Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 31 marca 2023

Ostatni tydzien marca

Poprzedni piatek, 24 marca, niestety nie skonczyl sie na zawiezieniu kota do weterynarza. Wrocilam potem do chalupy i zajelam sie obiadem i odgruzowywaniem. Niekonczaca sie opowiesc normalnie... :/ Potworki dojechaly ze szkoly wyjatkowo pozno, bo o 16:20. Cale szczescie, ze akurat tego dnia Nik mial mecz zaczynajacy sie dopiero o 18, a wiec rozgrzewka startowala o 17:35. Oczywiscie "zdolnosci" Mlodszy ma niesamowite i tak jeczal i wymyslal przy obiedzie a potem przebieraniu sie, ze dojechalismy o... 17:49. :O Tego dnia chlopcy, ktorzy dotarli na mecz, mieli szczescie, bo brakowalo ich chyba siedmiu, wiec reszta grala za kazdym razem znacznie dluzej niz zwykle. Nik tez, oczywiscie.

Zdjecia z daleka i jeszcze przez ta siatke, to porazka, ale Nik sciga sie tu do pilki
 

Niestety, z tych siedmiu, ktorych brakowalo, jeden jest naszym najlepszym bramkarzem, a drugi zastepczym. Rezultatu mozecie sie domyslic; nasze chlopaki przegraly i to az 2:7! Tak zle to chyba nigdy nie bylo i nie dziwota, ze co ambitniejsi sie poplakali. Po Niku splynelo to oczywiscie jak po kaczce. :D Po meczu jak zwykle wyblagal porcje frytek i wrocilismy do domu.

Sobota rozpoczela sie od Polskiej Szkoly, a Bi jak zwykle byla niepocieszona. Nik stwierdzil, ze mu tak strasznie nie przeszkadza. ;) Odwiozlam rano dzieciaki, a M. ich odebral. Pogoda byla paskudna, taka naprawde marcowa: 5 stopni na plusie i snieg z deszczem. Rano cieszylam sie, ze nie musze juz wysciubiac nosa z domu, po poludniu jednak stwierdzilismy, ze pojedziemy do spowiedzi, zeby miec ja juz z glowy przed Wielkanoca. Wiadomo, ze im blizej swiat, tym wiecej bedzie ludu. Zwykle jezdzimy do jednego z polskich kosciolow i potem przejezdzamy do drugiego na sobotnia, popoludniowa msze, tym razem jednak pogoda sprawila, ze marzylismy tylko o powrocie do domu i rozpaleniu kominka. Naprawde, ta wilgoc przenikala na wskros... Zaraz po spowiedzi, wrocilismy wiec do chalupy, a M. przyniosl drewna i rozpalil. A! Najlepszy byl Nik, ktory stojac w kolejce do spowiedzi, zameczal mnie pytaniami. Jednym z nich bylo jak glosno powinien mowic do ksiedza, a innym jak zmieniaja zarowki w wysokich lampach w kosciele. Odpowiedzialam, ze pewnie maja podnosniki, ale syn nie byl usatysfakcjonowany moja odpowiedzia, bo stwierdzil, ze podnosniki nie wjechalyby miedzy lawki. ;) Na to palnelam na odczepnego, zeby zapytal ksiedza, bo skoro tu "pracuje", to na pewno wie. Blad! Mlodszy spowiadal sie przede mna i najpierw slyszalam tylko mruczenie, czyli spowiedz. A potem, juz normalnym glosem, slysze jak Nik pyta o te cholerne lampy!!! :D Na szczescie ksiadz wykazal sie poczuciem humoru i cos mu tam wytlumaczyl, choc panicz i tak do konca nie zapamietal. ;) Pozostala czesc popoludnia spedzilismy juz grzejac dupki przy ogniu.

Kiciul w siodmym niebie - nie dosc, ze na puchatym kocyku, to jeszcze przed kominkiem
 

Dopiero pod wieczor wyslalam Potworki do sasiadow, bowiem rano dostalam sms'a od sasiadki, ze musieli w ostatniej chwili wyjechac na weekend i czy dzieciaki nie nakarmilyby zwierzynca wieczorem i rano w niedziele. Oni maja z nami stanowczo za dobrze! :D Oczywiscie dzieciaki na to jak na lato, wiec polecieli poki jeszcze bylo jasno. Wrocili jednak podejrzanie szybko, wiec spytalam czy wypuscili psa zeby sie zalatwil. Oczywiscie nie pomysleli... :/ Poslalam ich wiec kolejny raz... i za chwile przybiegli z powrotem, twierdzac, ze drzwi sie nie otwieraja! :O Sasiedzi od niedawna maja zamek na kod i choc ostatnim razem dzieciaki otwieraly drzwi bez problemu caly weekend, tym razem cos sie schrzanilo. No to pieknie. Pies nie wypuszczony od rana, niewiadomo czy przez noc wytrzyma. A nawej jesli, to rano juz naprawde bedzie musial sie zalatwic, a jak nie da sie otworzyc drzwi? Poszlam z Potworkami zobaczyc co sie dzieje, ale niestety, po wbiciu kodu, skrzynka tylko pipczy, a zamek sie nie otwiera... Probowalam dociagnac do siebie drzwi, myslac ze moze dobrze sie nie domknely i dlatego cos nie zadzialalo. Bez rezultatu. W domu napisalam do sasiadki, a kiedy po pol godzinie nie odpowiedziala, sprobowalam sie do niej dodzwonic, ale wlaczyla sie poczta glosowa. :/ W koncu sie odezwala, owszem, ale sporo pozniej, kiedy juz bylam przebrana w pizame. Na szczescie Bi stwierdzila, ze pewniej czulaby sie idac tam z tata, bo boi sie potencjalnych niedzwiedzi, wiec z ulga wyslalam corke z ojcem. ;) Sasiadka przyslala nowy kod (na szczescie moga go resetowac internetowo) i tym razem drzwi sie otworzyly bez problemu, ufff... A najlepsze, ze ta ich cholera - pies, zamiast sie zalatwic, to wypuszczona tylko stala i skamlala pod drzwiami zeby ja wpuscic z powrotem! :D

W niedziele mialam lenia totalnego. Nie wiem co to za przesilenie mnie zlapalo, ale kompletnie nic mi sie nie chcialo. Rano pojechalismy oczywiscie do kosciola, potem przyjechal moj tata, a pozniej najchetniej walnelabym sie na kanape i zeby wszyscy sie ode mnie odczepili. Pogoda byla piekna, slonce i kilkanascie stopni, a ja nie mialam ochoty nawet na krotki spacerek. Malzonek poszedl z dzieciakami i psem, a ja zostalam z kiciulem. Zadzwonila moja kolezanka, ze sa w klubie nad jeziorem w naszym miasteczku, ze wyjatkowo nikt nie pilnuje na bramkach i zebym przyjechala z dzieciakami, ale wymowilam sie gora prania. Zreszta bylo to zgodne z prawda, bo cale weekendowe pranie zostawilam sobie na niedziele, wiec wstawialam, a potem przekladalam do suszarki, skladalam i chowalam, jedno za drugim. To tyle z mojego "leniuchowania". ;) Zwykle jednak nie mam problemu zeby odlozyc roboty domowe na bok i pojechac gdzies z Potworkami. A tym razem ochote mialam zerowa, a wrecz na minusie. ;) Za to ojciec zabral dzieciaki na spacer. Ja zaparlam sie i zostalam.

Bi oraz M. przodem, a za nimi Nik, na rowerze oczywiscie
 

Pod wieczor M. ogolil Nikowi boki bo juz znow mu solidnie zarosly, a ja podcielam mu lekko koncowki na tej dluzszej czesci, bo mial je strasznie wysuszone; pewnie od chlorowanej wody na basenie. Tego dnia dowiedzielismy sie tez, ze moj tesciowie maja... koronaswirusa!!! :O Przez ostatnie 3 lata przyjeli nie wiem ile dawek przypominajacych szczepionki i prosze... Oboje chorzy sa juz w sumie od trzech tygodni. Najpierw goraczka, kaszel, itd. Ale do lekarza nie szli bo co im lekarz da; lepiej sie leczyc domowymi sposobami. Teraz wlasciwie juz im przechodzi, zostalo troche kaszlu, ale tesc stwierdzil, ze zrobi sobie domowy test, ot tak. Pozytywny! No i teraz, przypominam, ze chorzy sa juz trzy tygodnie, co robi tesc?! Umawia sie w koncu do przychodni, ze ma pozytywny test. Po chusteczke sie pytam? Skoro to wirus, to i tak nie dadza ci antybiotyku, tylko musisz to wylezec i tyle. W przychodni oczywiscie zrobili mu kolejny test, bo nie uwierza na slowo, ktory tez wyszedl pozytywny (a to niespodzianka! :D). Po nim pobiegla na test tesciowa i rowniez jest pozytywna. Oczywiscie sa dorosli, chca latac po lekarzach i testowac sie pierdylion razy, to ich wola, tylko zastanawia mnie sens robienia sobie testu i biegania do przychodni teraz, kiedy juz sa prawie zdrowi. Trzeba bylo ten test zrobic przynajmniej dwa tygodnie wczesniej... Cale szczescie, ze obecnie zadna kwarantanna nie jest wymagana... Stwierdzam, ze chyba po prostu ludziom na emeryturze sie nudzi... ;)

W poniedzialek rano jak zwykle wstac bylo ciezko. Mimo, ze weekend byl malo aktywny, zupelnie nie czulam ze choc troche wypoczelam... Nie dociera tez do mnie, ze za 2 tygodnie Wielkanoc i kompletnie nie chce mi sie nawet myslec o przygotowaniach. Tak czy siak, trzeba bylo wyprawic Potworki do szkoly, a siebie do pracy. Udalo nam sie wyjsc wczesniej niz w piatek, ale i tak doszlismy na przystanek w momencie kiedy autobus skrecal na nasze osiedle. Potworki pojechaly, ja chwile pogadalam z sasiadka, porzucalam psu pileczke, po czym wrocilam do domu. Tam oczywiscie czekal juz wyglodnialy kot, ktory olewa miseczke chrupek cieplym moczem i czasem skubnie tylko troche, czeka za to na pyszne mokre zarelko. :) Zeby uciszyc sumienie nakazujace dzialac, rozladowalam jeszcze zmywarke i pochowalam ostatnie pranie, ktore poskladalam poprzedniego wieczora, ale nie schowalam bo rodzina juz spala i nie chcialam halasowac. Potem pojechalam grzecznie do roboty, ale w poludnie znow wyszlam i odwiedzilam zwierzaki. Maya oczywiscie szczesliwa, a Oreo okazywal swoja radosc, rzucajac sie na mnie z pazurami. Dorobilam sie kolejnych czerwonych preg na rekach, a jeszcze nie zagoily sie te poprzednie. ;) Z wielkim oporem, ale wrocilam z powrotem do pracy, gdzie zostalam juz do 16. Tego dnia, co ostatnio rzadkosc, byli prawie wszyscy, ale pozmywali sie po kolei wczesniej. Wrocilam do domu, na szybko przelknelam obiad, po czym trzeba bylo zabrac Bi na akrobatyke. Panna cwiczyla, ja posiedzialam w aucie, gdzie zabijalam czas przegladajac Fejsa i dzwoniac do taty. Starsza zaczela ostatnio wychodzic sama, bo w koncu na parking to ledwie kilka krokow. Tego dnia szczegolnie, bo dorwalam najblizsze z mozliwych miejsce, skad mialam wejscie do studia jak na dloni.

Fota na szybko, przez szybe i w deszczu - cala zamazana...
 

Wrocilysmy do domu oczywiscie jak chlopaki akurat szykowaly sie do wyjscia na basen/ silownie. Oni pojechali, a ja zajelam sie takimi fascynujacymi rzeczami jak przelozenie naczyn ze zlewu do zmywarki i wyszorowaniem kuchenki. Potem trzeba bylo oczywiscie przygotowac wszystko na kolejny dzien. Bi w tym czasie wreeeszcie skonczyla swoj obraz, malowany po numerkach. Musze przyznac, ze wyglada to niesamowicie:

 

Zajelo jej to... rok. :D Malowala jednak "zrywami" - kilka dni intensywnego malowania, a pozniej pare tygodni, albo wrecz miesiecy przerwy...

Wrocili chlopaki, jakas kolacja i wlasciwie czas bylo szykowac potomstwo do spania. Ktore tego dnia mialo jakas faze i uparcie przychodzili na dol. Bi dopiero o 22:50 udalo mi sie pogonic na gore i to tylko pod grozba braku elektroniki kolejnego dnia.

Wtorek rano to jak zwykle chaos, potegowany jeszcze przez obecnosc kota. Kazdy przeciez musi kotka poglaskac, ponosic... niewazne ze nie ma na to czasu. A potem ja wolam, ze musimy wychodzic, a tu Bi dopiero sie ubiera i nie umyla jeszcze zebow, a Nik zeby umyl, ale nawet nie zaczal sie ubierac. :/ Cale szczescie, ze autobus przyjechal lekko spozniony, wiec doszlismy na przystanek na czas. Dzieciaki pojechaly, a ja porzucalam pileczke psu, choc nie chcialo mi sie jak cholera bo bylo 6 stopni i mzawka. No ale psiur az tancowal wokol mnie ze szczescia. Potem nakarmic kiciula, przewietrzyc sypialnie, wrzucic naczynia ze sniadania do zmywarki (i nie zamknac w niej kota) i do roboty.

Z tym kotem to tylko czesciowo zarty - Oreo ma jakas obsesje i jak tylko slyszy, ze otwieram zmywarke, leci malo lap nie pogubi. Ostatnio odwrocilam sie, a kiedy znow spojrzalam, zastalam taki wlasnie widok :D
 

Tego dnia niestety mielismy meeting, ale udalo sie uwinac w godzine. Z "okazji" meetingu za to, wszyscy zjawili sie w biurze. No, poza szefem, ktory laczyl sie z domu. ;) W poludnie znow pojechalam do zwierzynca, a po powrocie stwierdzilam, ze w sumie to moglam juz zostac w domu, bo w czasie kiedy mnie nie bylo, dwie osoby sie zmyly, a kolejna pojechala chwile po nich. Po pracy na szczescie nie musialam juz nigdzie jechac, ale za to trzeba bylo odrobic lekcje do Polskiej Szkoly, jak to we wtorek. Tym razem zreszta pracy domowej nie mieli za duzo (Nik wrecz wyjatkowo malo), ale oboje musieli sie pouczyc: Bi przecwiczyc dyktando, zas Mlodszy przygotowac na klasowke z wiedzy zdobytej przez caly rok szkolny. Dlaczego pani postanowila zrobic ja na poczatku kwietnia i to w ostatnie zajecia przed Swietami, zamiast uczyc dzieciaki o zajaczkach i kurczaczkach? A kto to wie... :/ Tak czy owak, Nik przyzwyczajony jest do ciaglych dyktand, wiec i do nauki przysiadl bez protestow. Dopiero po jakims czasie zrozumial, ze to nie zwykle, kilkuwyrazowe dyktando, tylko musi odpowiedziec na kilka pytan oraz (co najgorsze) wypisac nazwy por roku, miesiecy oraz dni tygodni. Dotychczas musial nauczyc sie je tylko powiedziec, teraz musi tez napisac. Jak to Nikowi jednak, jak juz przypomnial sobie miesiace i dni tygodnia, to napisanie ich nie nastreczylo wiekszych trudnosci. Chociaz w ktoryms momencie mial lzy w oczach, ze "ile jeszcze". :D Pare bledow niestety zrobil, wiec musimy jeszcze raz przed sobota przecwiczyc. Z Bi bylo znacznie gorzej. Jej dyktando to doslownie 6 zdan o bocianach, ale panna najpierw wyrazila szok, ze jak to, ona ma sie uczyc?! I faktycznie, jest to zaskoczeniem, bo Nik ma dyktanda na niemal kazdej lekcji, a Bi przez caly rok nie miala ani jednego. Niestety, jak to Starsza, przy pierwszych bledach sie poplakala, ze matka smiala ja poprawiac! Ech... Najgorzej, ze w przeciwienstwie do brata, ktory zwykle za drugim razem pisze wszystko poprawnie (tym razem cwiczyl tylko raz, bo mial tego naprawde duzo), panna nie robi az tak ekspresowych postepow. Kiedy cwiczyla drugi raz, a nadal przydarzyly jej sie byki, frustracja siegnela juz zenitu... Poczatkowo planowalam cwiczyc z nimi az napisza bezblednie, ale kiedy po godzinie jezyka polskiego oboje juz ryczeli, odpuscilam. ;) Trzeba bedzie wyskrobac troche czasu w kolejne dni...

W srode rano jakims cudem w koncu wyrobilismy sie na czas bez wiekszego poganiania. Odprowadzilam dzieciaki na autobus, po czym jak zwykle Maya chciala poganiac za pileczka, trzeba bylo nakarmic kiciula, a potem troche poogarniac chalupe, pijac jednoczesnie kawke. I do roboty. Tego dnia wyszlam w poludnie, ale tym razem juz na dobre. W srody poki co odbieram Potworki ze szkoly i musialabym i tak wyjsc wczesniej, wiec stwierdzilam, ze wezme sobie pol dnia wolnego. W domu oczywiscie na nude nie ma co narzekac; zawsze znajdzie sie cos do roboty, wiec ani sie obejrzalam, a musialam jechac do szkoly. Odebralam Potworki i tym razem, dla odmiany, pojechalismy kupic po plasterku pizzy, a dopiero potem pod hale sportowa. Myslalam, ze zabijemy w ten sposob troche czasu, ale okazalo sie, ze dzieciaki tak szybko wyszly ze szkoly, ze i tak mielismy 20 minut czekania. Potem Potworki poszly kopac pilke, a ja zrobic troche krokow lazac naokolo boisk.

Bi strzela gola ;)
 

Po powrocie do domu szybko wzielam prysznic, zapodalam dzieciakom kolacje, a pozniej siedlismy zeby jeszcze raz przecwiczyc jezyk polski. Niestety, Nik ma kilka pytan, gdzie poza umiejetnoscia napisania, trzeba jeszcze zapamietac odpowiedzi (a jest nimi kilka nazw miast) i tu ma problem, zas u Bi ogolnie, pisanie lezy i kwiczy. Dwa razy przecwiczylysmy dyktando i to co poprawilam jej za pierwszym razem, za drugim napisala poprawnie, ale za to porobila bledy w innych wyrazach, ktore wczesniej napisala dobrze. :D

W czwartek rano jak zwykle zawiozlam dzieciaki do szkoly, przy czym wpadlismy w jakies korki, roboty drogowe itd., wiec dojechali minute spoznieni... Serio, im dalej w rok szkolny, tym gorzej idzie nam poranne wyrabianie sie, niewazne czy jada autobusem, czy samochodem. :D Poza tym, w nocy temperatura mocno spadla i niespodziewanie poproszylo sniegiem. :O

Allleee napadalo (popatrzcie na stolik) :D
 

W pracy okazalo sie, ze jestem tylko ja i jeszcze jedna osoba. Poza tym nikt tego dnia nie przyjechal. Skorzystalismy wiec z M. z okazji i oboje wyszlismy wczesniej. Nadeszla bowiem dlugo odwlekana chwila sprawienia Bi... telefonu! Moja coreczka dorasta... Wiem, wiem, wiele dzieci ma wlasne telefony duzo wczesniej, my jednak opieralismy sie jak dlugo sie dalo. Uznalismy jednak, ze 12 lat to juz odpowiedni wiek, nie mowiac juz o tym, ze w kolejnym roku szkolnym panna bedzie przyjezdzac do domu pierwsza i chcielibysmy miec z nia jakis kontakt. Przy okazji tez trafila sie promocja, ktora jednak trwala tylko do 2 kwietnia, wiec Starsza dostala telefon miesiac wczesniej. Niestety musielismy zmienic siec komorkowa, bo nasza stara nie miala zamiaru zaoferowac zadnej znizki, dlatego tez wolelismy to zalatwic bez "ogonkow" w postaci dzieciakow. I mielismy nosa, bo wszystko trwalo cale wieki... Potem podjechalismy od razu na tygodniowe zakupy, zeby i to "odhaczyc". Panna malo nie posikala sie ze szczescia, my za to mamy teraz walke z Kokusiem, ktory oczywiscie zzielenial z zazdrosci. I nie pociesza go nawet fakt, ze Bi wie (i nie jest zachwycona), ze na urodziny juz zadnego prezentu od nas nie dostanie. Zeby chyba jeszcze podkreslic ten kolejny "krok", tego wieczora odbylo sie spotkanie zapoznawcze dla rodzicow dzieciakow, ktore od nastepnego roku szkolnego przechodza do middle school

Poczatek konca kolejnego etapu... :(
 

Pojechalam wiec obejrzec nowa szkole Bi. Przyznaje, ze bardzo fajnie to zorganizowali, bowiem rodzice zostali sprytnie rozdzieleni na grupy, ktore z kolei byly oprowadzane po szkole przez pare uczniow. Udalo sie wiec zobaczyc i biblioteke i stolowke i sale muzyczna i gimnastyczna oraz dwie klasy. W kazdym miejscu nauczyciele przygotowywali krotka prezentacje na temat szkoly, zajec czy innych spraw, jak plan dnia czy oceny. Plan maja dosc dziwny, bo zajecia sa podzielone na 6 dni. Tak, szesc. :O Dni oznaczone sa literami od A do F i ida po kolei, czyli np. jesli jednego tygodnia ktos mial dni od A do E, w nastepny poniedzialek bedzie mial dzien F, a dopiero we wtorek ponownie dzien A. Dla mnie czarna magia, ale ponoc uczniowie swietnie sie w tym odnajduja, o czym zapewniala nas dwojka, ktora byla naszymi przewodnikami. Co do ocen, w VII klasie w koncu dzieciaki zaczynaja dostawac normalne oceny. Tutaj to skala pieciu ocen, od A do D i potem chyba (zaskakujaco) F, oznaczajace zawalenie przedmiotu calkowite. Z tym, ze zobaczymy jak to wyjdzie w praniu, bo na raportach przedmioty maja byc znow podzielone na zagadnienia, z ktorych bedzie ocena jak dotychczas, czyli meet, exceed, near i below, ale poza tym z kazdego przedmiotu jako calosc maja wystawiac juz "normalna" ocene. Tak czy siak, zwiedzilam troche "gimbazy", choc nadal zgubilabym sie tam kompletnie. Ta szkola to po prostu labirynt! Moje szkoly w Polsce byly urzadzone z grubsza w planie prostokata. Nawet ogromna postawowka miala kilka skrzydel, ale kazde skrzydlo to byl prostokat z korytarzem posrodku, klasami po bokach i schodami na koncu. Nie zgubilby sie czlowiek, chocby nie wiem jak sie staral. Nasza middle school jest parterowa, a musi pomiescic okolo 700 dzieci, wiec jest strasznie rozwleczona, a dodatkowo ktos mial niezla fantazje projektujac ja, bo pelno tam przejsc, korytarzykow, jedne mniejsze, drugie wieksze, jedne proste, drugie zakrecaja... Architektoniczny balagan, choc podejrzewam, ze jest on wynikiem wielokrotnego rozbudowywania, a nie zamierzonym tworem. ;) Jestem jednak pewna, ze juz po tygodniu dzieciaki doskonale potrafia sie w tym rozeznac. ;) Ogolnie spotkanie bardzo mi sie podobalo i jedyne na co moge narzekac, to ze nie odbylo sie w piatek. Calosc trwala bowiem od 18 do 19:30, a wiec w domu bylam przed 20, a tu trzeba bylo sie jeszcze wyszykowac na kolejny dzien... Dalam jednak rade, ale za rok, kiedy przyjdzie kolej Kokusia, raczej sobie odpuszcze. ;)

Napisze Wam przy okazji, ze rece mi opadly jesli chodzi o matematyke dla Bi w przyszlym roku. Przypomne, ze panna jest obecnie w klasie o zaawansowanym programie z owego przedniotu, ale radzi sobie z nim srednio. Zadania sa czesto trudne nawet dla mnie - doroslej (nie mowiac juz o tym ze teraz ucza dzieciaki zupelnie innego ich rozwiazywania), a dodatkowo Starsza wstydzi sie poprosic w szkole o pomoc, praktycznie nie ma notatek w zeszycie i nie wydobedziesz z niej, czy naprawde nic nie pisza, czy zapomniala przepisac z tablicy... Na wywiadowce jej wychowawczyni w sumie potwierdzila moje obserwacje. Co prawda ona nie uczy matematyki, wiec miala do dyspozycji tylko notatki przekazane przez matematyczke, jednak z tego co mowila zrozumialam, ze Bi odstaje od grupy i na testach osiaga slabsze wyniki. Bylo to dla mnie rownoznaczne z tym, ze w middle school powinna wrocic na "normalna" matematyke, bo na tej zawsze radzila sobie doskonale. No i ok, nie ma co jej (i mnie przy okazji) niepotrzebnie frustrowac. Tymczasem w poniedzialek dostalam maila z rekomendacja "kursu" matematyki w VII klasie i co? "Na podstawie ogolnych wynikow w nauce Bi i jej postepach w matematyce" (bla bla bla) rekomenduja... zaawansowana matematyke! Cycki mi lekko opadly, ale stwierdzilam, ze dobra, zastanowimy sie, pogadamy i podejmiemy decyzje. Tymczasem, do konca przyszlego tygodnia Bi musiala zaznaczyc jakie dodatkowe zajecia wybiera w middle school. W obecnej szkole byla to wylacznie muzyka: orkiestra, zespol lub chorek. W kolejnej jest cala masa innych zajec. Niektore dla mnie brzmia duzo lepiej niz rzepolenie na skrzypcach i wiem, ze wiele dzieci nie ma zapalu do instrumentow czy spiewania i rezygnuje z muzyki kompletnie. Starsza jednak uparla sie, ze chce dalej grac i spiewac. Nie powiem; jest muzykalna. Zreszta, nawet nauczycielka choru napisala na raporcie, ze zacheca Bi do zapisania sie do choru w VII klasie. Dobra wiec, niech gra i spiewa dalej. Ale... odplynelam od brzegu... Mimo, ze czas na wybor zajec byl do konca kolejnego tygodnia, podobno w szkole naciskali i przypominali dzieciakom zeby zaznaczyly co wybieraja (nie wiem skad ten pospiech). W srode wieczorem weszlysmy wiec z Bi na strone szkoly zeby zaznaczyc orkiestre i chor, a przy okazji pokazala sie lista przedmiotow i "kursow", ktore dzieciakom zaznaczyli juz nauczyciele. Zgadnijmy co zaznaczyla pani od matematyki?! Zaawansowana (advanced math) oczywiscie!!! Nie rozumiem... Albo oni maja tam kompletny burdel, albo gadaja o testach i wynikach dla samego gadania, albo po prostu pchaja bystrzejsze dzieci na zaawansowane przedmioty, niewazne czy maja one umysly scisle czy humanistyczne... Ja w tej chwili wiem, ze nic nie wiem. Pozostalo mi wysmarowac maila do matematyczki z pytaniem czy naprawde uwaza, ze Bi ma szanse poradzic sobie na zaawansowanej matematyce w middle school, skoro juz w VI klasie miala problemy... A co na to sama zainteresowana zapytacie? Po wywiadowce rozmawialysmy i w sumie razem stwierdzilysmy, ze chyba lepiej wrocic jednak na zwykla matme. Teraz jednak, kiedy okazalo sie, ze szkola wybrala jej zaawansowana, panna twierdzi, ze w takim razie ona chce zostac na zaawansowanej! :O Mam jednak podejrzenie, ze tu nie chodzi o zamilowanie do liczenia, tylko o fakt, ze jej najlepsza przyjaciolka zostaje na zaawansowanej matematyce. Tyle, ze ta dziewczynka to cholerny geniusz, we wszystkim... :/

Piatkowy ranek przywital nas temperatura -3 stopni! Zima wrocila, choc bez sniegu, a po popludniu znow mialo byl +9. Poranne ogarnianie ponownie kompletnie nie szlo i kiedy zawolalam ze juz powinnismy wychodzic (samej wlasnie zakladajac skarpetki), Bi byla nadal w pizamie i bez umytych zebow. Ale ona wiadomo - co i rusz zerkala w telefon i trzeba to ukrocic... Na przystanek dobieglismy idealnie w momencie, kiedy podjezdzal autobus. ;) Pozniej jak zwykle porzucalam psu pilke, nakarmilam kiciula i... stwierdzilam, ze popracuje tego dnia z domu. Mimo, ze mamy juz placone normalnie, to zanim znow podejmiemy badania kliniczne, laboranci maja do ogarniecia inwentaryzacje, kalibracje instrumentow, itd. i poki co widze, ze kazdy przychodzi kiedy i na ile musi. Ja tego dnia mialam odebrac Potworki ze szkoly, bo Nik juz na 17 mial mecz (z rozgrzewka o 16:35), wiec pomyslalam, ze na spokojnie sobie co nieco poogarniam, porobie swiateczna liste zakupow, itd. Pojechalam tylko do taty, bo we wtorek wylecial do Polski, a ja nie bylam jeszcze sprawdzic jego poczty i ogolnie zerknac na dom. Na szczescie mieszka dokladnie 14 minut drogi od nas (bez korkow, bo czasem robi sie 20 ;P), wiec obrocilam w jakies 40 minut. :) Niespodziewanie do domu wczesniej wrocil tez M., ktory stwierdzil, ze chce troche odpoczac, mielismy wiec wspolna czesc popoludnia. I szkoda, ze nie zgadalismy sie o tym dzien wczesniej, bo moglismy sprawe z siecia komorkowa zalatwic w piatek, zamiast urywac sie tez w czwartek... :/

Na koniec, zdjecie spiacej slodyczy:

Kiedy spi, to slodycz wcielona, ale wierzcie mi, poza tym daje ostro popalic... ;)

Wrzucam tez obiecany link do placka z jablkami (klik). Naprawde polecam, bo robi go sie ekspresowo, a (dla mnie) smakuje lepiej niz tradycyjna szarlotka!

Do poczytania!

piątek, 24 marca 2023

Mecz, narty, wywiadowki, bilanse

No to juz po tytule, z grubsza wiecie, co sie dzialo. :D

Ostatnio skonczylam na piatku, 17 marca i teraz tez od niego zaczne, bo tego dnia zdecydowanie wiecej dzialo sie po poludniu. ;)

Z pracy wyszlam o 15 i popedzilam do szkoly po dzieciaki. Kiedy wychodzili, pstryknelam im na szybko foty w swieto-patrykowych koszulkach.

Za te pacholki rodzice nie moga wchodzic. Dzieciaki wypuszczane sa pojedynczo i rodzic musi pomachac, ze jest. Ja dla mnie glupota, bo przecietny 10-12 latek jest chyba juz wystarczajaco bystry zeby poznac rodzica, a jak go nie ma, to poczekac? Dzieciaki w wieku Bi, po wakacjach, w middle school beda juz wypuszczane bez zadnego nadzoru...

Koszulka Nika jest zielona, choc czesciowo schowana pod kurtka...

Jesli zwrocicie uwage na Bi, to prawda ze wlasnie wyszla z cieplej szkoly, ale tak ogolnie to mielismy 14 stopni. Cieplo jak na polowe marca, ale jak dla mnie zdecydowanie za chlodno na sama koszulke, nawet jesli wystarczylo przejsc jakies 50 krokow do samochodu. ;) W kazdym razie, pojechalismy do domu, gdzie Nik mial w sumie tylko na tyle czasu, zeby zjesc obiad i przebrac sie i musielismy wychodzic. Odbieralam go bowiem ze szkoly, bo na 17 mial mecz, rozgrzewke na 16:35, a ze autobus czasem przyjezdza grubo po 16, wiec zeby zdazyl cos przekasic, musial byc odebrany bezposrednio po lekcjach. Okazalo sie to zreszta dobrym posunieciem, bo jeden z jego kolegow z druzyny, ktory jezdzi tym samym autobusem, spoznil sie na mecz. Tym razem chlopaki zremisowali 0:0, wiec jakis postep, bo ostatnie dwa mecze (Nik nie byl na zeszlotygodniowym bo nadal dochodzil do siebie po chorobie) przegrali. Mlodszy bawil sie wysmienicie i nawet nie przeszkadzalo mu, ze znow malo co gral.

Mlodszy przy pilce, a przeciwna druzyna tak, miala rozowe koszulki :D
 

Niestety, na mecz przyjechal ich glowny trener i znow grali glownie stali zawodnicy. Nie rozumiem tego, bo to nawet nie jest oficjalny sezon. Ot, drugi trener stwierdzil, ze dobrze im zrobi kilka towarzyskich rozgrywek na hali, zeby rozruszali sie przed sezonem ligowym. Jak dla mnie oznacza to, ze wszyscy chlopcy powinni miec jednakowy czas na boisku, ale najwyrazniej trener ma odmienne zdanie. Mam nadzieje, ze nie dojedzie na wiekszosc tych meczow... Po meczu Nik znow wyprosil zarelko - tym razem chicken tenders. Mialam opory, ale przyznaje, ze zjadl je wszystkie i przynajmniej mial juz z glowy kolacje.

W sobote rano trzeba bylo sie zwlec do Polskiej Szkoly. Nadal nie moge dojsc do siebie po zmianie czasu, zdecydowanie czuje sie bardziej zmeczona niz zwykle i po dzieciakach widze to samo. Zreszta, entuzjazmu nigdy za wiele nie ma kiedy czas jechac do szkoly w sobote. ;) A tego dnia i tak musialam obudzic ich troszke wczesniej, bo znow opiekuja sie psem oraz kotami sasiadow, wiec musieli leciec nakarmic zwierzyniec, wypuscic psa i uchylic kotom tylne drzwi, zanim pojechali do szkoly. Po ich odwiezieniu wrocilam do domu i niespodziewanie dostalam sms'a od M., ze pojedzie po nich po pracy. Zdziwilam sie, bo nie wybieral sie tego dnia do Polakowa, a to oznaczalo, ze musial jechac specjalnie dalej (mijajac zjazd do domu) i czekac pod szkola godzinke. Ale, upewniwszy sie, ze malzonek naprawde chce to zrobic, z ulga zostalam w chalupie. Tego dnia juz duzo nie robilismy, bo tak jak napisalam, widac po wszystkich bylo zmiane czasu. Nik w dodatku bral ostatni dzien antybiotyk, ktory pewnie tez troche go oslabial. Kiedy wrocily ze szkoly, dzieciarnia zasiadla na elektronice w sumie na wiekszosc popoludnia. Sasiedzi mieli juz wrocic, ale dostalam sms'a od sasiadki, ze chca zostac jeszcze jedna noc i czy dzieciaki moglyby zajac sie zwierzyncem jeszcze wieczorem i w niedziele rano. Oczywiscie Potworki na to jak na lato. ;) Bi pobiegla wiec zeby wziac ich psa na krotki spacer, a pod wieczor poszli juz z Nikiem zeby nakarmic cale towarzystwo. Ja posprzatalam wszystkie lazienki, ogarnelam tez nieco kuchnie, a poza tym juz leniuchowalismy. Nawet w kominku napalilismy, mimo ze na dworze bylo 10 stopni i slonce, wiec pogoda wcale nie dopraszala sie o "dogrzanie". ;)

Oba piecuchy urzadzily sobie drzemke przy ogniu ;)
 

I jedyna sensacja byl samochod dostarczyciela internetu przed naszym domem. Nie wiem czy ktos zglaszal awarie, ale facet grzebal w skrzynce chyba dwie godziny, a w tym czasie internet pojawial sie i znikal. Mnie i M. to specjalnie nie przeszkadzalo, ale Potworki przychodzily co chwila jeczac, ze "nie ma internetuuu...". ;)

Co do niedzieli to mialam pewne plany, choc bardziej "plany planow". :D

Rano oczywiscie do kosciola, a tam niespodzianka - jakis pan, przygrywajac sobie na gitarze, zaspiewal irlandzka (ale po angielsku) piesn maryjna, zapewne z okazji Sw. Patryka
 

Otoz, zima minela, a my, jak pewnie nie pamietacie, bylismy tylko raz na nartach. Potem czlowiek sie wybieral, ale albo ktos byl chory, albo weekend byl wyjatkowo zalatany, albo pogoda nie taka... i zrobil sie marzec. :D Ostatnio oczywiscie byl tez problem z wyplata u mnie, wiec wiadomo bylo, ze nie wybule ponad $200 bo taki mam kaprys. W robocie zaczeli jednak nadrabiac stracone wyplaty, a dodatkowo zaczelam odczuwac presje, ze lada moment beda zamykac te nasze lokalne gorki. Po tak slabej zimie i tak dziwie sie, ze nadal sa one otwarte... Jak jeszcze spojrzalam w prognozy i zobaczylam, ze niedziela ma byc niespotykanie chlodnym dniem "wcisnietym" miedzy kilkunastostopniowe, stwierdzilam, ze teraz albo trzeba sobie juz ten sezon odpuscic. Przyznaje jednak, ze nawet mnie zlapalo pozimowe lenistwo i nie do konca mi sie chcialo, tym bardziej, ze (jak pisalam wyzej) jestem strasznie wymordowana po zmianie czasu. Kiedy wiec w niedziele wracalismy z kosciola, rzucilam propozycje myslac, ze w sumie jakby tak Potworki stwierdzily ze im sie nie chce, to moglabym zwalic na nich. ;) Malzonek zlapal kilka dni wczesniej "moje" przeziebienie, wiec wiadomo bylo, ze odpada, zreszta, on ogolnie ostatnio do nart sie nie pali... Oczywiscie jak to z dzieciakami, Bi oznajmila ze boli ja glowa i nie chce. Na glowe moglabym jej dac tabletke, ale zastanawialam sie, czy nie jest nastepna w kolejce do wirusa. W koncu mnie tez pierwsze dwa dni najbardziej dokuczal bol glowy... Chwile ja przekonywalam, ze moze jednak, ze to najprawdopodobniej bedzie ostatni raz w tym roku... Nie i koniec. Nawet jednak Nik nie byl do konca przekonany. Najpierw stwierdzil, ze bez Bi to chyba nie, ale pozniej uznal, ze moze pojechac. Mowie mu, ze nie "moze", tylko chce czy nie? Moooze, ale niekoniecznie, a czy ja chce? Przez chwile wymienialismy sie pytaniami: "Ale chcesz?", "A ty chcesz?", az w koncu nie wytrzymalam i oznajmilam, ze tak, chce. No to on tez chce. :D Zadzwonilam wiec do dziadka zeby mu powiedziec, ze jade z Mlodszym na narty (zreszta M. i tak byl chory, wiec nadal grasuja u nas wirusy i tata raczej by nie przyjechal), wiec sie nie zobaczymy, a potem zaczelam pakowac sprzet. Na szczescie okazalo sie, ze prawie wszystkie Nikowe pierdoly mam juz spakowane w jego plecaku, bo jesli sobie przypominacie, mielismy przeciez jechac na narty tego dnia kiedy pekla nam rura! Przez nia nie pojechalismy, ale zapakowane plecaki zostaly. Mily bonusik. ;) W kazdym razie, poszlo calkiem sprawnie i "juz" o 13 bylismy na stoku. Niespodzianka bylo, ze parking byl duzo pustszy niz zwykle, mimo ze pogoda byla bardziej "zimowa" niz w zimie. ;) Mielismy 1 stopien na plusie, ale lodowaty wiatr sprawial, ze odczuwalna wynosila -4. To zupelnie inaczej niz kiedy bylismy ostatnio i pocilismy sie przy +10. ;)

Wyglada jakbysmy mieli caly stok dla siebie! ;)
 

Nie dosc, ze temperatury byly idealne, to jeszcze po ostatniej sniezycy (gdzie u nas spadl glownie deszcz, ale stok dostal solidna dawke sniegu) mieli fajna, naturalna baze, a mala ilosc osob sprawiala, ze snieg niemal nie byl rozjezdzony. Warunki byly wspaniale! Dzieki temu i ja przejezdzilam spokojnie 4 godziny (z przerwa na lunch) i nogi nie odmawialy mi posluszenstwa juz po dwoch godzinach... Nik byl oczywiscie zachwycony i dziekowal mi kilkanascie razy, ze go zabralam. Naprawde milo bylo widziec jego entuzjazm. :) Przy okazji mial podwojne szczescie. Raz, bo na najdluzszym zielonym szlaku znow porobili rampy do skokow, mial wiec zabawe nawet na tym najprostszym szlaku.

Mlodszy w powietrzu :)
 

A dwa to ze wpadlam na kolezanke z dawnej pracy, ktora jest tam instruktorem, ale jeszcze nie zaczela oficjalnie zmiany i jezdzila dla przyjemnosci. Otoz, uslyszawszy, ze ja unikam czarnych (najtrudniejszych) szlakow, wziela Mlodszego ze soba. On wiec skorzystal, a ja nie martwilam sie puszczajac go samego. :) Dobry humor Kokusia niestety w domu dosc szybko sie skonczyl. Wrocilismy o 18, wiec po wypakowaniu wszystkiego z auta i rozlozeniu nart oraz butow przy grzejniku w piwnicy, zaczelam gonic Nika do zjedzenia kolacji i kapieli. Panicz oczywiscie steskniony za tabletem, mocno sie opieral. ;) Nie bylo jednak zmiluj; w koncu kolejnego dnia poniedzialek, a wiec szkola oraz praca i trzeba bylo sie przygotowac i popakowac wszystko co potrzebne.

Poniedzialkowy poranek przywital nas -4 stopniami. To na tyle jesli chodzi o pierwszy dzien kalendarzowej wiosny. :D Ostatnio (poza niedziela) bylo tak cieplo, ze takie temperatury to byl szok dla systemu. ;) Zgadnijmy za to kto sie wyklocal o krotkie spodenki?! Jesli odpowiedzialyscie sobie "Bi" to macie absolutna racje. Tlumacze, ze jest mroz, a nawet po poludniu temperatura dojdzie najwyzej do 9 stopni. "Bo jej zawsze jest cieplo w nogi, a poza tym 3 osoby w klasie nosza krotkie spodenki cala zime i ona tez chce". Ta trojka to nawet nie sa zadni jej bliscy koledzy czy kolezanki, zeby nie bylo. ;) Tego dnia pozwolilam jej zalozyc krotki rekawek pod zimowa kurtke, ale jak widac nie wystarczylo. Panna oznajmila (swoim nie znoszacym sprzeciwu glosem, ktorego nienawidze), ze "jutro zakladam krotkie spodenki, bo ma byc 15 stopni!". Taaa, na pewno. ;) Owszem, 15 stopni faktycznie ma byc, choc dla mnie to nadal nie jest temperatura na szorty. Poza tym jednak, rano ma byc -1, wiec nie ma mowy zeby Bi czekala na autobus przy takiej temperaturze z golymi nogami... W kazdym razie, po odjezdzie Potworkow, to juz klasyk: porzucac pileczke Mayi, nakarmic Oreo, poscielic lozko i przewietrzyc sypialnie. I co chwila odczepiac kota, ktory chodzil za mna po domu i atakowal znienacka, wbijajac pazury i zeby w moja kostke. Ja nie wiem co te koty maja... Pojechalam do pracy, ale w poludnie wymknelam sie, zeby odwiedzic zwierzyniec. Wypilam kawe zabawiajac kota i glaszczac psa, po czym wrocilam grzecznie do biura. Tego dnia wplynela wyplata, ale ze byla za 6 marca, a dokladnie w ten sam dzien powinna wplynac kolejna, wiec nadal jedna zalegaja. Dobrze jednak, ze pomalutku sie to wyrownuje... Wyszlam juz normalnie o 16, wpadlam do domu, zjadlam miske zupy i popedzilysmy z Bi na akrobatyke. Spoznione jak zwykle... :/

Tym razem dluzszy dzien przeszkadzal, bo slonce wpadalo przez okno, swiecilo prosto w ekran i slabo bylo cokolwiek widac

Starszej skonczyly sie ksiazki do czytania, po akro zajechalysmy wiec do biblioteki, a w rezultacie chlopakow (jadacych na trening Kokusia) minelysmy juz wjezdzajac na osiedle. Zdazylam sie wykapac i rozladowac zmywarke, a panowie wrocili. Potem to juz wiadomo: kolacja i przygotowania na nastepny dzien...

We wtorek pracowalam z domu, bo Potworki konczyly lekcje wczesniej. Moglam oczywiscie pojechac do roboty na 3-4 godziny, ale ze mialam dobra wymowke, to stwierdzilam, ze wole zostac w chalupie. Odprowadzilam dzieciaki na autobus, ktory na szczescie przyjechal dosc szybko, bo panna Bi prezentowala sie tak:

Bez komentarza...
 

Mielismy 0 stopni!!! W poprzedni wieczor urzadzila taka histerie, ze nie powstydzilby sie jej przecietny trzylatek. Mialam w miare dobry humor, wiec w koncu tylko zgrzytnelam zebami i powiedzialam, zeby spytala sie ojca czy moze isc w krotkich spodenkach przy obecnej pogodzie. To w sumie dobra taktyka, bo wiecie, M. malo sie angazuje w wychowanie dzieci, ale jak cos sie dzieje to potem ja sie uslucham, ze "bo ty im tak pozwalasz", "bo robisz wszystko co oni sobie zazycza", "bo sluchasz gowniarza" i tym podobne kwiatki. Teraz stwierdzilam wiec, ze niech sam wyslucha awantury. Niestety, M. mnie negatywnie zaskoczyl, bo choc zawsze mi zrzedzi, ze jak ta Bi sie ubrala, ze bedzie chora, itd. tym razem wzruszyl ramionami, ze niech chodzi jak chce. W ten sposob stracilam argument... A pannica miala gesia skorke na nogach, ale uparcie twierdzila, ze wcale nie jest jej zimno... ;) Po odjezdzie Potworkow jak zwykle rzucanie pileczki psu i sniadanie dla kota i... na szczescie nie musialam jechac do roboty. :D

Niestety mialam meeting, ale to i tak duzo przyjemniej laczyc sie na niego z wlasnej kanapy. :D Spotkanie trwalo godzine, a praktycznie nic z niego nie pamietam. Wiekszosc spraw dotyczyla tak naprawde dwoch pracownikow, bo nie zaczelismy przeciez jeszcze od nowa przyjmowac pacjentow. Nie rozumiem po co bylo nas wszystkich trzymac na meetingu, zamiast spotkac sie osobno i obgadac co trzeba... Przezylam jednak, potem odkurzylam i umylam podlogi w swojej sypialni oraz lazience bo zauwazylam "koty" pod lozkiem i za chwile przyjechaly Potworki. Wpadli tak naprawde tylko na 15 minut, zjedli na szybko po kanapce i musielismy pedzic na wywiadowki. Te marcowe okreslane sa jako "student - led", czyli ze uczen sam podsumowuje swoja wiedze i/lub jej braki. ;) Wrzuce Wam tez raporty semestralne dzieciakow. 

Pierwsza byla Bi i musze przyznac, ze miala dobrze zorganizowane notatki i elegancko przedstawila swoje postepy, sprytnie tylko wspominajac o brakach. Jej raport rowniez wyglada bardzo dobrze.


Nie wiem jak to zrobic zeby cos bylo na tych raportach widac... W telefonie mozna sobie bez problemu przyblizyc, w komputerze wychodzi mi zamazane :/

Ogolnie, z niemal wszystkich zagadnien ma M (meets) czyli spelnia kryteria drugiego semestru VI klasy. Z czterech zas otrzymala nawet E (exceeds), czyli wykracza poza poziom. Jedno z tych E bylo z plastyki, wiec przymykam na nie oko. :D Inne dostala jednak za pisownie w jezyku hiszpanskim (co jest bardzo ciekawe, bo po angielsku to z ta pisownia bywa roznie ;P), jedna za literature (chyba tak najlepiej okreslic przedmiot zwany "reading"), a ostatnia za zagadnienie z "social studies". Ten ostatni przedmiot mozna przetlumaczyc jako "nauki spoleczne", choc patrzac na material, przypomina to bardziej historie. W V klasie uczyli sie o wojnie miedzy Hameryka a Anglia, a w tym roku przerabiali kultury Majow, Inkow i Aztekow. A! Trafilo sie tez Bi jedno N (near) oznaczajace ze jest blisko wymaganego poziomu, z... chorku! :D Konkretnie to z odczytywania nut. Co ciekawe, nauczyciel skrzypiec nie widzi z tym problemu. ;) Niestety, czesc rozmowy zeszla nam tez na zaawansowana matematyke i tu juz wtracila sie nauczycielka, bowiem nadchodzi wielkimi krokami middle school (gimbaza) i trzeba bedzie wybrac kurs matematyki. Niestety, moje obserwacje, ze Bi sobie nie radzi, zgadzaja sie z tymi nauczycielki. Jednak tempo i poziom zadan ja przerasta. Ona potrzebuje czasem zeby nauczyciel dodatkowo cos wytlumaczyl, pomalu i krok po kroku. Z drugiej strony, jej pani (i sama Bi) przyznala, ze Starsza ma problem ze zglaszaniem, ze czegos nie zrozumiala, z czyms nie nadaza, itd. Poza tym, dzieciaki mialy zrobiony test pokazujacy rozne zagadnienia matematyczne, na ktorym wyszly jej jakies braki z klasy IV, a nawet III! :O W kazdym razie, odstaje niestety nieco od wiekszosci grupy i wyglada na to, ze w middle school lepiej zrobi jej powrot na "normalna" matematyke. Pocieszajace jest, ze jesli w gimbazie nadrobi poziom, w high school znow bedzie miala szanse wskoczyc na zaawansowany poziom. Narazie jednak nie ma jej co stresowac, tym bardziej, ze ta zaawansowana matma i mnie sama niezle przeczolgala. :D

Potem popedzilismy na drugi koniec szkoly, na wywiadowke Kokusia. Jego raport na pierwszy rzut oka wyglada nieco gorzej niz Bi, bo E (exceeds) ma tylko 3, w tym dwie z plastyki. :D

Raporcik Kokusia
 

Jedna jest jednak z literatury (reading), a konkretnie z wypowiadania sie na temat przerabianych ksiazek. No, co jak co, ale gadac to Nik lubi. ;) Choc tu bylam nieco zaskoczona, bo Bi przedstawila swoje wyniki spokojnie i rzeczowo, zas Mlodszy sie stropil i wlasciwie nauczyciel mowil za niego. A przeciez "wystep" mial tylko przed matka oraz najsympatyczniejszym panem w szkole. ;) Nik zarobil sobie jednak tez trzy N (near). Jedno z gry na trabce. Coz, Nik nie pala wieksza sympatia do tej nauczycielki i chyba z wzajemnoscia. :D Kolejne N juz dostal jednak z literatury, z analizy techniki autora, cokolwiek to znaczy. ;) A kolejne z pisania, a konkretnie z interpunkcji. Jak wiadomo, Mlodszy wiecznie sie spieszy, wiec duze litery, kropki na koncu, czy przecinki, sa notorycznie zapominane. ;) Poza jednak tymi niedociagnieciami, nauczyciel wypowiadal sie na temat Mlodszego z samych superlatywach. Nawet tam gdzie mial N, tlumaczyl, ze z niektorymi zagadnieniami zmaga sie wiele dzieci, a poza tym wiekszosc bledow Nika, wynika wlasnie z pospiechu i roztrzepania. Za to byl zachwycony, ze Nik nie tylko jest najmilszym dzieciakiem w klasie i wszyscy go lubia (hmm... Mlodszy chyba nie jest o tym przekonany...), ale tez niesamowicie bystrym i ze nie bedzie zaskoczony jesli w przyszlosci bedzie wzorowym uczniem (honor student). Najwyrazniej uczniowie wzorowi sa tu rozpoznawani dopiero od gimnazjum (middle school). Pokazal mi tez test z pisowni (spelling), w ktorym Nik zablysl i napisal prawidlowo slowa z poziomu VII i VIII klasy (a jest, przypominam, w V). Nie jestem zaskoczona, bo czesto nawet Bi pyta go jak cos sie pisze. :D Nauczyciel spytal tez co ja i Mlodszy myslimy o daniu go w przyszlym roku na zaawansowana matematyke. Az mnie ciarki przeszly, bo przeciez wlasnie wyszlam z rozmowy, gdzie potwierdzilo sie, ze Starsza niezbyt sobie z niej radzi! :D No ale coz, nie bede syna hamowac i jesli szkola zdecyduje, ze Mlodszy sie kwalifikuje, niech sprobuje swoich sil. Moze poradzi sobie lepiej niz siostra. ;)

Ogolnie z wywiadowek wyszlam calkiem zadowolona, bo Potworki radza sobie przyzwoicie. Ciesze sie, ze nie musze wysluchiwac, ze tu trzeba by poprawic, tam podciagnac... ;) Wrocilismy do domu i po lekkim odpoczynku, trzeba bylo odrobic choc czesc lekcji do Polskiej Szkoly, potem zas przecwiczyc gre na instrumentach, bo ostatnio to bardzo kulalo. ;) I dzien zlecial.

Tym razem nuty na stojaku (ktory mozna podwyzszyc), a ona i tak woli kleczec...
 

W srode, podobnie jak we wtorek, wykorzystalam pretekst zeby pracowac z domu. Nik mial coroczny bilans lekarski i co prawda mial go o 9 rano, ale w srody i tak narazie odbieram dzieciaki ze szkoly, wiec stwiedzilam, ze co tam bede jezdzic w kolko. ;) Rano wstalam wiec i obudzilam Bi o normalnej porze, ale szczesciarz Nik pospal sobie do 7:45. Odstawilam Starsza na autobus, jak zwykle porzucalam pileczke Mayi, po czym poszlam do chalupy zeby zapodac sniadanie kotu i pogonic lekko Mlodszego, ktory zadowolony "medytowal" nad miska platkow. Do lekarza jednak wyrobilismy sie na czas. Cala wizyta odbyla sie ekspresowo, bo nie czekalismy ani na pielegniarke, ani na doktorka. Ten ostatni zreszta byl bardzo sympatyczny i zagadywal Nika, ktory nawijal jak katarynka i musialam go uciszac zeby lekarz mial szanse uslyszec cokolwiek w stetoskopie. Mlodszy miesci sie w 70 centylu jesli chodzi o wzrost i w 50 jesli chodzi o wage i doktorek rozwodzil sie nad tym, ze to kombinacja idealna i ze Nik ogolnie jest wspaniale zbudowany, itd. No fakt, ze choc z Kokusia zrobila sie "tyczka", to dzieki plywaniu ma wyraznie zarysowane miesnie plecow i ogolnie wysportowana sylwetke. Dane techniczne:

wzrost - 143.5 cm (56.5 in)

waga - 33.1 kg (72 lbs 16 oz)

Jak bardzo tyczkowaty jest panicz, niech Wam powie fakt, ze od zeszlego roku urosl niemal rowne 5 cm, ale nie przytyl ani grama! :O Wage ma identyczna jak rok temu. Nic dziwnego, ze nawet moj tata mowi, ze zrobil sie z niego "patyczak". ;) Poczatkowo myslalam, ze moze u lekarza sie pomylili i niechcacy przepisali wage z poprzedniego bilansu, ale w domu go zwazylam i wyszlo 33.5 kg, a wiec roznica 400 g. Czyli jednak sie nie pomylili i Mlodszy to chudzina. ;) Po wizycie lekarskiej, odwiozlam syna do szkoly, a on po drodze urzadzil mi marudzenie na pograniczu pretensji, ze dlaczego nie moze sobie zrobic juz dnia wolnego?! No ludzie; druga Bi! Zreszta, bilans byl tak szybki, ze Nik do szkoly dotarl spozniony o ledwie 45 minut. Bezlitosnie odstawilam go do placowki, zas sama wesolutko wrocilam do domu. ;) W chalupie, wiadomo, troche pracowac, troche ogarnac podlogi (tym razem na parterze) wstawic pranie, upiec chlebek bananowy... Ani sie obejrzalam, a czas byl jechac po Potworki zeby zabrac ich na pilke. Oboje wyszli ze szkoly jako jedni z pierwszych, wiec czekalo nas niemal 40 minut kiblowania pod hala sportowa. Szkoda, ze do domu jechac sie nijak nie oplacalo... Dzieciaki, znudzone dlugim czekaniem, w koncu wyszly i zaczely grac w pilke na nadal pustawym parkingu.

Zabawy parkingowe
 

Wyjatkowo bylo tam niewielu ludzi, w porownaniu do tego, co dzieje sie zwykle. W grupie Potworkow bylo 12 dzieci, na zwykle 20. Zreszta, wszystkie grupy byly solidnie przerzedzone; pomor jakis, czy co? 

Bi przymierza sie do kopniecia
 

Po zajeciach wrocilismy do chalupy, ale obowiazki na tym sie nie skonczyly. Nik w piatek mial miec znow mecz, wiec trzeba bylo przecwiczyc pisownie liczebnikow do Polskiej Szkoly. Mlodszy rzucal sie, ze on wszystko umie, a potem wypisywal takie kwiatki jak "szedem", zamiast "siedem", albo "chtery", zamiast "cztery". Niech zyje fonetyka, tyle, ze angielska! :D Na szczescie pamiec ma nadal fenomenalna, wiec za drugim razem (i trzecim) napisal juz wszystko poprawnie. A jak juz odhaczalismy obowiazki, to z marszu kazalam mu pocwiczyc gre na skrzypcach, bo poprzedniego dnia cwiczyl tylko trabke. Nie byl szczesliwy, oj nie, ale pocwiczyl, choc ma rozstrojone dwie struny i strasznie sie namarudzil, ze go to denerwuje... ;)

Przekomiczny jest kiedy robi przerwy i nuci pod nosem melodie grane przez inne instrumenty. Zna je na pamiec!


W czwartek jak zwykle zawiozlam Potworki do szkoly, po czym pojechalam do pracy. Tym razem oprocz mnie byly tylko dwie osoby, z ktorych jedna zmyla sie do domu w poludnie, a druga przed 14. Ja zostalam grzecznie do 16, ale za to o 12 pojechalam na chwile do zwierzakow. Pies jak zwykle szczesliwy, a Oreo jak to kot. Najpierw mruczenie i zezwolenie na pomizianie, a potem atak na moje nogi, z wszystkimi pazurami oraz zebiszczami. Mam nadzieje, ze w koncu z tego wyrosnie, bo jej ugryzienia robia sie naprawde bolesne. :/ Biedne sa szczegolnie Potworki, ktore uwielbiaja biegac boso. Poniewaz jednak nie sluchaja moich i M. rad, zeby zalozyli kapcie, to niech cierpia. ;) Po pracy popoludnie i wieczor zlecialy niewiadomo kiedy. Malzonek zabral Nika na trening na basenie, a ja poskladalam pranie i przygotowalam ciuchy i przekaski na kolejny dzien. Bi jakims cudem prace domowa odrobila sama. Nawet starczylo czasu na chwile przed tv. ;)

W piatek Potwory tak sie guzdraly szykujac sie rano do wyjscia, ze ich autobus akurat mijal przystanek kiedy do niego dochodzilismy. Na szczescie kierowca ich zauwazyl i zatrzymal sie w pore (na srodku skrzyzowania; dobrze, ze to spokojne osiedle :D), wiec nie musieli czekac az zrobi koleczko i znow tam podjedzie. Porzucalam psu pilke, nakarmilam Oreo, a potem mialam chwile na kawke. Nie za dluga, bo musialam brac kociaka do weterynarza. Wydaje mi sie, ze dopiero co z nia tam bylam, mialam wrocic za dwa tygodnie, a tu raz musialam odwolac wizyte bo rozchorowal sie Nik, potem oni z jakiejs przyczyny odwolali i minelo tygodni 4. ;) Zeby nigdy nie bylo za spokojnie, to wlasnie podjechalam pod weta, a tu telefon ze szkoly! Od pielegniarki, zeby bylo lepiej! :D Juz myslalam, ze bede musiala objezdzic cala okolice i prosto od weta jechac do szkoly. Okazalo sie, ze panicz Nik, znalazl (jak zwykle) jakis polamany dlugopis, po czym kolega chcial mu go zabrac czy tylko obejrzec, Nik mocno trzymal i owe pisadlo rozcielo mu paluch. W tym momencie juz mialam wizje jechania z Kokusiem zeby zalozyc szwy, ale na szczescie pielegniarka uspokoila, ze ranka, choc zaskakujaco mocno krwawila, jest raczej powierzchowna i dosc szybko udalo jej sie zatamowac krew. Ponoc Nikowi zrobilo sie slabo, ale juz mu lepiej. I super oczywiscie, ze nie skonczylo sie na niczym powazniejszym, ale ludzie! Po chusteczke zawraca mi takim czyms glowe?! Rozcieciem na paluszku?! Toz Nik mogl mi cala historie opowiedziec po poludniu w domu... Tak czy owak, w koncu przytaszczylam kiciula do weta i tym razem dostal nie tylko syropek na robaki, ale tez pierwsza szczepionke. Poniewaz poki co jest kotem domowym, tylko jedna, na jakies wirusy drog oddechowych (nie pamietam dokladnie). Kolejna dawka za miesiac. Oreo spisala sie na medal; nie probowala zwiewac ani gryzc czy drapac. Chyba byla w mocnym szoku, bo wczesniej spedzila 10 minut w kontenerku i pod koniec jazdy juz darla sie wnieboglosy. :D

Biedny "wiezien" :D
 

Po weterynarzu pojechalam na zakupy, z kotem oczywiscie. ;) Poczatkowo mialam odstawic Oreo do domu, ale supermarket mialam doslownie za rogiem od weta, wiec stwierdzilam, ze jechac do domu 10 minut, po czym wracac z powrotem w ta sama okolice, to tak troche bez sensu. Kot zamkniety w kontenerku, wiec nie zrobi krzywdy ani sobie, ani samochodowi. Dzien chlodny i pochmurny, wiec auto tez sie zbytnio nie nagrzeje. Nie chcialam zwierza stresowac, ale uznalam, ze da rade. Przelecialam przez sklep jak burza (ciekawe czy o czyms nie zapomnialam ;P), przy kasach na szczescie brak kolejek, bo nie bylo jeszcze poludnia i jak najszybciej wrocilam do kiciula. Ktory zniosl cala przeprawe calkiem przyzwoicie i po powrocie do domu i wypuszczeniu z "wiezienia", radosnie zaczal polowanie na psi ogon. To juz bardziej Maya dokladnie kolezanke obwachala, czujac obce miejsca i ludzi. :)

I tu zakoncze. Do poczytania!

piątek, 17 marca 2023

W marcu jak w garncu

Na noc z piatku na sobote (11 marca) ponownie zapowiadano nam opady sniegu, tyle ze tym razem prognozy byly niepewne. Snieg mial zdecydowanie spasc w gorzystej, polnocno - zachodniej czesci Stanu. Dla reszty, prognozy wygladaly mniej wiecej tak: moze spadnie snieg, moze spadnie deszcz ze sniegiem, moze sam deszcz; jesli snieg, to moze przyproszy tylko powierzchnie, a moze spadnie go 10 cm. Jednym slowem, kompletna niewiadoma, nic dziwnego wiec, ze szkoly nikt z gory nie odwolywal. Potworki byly rozczarowane, a ja z nimi, bo juz w piatek czulam, ze cos mnie rozklada i z checia porzadnie bym sie wyspala i wygrzala. No ale coz... Rano okazalo sie, ze pada snieg z deszczem, ale ze temperatury pozostaly plusowe, wiec to co spada, natychmiast sie topi. Po ogarnieciu wiec siebie, dzieciakow oraz kota, zawiozlam ich do szkoly. Wrocilam do domu i staralam sie byc w miare pozyteczna, choc srednio mi wychodzilo, bo czulam sie tak nie za bardzo, chociaz ciezko powiedziec co tak naprawde mi dolegalo. Gardlo przestalo mnie bolec, z nosa lekko cieklo ale bez szalu, jedyne co, to strasznie rypala mnie glowa. I mialam takie uczucie ogolnego rozbicia jak przy grypie, tyle, ze bez goraczki. Niestety, poznym rankiem do mojej listy dolegliwosci doszly zawroty. Leciutkie zdarzaja mi sie nawet dosc czesto, ale od czasu do czasu dostaje tez troche gorszych, gdzie naprawde czuje, ze ziemia mi sie buja. Czasem trafiaja sie takie, ze musze sie czegos przytrzymywac i zbiera mnie na wymioty, ale to na szczescie raz na kilka lat. Tym razem mialam te srednie, gdzie wyraznie bujal mi sie horyzont, ale dalam rade w miare funkcjonowac, starajac sie nie poruszac gwaltownie glowa i patrzec glownie prosto. Zastanawiam sie zreszta czy te moje zawroty nie maja czegos wspolnego z alergia, bowiem takie gorsze zawsze zdarzaja mi sie wlasnie wczesna wiosna. W kazdym razie, poza oczywistym dyskomfortem, przy zawrotach zawsze jestem potwornie zmeczona. Tym razem tez, kiedy usiadlam przed tv zeby obejrzec skoki narciarskie, prawie przysnelam, a normalnie w dzien jest mi bardzo ciezko zasnac. Polaczenie zas przeziebienia, zawrotow i sennosci sprawilo, ze bylam naprawde bezuzyteczna. Wstawilam, przelozylam do suszarki oraz poskladalam jedno pranie, drugie zostawilam w suszarce do poskladania kolejnego dnia. Poza tym, wiekszosc soboty przesiedzialam. Dobrze, ze wbrew zapowiedziom, M. pracowal, wiec wracajac pojechal do Polakowa i przy okazji odebral Potworki ze szkoly. Dopiero pod wieczor zawroty troche odpuscily (za to katar sie pogorszyl; rownowaga musi byc :D) i wiedzac, ze w niedziele pewnie przyjedzie moj tata, zmusilam sie do upieczenia placka z jablkami.

Jeden z najszybszych i najprostszych przepisow, a w smaku obledny...
 

W nocy z soboty na niedziele niestety u nas przestawilismy juz czas, wiec rano czulam sie jak snieta ryba. Nie pomoglo to, ze kot przylazi do naszego lozka praktycznie co noc. Najpierw drapie pazurami w rame probujac sie wspiac, potem mruczy niczym traktor (nie do wiary jakie glosne jest to mruczenie przy nocnej ciszy w domu!), a potem zaczyna harce. Niestety, zanim sie w koncu zwinie gdzies w klebuszek, najpierw musi sie wyzyc. Lize i gryzie po wszystkich odslonietych czesciach ciala, skacze po koldrze, itd. Malzonek konsekwentnie wstaje i odnosi gamonia na dol. Ja jestem leniwa, wiec zwykle odkladam ja na podloge, albo po prostu przekladam na koniec lozka. ;) Po jakims czasie Oreo albo zasypia, albo idzie dreczyc kogos innego. ;) Nik, co dziwne, tez nie ma cierpliwosci do podgryzania i kota goni ze swojego lozka, za to Bi przyjmuje z otwartymi ramionami. ;)

Pomyslec, ze jak spi to taki slodziak! :D
 

W weekendowa noc kot najpierw mnie popodgryzal, po czym w koncu zasnal w zgieciu mojego kolana. Kiedy jednak M. wstal do pracy, radosnie podazyl za nim na dol. Rano znalazlam go juz w lozku Bi, czyli jak zwykle musial zwiedzic cala chalupe. ;) Niedziele w koncu spedzilismy bardzo leniwie. Rano zabralam Potworki do kosciola, z racji, ze wydawalismy sie wzglednie zdrowi. Okazalo sie jednak, ze to "wzglednie" bylo nieco na wyrost. ;) Oko Nika wygladalo juz zupelnie normalnie, ale jeszcze ostatni dzien mu je zakrapialam. Antybiotyk, wiadomo, bedzie bral caly tydzien. Nadal jednak mial tez przytkany solidnie nos, choc slychac bylo zdecydowana poprawe. U mnie na szczescie zawroty nie wrocily, ale za to po poludniu z nosa puscilo sie niczym z Niagary! Reszte dnia przekichalam, a pod wieczor mialam kinola obtartego do czerwonosci. :/ Wieczorem niestety powrocil bol glowy, choc juz nie tak mocny jak w sobote. Po mszy Potworkom znow trafila sie gratka, bo z okazji nadchodzacego Swietego Patryka, kosciol mial ponownie kawe, ciastka i inne przysmaki. Wszystko z jak najwieksza iloscia zieleni oczywiscie! ;)

 

Zielono mi...

Z racji, ze panowala u nas zaraza, moj tata nie przyjechal, szczegolnie, ze zaczeli go pomalu wzywac do pracy, a za dwa tygodnie ma leciec do Polski i wolalby pozostac w zdrowiu. Siedzielismy wiec przed kominkiem, troche gralismy w gry, drapalismy psiura, dzieciaki ganialy za kotem, a wieczorem juz jak zwykle prysznice i szykowanie sie na kolejny tydzien. Moze w tym Nik zawita w szkole wiecej niz dwa dni, a ja w pracy wiecej niz jeden? :D

"Gravity maze" - bardzo fajna lamiglowka. Niestety, doszlismy juz do takich poziomow, ze nawet burza trzech mozgow nie pomaga i najczesciej w koncu podgladamy rozwiazania ;)

Kominek to nadal najulubiensze miejsce zwierzakow

I czlowiekow tez ;)

W poniedzialek rano odstawilam Potworki na autobus, po czym jak zwykle porzucalam psu pilke zeby sie wyzyl, dalam kotu sniadanie, przewietrzylam sypialnie wypijajac w tym czasie szybka kawe, po czym pojechalam do pracy. Dzieciaki mialy tego dnia skrocone lekcje (wywiadowki) i poczatkowo planowalam pracowac z domu. Nadal porzadnie lecialo mi tez z nosa, wiec taki dzien w chalupie bylby bardzo wskazany, ale z racji, ze w zeszlym tygodniu bylam w biurze calutki jeden (!) dzien, stwierdzilam, ze wypada sie pokazac. ;) Poza tym, sa rzeczy, ktore moge zrobic tak naprawde tylko w pracy, wiec grzecznie zwloklam dupke z kanapy i pojechalam. W robocie jak to w robocie, okazalo sie, ze oprocz mnie byly tylko dwie osoby. Najwyrazniej innym tez nie spieszy sie zeby wracac do biura, skoro szefostwo nadal zalega z wyplata. Tego dnia wplynela druga z zaleglych lutowych, ale nadal sa spoznieni z ta, ktora powinna byla wplynac 6 marca. Wkurzylam sie za to, bo jedna z laborantek wylaczyla lodowke, ktora mamy w biurze. Kiedy przez jakis czas nikogo nie bylo tam na codzien, sekretarka z nudow te lodowke rozmrozila. A ta, z jakiejs przyczyny, zaczela bardzo glosno chodzic. Kiedy bylam w biurze w zeszly wtorek, jedna laborantka strasznie sie uskarzala na halas. No, nie przesadzajmy, to jednak lodowka a nie samolot i odglos byl raczej smieszny niz irytujacy. No ale X nie mogla go zniesc i ktoregos dnia lodowke zwyczajnie wylaczyla, nie sprawdzajac najwyrazniej czy cos jest w srodku. Niestety, byla tam moja smietanka do kawy, ktora przez tydzien oczywiscie zmienila sie w twarozek. W poniedzialek nie bralam swiezej, bo "wiedzialam", ze ja mam, no i klops. Bardziej niz zmarnowany pojemniczek smietanki, wkurzyl mnie w sumie sam jej brak. Nie znosze czarnej kawy. ;) W kazdym razie, w poludnie i tak pojechalam do domu, do uradowanego psiura i kiciula, ktoremu w zasadzie chyba bylo wsio ryba. ;) Tuz po 14 dojechaly bardzo zadowolone Potworki i zaczela sie tradycyjna klotnia o... kota. Ech... Kazdy chce kociaka poglaskac, potrzymac, pokochac... Nie ma ze siostra/brat potrzyma Oreo 20 sekund dluzej... A kot ma wszystkich w zadzie i rowno gryzie po rekach. :D Z racji wczesniejszego powrotu do domu, poniedzialkowe popoludnie bylo duzo spokojniejsze. Zwykle ledwie Potworki i ja wrocimy i w pospiechu zjemy obiad, a musze pedzic z Bi na akrobatyke. Tym razem miala czas zeby i zjesc normalnym tempem i nawet na dwie godzinki relaksu. Choc przyznaje, ze sporo czasu spedzila tez nad matematyka. Kazdy ma przygotowac prezentacje statystycznych wynikow na jakis temat. Bi wybrala... koty (dlaczego nie jestem zaskoczona?) i meczy sie nad wykresami. Poprosila mnie o pomoc i cale wielkie szczescie, ze tygodniami siedzialam nad nimi przy konczeniu pracy magisterskiej. Dzieki temu wiedzialam co nieco o ich tworzeniu, wiec bylam w stanie corce pomoc. Tak wglebilysmy sie w owe wykresy, ze stracilysmy poczucie czasu i na akro wybiegalysmy na ostatnia chwile i dojechalysmy pare minut spoznione. A przeciez Bi byla wczesniej w domu; co za wstyd! :D

Tym razem niestety zlapalam je na sam koniec, kiedy juz staly, wysluchujac tylko ostatniej instrukcji
 

Kiedy wrocilysmy, chlopaki oczywiscie akurat zbieraly sie na basen. Ja oraz Bi siedzialysmy dalej nad wykresami. Starsza juz ograniala ich tworzenie, ale urzadzilysmy burze mozgow zastanawiajac sie jakie dane ma przedstawic. Po powrocie meskiej polowy rodziny, to juz wiadomo, szykowanie na kolejny dzien.

A ten kolejny dzien... znow byl nie taki, jak planowany. :D Mialy byc skrocone lekcje i wywiadowki po poludniu. Zamiast tego mielismy zamkniete szkoly. Z powodu "sniegu". Pisze w cudzyslowiu, bo prognozy jak zwykle straszyly na wyrost. Od kilku dni trabili, ze cos nadchodzi, ale jest duzo niepewnosci co do kierunku frontu. Jeszcze wieczorem w naszym hrabstwie mielismy tylko "obserwacje" burzy (winter storm watch), a szkoly zamkneli tylko na wzgorzach naszego Stanu, gdzie zawsze spada wiecej sniegu, z powodu wyzszej elewacji terenu. Gdzies w nocy "obserwacje" zmienili na "ostrzezenie" (winter storm warning), a o 5 nad ranem przyszedl sms, ze szkoly sa zamkniete. Nadal meczylo mnie przeziebienie, a po zmianie czasu (i przez kota) bylam niemozliwie niedospana,  wiec z ulga przestawilam budzik na pozniejsza godzine i blogo skulilam sie pod koldra. Wstalismy pozno i okazalo sie, ze zamiast sniegu pada deszcz i zmywa to, co spadlo w nocy (kilka cm). O godzinie 13, kiedy Potworki konczylyby szkole, byly 3 stopnie na plusie, a drogi po prostu mokre, ale zupelnie czarne. Mogli wiec z powodzeniem jechac normalnie do szkoly... Przynajmniej jednak posiedzielismy sobie w domu, a ze calutki dzien padal na zmiane snieg z deszczem i zwykly lodowaty deszcz, zas po poludniu zaczelo dodatkowo mocno wiac, to w sumie nie narzekalismy, ze nie musimy wysciubiac nosow na zewnatrz.

Rano musialam polaczyc sie na meeting i schowalam sie w sypialni zeby Potworki mi nie przeszkadzaly, ale jak widac na zupelna samotnosc nie mialam co liczyc, bo przylazl kot i bezceremonialnie umoscil sie na lozku obok mnie :D
 

Dopiero okolo 15 zaczal padac taki prawdziwy snieg, choc mokry i wcale nie taki gesty, a ze temperatury nadal byly plusowe, wiec przez pare godzin wlasciwie topnial przy kontakcie z powierzchniami. Wczesnym popoludniem napisala sasiadka, ze moze Potworki maja ochote wpasc pozjezdzac z gorki na ogrodzie z jej dziewczynami. Dzieciaki oczywiscie chetne, a ja nie mialam serca im zabraniac, skoro mielismy praktycznie bezsniezna zime, choc wiedzialam, ze wroca przemoczeni.

Tak to wygladalo; snieg ledwie pokryl powierzchnie. Te dwa "ludki" idace po chodniku, to wlasnie Potworki zmierzajace do sasiadow ;)
 

Okazalo sie potem, ze na dworze spedzili moze pol godziny, a potem poszli do srodka i ogladali tv. Wlaczyli sobie pierwszy odcinek... "Wednesday", czym Nik nie omieszkal mi sie pochwalic... Boszzzz... Naprawde nie wiem czy to jest film dla dzieciakow o przekroju wiekowym 9-12 lat... W kazdym razie, przynajmniej 2 godziny spedzili w gronie rowiesnikow, bo do sasiadow przyjechala inna dwojka dzieci, w tym nawet chlopiec w wieku Bi, wiec Nik mial kolege. Kiedy w koncu wrocili, byli oczywiscie mokrzy, mimo ze wiekszosc czasu spedzili przeciez w srodku. Jak ich znam to rzucili mokre kurtki oraz spodnie na kupe i dlatego nic nie wyschlo. Zjedli szybko podwieczorek i trzeba bylo odrobic lekcje do Polskiej Szkoly, bo w kolejne dni bedzie z tym ciezko. Niestety, instrumenty leza odlogiem, bo Nik ma od zeszlego tygodnia trabke w szkole, podobnie jak nuty do skrzypiec. A Bi wiadomo, jak brat nie cwiczyl, to ona tez nie. :/

Kiedy kladlam sie spac o 23:30, nadal padal lekko snieg. Temperatura w koncu spadla do 0 i zaczal osiadac, wiec zastanawialam sie, czy kolejnego dnia nie opoznia lekcji. Na szczescie rano okazalo sie, ze zadna wiadomosc nie przyszla i dzieciaki pojechaly normalnie do szkoly. Koniec koncow, wedlug oficjalnych raportow, spadlo u nas jakies 10 cm sniegu w nocy z poniedzialku na wtorek, ktore w wiekszosci zostaly zmyte przez deszcz, a pozniej dopadalo okolo 5 cm. Tyle, ze nasz Stan znalazl sie jak zwykle na pograniczu burzy snieznej i sporo zalezalo od wysokosci nad poziomem morza oraz zwyklego uksztaltowania terenu. Na przyklad, nasz lokalny stok narciarski, oddalony zaledwie o pol godziny jazdy, napisal na Fejsie, ze spadlo im 28 cm! Za to miasteczka na samym wybrzezu zobaczyly tylko deszcz. ;) A Stan, w ktorym mieszkam jest naprawde malutki; to nie Texas! :D Za to w srode mielismy +3 stopnie, ale przy porywistym, chlodnym wietrze, odczuwalna to bylo -2. Nie za przyjemnie... Po odjezdzie dzieciakow, jak zwykle porzucalam Mayi pileczke, nakarmilam kota, a potem szybko wstawilam pranie, rozladowalam zmywarke, przewietrzylam sypialnie, itd. przed jazda do pracy.

W srode rano sceneria byla iscie zimowa; teraz zostalo juz tylko bloto :D
 

Poniewaz nadal nie jestem pewna jak kiciul zniesie calodniowa samotnosc (i czy nie wpakuje sie w jakies kocie tarapaty), wiec w poludnie pojechalam na pol godzinki do chalupy. Pies byl oczywiscie w siodmym niebie, a Oreo... coz, no chyba sie cieszyla, bo nawet zamruczala, ale poza tym zajela sie gonitwa za swoja kuleczka oraz zabawka - myszka (ktora grzechocze, a kociak ma na jej punkcie obsesje) i nie zwracala na mnie wiekszej uwagi. A tak w ogole to kiciul zrobil sie niesamowicie szybki i trzeba miec oczy naokolo glowy. Ktoregos dnia zamknelam go w szafie z butami. Harmonijkowe drzwi wypadaja z gornego zawiasu, wiec zamykajac, patrzylam w gore, buty na dole czarne, kot z grubsza tez czarny, wiec go nie widac... Odchodze od szafy, ale cos mnie tknelo. Uchylam drzwi, jasne, Oreo urzadza wspinaczke po kozakach. ;) We wtorek za to wlazla do mojej szafy i tym razem kompletnie nie wiem kiedy. Dobrze, ze zostalam w sypialni i sie ubieralam, bo w koncu doszlo mnie stlumione mialczenie i wypuscilam wieznia. Gdybym poszla na dol, to kto wie kiedy bysmy sie zorientowali, ze kot wsiakl. ;) W srode rano zas, otwieralam okna w sypialniach i zamykalam drzwi, a Oreo jak zwykle biegala za mna, ale kiedy odwracalam sie w jej strone, podrywala sie do biegu i uciekala w byle kat czy pod meble. W koncu chce schodzic na dol, a kota nie ma. Zajrzalam do kazdej sypialni, ale nigdzie go nie widze. Coz, zeszlam na dol, bo moze juz sobie poszedl. Pokrecilam sie, ale sie nie pokazal. Dopiero pozniej, kiedy znow poszlam do gory, znalazlam go skulonego na lozku Bi. Pewnie solidnie zmarzl, bo nawet przylecial na moj widok mruczac. ;) A niech ma nauczke za to ciagle chowanie. ;) Po pracy odbieralam Potworki i niespodzianka! Nik pamietal i nie poszedl na autobus! ;) Zabralam mlodziez na pilke, gdzie Mlodszy kupil sobie swoja wlasna. Maja jedna w odpowiednim rozmiarze, ale z jakiegos powodu zadne jej nie lubi. Moze dlatego, ze jest wspolna. ;) W kazdym razie, przy hali sportowej jest sklep z akcesoriami i Nikowi az oczy sie swieca na widok wszystkich pilek. Wzial wiec wlasna kase i kupil sobie taka, jaka jemu sie zamarzyla. Co mu tam matka bedzie wybierac... ;) Mlodziez godzine pokopala pilke, a potem wrocilismy do domu.

Zdjecie beznadziejne, bo z daleka - w szarej bluzce Bi przymierza sie do kopniecia, a po prawej leci (pomaranczowy) zamazany Nik
 

Jak dobrze jest nie musiec jeszcze pedzic do biblioteki i z powrotem! ;) Bi miala zadanie domowe, ktore znow przymusilo mnie do wysilenia szarych komorek. Naprawde zastanawiam sie czy chce zeby Nik tez dostal sie do klasy z zaawansowana matematyka. Z jednej strony bylabym dumna, wiadomo. Z drugiej... Naprawde nie znosze matematyki, a w dodatku lapie mnie chandra ze przerasta mnie poziom VI klasy... Moze zaawansowanej, ale to nadal tylko szosta klasa! :D Tak czy owak, pomoglam pannie rozwiazac zadania, a potem zgarnelam Nika do przecwiczenia wyrazow na dyktando z jezyka polskiego. Na szczescie tu poszlo szybko, bo juz za drugim razem wszystkie napisal poprawnie. Oczywiscie do soboty zostaly jeszcze dwa dni, wiec ktoregos bede musiala znowu z nim na szybko przecwiczyc, ale nawet jak nie starczy czasu, to mysle ze powinien napisac calkiem niezle...

Nie moge uwierzyc, ze juz polowa marca. Mam wrazenie, ze dopiero co przewrocilam kartke w kalendarzu, a tu nagle fiuuu, ponad dwa tygodnie przelecialy... W czwartek rano jak zwykle zawiozlam Potworki do szkoly, a potem pojechalam prosto do pracy. Oczywiscie Bi musiala podniesc mi cisnienie na dobry poczatek dnia, wyklocajac sie o ubranie. Po poludniu mielismy miec 9 stopni, ale rano bylo 0, wiec daje pannie bluzke na dlugi rekaw. Przychodzi oburzona, ze ma tego dnia w-f i chce krotki rekawek. Okey. Ubieramy sie do wyjscia i mowie, ze po poludniu ma byc cieplej, wiec moze zalozyc sama kurtke, bez bluzy. Panna na to, ze w takim razie idzie w samej bluzie, bo po co jej kurtka. Protestuje, tlumaczac, ze ma byc ciep-lej, ale nie do konca ciep-lo i ma zalozyc kurtke. Ona juz oczywiscie urzadza przewroty oczami i niemal tupie, ze bluza jest tak samo gruba jak kurtka, wiec co za roznica. Ja tlumacze swoje. No i coz... niby zwykla wymiana zdan, nic powaznego, ale Bi nigdy nie wie kiedy odpuscic i sie, za przeproszeniem, zamknac. Zawsze w koncu od slowa do slowa, powie o to jedno slowko za duzo, albo odezwie sie bezczelnie. Tym razem palnela cos w stylu: "bo ja jestem madra, w przeciwienstwie do ciebie". No i przyznaje, ze sie zagotowalam, bo to nie pierwszy raz kiedy puszcza takie teksty. Przypomnialam pannicy, ze wioze ja do szkoly w czwartki, bo Nik taszczy dwa instrumenty. Ona moglaby sobie jechac spokojnie autobusem. Tym samym robie jej przyjemnosc, a ona odplaca sie takim zachowaniem?! Bi oczywiscie dalej cos tam mruczy pod nosem. I wtedy przypomnialo mi sie cos pieknego, a mianowicie, ze kolejnego dnia Nik mial miec po poludniu mecz, a poniewaz wracajac autobusem nie zdazylby zjesc zanim musielibysmy wyruszac na rozgrzewke, obiecalam ze odbiore go ze szkoly. I Bi oczywiscie tez. W zwiazku jednak z jej wyskokiem, oznajmilam, ze w piatek odbieram Kokusia ze szkoly, a ona wraca autobusem. Dopiero wtedy dotarlo do pannicy, ze nastapily jakies konsekwencje, ale jak to Bi, zamiast przyjac to z pokora, zaczela sie wyklocac, ze to niesprawiedliwe i ze ona nic takiego nie powiedziala. I to jej "I'm sorryyyy", wyjeczane z musu, zeby sie matka odczepila. No nie ma tak dobrze. Przyznaje, ze czesto puszczam jej odzywki mimo uszu (zwalajac na hormonki), albo zapowiadam kare, a potem o niej zapominam (wiem, mea culpa). Musze to zmienic, Niech sie dziewucha raz drugi spotka z konsekwencjami swoich slow, to moze w koncu ugryzie sie w jezyk i zacznie myslec zanim cos palnie. No, wygadalam sie. :D W poludnie znow pojechalam odwiedzic zwierzyniec. Maya oczywiscie szczesliwa, ze jakis "ludz" pojawil sie w domu, a kot... gryzaco - drapiacy. I mruczacy przy tym, wiec niewiadomo o co mu chodzi. ;) Posiedzialam pol godziny, wypilam kawe i wrocilam do roboty. Wyglada na to, ze wszyscy w pracy najchetniej popracowaliby jeszcze z domu, nawet pod grozba opoznionych pensji. We wtorek wszyscy pracowali z domu, bo wiadomo - snieg. Czy raczej "snieg". :D Ale w poniedzialek byly (poza mna) tylko dwie osoby, w srode tylko jedna, a w czwartek co prawda cala czworka, ale wszyscy odhaczali tylko co mieli najpilniejszego i jeden po drugim zmywali sie do domu. Hitem byl jeden z panow, ktory mieszka w tym samym miasteczku i codziennie jezdzi do domu na lunch. Przyjechal do pracy okolo 10, o11:30 pojechal zjesc, wrocil o 13, po czym o 14 pozegnal sie juz na dobre. ;) Nie byl zreszta ostatnim, ktory pojechal do domu, wiec i ja bez wiekszych wyrzutow sumienia wyszlam wczescniej, szczegolnie ze czekaly mnie zakupy spozywcze, bo nastepnego dnia nie mialam na nie czasu... W sklepie szal - tlumy doslownie, zupelnie jak przed swietami lub przewidywanymi kataklizmami pogodowymi. Zrobilam zakupy, wrocilam do domu, rozpakowalam torby i... sie wkurzylam. Na Nika tym razem. Panicz dostal obiad, ktory mu nie podpasowal i jadl go tak opornie, ze zrobila sie 18:20 (wracaja z Bi do domu po 16) i musial jechac na trening plywacki, a nadal nie skonczyl. :O Mielismy tymczasem przecwiczyc jeszcze raz slowka na dyktando z Polskiej Szkoly, ze juz o czytance nie wspomne i klops. W czasie kiedy chlopakow nie bylo, poskladalam pranie kwitnace w suszarce od poprzedniego dnia, a potem machnelam znow chlebek bananowy. Po ich powrocie to juz oczywiscie szykowanie sie na kolejny dzien.

W piatek byl Dzien Swietego Patryka, ktory jest jednym z ulubionych hamerykanckich (nieoficjalnych) swiat. Dzieciaki zalozyly swoje "patrykowe" koszulki, ale rano jak zawsze wybiegalismy z chalupy w takim tempie, ze nie zdazylam pstryknac zdjecia. ;) Po wtorkowym "sniegu", 8-9 stopniach w srode oraz czwartek, w piatek mielismy... 14! Niesamowite sa te wahania.... Po odjezdzie mlodziezy, to juz klasyk: porzucac pileczke psu, dac sniadanie kotu, rozladowac i zaladowac zmywarke, przewietrzyc sypialnie. Wszystko przy szybkiej kawce oczywiscie. ;) A potem do roboty. Malzonek zrobil sobie pol dnia wolnego i mial byc w domu wczesniej, wiec nie musialam odwiedzac zwierzakow. ;)

Na koniec, Anula prosila o wiecej zwierzynca. Bardzo prosze! :D

Kto widzi gdzie przod, a gdzie tyl? Poznacie po odstajacym ogonie :D

Spiace kocie - to zdjecie jest autorstwa Kokusia

Najwiecej zdjec kota posiadam kiedy spi, bo w czasie czuwania malo kiedy pozostaje w bezruchu :D

Zeby nie bylo, ze tylko kot i kot - nasz pies ma swieta cierpliwosc do tego malego drania, ktory gryzie ja po ogonie i uszach (jak dorwie), ale czasem na niej... usiadzie :D (nie, kotu nie stala sie zadna krzywda)


Do nastepnego! ;)