W zeszly piatek, 16 lipca, po odebraniu dzieciakow z polkolonii, pojechalismy na lody. Lodziarnie mielismy po drodze, prawie "za rogiem" od farmy, a jest ona dosc znana w naszej okolicy. Robia wlasne lody i maja nawet produkcje hurtowa na niewielka skale. Ich lody mozna dostac jedynie w kilku lokalnych supermarketach, a sa pyszne. Lodziarnia z zewnatrz wyglada, hmmm... srednio, ale smak swiezych lodow wynagradza brak walorow estetycznych. :D
Juz siedzac na nadprochnialej laweczce i wcinajac lody, patrzylam z niepokojem na zbierajace sie, ciemnawe chmury. Tego dnia umowilam sie bowiem z kolezanka nad jezioro. Ona mieszka w innej miejscowosci, ale za to ma czlonkostwo w klubie w moim miasteczku, doslownie 5 minut autem ode mnie. Niestety, akurat kiedy ja kontemplowalam niebo, kumpela przyslala mi sms'a, czy nie przelozylybysmy plazowania na godzine 16-17, zamiast na 14-15. Odpisalam, ze nie wiem czy burza nas nie przegoni, ale zgodzilam sie, bo nie bardzo mialam inne wyjscie, skoro to ona jest tam czlonkiem i sama nie wjade. ;) Tak jak sie obawialam, cale popoludnie chmury zbieraly sie coraz gestsze, a kiedy wyjezdzalam z Potworkami z domu, juz zaczynalo grzmiec. Caly czas jeszcze mialam jednak nadzieje, ze przejdzie bokiem. Wiadomo, co mawiaja o nadziei, wiec juz przy wjezdzie straznik ostrzegl nas, ze idzie burza wiec zamkneli plaze, ale powinna szybko przejsc. Suuuper... Zdazylysmy wypakowac dzieciaki, lezaki i inne klamoty z auta i... zaczelo padac. Schowalysmy sie w budynku gdzie maja automaty z piciem i przekaskami i czekalysmy. W miedzyczasie Nik zdazyl wsadzic lepetyne pod wode kapiaca z dachu i kompletnie zmoczyc wlosy i gore koszulki. :D W koncu jakby zaczelo sie uspokajac, ruszylysmy wiec nad wode. Plaza teoretycznie byla zamknieta, ratownicy wyganiali wszystkich z wody, a takze z placu zabaw (?!), ale na szczescie nie protestowali kiedy rozlozylysmy lezaki i klaplysmy na tylkach. Dzeciarnia zaczela grzebac w piachu i wydawalo sie, ze w koncu czeka nas upragniony relaks, az nagle: lunelo!!! I to od razu jak z wiadra. Szybko przewrocilam tylko lezak do gory nogami, chwycilam torbe i popedzilam z dwojka moich dzieci oraz starsza corka kumpeli pod pobliskie zadaszenie, ktore na szczescie posiada tez stoliki piknikowe oraz krzesla. Moja biedna kolezanka zas, zostala na deszczu szarpiac sie ze swoja mlodsza (lat prawie 3), charakterna corka, ktora uparla sie, ze nie zostawi piachu, niewazne, ze deszcz zacina jej prosto w oczy. W sumie to podziwiam opanowanie mojej kumpeli, bo ja pewnie juz dawno wzielabym mloda pod pache, huknela na nia i nie byloby dyskusji. ;) W koncu jednak nawet smarkuli zrobilo sie zimno na deszczu i pozwolila matce zabrac sie pod dach. :D Tym razem burza rozpetala sie na dobre. Grzmialo, blyskalo, lalo, a my siedzialysmy zastanawiajac sie czy w ogole jest sens tam tkwic. Tyle, ze tak padalo, ze zadna z nas nie miala ochoty biec do auta. :) Pomalutku jednak burza zaczela przechodzic dalej, przestalo padac i choc nadal bylo pochmurno oraz nagle zrobilo sie duszno niczym w saunie, stwierdzilysmy, ze wracamy na plaze. Stopniowo sie rozpogadzalo, choc nad drugim koncem jeziora widac bylo przechodzaca czarna chmure - sprawczynie calego zamieszania. W ktoryms momencie u nas juz swiecilo slonce, ale chmura przechodzila w slimaczym tempie i widac bylo jak w niej blyska oraz slyszelimy grzmoty. Ludzie zaczeli wychodzic z kryjowek i zbierac sie na plazy, a ratownicy nadal wyrzucali wszystkich z wody. :/ Nasze dzieciaki szybko wypracowaly system, gdzie wbiegaly do jeziora, nabieraly wode do wiaderek i wybiegaly z powrotem, zanim ktos zdazyl ich ochrzanic. :D
Co chwila jednak ktores przychodzilo z jekiem, ze kieeedy mozna bedzie plywac. Jakbysmy wiedzialy... :/ Wreszcie Bi nie wytrzymala i spytala przechodzacego ratownika kiedy otworza plaze. ;) Okazalo sie, ze 30 minut po ostatnim grzmocie. Takie zasady. :O No to czekalismy, choc juz mocno zniecierpliwieni, bo bylismy tam ponad godzine, a plaze zamykaja o 19:30. W koncu przez megafon ogloszono, ze plaza jest oficjalnie otwarta. Byscie uslyszaly ten radosny piiiisk wszystkich zebranych tam dzieci! :D W wodzie momentalnie zrobilo sie tloczno i nasze dzieciaki tez z radosnymi okrzykami ruszyly do zabawy.
Reszta wieczora uplynela juz przyjemnie. Dzieciaki szalaly, my plotkowalysmy, nawet najmlodsza przez wiekszosc czasu ladnie sie bawila. ;) Za to, kiedy zegnalysmy sie wieczorem na parkingu, jak zwykle nie mogac sie nagadac, tak pozarly nas komary, ze do teraz chodze i sie ciagle drapie, jak ze swierzbem. ;)
Weekend za to uplynal pod znakiem duchoty i... deszczu. Pogoda zglupiala kompletnie i nawet jesli deszczu nie zapowiadaja, to i tak pada. :) W sobote rano bylo nawet slonce, wiec wyjelam poduchy ze skrzyni zeby posiedziec na tarasie. Poniewaz po poludniu wybieralismy sie na msze, bo M. znow pracowal oba weekendowe dni, stwierdzilam w ktoryms momencie, ze je schowam, skoro pozniej mialo padac. Nie zdazylam... Patrze, poduchy mokre. Musial w ktoryms momencie spasc deszcz. Na tyle krotki, ze nawet go nie zauwazylam, ale na tyle mocny, ze wszystko zmoczyl. Poniewaz w tym momencie znow przebijalo sie slonce, stwierdzilam, ze zostawie je zeby przeschly. Taaa... Chwile pozniej jak lunelo, to nie bylo juz po co czegokolwiek zbierac i chowac. :D I tak to wlasnie u nas ostatnio wyglada. Deszcz, mzawka, tu kropi, tam leje... Strach sie z domu ruszyc, bo niewiadamo kiedy nagle zlapie cie deszcz albo burza. Jak w gorach. Nic nie zapowiada, a potem w ciagu 20 minut nachodza chmury i leje.
W kazdym razie, skoro aura nie zachecala do aktywnosci poza chalupa, to po pracy M. nadal dlubal z lazienka. W koncu zaimpregnowal fuge nad wanna, zalozylismy kotare i nastapila inauguracja kapieli dzieciakow w ich wlasnym prysznicu.
Oni podnieceni, a my z ulga wywalilismy reszte ich pierdol z naszej przestrzeni. :D Oczywiscie w lazience nadal brakuje wykonczen. Takie drobiazgi sa najgorsze, bo po wiekszym projekcie M. ma juz dosc i brak mu weny na polozenie kafeleczkow na laczenie wanny z podloga, pociagniecie brzegow silikonem czy zalataniu dziur pozostalych po docinaniu kafli przy kaloryferze i drzwiach.
Nie mowiac juz o zawieszeniu trzymadla do srajtasmy, wieszaka na recznik czy jakichs poleczek na szampony i plyny w prysznicu. Z mojej strony, musze jeszcze zamowic jakies obrazki na sciane oraz dywaniki. No i zaslonke na okno, gdzie przejrzalam ich chyba setki i zadna mi sie nie podoba. :D
W poniedzialek rano Potworki pojechaly na polkolonie. Tym razem wrocili na te "zwykle", organizowane przez nasza miejscowosc. ;) Nie obylo sie bez marudzenia, za oni chca z powrotem na farme, ale sorry batory. Nawet gdybym chciala, to polkolonie na farmie maja pelne oblozenie. Jesli na przyszly rok znow zdecyduje sie ich tam zapisac, mysle, ze wybiore dwa (skoro az tak im sie podobalo) ostatnie tygodnie, bo inaczej mlodziez przyzwyczaja sie do dobrego i chce wiecej. ;) Te "zwykle" polkolonie przeciez uwielbiali, dopoki nie zasmakowali farmy. Fakt, ze tam ciagle cos sie dzialo; az za duzo tak naprawde. Byli w grupie z sasiadka, ale Bi mowila, ze nawet nie mialy czasu zeby razem sie bawic. W grupie bylo 12 dzieci, a Potworki zapamietaly imie moze jednego czy dwojga... Po prostu nie bylo czasu na interacje miedzy dziecmi. Teraz beda juz w miejscu gdzie nie ma wyjscia, wszystkie gry i zabawy sa grupowe, a wiec przyjaznie nawiazuja sie mimochodem. I bardzo dobrze. :)
Poza tym od zeszlego tygodnia moje miasteczko jest potwornie zakorkowane. Jedna z glownych drog jest zamknieta codziennie od 7 rano do 17 po poludniu... W zeszlym tygodniu, ze wzgledu na te "farmerskie" polkolonie, jezdzilam w troche innym kierunku oraz innymi drogami (no i wracalam do domu poza godzinami szczytu), wiec az tak tego nie odczulam. W tym wrocilam na trase centralnie przez nasze miasteczko i... sie zalamalam... Na nasze osiedle mozna dojechac od dwoch stron, ale teraz (jadac od strony polkoloni dzieci) dojazd z jednej jest zablokowany, a z drugiej idzie objazd, wiec jada tamtedy wszyscy. Nawet wracajac z pracy nie moge wziac skrotu przez sasiednie miasteczko i dojechac do domu zupelnie od tylu, bo w koncu dojezdzam do objazdu i tak czy owak stoje. Sytuacja patowa. :/ Pozostaje zacisnac zeby (ktorymi i tak ciagle zgrzytam snujac sie w korkach) i przypominac sobie, ze narazie to dwa tygodnie. Jakos bede musiala wytrzymac. Pozniej tydzien nas nie bedzie, a po powrocie Potworki beda na dwoch polkoloniach, ktore mieszcza sie w innych czesciach miasteczka i nie calkowicie, ale przynajmniej czesciowo omine ten cholerny objazd. A potem zostanie tylko tydzien do roku szkolnego i planuje przepracowac go z domu. Droga ma zostac permamentnie otwarta wraz z poczatkiem szkoly, zapewne zeby nie utrudniac zycia autobusom szkolnym, ktore i tak co i rusz sa spoznione... Ale poki co czeka nas nadal kilka tygodni zycia z korkami w tle. Ciezko szukac zalet takiego stanu rzeczy, ale czasem trafi sie "perelka". W poniedzialek, kiedy stalam w sznureczku aut czekajacych na przejazd (ruch wahadlowy), akurat za mna stalo auto, z ktorego okna wychylal leb pies. Psiak jak psiak, fajny ale zadna sensacja. Czesto widuje sie psy wystawiajace lepetyny przez okna aut. Ten jednak mial... gogle! :D I przyznaje, ze mimo irytacji wywolanej staniem w korku, na taki widok musialam sie usmiechnac.
We wtorek rano Potworki jechaly na polkolonie z niemalym podnieceniem, bowiem czekala je znow wycieczka. Troche szkoda, ze trafila sie akurat w najladniejszy i najcieplejszy dzien w tygodniu. Dzieciaki moglyby poszalec w zraszaczach, a tak to czekal je dzien w budynku. Jechali bowiem do wielkiego salonu gier, gdzie mieli spedzic ponad 4 godziny. To po prostu raj dla Kokusia, ktory nigdy nie ma takich gier dosc, a ja oraz M. po jakims czasie mowimy stop, bo ile mozna nabijac elektroniczna karte, kiedy mlody zuzywa wszystkie punkty w 20 minut? ;) Tym razem karty mieli dostac na granie do oporu. Hulaj dusza, piekla nie ma. :D Ze swojej strony, cieszylam sie, ze mieli tam juz dostac lunch, wiec nie musialam martwic sie o sniadaniowki. :) Po powrocie okazalo sie, ze nie tylko nagrali sie do wypeku, ale jeszcze za kuponiki, ktore "wypluwala" kazda gra, dostali po dupereli (jakbysmy ich mieli malo) - Bi wybrala maskotke, Nik pileczke. Ogolnie byli wiec zadowoleni, a to najwazniejsze.
Po poludniu Mlodszy mial znow karate. Obawialam sie, ze po calym dniu biegania po salonie gier bedzie marudzil, ze nie ma sily, ale na szczescie pojechal bez oporu.
Kiedy on cwiczyl ciosy i kopniecia, ja pogadalam sobie z kumpela przez telefon, a wracajac zajechalismy na szybko do biblioteki. Ta znajduje sie bowiem na trasie w dzien zamknietej, wiec nie chce mi sie tamtedy jezdzic. Co prawda do biblioteki pozwalaja przejechac, ale co przecznice stoi radiowoz i trzeba sie tlumaczyc, gdzie sie jedzie, wiec zwyczajnie prycham na taka inwigilacje i omijam z daleka. ;) Do biblioteki planowalam wybrac sie na rowerze, ale ze ciagle pada, wiec jakos nie moge sie zebrac. A ze o porze kiedy jest karate, zamkniety odcinek jest juz otwarty (:D), wiec postanowilam skorzystac z okazji, ze mozna tamtedy po ludzku przejechac. ;)
W srode umawialam sie na popoludnie na basen z kolezanka i jej corkami (ta sama, z ktora bylam nad jeziorem). Cos mamy pecha z pogoda (a w zasadzie po prostu takie jest tegoroczne lato), bo ta nie mogla sie zdecydowac, czego chce. Od kilku dni zapowiadano na popoludnie burze. Faktycznie, okolo godziny 14 nadeszly ciemne chmury, nawet kilka razy zagrzmialo... i tyle. Zaczelo sie przejasniac, ale prognozy nadal straszyly potencjalnymi, gwaltownymi burzami. Poniewaz swiezo w pamieci mialysmy feralny wypad nad jezioro, stwierdzilysmy, ze nie bedziemy ryzykowac i basen przelozymy na inny dzien. Jak mozna sie domyslic, skoro zdecydowalysmy sie nie jechac, to pozniejszym popoludniem kompletnie sie rozpogodzilo, spadla wilgotnosc powietrza i zrobil sie po prostu cudowny, cieply letni dzien. Ech... Poniewaz jednak zyskalam wolne popoludnie, pojechalam do sklepu, w ktorym upatrzylam sobie lustro do lazienki dzieci. Przy okazji zabralam ze soba Kokusia, bo w tym samym miescie znajduje sie kolejny z sieci sklepow z grami, do ktorego ma gift card. Juz dawno obiecalam mu, ze zabiore go tam, bo w pierwszym sklepie bylismy dwa razy i maja ciagle te same gry. Wiadomo, uzywanych az tak czesto ludzie nie odsprzedaja... Akurat nadarzyla sie okazja, wiec Mlodziaka wzielam, a na koniec pojechac z nami zdecydowala sie Bi, bo stwierdzila, ze siedzenie w domu jest nudne. No ba! ;)
Wiedzialam, ze "troche" nam zejdzie bo do tego sklepu mamy okolo 20 min jazdy, ale nie przewidzialam, ze az tyle. Najpierw okazalo sie, ze upatrzonego lustra nie moge znalezc. Obeszlam trzy razy odpowiednia sekcje sklepu, ale w koncu sie poddalam i spytalam o nie pracownice. Uprzejma dziewczyna zaczela szukac w swoim komputerku, sprawdzac, ale tez nie mogla znalezc. W koncu stwierdzila, ze musi sprawdzic w magazynie, a ja dziekowalam w duchu, ze trafilam na osobe, ktorej "sie chce", bo mogla przeciez powiedziec, ze nie ma, albo odeslac mnie do kogos innego. Troche sie uczekalismy, ale w koncu wrocila, dzierzac moje lustro, ktore okazalo sie wazyc calkiem sporo. Bi jeszcze musiala skorzystac z toalety, wiec nagle zostalo 40 minut do zamkniecia sklepu z grami, a jeszcze musielismy tam dojechac! :O Oczywiscie w pospiechu uszarpalam sie z fotelami w samochodzie, ktore juz nieraz skladalam, a teraz za cholere nie moglam. Pudlo z lustrem bylo bowiem plaskie, ale ogromne i nie miescilo sie ani z przodu na siedzeniu pasazera, ani w bagazniku stojac pionowo, a na ostatni rzad siedzen nie moglam dziada wepchnac. W koncu poddalam sie z fotelami i jakos, celujac i dopasowujac, udalo mi sie wcisnac je jednak na tyl i nawet zabezpieczyc pasem zeby nie latalo. ;)
Na szczescie do sklepu z grami mielismy niecale 10 minut, a nawigacja pokazala nawet fajny skrot bocznymi, pustymi uliczkami, wiec szybko przejechalismy. Mlodszy tak wystrzelil z auta, ze musialam za nim wyskoczyc i wrzasnac, ze jest, do cholery, na srodku parkingu i ma poczekac na matke i siostre, a nie leciec na oslep. Slowo honoru, dzieciaki to najlepiej prowadzic na smyczy. ;) A jak juz weszlismy do sklepu, to kaplica. Spedzilismy tam czas do zamkniecia i jeszcze troche. Gier na PS3 rowniez nie mieli za duzo i wszystkie uzywane, wiec te Nik dosc szybko przejrzal i wybral sobie jedna, ale potem wsiakl w akcesoria, zabawki, koszulki i tym podobne duperele. Na moje (retoryczne) pytanie, po chusteczke mu kolejna maskotka czy figurka, odpowiadal twardo, ze to jego gift card i moze wydac kase na co chce. No i w sumie racja... ;) Bi za to napalila sie na Nintendo Switch, bo zauwazyla kilka gier, ktore chcialaby miec, a ktore nie maja odpowiednikow na PS3. Na wersje "Lite" owego Nintendo mialaby nawet kase, ale wydalaby wszystkie swoje oszczednosci prawie co do dolara, wiec nie jest az taka chetna. ;) Stwierdzila wobec tego, ze bedzie zbierac kase i na Mikolajki, Gwiazdke, urodziny, itd. zamiast prezentow bedzie chciala "dulary". Zobaczymy ile w tym wytrwa. :D
I tak nam zeszlo, ze wraz z dojazdem do domu, wrocilismy juz po porze kolacji i popoludnie poszlo sie bujac. ;)
W czwartek mialam juz spedzic choc czesc wieczora w domu i... sie nie udalo. ;) Po poludniu umowiona bylam z kumpela na ten przelozony basen. Na szczescie tym razem prognozy byly laskawsze. Mimo sporego zachmurzenia, wszelkie deszcze mialy sie trzymac z daleka. ;) Zreszta, mimo ze wiekszosc dnia bylo pochmurno, Potworki przyjechaly z polkoloni ze spalonymi buziami oraz szyjami. :/ Okazalo sie, ze "z okazji" igrzysk olimpijskich, maja "igrzyska" obozowe (takie dosc dziwne, bo graja i w zbijanego i w pilke nozna, ktore dyscyplinami olimpijskimi nie sa ;P), wiec wiekszosc czasu latali na powietrzu. Najwyrazniej nawet ta odrobina slonka wystarczyla, zeby ich spiec. A matka oczywiscie nawalila rano, bo widzac pochmurne niebo i czytajac w prognozach o niemal calkowitym zachmurzeniu, odpuscila krem z filtrem... :/ Co prawda Potworki maja ze soba filtry w spray'u, ale kto by tam myslal o psikaniu...
Tym razem basen wiec wypalil. Miala nas byc wieksza grupa, ale najpierw jedna babka sie wykruszyla, potem druga i w koncu zostalysmy we trzy, czyli w stalym skladzie. ;) A i tak szostke dzieci ciezko bylo w basenie upilnowac.
Tylko najmlodsza, prawie 3-latka stala na schodkach i przelewala wode w foremkach, ale za to jej mama byla uwiazana w jednym miejscu, ciagle jej pilnujac. Ja oraz druga kumpela mialysmy wiec za zadanie lokalizowac pozostala piatke. ;) Byli tam oczywiscie ratownicy, ale wiadomo, ze rodzicielskiego oka nic nie zastapi. Nasza piateczka starszakow, jak na zlosc, malo kiedy bawila sie razem.
Bi z kolezanka byly jeszcze w miare w tym samym miejscu, ale chlopaki zaczeli gre z jakas inna dwojka dzieci i rozpraszali sie po calym basenie. Bylo to dosc niepokojace, bo o ile Nik swietnie plywa, o tyle syn kolezanki nie plywa prawie wcale. Dzieciak ma Aspergera i wlasne pomysly, wiec mimo ze kumpela zapisywala go na lekcje, nie slucha instruktorow, nie wykonuje polecen i w efekcie, nauka idzie w las... Niestety, brak umiejetnosci plywania nie przeszkadzal mu slepo podazac za Kokusiem i towarzyszami zabawy, ktorzy smialo skakali na najglebsza wode...
A do kompletu byla jeszcze 5-letnia siostra owego chlopca, ktora platala sie gdzies posrodku tych kilku grupek, ale na szczescie miala zalozona kamizelke, wiec wiadomo bylo, ze nawet jak zapedzi sie na glebsze miejsce, to po prostu bedzie unosic sie na powierzchni. ;)
Dzieciarnia bawila sie zreszta przednio, choc pod koniec najmlodszej znudzilo sie przelewanie, a ze plywania jako takiego jeszcze nie lubi, wiec urzadziala awanture i kolezanka zabrala ja oraz corke drugiej kolezanki, ktorej az broda latala z zimna, na plac zabaw. Czworki starszakow jednak, wolami nie mozna bylo wyciagnac na suchy lad! Zrobila sie 19:05, wolamy ze czas wylazic, a oni nieeee i spierniczaja na srodek basenu. Obie mialysmy stroje, ale nie usmiechalo nam sie gonic za nimi przez wode. Zreszta, oboje plywaja ode mnie znacznie szybciej. ;) W koncu jednak laskawie wylezli, ale zanim sie przebrali, pozegnali z kolegami, zanim dojechalismy do domu, znow byla prawie 20... Zeby to chociaz piatek byl... Niestety, akurat kolezance piatek nie pasowal. Jak to ciezko sie rowno zgadac... :D
A dzis juz zwyczajny dzien. Praca, a po pracy spozywka. Przywiezc, rozpakowac i zrobila sie 17:30. Zjesc pozny obiad, poskladac suche pranie, podlac ogrod (nie padalo calutkie 3 dni, toz to szok! :D) i zrobila sie pora szykowania Potworkow do spania.
Tymczasem dobilismy do polmetka. Za nami 5 tygodni wakacji. Przed nami kolejne piec i "witaj szkolo". ;) Ale to leci!!! :O