierdzilam w ktoryms momencie, ze je schowam, skoro pozniej mialo padac. Nie zdazylam... Patrze, poduchy mokre. Musial w ktoryms momencie spasc deszcz. Na tyle krotki, ze nawet go nie zauwazylam, ale na tyle mocny, ze wszystko zmoczyl. Poniewaz w tym momencie znow przebijalo sie slonce, stwierdzilam, ze zostawie je zeby przeschly. Taaa... Chwile pozniej jak lunelo, to nie bylo juz po co czegokolwiek zbierac i chowac. :D I tak to wlasnie u nas ostatnio wyglada. Deszcz, mzawka, tu kropi, tam leje... Strach sie z domu ruszyc, bo niewiadamo kiedy nagle zlapie cie deszcz albo burza. Jak w gorach. Nic nie zapowiada, a potem w ciagu 20 minut nachodza chmury i leje.

W kazdym razie, skoro aura nie zachecala do aktywnosci poza chalupa, to po pracy M. nadal dlubal z lazienka. W koncu zaimpregnowal fuge nad wanna, zalozylismy kotare i nastapila inauguracja kapieli dzieciakow w ich wlasnym prysznicu.

Chyba nie pokazywalam jeszcze lazienki "calosciowo? Tylko lustra (ktore juz jest zawieszone, ale nie mam zdjecia) oraz kotary jeszcze brakuje, a na parapecie straszy remontowy burdel ;)
 

Oni podnieceni, a my z ulga wywalilismy reszte ich pierdol z naszej przestrzeni. :D Oczywiscie w lazience nadal brakuje wykonczen. Takie drobiazgi sa najgorsze, bo po wiekszym projekcie M. ma juz dosc i brak mu weny na polozenie kafeleczkow na laczenie wanny z podloga, pociagniecie brzegow silikonem czy zalataniu dziur pozostalych po docinaniu kafli przy kaloryferze i drzwiach.

Tak prezentuje sie prysznic w calej okazalosci, jeszcze przed zamontowaniem draga z zaslona
 

Nie mowiac juz o zawieszeniu trzymadla do srajtasmy, wieszaka na recznik czy jakichs poleczek na szampony i plyny w prysznicu. Z mojej strony, musze jeszcze zamowic jakies obrazki na sciane oraz dywaniki. No i zaslonke na okno, gdzie przejrzalam ich chyba setki i zadna mi sie nie podoba. :D

A tu juz pierwsza kapiel. :) Zeby przelamac te wszedobylska szarosc, postanowilam wprowadzic akcenty roslinne oraz drewniane, stad taka a nie inna kotara... Ale za kilka lat i tak planujemy wstawic tam drzwi :)
 

W poniedzialek rano Potworki pojechaly na polkolonie. Tym razem wrocili na te "zwykle", organizowane przez nasza miejscowosc. ;) Nie obylo sie bez marudzenia, za oni chca z powrotem na farme, ale sorry batory. Nawet gdybym chciala, to polkolonie na farmie maja pelne oblozenie. Jesli na przyszly rok znow zdecyduje sie ich tam zapisac, mysle, ze wybiore dwa (skoro az tak im sie podobalo) ostatnie tygodnie, bo inaczej mlodziez przyzwyczaja sie do dobrego i chce wiecej. ;) Te "zwykle" polkolonie przeciez uwielbiali, dopoki nie zasmakowali farmy. Fakt, ze tam ciagle cos sie dzialo; az za duzo tak naprawde. Byli w grupie z sasiadka, ale Bi mowila, ze nawet nie mialy czasu zeby razem sie bawic. W grupie bylo 12 dzieci, a Potworki zapamietaly imie moze jednego czy dwojga... Po prostu nie bylo czasu na interacje miedzy dziecmi. Teraz beda juz w miejscu gdzie nie ma wyjscia, wszystkie gry i zabawy sa grupowe, a wiec przyjaznie nawiazuja sie mimochodem. I bardzo dobrze. :)

Poza tym od zeszlego tygodnia moje miasteczko jest potwornie zakorkowane. Jedna z glownych drog jest zamknieta codziennie od 7 rano do 17 po poludniu... W zeszlym tygodniu, ze wzgledu na te "farmerskie" polkolonie, jezdzilam w troche innym kierunku oraz innymi drogami (no i wracalam do domu poza godzinami szczytu), wiec az tak tego nie odczulam. W tym wrocilam na trase centralnie przez nasze miasteczko i... sie zalamalam... Na nasze osiedle mozna dojechac od dwoch stron, ale teraz (jadac od strony polkoloni dzieci) dojazd z jednej jest zablokowany, a z drugiej idzie objazd, wiec jada tamtedy wszyscy. Nawet wracajac z pracy nie moge wziac skrotu przez sasiednie miasteczko i dojechac do domu zupelnie od tylu, bo w koncu dojezdzam do objazdu i tak czy owak stoje. Sytuacja patowa. :/ Pozostaje zacisnac zeby (ktorymi i tak ciagle zgrzytam snujac sie w korkach) i przypominac sobie, ze narazie to dwa tygodnie. Jakos bede musiala wytrzymac. Pozniej tydzien nas nie bedzie, a po powrocie Potworki beda na dwoch polkoloniach, ktore mieszcza sie w innych czesciach miasteczka i nie calkowicie, ale przynajmniej czesciowo omine ten cholerny objazd. A potem zostanie tylko tydzien do roku szkolnego i planuje przepracowac go z domu. Droga ma zostac permamentnie otwarta wraz z poczatkiem szkoly, zapewne zeby nie utrudniac zycia autobusom szkolnym, ktore i tak co i rusz sa spoznione... Ale poki co czeka nas nadal kilka tygodni zycia z korkami w tle. Ciezko szukac zalet takiego stanu rzeczy, ale czasem trafi sie "perelka". W poniedzialek, kiedy stalam w sznureczku aut czekajacych na przejazd (ruch wahadlowy), akurat za mna stalo auto, z ktorego okna wychylal leb pies. Psiak jak psiak, fajny ale zadna sensacja. Czesto widuje sie psy wystawiajace lepetyny przez okna aut. Ten jednak mial... gogle! :D I przyznaje, ze mimo irytacji wywolanej staniem w korku, na taki widok musialam sie usmiechnac.

Wybaczcie jakosc; mam nadzieje, ze w miare wyraznie to widac, bo zdjecie zrobilam z odbicia wlasnego bocznego lusterka ;)
 

We wtorek rano Potworki jechaly na polkolonie z niemalym podnieceniem, bowiem czekala je znow wycieczka. Troche szkoda, ze trafila sie akurat w najladniejszy i najcieplejszy dzien w tygodniu. Dzieciaki moglyby poszalec w zraszaczach, a tak to czekal je dzien w budynku. Jechali bowiem do wielkiego salonu gier, gdzie mieli spedzic ponad 4 godziny. To po prostu raj dla Kokusia, ktory nigdy nie ma takich gier dosc, a ja oraz M. po jakims czasie mowimy stop, bo ile mozna nabijac elektroniczna karte, kiedy mlody zuzywa wszystkie punkty w 20 minut? ;) Tym razem karty mieli dostac na granie do oporu. Hulaj dusza, piekla nie ma. :D Ze swojej strony, cieszylam sie, ze mieli tam juz dostac lunch, wiec nie musialam martwic sie o sniadaniowki. :) Po powrocie okazalo sie, ze nie tylko nagrali sie do wypeku, ale jeszcze za kuponiki, ktore "wypluwala" kazda gra, dostali po dupereli (jakbysmy ich mieli malo) - Bi wybrala maskotke, Nik pileczke. Ogolnie byli wiec zadowoleni, a to najwazniejsze.

Po poludniu Mlodszy mial znow karate. Obawialam sie, ze po calym dniu biegania po salonie gier bedzie marudzil, ze nie ma sily, ale na szczescie pojechal bez oporu.

Karateka :)
 

Kiedy on cwiczyl ciosy i kopniecia, ja pogadalam sobie z kumpela przez telefon, a wracajac zajechalismy na szybko do biblioteki. Ta znajduje sie bowiem na trasie w dzien zamknietej, wiec nie chce mi sie tamtedy jezdzic. Co prawda do biblioteki pozwalaja przejechac, ale co przecznice stoi radiowoz i trzeba sie tlumaczyc, gdzie sie jedzie, wiec zwyczajnie prycham na taka inwigilacje i omijam z daleka. ;) Do biblioteki planowalam wybrac sie na rowerze, ale ze ciagle pada, wiec jakos nie moge sie zebrac. A ze o porze kiedy jest karate, zamkniety odcinek jest juz otwarty (:D), wiec postanowilam skorzystac z okazji, ze mozna tamtedy po ludzku przejechac. ;)

W srode umawialam sie na popoludnie na basen z kolezanka i jej corkami (ta sama, z ktora bylam nad jeziorem). Cos mamy pecha z pogoda (a w zasadzie po prostu takie jest tegoroczne lato), bo ta nie mogla sie zdecydowac, czego chce. Od kilku dni zapowiadano na popoludnie burze. Faktycznie, okolo godziny 14 nadeszly ciemne chmury, nawet kilka razy zagrzmialo... i tyle. Zaczelo sie przejasniac, ale prognozy nadal straszyly potencjalnymi, gwaltownymi burzami. Poniewaz swiezo w pamieci mialysmy feralny wypad nad jezioro, stwierdzilysmy, ze nie bedziemy ryzykowac i basen przelozymy na inny dzien. Jak mozna sie domyslic, skoro zdecydowalysmy sie nie jechac, to pozniejszym popoludniem kompletnie sie rozpogodzilo, spadla wilgotnosc powietrza i zrobil sie po prostu cudowny, cieply letni dzien. Ech... Poniewaz jednak zyskalam wolne popoludnie, pojechalam do sklepu, w ktorym upatrzylam sobie lustro do lazienki dzieci. Przy okazji zabralam ze soba Kokusia, bo w tym samym miescie znajduje sie kolejny z sieci sklepow z grami, do ktorego ma gift card. Juz dawno obiecalam mu, ze zabiore go tam, bo w pierwszym sklepie bylismy dwa razy i maja ciagle te same gry. Wiadomo, uzywanych az tak czesto ludzie nie odsprzedaja... Akurat nadarzyla sie okazja, wiec Mlodziaka wzielam, a na koniec pojechac z nami zdecydowala sie Bi, bo stwierdzila, ze siedzenie w domu jest nudne. No ba! ;) 

Wiedzialam, ze "troche" nam zejdzie bo do tego sklepu mamy okolo 20 min jazdy, ale nie przewidzialam, ze az tyle. Najpierw okazalo sie, ze upatrzonego lustra nie moge znalezc. Obeszlam trzy razy odpowiednia sekcje sklepu, ale w koncu sie poddalam i spytalam o nie pracownice. Uprzejma dziewczyna zaczela szukac w swoim komputerku, sprawdzac, ale tez nie mogla znalezc. W koncu stwierdzila, ze musi sprawdzic w magazynie, a ja dziekowalam w duchu, ze trafilam na osobe, ktorej "sie chce", bo mogla przeciez powiedziec, ze nie ma, albo odeslac mnie do kogos innego. Troche sie uczekalismy, ale w koncu wrocila, dzierzac moje lustro, ktore okazalo sie wazyc calkiem sporo. Bi jeszcze musiala skorzystac z toalety, wiec nagle zostalo 40 minut do zamkniecia sklepu z grami, a jeszcze musielismy tam dojechac! :O Oczywiscie w pospiechu uszarpalam sie z fotelami w samochodzie, ktore juz nieraz skladalam, a teraz za cholere nie moglam. Pudlo z lustrem bylo bowiem plaskie, ale ogromne i nie miescilo sie ani z przodu na siedzeniu pasazera, ani w bagazniku stojac pionowo, a na ostatni rzad siedzen nie moglam dziada wepchnac. W koncu poddalam sie z fotelami i jakos, celujac i dopasowujac, udalo mi sie wcisnac je jednak na tyl i nawet zabezpieczyc pasem zeby nie latalo. ;)

Na szczescie do sklepu z grami mielismy niecale 10 minut, a nawigacja pokazala nawet fajny skrot bocznymi, pustymi uliczkami, wiec szybko przejechalismy. Mlodszy tak wystrzelil z auta, ze musialam za nim wyskoczyc i wrzasnac, ze jest, do cholery, na srodku parkingu i ma poczekac na matke i siostre, a nie leciec na oslep. Slowo honoru, dzieciaki to najlepiej prowadzic na smyczy. ;) A jak juz weszlismy do sklepu, to kaplica. Spedzilismy tam czas do zamkniecia i jeszcze troche. Gier na PS3 rowniez nie mieli za duzo i wszystkie uzywane, wiec te Nik dosc szybko przejrzal i wybral sobie jedna, ale potem wsiakl w akcesoria, zabawki, koszulki i tym podobne duperele. Na moje (retoryczne) pytanie, po chusteczke mu kolejna maskotka czy figurka, odpowiadal twardo, ze to jego gift card i moze wydac kase na co chce. No i w sumie racja... ;) Bi za to napalila sie na Nintendo Switch, bo zauwazyla kilka gier, ktore chcialaby miec, a ktore nie maja odpowiednikow na PS3. Na wersje "Lite" owego Nintendo mialaby nawet kase, ale wydalaby wszystkie swoje oszczednosci prawie co do dolara, wiec nie jest az taka chetna. ;) Stwierdzila wobec tego, ze bedzie zbierac kase i na Mikolajki, Gwiazdke, urodziny, itd. zamiast prezentow bedzie chciala "dulary". Zobaczymy ile w tym wytrwa. :D

I tak nam zeszlo, ze wraz z dojazdem do domu, wrocilismy juz po porze kolacji i popoludnie poszlo sie bujac. ;)

W czwartek mialam juz spedzic choc czesc wieczora w domu i... sie nie udalo. ;) Po poludniu umowiona bylam z kumpela na ten przelozony basen. Na szczescie tym razem prognozy byly laskawsze. Mimo sporego zachmurzenia, wszelkie deszcze mialy sie trzymac z daleka. ;) Zreszta, mimo ze wiekszosc dnia bylo pochmurno, Potworki przyjechaly z polkoloni ze spalonymi buziami oraz szyjami. :/ Okazalo sie, ze "z okazji" igrzysk olimpijskich, maja "igrzyska" obozowe (takie dosc dziwne, bo graja i w zbijanego i w pilke nozna, ktore dyscyplinami olimpijskimi nie sa ;P), wiec wiekszosc czasu latali na powietrzu. Najwyrazniej nawet ta odrobina slonka wystarczyla, zeby ich spiec. A matka oczywiscie nawalila rano, bo widzac pochmurne niebo i czytajac w prognozach o niemal calkowitym zachmurzeniu, odpuscila krem z filtrem... :/ Co prawda Potworki maja ze soba filtry w spray'u, ale kto by tam myslal o psikaniu...

Tym razem basen wiec wypalil. Miala nas byc wieksza grupa, ale najpierw jedna babka sie wykruszyla, potem druga i w koncu zostalysmy we trzy, czyli w stalym skladzie. ;) A i tak szostke dzieci ciezko bylo w basenie upilnowac.

2/3 ekipy ;)
 

Tylko najmlodsza, prawie 3-latka stala na schodkach i przelewala wode w foremkach, ale za to jej mama byla uwiazana w jednym miejscu, ciagle jej pilnujac. Ja oraz druga kumpela mialysmy wiec za zadanie lokalizowac pozostala piatke. ;) Byli tam oczywiscie ratownicy, ale wiadomo, ze rodzicielskiego oka nic nie zastapi. Nasza piateczka starszakow, jak na zlosc, malo kiedy bawila sie razem.

Nie moge jakie to moje dziecko juz wielkie. Dlugasne ramiona, dlugasne nogi...
 

Bi z kolezanka byly jeszcze w miare w tym samym miejscu, ale chlopaki zaczeli gre z jakas inna dwojka dzieci i rozpraszali sie po calym basenie. Bylo to dosc niepokojace, bo o ile Nik swietnie plywa, o tyle syn kolezanki nie plywa prawie wcale. Dzieciak ma Aspergera i wlasne pomysly, wiec mimo ze kumpela zapisywala go na lekcje, nie slucha instruktorow, nie wykonuje polecen i w efekcie, nauka idzie w las... Niestety, brak umiejetnosci plywania nie przeszkadzal mu slepo podazac za Kokusiem i towarzyszami zabawy, ktorzy smialo skakali na najglebsza wode...

Nie, Mlodszy nie kleczy na brzegu, tylko wlasnie "zawisl" w pol skoku :D
 

A do kompletu byla jeszcze 5-letnia siostra owego chlopca, ktora platala sie gdzies posrodku tych kilku grupek, ale na szczescie miala zalozona kamizelke, wiec wiadomo bylo, ze nawet jak zapedzi sie na glebsze miejsce, to po prostu bedzie unosic sie na powierzchni. ;)

Byl tam tez plac wodny. Maly bo maly, no ale byl :)
 

Dzieciarnia bawila sie zreszta przednio, choc pod koniec najmlodszej znudzilo sie przelewanie, a ze plywania jako takiego jeszcze nie lubi, wiec urzadziala awanture i kolezanka zabrala ja oraz corke drugiej kolezanki, ktorej az broda latala z zimna, na plac zabaw. Czworki starszakow jednak, wolami nie mozna bylo wyciagnac na suchy lad! Zrobila sie 19:05, wolamy ze czas wylazic, a oni nieeee i spierniczaja na srodek basenu. Obie mialysmy stroje, ale nie usmiechalo nam sie gonic za nimi przez wode. Zreszta, oboje plywaja ode mnie znacznie szybciej. ;) W koncu jednak laskawie wylezli, ale zanim sie przebrali, pozegnali z kolegami, zanim dojechalismy do domu, znow byla prawie 20... Zeby to chociaz piatek byl... Niestety, akurat kolezance piatek nie pasowal. Jak to ciezko sie rowno zgadac... :D

A dzis juz zwyczajny dzien. Praca, a po pracy spozywka. Przywiezc, rozpakowac i zrobila sie 17:30. Zjesc pozny obiad, poskladac suche pranie, podlac ogrod (nie padalo calutkie 3 dni, toz to szok! :D) i zrobila sie pora szykowania Potworkow do spania.

Zerwalam pierwsze dwa ogoreczki. Znow maja takie dziwne ksztalty, pewnie przez nadmiar deszczu... A mieczyka, ledwie zaczynajacego rozkwitac, zlamal mi psiur, ktory wpadl w moja rabatke pedzac na oslep za pileczka :/
 

Tymczasem dobilismy do polmetka. Za nami 5 tygodni wakacji. Przed nami kolejne piec i "witaj szkolo". ;) Ale to leci!!! :O

sobota, 17 lipca 2021

I dalej brniemy przez wakacje

A wakacje maja to do siebie, ze sporo sie dzieje, a jak pozornie nie dzieje sie nic, to latwo cos samemu wyszukac. :) W zeszlym tygodniu jednak atrakcji szukac nie musielismy, bo same "przyszly". W naszym miasteczku odbyl sie coroczny festyn, ktorego dochody przeznaczone sa na potrzeby lokalnej strazy pozarnej. W naszej malej miescinie to (doslownie!) wydarzenie roku. :) Festyn zaczal sie (a raczej mial sie zaczac) juz w czwartek, ale jak pisalam w poprzednim poscie tego dnia lalo calutki dzien. Po poludniu ulewa nie tylko sie nie zmniejszyla, ale doszla burza za burza. Festyn oczywiscie odwolano.

Piatek zaczal sie od koncowki przechodzacej nad nami Elsy. ;) Wczesnym popoludniem nagle sie jednak rozpogodzilo, festyn ruszyl wiec pelna para. Bi caly dzien dopytywala kiedy, kiedy, kieeeedyyy czas jechac. Niezbyt sie to spodobalo Panu Tacie, ktory nie tylko nie mial zamiaru sie z nami zabrac, ale jeszcze marudzil, ze po co ja im o kazdym wydarzeniu mowie, bo potem marudza, ze chca brac udzial. No pewnie, lepiej zeby siedzieli w chalupie cale lato. :/ Cale nasze miasteczko pojawia sie na tym festynie (w koncu to tylko raz w roku przez trzy dni!), ale dla M. to nie ma znaczenia. On nie lubi takich atrakcji, to znaczy, ze nikt nie moze lubic. Zreszta, ja sama tez nie kupuje tam zadnego zarcia bo nie przepadam. Nie lubie tez karuzeli ani kolejek gorskich, gdyz robi mi sie na nich niedobrze, a na diabelski mlyn nie wsiade bo mam z kolei lek wysokosci. Wiem, beznadziejny ze mnie przypadek. ;) Natomiast ogromna przyjemnosc sprawia mi obserowanie radosci Potworkow. To dla nich tam jade.

Ta miniaturowa kolejka gorska zawsze jest hitem, choc ani to szybkie, ani straszne...
 

I nie ja jedyna, bo doslownie co krok wpada sie na kogos znajomego: a to ze szkoly, a to z pilki noznej, a to z polkolonii, a to sasiadow, a to kolezanke ze studiow, itd. Tak jak pisalam wyzej, w naszym miasteczku to jedno z wazniejszych wydarzen. ;)

Niedobrze mi nawet od patrzenia na te karuzele. I kreci sie w kolo i mozna dodatkowo krecic swoim wagonikiem. Rzyg murowany ;)
 

Szkoda tylko, ze do M. to nie dociera... Zreszta, nie musi brac udzialu, byle tylko innym (czyli mnie i Potworkom) nie obrzydzal. Festyn zaczynal sie o 18 i doslownie z minutami bylam tam z Potworkami. Po pierwsze, nie chcialam za pozno wrocic do domu, a po drugie, na samym poczatku nie ma tylu ludzi i kolejki do kas sa znosne.

Tu z kolei atrakcja najprostsza z najprostszych, ale choc raz Potworki musialy zjechac :)
 

Bilety niestety podrozaly w stosunku do tego, co bylo 2 i 3 lata temu (rok temu festynu nie bylo - koronaswirus, wiadomka). Niby nie duzo, bo wtedy jeden kuponik kosztowal $1, a teraz $1.25. Kazda przejazdzka to jednak zazwyczaj 4 kuponiki (3 sa tylko na malutkich karuzelkach dla najmlodszych), a przy dwojce dzieci znikaja one w zastraszajacym tempie. :D

To bylo jeszcze gorsze niz "filizanki" wyzej. Nie dosc, ze krecilo sie w kolko, to wirowalo wokol wlasnej osi... I jakie pieronsko szybkie!!! Ale Potworki byly zachwycone i chyba jezdzily na tym najczesciej
 

Kupilam raz zestaw 28 kuponow (promocja po $30), drugi raz i $60 poszlo. Potem trzeba bylo dokupic jeszcze kilka brakujacych kuponikow zeby wykorzystac te, ktore nam zostaly, popcorn dla Kokusia, wata cukrowa dla Bi i za niecale 2 godziny zabawy poplynela prawie stowka. :O Czego sie jednak nie robi dla mlodziezy. ;)

Tu na poczatku byl entuzjazm, ale kiedy okazalo sie, ze karuzela kreci sie w slimaczym tempie, oba Potwory mialy wybitnie znudzona mine ;)

Kolejnego dnia w koncu od rana wyszlo slonce. Wreszcie! Mimo przyjemniejszej aury, szczerze, to nie pamietam co robilismy przez wiekszosc dnia... ;) Malzonek rano pracowal, ale ja z dzieciakami na spokojnie wstalismy, zjedlismy sniadanie i snulismy sie kolo domu. Dopiero przed 18 wybywalismy z chalupy, bo festyn laczyl sie z parada strazy pozanej. Tym razem M. wybral sie z nami, bo "zawsze sie boi, ze sama nie upilnuje ktoregos z dzieci i cos sie stanie". Kiedy to uslyszalam, mialam ochote go trzasnac, czego nie zrobilam, ale za to rzucilam tak mordercze spojrzenie, ze zdziwiony spytal "no coooo?". A tooo, ze pierdzieli trzy po trzy! Nie dosc, ze to zawsze ja wszedzie z nimi jezdze, od zawsze, nawet kiedy byli duzo mlodsi i trzeba naprawde bylo miec oczy naokolo glowy i jakos nigdy zadnego nie zgubilam, ani zadnemu nic sie nie stalo, to jeszcze ja ich faktycznie pilnuje! Kiedy tatus sie z nami zabiera, co robi? Siedzi lub chodzi z nosem w telefonie i chyba uwaza, ze sama jego obecnosc (cialem, bo nie duchem) sprawi, ze magicznie bedzie bezpieczniej! :/ Nie mowiac juz o tym, ze tym razem naprawde przemawiala przez niego hipokryzja. Nie pojechal z nami w piatek na festyn, gdzie tlumy przewijaja sie i placza i faktycznie wystarczy sekunda, zeby stracic z oczu takiego Kokusia, ktory co i rusz wyrywa do przodu zupelnie nie przejmujac sie czy matka za nim podaza, czy nie. Za to pojechal w sobote na parade, gdzie dzieci siedza grzecznie przy ulicy patrzac na przejezdzajace wozy strazackie i nigdzie sie nie szwendaja! Gdzie tu sens, gdzie logika?! Mysle, ze tatusia po prostu ruszylo sumienie, ze nie spedza z nami czasu i stwierdzil, ze tu w miare blisko i krotko, to pojedzie, niech sie dzieci ciesza. A Potworki naprawde byly podwojnie podekscytowane, ze byl z nimi ojciec. Mi przyznaje, ze tez fajniej bylo miec sie do kogo odezwac i komentowac widowisko. ;)

Niektore wozy byly zolte, inne czerwone...

Parada niestety lekko rozczarowala... To znaczy, w sumie takie parady sa fajne, wala bebny, pieknie graja flety, tudziez kobzy, itd. :D

 

Fleciarze :)

Wozy strazackie, niektore zabytkowe, prawie 100-letnie, wypolerowane na blysk.

Czy nie piekny? :)
 

I strazacy w eleganckich, pokazowych mundurach. Ale... Na tej naszej bylismy trzeci raz i za kazdym razem ida te same grupy, jada te same wozy! Kompletnie nic nie zmieniaja.

Bebniarze :D
 

Nawet kobitka, ktora idzie z jedna grupa, krecaca paleczkami, byla ta sama. W takich orkiestrach (marching band) czesto jest grupa dziewczat, ktore wlasnie rzucaja i kreca paleczkami. Fajnie to wyglada i wymaga sporej wprawy. Niestety, tutaj robi to babka (z wygladu) grubo po 50-tce, otyla, ale nadal przyodziana w obcisle wdzianko z krotka spodniczka i cekinami... Niezbyt smaczny widok. ;)

Szkoci to zawsze moi zdecydowani faworyci :)
 

Przyznaje jednak, ze choc dla nas - doroslych, to jeden zieeew, to dla dzieci za kazdym razem frajda. W koncu rok czasu (a tym razem od poprzedniej parady minely dwa lata) to dla nich cala wiecznosc. :) Po paradzie zas ublagali zeby "zajrzec" jeszcze raz do wesolego miasteczka.

W drodze na festyn. Z drabiny wozu strazackiego spuszczono gigantyczna flage, ktora dawala piekny efekt zachodzacemu sloncu
 

Co prawda M. marudzil, ze po co, ze przeciez byli poprzedniego dnia, ze ile mozna, ale wynegocjowalam, ze wybiora po dwie przejazdzki i pojedziemy do domu, z mysla, ze pozniej moze przyjedziemy na fajerwerki.

Znowu ten smok. Serio, nie wiem co oni w nim widza...
 

Potem niezle zrzedla nam mina, kiedy zobaczylismy kolejki do kas, bo wszyscy po paradzie przylezli prosto na festyn. :D Znow usluchalam sie zrzedzenia meza, ale na szczescie sznureczek ludzi dosc szybko sie posuwal.

I znow na tym, choc tu sie nie dziwie, bo karuzela szalona :)
 

Dzieciaki przejechaly sie na ulubionych karuzelach, wpadlismy znow na przynajmniej dwie znajome rodziny i opuscilismy ten przybytek. A na fajerwerki w koncu dzieciaki byly zbyt wyrabane zeby jechac i cale szczescie, bo samej mi sie srednio chcialo. ;)

Niedziela przywitala nas typowa ostatnio pogoda, czyli chmurami i mzawka... Ech... :/ Calutki dzien przesiedzielismy w chalupie. Jedynym urozmaiceniem byla wizyta dziadka. ktory zreszta zmyl sie godzine przed finalem mistrzostw Europy, bo mial cos tam przed meczem do ogarniecia. ;) Ale przynajmniej nam o finale przypomnial, bo tacy z nas zapaleni "kibice", ze sami na bank bysmy przegapili. :D Zreszta, gdyby aura byla bardziej sprzyjajaca, pewnie raczej wybralibysmy sie na spacer lub rowery, ale ze pogoda byla taka jaka byla, to fajnie ze akurat mielismy co ogladac w tv. ;)

Kibole :)
 

Dzieciaki dzielnie wytrzymaly pierwsza polowe, ale w drugiej juz zaczeli krazyc po domu i narzekac, znudzeni niezmieniajacym sie wynikiem. Emocje wrocily dopiero przy karnych, choc Bi patrzyla juz tylko dorywczo i jednym okiem, za to bardzo spodobaly sie Kokusiowi, ktory przezywal kazdy strzal. ;) Ten gosc z angielskiej druzyny, ktory przymierzal sie i przebieral nozkami, a potem nie trafil pilka do bramki, powinien miec kontrakt zerwany w trybie natychmiastowym. :D A po meczu, ja oraz Nik swietowalismy, bo bylismy za Wlochami, za to M. oraz Bi spuscili nosy na kwinte, bo kibicowali Anglii. ;)

W poniedzialek Potworki znow pojechaly na polkolonie, ale tym razem takie... inne. Zamowilam je im juz w lutym bo maja malo miejsc i zapelniaja sie momentalnie. Polkolonie sa na... farmie. Tam gdzie Bi miala przyjecie na swoje 8 urodziny. Dzieciaki jechaly troche oniesmielone (w koncu to pierwszy raz), ale i podniecone, bo znaja i lubia to miejsce. Polkolonie reklamuja sie jako miejsce, gdzie kazde dziecko moze zasmakowac zycia i obowiazkow na wsi. Nooo... nie do konca jest to prawda, bo zajecia trwaja tylko 4 godziny i choc sa tam elementy "pracy" w gospodarstwie (jak zbieranie jajek, karmienie zwierzat, czy zbior warzyw z ogrodka), ale glownie dzieciaki maja frajde. ;) Kiedy ich odebralam, przekrzykiwali sie doslownie w samochodzie, bo kazde chcialo mi koniecznie opowiedziec o swoich wrazeniach. :)

Bi i jej ukochane "konisie" :)
 

Poznali z imienia wiekszosc zwierzakow, emu probowalo Bi zjesc sznurowadla, Nikowi koza prawie narobila na buty... Takie to mieli przygody. ;) Dodatkowo, farbowali sobie pamiatkowe koszulki, a takze pojechali na przejazdzke wozem z sianem, przy czym kazde dziecko mialo okazje poprowadzic ciagnacy go traktor. :O To znaczy, kierowca wrzucal gaz i hamulec, a dzieciaki sterowaly. Kazde dostalo potem "prawo jazdy". ;)

 

Dla mnie sporym ulatwieniem bylo, ze te polkolonie zapewniaja wyzywienie. Co za ulga nie musiec szykowac codziennie trzech sniadaniowek (na szczescie M. pakuje sie sam)! Utrudnieniem za to okazal sie dojazd, a raczej jego czas. Kiedy rezerwowalam te polkolonie nadal pracowalam z domu i spodziewalam sie, ze moge tak pracowac jeszcze przez wakacje. Niestety, jak wiecie w kwietniu musialam wrocic na stale do biura, ale stwierdzilam, ze co za roznica. Co prawda polkolonie koncza sie juz o 1, wiec po poludniu musze nadal pracowac z chalupy, ale na szczescie moja praca pozwala na takie udogodnienia. Nie przewidzialam jednak, ze choc z domu mamy na te farme okolo 15 minut, to do mojej pracy, ktora jest przeciez w tej samej miejscowosci gdzie mieszkam, tylko na jej drugim koncu, droga zajmuje prawie pol godziny! :O Dwa razy dziennie mam wiec runde po przedmiesciach, nie narzekam jednak, bo tereny w wiosce gdzie jest farma sa naprawde malownicze i az milo jest tamtedy przejezdzac.

Przy pieknej pogodzie wyglada to sielsko. Przy brzydkiej, gora tonie we mgle :)
 

Az troche zaluje, bo ta wioska byla jedna, ktora bralismy po uwage szukajac nowego domu. Wtedy odstraszyla nas odleglosc do "cywilizacji", ale teraz mysle czy takie widoki nie sa warte dojezdzania dwa razy dziennie przez pol godziny do najblizszej autostrady (a potem kolejne pol do pracy M.). :D

Wtorek powital nas kolejnym pochmurnym i chlodnym (18 stopni, potem doszlo gdzies do 20) dniem. W przeciwienstwie do poniedzialku jednak, kiedy mzylo caly bozy dzionek i dzieciaki zalozyly kalosze, we wtorek mialo byc sucho, wiec pozwolilam zalozyc adidasy. Okazalo sie to bledem... ;) W ogole to czuje sie troche "oszukana" przez organizatorow polkoloni. W informacjach, zarowno na ulotce jak i stronie internetowej, przestrzegaja zeby ubrac dziecko w stroj kapielowy i spakowac mu recznik oraz buty do wody w piatek oraz kiedy jego grupa ma spring hike. Od sasiadki, ktorej corka jest na tej polkoloni praktycznie co roku, dowiedzialam sie, ze owy "spring hike" to spacer do strumienia, ktory w jednym miejscu tworzy male rozlewisko, a opiekunowie pozwalaja im sie w tym rozlewisku pochlapac. Ogolnie widze, ze trend tych polkolonii to "pozwalanie". Dzieci moga robic praktycznie cokolwiek wpadnie im do glowy. No i dochodzimy do sedna sprawy. Wiedzialam, ze z takich polkoloni na gospodarstwie beda wracac brudni. Nie da sie nie pobrudzic obcujac pol dnia ze zwierzetami i przyroda. Brudne dzieci mnie kompletnie nie ruszaja (przynajmniej tak myslalam), wiec luz. Mialam informacje o spacerze do strumienia, natomiast nikt nie ostrzegl mnie przed compost hike. Gdybym wiedziala jak to wyglada, ubralabym dzieciaki w najciemniejsze i najstarsze ubrania. Ba! Wyciagnelabym jakies ciuchy z torby z rzeczami z ktorych juz wyrosli! Rano sasiadka zasmiala sie tylko, zebym byla przygotowana, ze wroca do domu bardzo brudni. Niestety, powiedziala to w momencie kiedy wsiadalismy juz do auta (wiozlam jej corke) i nie bylo czasu na przebranie. Pomyslalam jednak, ze bez przesady, jak brudni moga wrocic?! No coz... moja niefrasobliwosc okazala sie zgubna. Okazalo sie, ze compost hike to spacer do gory kompostu, a ze farma sprzedaje i kore i owy kompost, wiec wiadomo, ze ma tego usypane niezle kopy. Pomyslalby ktos, ze co za frajda taki spacer do smierdzacej kupy? Tu klania sie wlasnie to pozwalanie dzieciom na doslownie wszystko. Malolaty wdrapywaly sie na kompost, turlaly na dol, zjezdzaly na tylkach i co tam jeszcze wpadlo im do glow. Jesli jestescie ciekawe jak potem wygladaly Potworki, wrzuce Wam pare zdjec, ale ostrzegam ze dla pedantow moga byc ciezkie do przelkniecia. ;)

Od przodu nie wygladalo to az tak zle, chociaz... popatrzcie na nogi ;)
 

Mieli usmarowane cale lokcie, cale nogi, buty, Bi nawet buzie. Jak wygladaly ich ubrania widzicie, choc na zdjeciach nie widac, ze praktycznie kazda czesc garderoby byla brudna. Nik przyznal, ze niechcacy wszedl w jakas kaluze i mial przemoczone doszczetnie adidasy. Coz, sadzac po unoszacym sie z nich aromatycznym zapachu obornika, wiem, ze to nie byla zadna "kaluza". :D Po powrocie do domu kazalam im sie natychmiast rozebrac i nie siadac ani na krzeslach, ani kanapach, ani dywanie, po czym zabralam ich po kolei prosto pod prysznic.

Nogi w calej okazalosci :O
 

Najgorsze, ze szoruje (doslownie szoruje!) raz, szoruje drugi, a to dziadostwo tak zaschlo, ze nie chce sie domyc! Normalnie plakac sie chcialo... Z ubraniami nie lepiej.

Tu tylek Kokusia, ale Bi nie wygladal wcale lepiej...
 

Wrzucilam je natychmiast do prania na program z dwugodzinnym moczeniem, ale niestety, Bi miala na sobie jasno-niebieskie spodenki oraz biale majty. Obie czesci garderoby po praniu wygladaly praktycznie tak samo jak przed i musialam wyrzucic je do kosza. Nika spodenki na szczescie mialy ciemno-szary kolor, wiec nawet jesli sie nie dopraly, nie bylo tego na nich widac. No i jestem zla, bo serio, nie mozna bylo rodzicow ostrzec?! Napisac, ze tego dnia dzieci beda sie baaardzo brudzic i zeby ubrac im ubrania ciemne i ktorych w razie czego nie bedzie szkoda wyrzucic?! :/

W srode w koncu zobaczylismy slonce! Jeszcze rano bylo, jak zwykle ostatnio, pochmurno z mzawka, ale poznym rankiem, nagle wyszlo sloneczko! Niestety, wraz ze sloncem temperatura natychmiast podskoczyla, ale wilgotnosc zupelnie nie spadla. Zrobila sie parowa niczym w dzungli. Tego dnia na szczescie Potworki wrocily z farmy brudne, ale tak normalnie brudne. ;) Nik zostal tez "kolonista dnia" w swojej grupie. Zapomnialam wyzej napisac, ze w feralny wtorek takie wyroznienie otrzymala Bi (na jednym z wczesniejszych zdjec trzyma dyplom). Podobno za nieustajacy zapal w lapaniu kur. Z jakiegos powodu to ich ulubione zajecie. ;)

Ludzie maja lapacze snow, a ja mam lapacza kur :D
 

Wyniki konkursow zapisywano na tablicy wystawionej przy przejsciu:


 

W nagrode mogli sobie wybrac duperelke ze skrzyni skarbow. Bi wybrala gumowa kaczuszke, Nik malutka figurke zolwia. Dzieci to kochaja takie bzdety, byle cos dostac... ;) Tego dnia Mlodszy dostal tez zaproszenie do ulubionego kolegi, tego z chalupa z basenem, wiec polecial malo nog nie pogubil. :D Napisalam do mamy kolezanki Bi, ale niestety jej psiapsiolka byla w tym tygodniu na calodziennych polkoloniach i pobawic sie mogla przyjsc najwczesniej o 18. Wtedy to my zaczynamy juz sie ogarniac pomalu przed spaniem, wiec dziekuje zeby mi jeszcze latala po domu banda smarkaczy. ;) Za to po odwiezieniu Kokusia pojechalysmy z Bi na spokojnie do biblioteki, potem poszlysmy na spacer polaczony z wrzuceniem listu do skrzynki kolezanki, w miedzyczasie wrocil do domu M. i niewiadomo kiedy minely 3 godziny. Pojechalam po Mlodszego, a ten jeszcze mial pretensje, ze dlaczego tak krotko?! :D 

Tego wieczora w koncu pogoda wspolpracowala, wiec poszlam obejrzec zniszczenia w ogrodzie. Strasznie mi robactwo wszystko w tym roku zzera. Za mokro jest i nawet jak pryskam, to co z tego, skoro za kilka godzin i tak srodek na szkodniki zmyje deszcz... Lilie pozarte niemal doszczetnie, jedna cukinia tak pogryziona, ze padla, druga rowniez na "wykonczeniu". Spryskalam ja i... o 22 przyszla burza z ulewnym deszczem! :( Niestety, poki co nie ma zadnej cukinii, a ogorki (ktorych dwa krzaczki tez juz padaja) maja tylko takie 2 cm zalazki ogorka. Mam za to sporo pomidorkow, jedna papryke, groszek ma pierwsze kwiatki... Gdyby tak przestalo ciagle padac, moze jeszcze daloby sie sporo odratowac, ale tak, to warzywnik jest z minimalnymi szansami. :/

W czwartek w koncu mielismy calutki sloneczny dzien! Goracy i duszny przy okazji, ale nie ma co narzekac, bo tak malo mamy ostatnio pogodnych dni. ;) Tego dnia grupa Potworkow z polkolonii miala wlasnie ten wyzej wspomniany spring hike, czyli spacer do strumienia polaczony z chlapaniem w wodzie. Dobrze, ze akurat trafil im sie prawdziwie letni dzien. :) Dzieciaki wobec tego pojechaly w strojach kapielowych, bo z powodu jakiegos tam regulaminu, nie moga sie przebrac na miejscu. Dziwne, bo na wczesniejszych polkoloniach przebierali sie bez problemu... Jak to z Potworkami bywa, caly ranek to bylo marudzenie, ze nie ta koszulka (dalam Kokusiowi taka do plywania), nie te buty (Bi chciala crocs'y zamiast sandalow), ze nie beda ubierac butow do wody na spacer nad strumien, itd. Ranek byl bardzo nerwowy, bo dodatkowo ciagle musialam im przypominac zeby sie ubrali, myli zeby, poscielili lozka... Nie wiem o co chodzilo, cos w powietrzu, czy jak? ;) Oczywiscie kiedy ich odebralam, okazalo sie, ze koszulka Nika jest mokrusienka, a dalam mu w koncu zwykla, bawelniana. Na szczescie na to akurat bylam przygotowana i mialam w aucie sucha na przebranie. Nie przewidzialam jednak, ze Bi bedzie miala przemoczone spodenki, bo wskoczyla w nich do wody. Tlumaczenie? Jak zwykle: zapomniaaalam... :/ A mowilam pannicy chyba trzy razy rano, ze kiedy ich odbiore, jedziemy prosto na zakupy, wiec nie moga miec przemoczonych rzeczy. Normalka; ty se mow, a ja zdrow. :/ Trudno, pojechala w mokrych; nie bede sie przebijac przez korki zeby specjalnie jechac do domu, tym bardziej, ze supermarket mielismy po drodze. Przynajmniej jednak oba Potworki byly w miare czyste. ;) Byly za to niepocieszone, ze kolejny dzien mial byc ostatnim na farmie. Bi nawet zaczela blagac zeby pojechac tam na wycieczke w weekend. A ja sie ludzilam, ze jak spedza tam tydzien, to odpuszcza sobie normalne zwiedzanie! ;)

Poznym popoludniem Nik mial znow karate, a po powrocie migusiem polecialam do ogrodu zeby ponownie wszystko spryskac.

Nik jak zwykle cos tam nawija ;)
 

Tym razem deszcz mial sie trzymac z daleka "az" do piatkowego popoludnia (szalony! :D), liczylam wiec, ze odstrasze i/lub wybije choc czesc szkodnikow. :)

I nadszedl piatek. Ostatni dzien dla Potworkow na farmie i ostatni dla mnie jezdzania po calej okolicy.

Pamiatkowa fota w koszulkach, ktore farbowali sobie w poniedzialek
 

To ostatnie bylo chyba najwieksza wada tych polkolonii. W tydzien spalilam tyle benzyny co normalnie w dwa... Najwazniejsze jednak, ze dzieciaki fajnie spedzily te polkolonie. Jesli bede ich zapisywac w przyszlym roku, moze zapisze na dwa, skoro tak im sie podobalo (jakos przelkne te dojazdy). ;)

A pozniej robili sobie zdjecie grupowe calej polkoloni z tego tygodnia
 

I tak minal nam wakacyjny tydzien #4 (pelny, bo nie licze pierwszych dwoch dni). :D

Pa pa! Dla Was w Polsce zycze chlodu, dla nas na polnocy Hameryki zycze wiecej slonca, bo strasznie go w lipcu brakuje! ;)

sobota, 10 lipca 2021

Pierwszy kemping w tym sezonie i tydzien (prawie) urlopu

W koncu! Udalo sie wyrwac z domowych pieleszy! Glowa odpoczela, cialo troche mniej, pogoda byla... fatalna, ale i tak poczulam reset. No, moze bardziej... resecik. :D

Jak juz napisalam wyzej, niestety zlosliwe prognozy nie mialy zamiaru sie poprawiac. Jesli juz, to z dnia na dzien sie pogarszaly... Pierwsza ulewa chwycila nas jeszcze zanim wyjechalismy z domu. :/ Juz bylismy spakowani, obeszlismy trzy razy chalupe zeby sprawdzic czy wszystko pogaszone i pozakrecane, zabieralismy sie za ostatnie ogledziny podlaczenia przyczepy do auta, kiedy znienacka... lunelo. Ale tak, ze swiata nie bylo widac! :O I wlasnie wtedy M. sie przypomnialo, ze nie nie jest pewien, czy spakowal obroze i smycz psa. Cos tam wrzucal na pake auta, ale nie wie do konca co... Poniewaz malzonek spakowal kurtke przeciwdeszczowa do przyczepy, na poszukiwania ruszyla moja skromna osoba. Zajrzalam ze wszystkich stron na pake - nic. Polecialam z powrotem do domu, obejrzalam katy gdzie normalnie walaja sie rzeczy psiura - nic. Do auta wrocilam z pustymi rekoma, za to z woda kapiaca z wlosow, ktorym udalo sie wydostac spod kaptura oraz mokrymi spodniami przyklejonymi do nog. Dobrze, ze chociaz moje nowiutkie reebok'i okazaly sie wodoodporne. :) A najlepsze, ze kiedy doslownie 2 km dalej zatrzymalismy sie pod Dunkin' Donuts zeby obejrzec w koncu podlaczenie przyczepy i zaopatrzyc w kawe na droge, okazalo sie, po pierwsze, ze bylo tam zupelnie sucho, wiec oberwanie chmury przeszlo bokiem (idealnie nad nasza chalupa :/), a po drugie, ze obroza oraz smycz Mayi byla... w schowku kempera. Jechalam wiec na mini wakacje w przemoczonych niepotrzebnie spodniach, ale humory nam nadal dopisywaly. A konkretnie to mielismy ciagle nadzieje, ze nie bedzie zle. Tymczasem w polowie drogi, przypomnialam sobie, ze zapomnialam... zaswiadczenia, ze Maya jest szczepiona przeciw wsciekliznie!!! Nosz ku*wa!!! Bez takiego zaswiadczenia, nie wpuszcza cie na pole kempingowe! W dodatku bylismy juz blizej kempingu niz domu, wiec kompletenie nie oplacalo sie wracac. I co teraz?! W normalnej sytuacji panie w rejestracji moga (przy odrobinie dobrej woli) zadzwonic do weta i potwierdzic, ze pies byl szczepiony. U naszego weterynarza jednak, przy covidowych obostrzeniach, nadal dzialaja w ograniczonym trybie i na telefony odpowiadaja, ale w ciagu 24 godzin! Wiem, bo babka z urzedu miasta dzwonila do nich, kiedy chcialam zarejstrowac psa i tez zapomnialam cholernego zaswiadczenia! :/ Pozostalo... sklamac. Nie lubie takich sytuacji, nie znosze krecic i kombinowac, ale tym razem nie widzialam wyjscia. Na pytanie rejestratorki powiedzialam wiec, ze nieee, nie mamy zwierzat, a na szczescie po wjezdzie na kemping nikt juz tego nie sprawdza. Oczywiscie zdarzaja sie przykre sytuacje, gdzie pies sie zgubi, zaatakuje kogos lub innego psa i wtedy juz na pewno wszystko dokladnie jest sprawdzane, ale na szczescie Maya jest siersciuchem bardzo lagodnym, przymilnym, a na kempingach bacznie sie nas trzyma, a i my pilnujemy zeby przez 90% czasu byla uwiazana. Tu udalo nam sie na szczescie nagiac przepisy, choc troche stresu bylo, bo gdyby nas przylapali, podejrzewam, ze wylecielibysmy z kempingu z hukiem (i wstydem). ;)

Oprocz pogody, porazka okazala sie miejscowka. Na tym polu kempingowym bylismy juz mnostwo razy, wiec kojarzylismy ogolnie w ktorym miejscu bedziemy. Celowo wybralismy punkt naprzeciwko wielkiej laki, z mysla, ze Potworki beda mogly sobie tam ganiac do woli. Niestety zawiodla nas pamiec i wydawalo nam sie, ze wszystkie miejscowki wokol tej laki, to rowniez plaskie, otwarte "trawniki". Taaa... Na stronie do rezerwacji nie zawsze mozna podejrzec miejsca, wiec otrzymalismy niemila niespodzianke, kiedy okazalo sie, ze nasza znajduje sie pod drzewami, w lesie, jest nierowna, piaszczysta (czy raczej, przy takiej pogodzie, blotnista) i wjazd oraz jedyne miejsce na przyczepe to waski "tunel" miedzy krzakami. Porazka... Ustawienie przyczepy zajelo M. bite 3 godziny. Najpierw stwierdzilismy, ze olewamy nasza miejscowke i ustwimy przyczepe przed nia, w poprzek. Na szczescie byla tam spora, trawiasta przestrzen i miejsce miedzy nami a sasiadami. Tu jednak klania sie temperament M., ktory wsciekl sie, ze trafilo nam sie takie miejsce a nie inne i jezdzil ta przyczepa w te i we wte, a w koncu oznajmil, ze tak sie nie da, bo stoi krzywo i on nie ma tylu podkladek pod kola zeby to wyrownac. Zaczal wiec kombinowac z wjazdem przyczepa tylko czesciowo w ten "tunel", tu jednak okazalo sie, ze przy wjezdzie podloze tworzy dolek i przyczepa stoi w stosunku do auta tak, ze nie dalo sie odczepic haka. Poczatkowo w ogole najedlismy sie strachu, bo M. byl pewien, ze cos popsulo sie w haku i w ogole go nie odczepimy. Tak naprawde mysle, ze zadzialala wscieklosc i zmeczenie i dlatego zamiast spokojnie pomyslec, to szarpal sie z calym mechanizmem. Dobrze, ze faktycznie czegos nie urwal. :/ W koncu poszed po rozum do glowy, wyjechal na plaski teren i czary-mary, hak odczepil sie bez problemu. Oczywiscie na moja sugestie, zeby nie kombinowac i wjechac po prostu glebiej w las na naszym miejscu, dostalam opiernicz, ze on sie nie bedzie taplal w blocie przez cztery dni... :/ W koncu... ustawil przyczepe jednak bokiem, tak jak probowal na poczatku. I jakos udalo sie ja w miare wyprostowac, a to ci niespodzianka. ;) Nie do konca, jeden bok wyraznie opadal w dol i czlowiek czul sie czasem jak po drinku tracac lekko rownowage, ale dalo sie przezyc. ;) Niestety, z M. jest juz tak, ze jak spaczy mu sie humor, to bedzie sie dasal kilka dni. To pierwsze popoludnie wyznaczylo wiec atmosfere calego wyjazdu. :( A pogoda niestety jeszcze to potegowala... W piatek i tak mielismy troche szczescia w nieszczesciu, bo jak tylko w miare ustawilismy sie z przyczepa... zaczelo padac. Reszte wieczora przesiedzielismy w srodku i wszyscy poszlismy spac zaraz po 22, co na mnie jest nieslychane. :D

Sobota przywitala nas chmurami i ponura aura, ale poczatkowo nie padalo. Okazalo sie za to, ze zaraz od naszej miejscowki idzie zarosnieta sciezynka, laczaca sie z wiekszym szlakiem.

Kalosze to bylo tym razem obuwie obowiazkowe na kempingu ;)
 

Poszlam z Potworkami kawalek, ale ze pogoda byla mocno niepewna, wolalam sie zbytnio nie oddalac. Obiecalam dzieciakom, ze jak bedzie ladniej, to pojdziemy szlakiem dalej, ale tak sie caly ten kemping potoczyl, ze w koncu nie poszlismy. Zaraz potem zaczelo mzyc, ale komu przeszkadzalaby lekka mzawka, c'nie?! ;) Chwile pozniej niestety rozpadalo sie na dobre i utknelismy w przyczepie.

Dzieciaki juz dosc dawno nie rysowaly w domu dla przyjemnosci, wiec z zapalem chwycily za kredki, a i ja sie przylaczylam z nudow :)
 

Co na chwilke przestawalo kapac z nieba, albo chociaz kapalo mniej, wypuszczalismy sie na zewnatrz, zeby choc troche odetchnac od bycia na kupie na malej przestrzeni, w dodatku z ojcem, ktory nadal byl wyraznie zly na caly swiat. Niestety, im robilo sie pozniej, tym mocniej lalo, a w dodatku temperatura spadla do nieprzyjemnych 14 stopni. Po prostu wymarzona pogoda na poczatek lipca... :/

Nie ma jak potaplac sie w blotnistej kaluzy ;)
 

Pod wieczor przestalo padac na dluzej, pelni nadziei rozpalilismy ognisko, zdazylismy zrobic s'mores'y, po czym... zaczelo kropic!

Najlepszy kempingowy deser...

...choc osobiscie nie rozumiem jego fenomenu. Ciasko, czekolada i pianki. Slodkie az do mdlosci ;)

Poczatkowo uparcie siedzielismy z mysla, ze przeczekamy. Taaa... Lalo coraz mocniej, w koncu zrobilo sie prawdziwe oberwanie chmury i podreptalismy grzecznie z powrotem do przyczepy. :D

W niedziele mialo byc juz lepiej, bo cieplej i bez deszczu. Mialo, ale sie zes*alo, chcialoby sie rzec. Chmury wisialy nisko i co chwila mzylo... Bylo jednak wyraznie cieplej i pomimo uparcie wracajacej mzawki, juz nie lalo, wiec zaczelismy troche korzystac z tego wyjazdu.

O tym, ze aura nadal byla ponura, mozecie sie przekonac patrzac na niebo...

 

Nik znow wyczynial akrobacje z jazda bez trzymanki ;)
 

Potworki zaliczaly rundy na rowerach, sami lub z nami, wyciagneli deskorolki, poszlismy nawet na dluzszy, rodzinny spacer. 

Jeszcze przynajmniej dwie grupki obok nas byly w posiadaniu takich deskorolek ;)
 

Po poludniu zaszlismy tez do centrum "przyrody" (nature center). Na kempingach stanowiacych czesc parkow stanowych, maja takie edukacyjne miejsca, gdzie najczesciej trzymaja przedstawicieli lokalnej fauny. Tutaj bylo sporo ryb, zolwi, a takze mlode, osierocone polne myszki.

Jak na taki wielki kemping, to centrum bylo malutkie - tak naprawde jeden pokoik. Dzieciakom jednak i tak sie podobalo :)
 

W tych centrach przyrody czesto sa rozne pokazy oraz zajecia dla dzieciakow, ale na niedzielne sie niestety spoznilismy. Za to w koncu pogoda zdecydowala sie wspolpracowac wieczorem i moglismy dluzej posiedziec przy ognisku. ;)

I znow byly s'mores'iaki :D

A psiul jak zwykle uwalil sie przy samym ogniu

Na poniedzialek juz zapowiadali slonce, wieeec... oczywiscie slonca nie bylo. :D To znaczy przeblyskiwalo co jakis czas, ale szybko znikalo za chmurami. Wial tez lodowaty wicher znad oceanu. Poniewaz jednak bylo w koncu sucho, uparlam sie wykorzystac ten ostatni dzien na maksa, pomimo marudzenia meza, ze moze by zaoszczedzic dzien urlopu i wrocic wczesniej... Niedoczekanie! Jesli nie wyjechalam w czasie dwoch deszczowych dni, to tym bardziej nie wyjade kiedy w koncu przestalo padac, no! ;) Od rana korzystalismy wiec z Potworkami z aktywnosci na swiezym powietrzu. Badminton, rowery, pilka nozna, koszykowka (pilka do nogi, hehe), cos a'la tenis z pileczka przywiazana do palaka...

Tu runda badmintona z tatusiem (szok!), a na pierwszym planie palak do tego czegos jak tenis z pileczka na sznurku (nie chcialo mi sie wstawac z krzeselka dla lepszego ujecia) ;)
 

Po poludniu zabralam Potworki do "centrum przyrody" na zorganizowany scavenger hunt, czyli poszukiwanie skarbow. Skarby oczywiscie natury, okazalo sie jednak, ze lista byla chyba przygotowana z mysla o mlodszych dzieciach, bo moje odhaczyly wszystkie pozycje w 15 minut i  nawet bardzo sie nie wysilily. Co prawda w prawie kazdej kategorii jedna z odpowiedzi byly "kamienie", ale nie badzmy drobiazgowi... :D W nagrode dostali odznake wolontariuszy oraz pogadali z przemila, pracujaca tam dziewczyna, ktora opowiadala im m.in. o zolwiach czekajacych na wypuszczenie i o tym, jak nadali dwom typowo dziewczece imiona, po czym okazaly sie one samcami. ;)

Trzymaja listy ze "skarbami" do znalezienia (Nik trzyma tez odznake), a z tylu zewnetrzne akwarium z ulubiencami - zolwiami, ktore Potworki koniecznie chcialy ujac na zdjeciu, a ktore akurat wtedy daly nura i ich nie widac :D
 

Bardzo poznym popoludniem zas, uparlam sie, ze slonce jest czy go nie ma, jedziemy nad ocean! No byc tak blisko i nie przywitac sie z wielka woda?! Nasz kemping przylegal do jeziora, ale doslownie 2 km od niego jest nadmorska plaza. Pojechalismy i niespodzianka! Na kempingu caly czas pochmurno, a nad samym oceanem wiatr tak zawiewal, ze nad plaza bylo piekne slonce!

W takich falach jest najlepsza zabawa :)
 

Sila uderzenia byla niesamowita i dziwie sie, ze czesciej ich nie przewracalo...
 

Byly tez niezle fale i Nik, ktory pomimo naszych upomnien wchodzil zdecydowanie za gleboko (choc i tak tylko gdzies do polowy ud) w koncu zostal zwalony przez jedna z nog.

To jedna z "lagodniejszych" wywrotek ;)
 

Niezle go przeturlalo, az M. rzucil sie w jego kierunku, ale na szczescie Mlodszy byl na tyle plytko, ze fala nie porwala go wglab, tylko wywalila na piach. ;) W kazdym razie Potworki niezle sie bawily, najpierw same, potem na swoich deskach.

Te deski to fajna sprawa, choc kiedy nie ma fal dzieciaki sie raczej na nich nudza
 

Az zal bylo wracac, ale niestety dzieci przemoczone zaczely po godzinie szczekac zebami, a matka - ofiara losu, zapomniala recznikow...

Wracalismy do domu we wtorek i oczywiscie tego dnia przywitalo nas slonce i upal... No nie moglo tak byc przez chociaz jeden dzien wiecej?! Nie moglo... :( Jak to w dzien wyjazdu bywa, M. juz od rana przebieral nozkami zeby sie pakowac i jechac, wiec zabralam jeszcze tylko Potworki na szybka kapiel w jeziorze.

Po kilku chlodniejszych dniach woda byla jednak dosc zimna i szybko zrezygnowali z moczenia

Przelezlismy za to wzdluz szuwarow, zeby z bliska obejrzec piekne lilie wodne
 
Potworki przy okazji otrzymaly mini lekcje botaniki, bo nie wiedzieli, ze one sa przytwierdzone do dna! ;)

Wracajac przejezdzalismy obok centrum przyrody i dzieciaki koniecznie musialy jeszcze wstapic i pozegnac zolwie. :D Potem juz tylko drugie sniadanie zeby nie bylo marudzenia w drodze, pomoc M. zbierac wszystkie toboly i do domu... Smutno bylo wracac, szczegolnie ze przez te pogode czulam mocny niedosyt, ale coz... Poniewaz wiekszosc czasu bylo chlodno i deszczowo, wiec chalupa nawet sie bardzo nie nagrzala (choc tego dnia mielismy ponad 30 stopni), ale za to zalatywala podejrzanie starymi skarpetami. :D Udalo nam sie za to czasowo, bo przyjechalismy, zdazylismy rozpakowac przyczepe i... przyszla burza. Lalo, wialo, grzmialo, blyskalo... ale na szczescie wszystko bylo juz spokojnie poprzenoszone, wiec po prostu zaszylismy sie w chalupie. :) Tego dnia tez, kiedy ja kapalam Potworki po wyjezdzie, M. zdolal przytaszczyc i potem z moja pomoca zainstalowac kibelek w lazience dzieci. To sie facet zawzial zamiast odpoczywac po rozpakowywaniu... ;) Skoro jednak lazienka staje sie coraz bardziej funkcjonalna, to poszlam za ciosem i przenioslam czesc Potworkowych szpargalow oraz szczoteczki do zebow, juz do ich przestrzeni. Choc minelo kilka dni, a Nik nadal nieraz z rozpedu przychodzi zalatwic sie "u nas", mimo, ze do swojej lazienki musi po prostu przejsc prosto korytarzem, a do naszej przez nasza sypialnie. ;)

Na reszte tygodnia nie zapisywalam Potworkow na polkolonie, bo stwierdzilam, ze na trzy dni to bez sensu. Stad ten "prawie tydzien urlopu" z tytulu, choc ten "urlop" to tylko dla dzieci, bo M. wrocil normalnie do pracy, a ja pracowalam z domu. Juz w srode musialam zaliczyc meeting, na ktory moglam sie na szczescie polaczyc wirtualnie. Nie na reke mi on jednak byl, bo po pierwsze po wyjezdzie zawsze czuje sie lekko rozbita i nie moge sie przestawic z trybu "wakacje" na tryb "praca", a po drugie, tego dnia staralam sie ogarnac chalupe po przyjezdzie, a takze robilam pranie za praniem. Wiecie ile brudow przywozi sie po kilkudniowym wyjezdzie 4-osobowej rodziny, a my w dodatku zaliczylismy taki przekroj pogodowy, ze z kazdego dnia byl zestaw i koszulek i spodenek i dlugich spodni i bluz. Ze o skarpetach i majtach juz nie wspomne. :D Pralka i suszarka wyrabialy norme conajmniej kilkutygodniowa. ;) Dodatkowo, prognozy zapowiadaly, ze sroda miala byc ostatnim (czyli drugim; ale mamy lato...) goracym i slonecznym dniem w tym tygodniu. Poniewaz na wyjezdzie prawie nie skorzystali z wodnych atrakcji, postanowilam zabrac Potworki na pobliski basen. Na szczescie w tym roku zostal otwarty dla mieszkancow innych miejscowosci. Rok temu wpuszczali tylko ludzi mieszkajacych w tamtym miasteczku, a my, mimo ze mamy na ten basen raptem 3 minutki autem, mieszkamy juz gdzie indziej... :/

Matka nadal przy resztce okresu, wiec zamiast sie chlapac z dziecmi, zostalo jej pstrykanie fot
 

W tym roku mozemy jednak korzystac do woli, przynajmniej dopoki wariant Delta nie rozgosci sie w naszych okolicach. ;) Taki czarny humor... A z basenem udalo nam sie wybornie, bo nie minely dwie godziny od powrotu do domu i znow nadeszly czarne chmury, grzmoty i ulewa. I tym razem juz slonce zniknelo na kilka dni...

Czwartek byl deszczowy i chlodny, choc moze powinnam napisac "chlodny" bo bylo tak 19-20 stopni, wiec bez tragedii. Poza dalszym ogarnianiem chalupy oraz proba zdalnej pracy, byl to tez dzien postrzyzyn Bi.

Niesamowicie z siebie dumna...
 

Starsza jeszcze przed Komunia postanowila, ze "po" chce obciac wlosy sporo krocej. Potem wahala sie jednak miedzy obcieciem az do ramion a tylko podcieciem koncowek. Przyznaje, ze samej bylo mi strasznie szkoda tej zlotej grzywy, ale coz, to jej wlosy i to ona ma sie w nich dobrze czuc.

Przed - niewiadomo kiedy (i czy w ogole) dorobi sie znow takiej pieknej czupryny...
 

W koncu zdecydowala sie na dlugosc nieco za ramiona, wiec moze bez szalenstwa, ale ja i tak wzdycham...

I po - nie sa to moze nadal wlosy krotkie, ale jednak roznica jest spora...
 

Teraz zas panna nie moze sie zdecydowac czy zostanie z takimi krotszymi, czy znow bedzie zapuszczac. ;) Za to panicz Nik zaparl sie, ze wlosow nie obetnie, bo chce miec na tyle dlugie, zeby robic... kitke. :D Nie wiem, czy nie zrobie mu w koncu fryzury Tymona Iwosi (kto ma dostep, ten skojarzy). :D A pod wieczor, mimo padajacego deszczu, Nik jednak zapragnal pojechac na trening druzyny plywackiej. Podziwiam jego zapal, serio, choc tym razem kompletnie mi sie nie chcialo. Czego sie jednak nie robi dla syna... ;)

Cwiczony byl, jak widac, styl grzbietowy :)
 

A dzis, czyli w piatek (choc blogger pokazuje juz sobote) przechodzil nad nami tropikalny sztorm o wdziecznym imieniu Elsa. :D Rano lalo jak z cebra, w okolicznych miastach pojawily sie zalania, a przy tym bylo tak ciemno, ze Nik spal do 9:20! Nie pamietam kiedy ostatnio przydarzylo mu sie takie spanie. :) Poniewaz jednak w naszych okolicach pogoda dziala niczym w gorach, wiec w poludnie nagle przestalo padac, chwile potem wyszlo slonce i zrobila sie niemozliwa duchota. Zas na Fejsie pokazal sie zarcik przeslany przez jedna z okolicznych polkolonii. Napisalam wyzej, ze sztorm nazwano "Elsa", tak? A slynna piosenka "Mam te moc" z Krainy Lodu, w narzeczu tubylcow brzmi "Let it go". No wiec, oficjalna strona polkolonii zamiescila zdjecia dzieciakow biegajacych wesolo po boisku i dopisala, ze "Elsa finally let it go at noon" i ze mogli w koncu wyjsc na zewnatrz. :)

A o reszcie piatku juz nastepnym razem. :)