Malzonek pracowal, ale dla mnie oraz Potworkow, sobota 17 lutego, zaczela sie spoooro pozniej. Budzik nastawilam sobie na 8:30, ale przebudziwszy sie i nie slyszac zadnego ruchu z pokoi dzieci, przylozylam glowe do poduszki i... obudzilam o 9:18. ;) Kiedy usiadlam, dojrzalam ze w nogach lozka spi sobie Oreo, ktora przyszla pomiziac sie i przytulasnie nadstawiala lepek do drapanka. Potem doczytalam, ze byl to Swiatowy Dzien Kota, wiec niezle sie wstrzelila z tymi laszeniem. :) Gdy wstalam, okazalo sie ze Nik juz siedzi w lozku i oglada cos na tablecie, ale Bi jeszcze spi. Dla takiego rannego ptaszka jak ona, to szok. ;) Obudzila sie zreszta niedlugo potem, ale jak widac, poranek mielismy mocno opozniony. Pogoda zreszta zachecala do zaszycia sie pod koldra, bo sypal snieg.
Nie bylo bardzo zimno, bo -1, ale zapowiadane byly tylko przelotne opady w srodku nocy, tymczasem do rana spadlo juz kilka cm i padalo dalej. Zreszta, przez caly dzien mielismy co chwila takie przelotne mini sniezyce.
Kiedy Potworki w koncu zwlokly sie z lozek, jak to ostatnio czesto bywa w weekendy, chcieli obejrzec film. Na dlugi weekend wypozyczyli sobie 4 plyty i w sobote wybrali druga czesc Jurassic World. Pod koniec ogladania wrocil M., ktory nadal byl mocno zachrypniety i kaszlacy. Nie wiem co to za wirus, ze do niego najbardziej sie przyczepil... Obejrzelismy potem skoki narciarskie i posiedzielismy, ale powstal dylemat, co zrobic z kosciolem. Bi odkaszlnela tak srednio raz na godzine, ale M. dostawal atakow kaszlu co chwila. Ciekawostka bylo, ze zadne nie kaszlalo juz w nocy, wiec w dzien gadanie musialo podrazniac im drogi oddechowe. Nie mniej, od czasow covid'a, ludzie raczej nerwowo reaguja na towarzyszy kichajaco - kaszlacych. Poniewaz malzonek mial pracowac w niedziele, wiec zakladal, ze do kosciola pojedzie w sobote. Do konca sie jednak wahal i nagle, kiedy juz zbieralismy sie do wyjscia, stwierdzil, ze jednak nie jedzie i moze wybierze sie nastepnego dnia po pracy, jesli kaszel odpusci... Poniewaz jednak i ja i dzieciaki bylismy gotowi, zdecydowalam, ze jedziemy. Bi byla bardzo oburzona i argumentowala, ze ona tez ma kaszel i powinna zostac w domu, mimo ze tydzien temu i tak na mszy nie byla bo nadal goraczkowala. Zgodnie jednak z moimi przewidywaniami, w czasie mszy ani razu nie zakaszlala. Po powrocie, poniewaz mialam jeszcze tyci dziennego swiatla, odsniezylam kostke z tej warstwy sniegu, ktora napadala wczesniej. Podjazd odsniezyl po pracy M., ale poszlam tez zobaczyc jak wyglada chodnik. Niestety wygladal kiepsko. Sniegu nie bylo na nim duzo, ale miejscami pojawiala sie taka cienka, niewidoczna warstewka lodu, ktorej czlowiek nie byl w stanie dojrzec, ale mozna sie bylo latwo wywalic, tym bardziej ze chodnik mamy nierowny i w dodatku opada lekko w dol. :/ W domu okazalo sie, ze M. konczyl wlasnie gotowac zupe ogorkowa, a pozniej czekal nas juz wieczor przed tv. Malzonek poszedl spac juz o 19, bo w pracy moga tymczasowo pojawiac sie o godzine wczesniej, a ja obejrzalam sobie "niedzielne" skoki narciarskie, bo przy roznicy czasu z Japonia, u nas lecialy o 21 w sobote. :)
Niedziela oznaczala ponownie pozny start dla mnie i dzieciakow, choc nieco wczesniejszy niz poprzedniego dnia. Tak jak w sobote, Potworki chcialy zaczac poranek od obejrzenia filmu. I ponownie padlo na kolejna czesc o dinozaurach. ;) Obejrzeli, a w miedzyczasie wrocil M., zachrypniety jeszcze mocniej niz dzien wczesniej. Niby czul sie dobrze, ale ta chrypa i kaszel strasznie dlugo go trzymaly... Moj tata wybieral sie do nas na cotygodniowa kawke, ale slyszac, ze malzonek nadal kaszlacy, a i Bi sporadycznie zakaszle, odpuscil. Zeby bylo weselej, pokaslywac mocniej zaczal... Nik. Widocznie juz taka natura tego wirusa, ze zaczyna sie goraczka, lamaniem w kosciach i bolem glowy, przechodzi w katar, a na koniec pojawia sie kaszel. Wszyscy bowiem przeszlismy to z podobnymi objawami, oprocz tego, ze u mnie byly one bardzo delikatne... Smieje sie do M., ze mozliwe ze wlasnie przeszlismy koronaswirusa, a ze ja jako jedyna zaszczepilam sie 2.5 roku temu, to mnie praktycznie nie chwycilo. Malzonek prychnal tylko, ze jesli ta szczepionka Johnson'a trzyma nadal po takim czasie, to on cieszy sie ze nic takiego nie dal sobie wstrzyknac. ;) W kazdym razie, cokolwiek to bylo, ja przechorowalam to jak bardzo lagodne przeziebienie, ale reszta odchorowala porzadnie. Malzonek, jak to malzonek. zamiast po pracy odsapnac, to przyjechal i z marszu zabral sie za pichcenie. Wstawil ryz do zupy, ale potem zaczal smazyc piersi kurczaka oraz rybe. Wrzucilam wiec do air fryera frytki i ugotowalam dzieciakom kukurydze, bo wiem ze lubia. To bylo najwyrazniej za malo stania przy garach, bo po obiedzie M. zabral sie za smazenie plackow z jablkami. Chociaz, w zasadzie to wiem o co mu chodzilo. Na post zrezygnowal z takich typowych slodyczy jak czekolada, batoniki czy cukierki, ale ze bez cukru zyc nie moze, wiec chociaz tymi plackami chce sie "zaslodzic". :D Mimo w miare wczesnej pory, rozpalilismy w kominku, bo dzien byl ponownie chlodny (+1) i wietrzny. Ja poskladalam pranie, wstawilam kolejne, przelozylam potem do suszarki, rozladowalam zmywarke, umylam kuchenke po malzonkowym smazeniu... no takie tam zwykle, domowe ogarnianie. Wieczor, jak zwykle ostatnio, spedzilismy na kanapie i przy kominku.
A wieczorem fajnie bylo pomyslec, ze przede mna i dzieciakami jeszcze cale dwa dni wolne. ;) Potworki zas korzystaly z wolnego i mozliwosci spania do oporu, na maksa. Kiedy sie kladlam o 23:30, znalazlam Kokusia spiacego przy zapalonym swietle i nawet nie na poduszce, bo ta mial postawiona pionowo i oparta o zaglowek lozka. O dziwo i tablet i konsole mial wylaczone, wiec nie wiem dlaczego nie wylaczyl tez swiatla. ;) Bi rowniez wygladala na mocno spiaca, wiec powiedzialam jej zeby gasila lampe i szla do spania. Bez niespodzianki, nie posluchala i kolejnego dnia M. powiedzial mi, ze kiedy wstal po 2 nad ranem, panna rowniez spala przy zapalonych swiatlach. Te dzieciaki! ;)
Poniedzialek byl kolejnym dniem kiedy ja i Potworki moglismy sobie pospac, z czego oczywiscie chetnie skorzystalismy i cala nasza trojka zwlokla sie z lozek dopiero po 9 rano. Jak wymaga tego "tradycja", ranek zaczal sie od sesji filmowej. Tym razem wybrali Guardians of the galaxy. Ostatnio obejrzeli trzecia czesc i tak im sie spodobala, ze chcieli zobaczyc dwie poprzednie. Obejrzeli film jedzac sniadanie, troche sie ogarneli i niedlugo przyjechal moj tata. Mial rehabilitacje w naszej miejscowosci, a ze trwala ledwie pol godziny, to przyjechal na kawe. Mowi, ze rehabilitant nie bardzo wiedzial co z nim robic, bo przygotowany byl na kogos kto ledwie sie rusza, a dostal osobe, ktora swobodnie sama juz chodzi. Nie rozumiem dlaczego rehabilitanci sobie takich informacji nie przekazuja, no ale... W kazdym razie, nastepne zajecia mial miec w srode i podobno dostac cos trudniejszego. Dlugo u nas nie posiedzial, bo podobno chcial uniknac popoludniowych korkow, choc to rozumowanie bylo malo logiczne, bo przejezdzajac przez nasza miejscowosc w strone jego domu, nigdy nie ma wiekszych zatorow. To w przeciwnym kierunku trudno jest sie przedostac. A on wyjechal okolo 14, czyli grubo przed popoludniowymi godzinami szczytu. Kiedy pojechal, Potworki akurat konczyly jesc obiad, chwile odsapneli, a potem spytalam czy maja ochote podjechac do tego klubu w ktorym od stycznia mamy czlonkostwo. Niestety pogoda nie kooperuje i tylko raz udalo nam sie pojechac tam z Kokusiem na lodowisko. Poza tym niestety od dlugiego czasu wiekszosc dni ma temperatury plusowe, wiec lodowisko sie roztopilo, a lod na stawie nigdy nawet solidniej nie zamarzl. Z powodu choroby, Potworki nie zalapaly sie nawet na zjezdzanie na sankach z najwiekszego wzgorza. Niestety jest ono od poludniowej strony, a przy tym tak strome, ze snig znika z niego migusiem. Poniewaz jednak sniegu nadal mamy naokolo sporo, wiec wiedzialam, ze na mniejszych gorkach Potworki maja szanse pozjezdzac. Pod koniec tygodnia mialo nadejsc solidne ocieplenie, a zreszta dzieciaki wracaly do szkoly, wiec to byl ostatni dzwonek na zabawe na sniegu. Bi nie byla przekonana, ale w koncu pojechala. I niespodzianka, bo oboje bawili sie rewelacyjnie.
Czesciowo moze dlatego, ze praktycznie nie bylo innych dzieci, bo wiadomo, ze Starsza czuje sie "dorosla" i czesto nie robi tego na co ewidentnie ma ochote, bo inni patrza. ;) Teraz, oprocz nich, z gorki zjezdzala jeszcze tylko jedna mala dziewczynka, wiec Potworki szalaly do woli. Poszlismy potem w glab, miedzy drzewa, gdzie nie bylo bardziej stromego wzniesienia, ale za to lagodne i dluuugie. Dzieciaki braly rozped i scigaly sie kto pojedzie dalej.
Zaraz obok jest zejscie do stawu i to okazalo sie hitem. Staw byl pokryty cieniutka niczym szyba warstwa lodu. Potworkom udawalo sie butami odlamywac kawalki, po czym rzucali nimi o lod, na ktorym rozpryskiwaly sie na setki mniejszych kawaleczkow.
Zupelnie nie rozumialam co w tym takiego fajnego, ale spedzili na tym wiecej czasu niz zjezdzajac z gorek. Oczywiscie wracajac potem do auta, zaliczyli ponownie kilka zjazdow. ;)
Wrocilismy troche zmarznieci, bo na otwartym terenie mocno wialo, a temperatura wynosila tylko 1 stopien na plusie. Reszta wieczora minela juz typowo. Cos tam posprzatac, poskladac pranie, zmienilam tez dzieciakom posciel, a poza tym oddawalismy sie upojnym chwilom z telewizorem. :D
Wtorek byl ostatnim dniem Potworkowych "ferii". Ponownie wstalismy pozno i dzien dzieciaki zaczely od kolejnej czesci Straznikow galaktyki. Ja w tym czasie robilam sniadanie, ogarnialam sie i odgruzowywalam nieco chalupe. Poniewaz dzien zaczelismy dopiero po 9 rano, wiec zanim sie obejrzalam, musialam pomyslec o obiedzie. Na szczescie, dzieki malzonkowemu, weekendowemu pichceniu, nadal mielismy kotlety i rybe, ale musialam przyszykowac jakies kartofelki oraz surowke. Dzieciaki zjadly i zaproponowalam, ze mozemy pojechac na lodowisko. W klubie niestety panuja roztopy, ale otwarte nadal bylo to, na ktore zwykle jezdzilismy. Poczatkowo zadne z dzieciakow nie wykazalo zbytniego entuzjazmu i juz myslalam, ze nic z tego. Nik szybko stwierdzil, ze wlasciwie dlaczego nie, ale Bi nadal sie opierala. Przekonalam ja jednak, ze od nastepnego tygodnia zapowiadana jest calotygodniowa odwilz i temperatury powyzej 10 stopni. W klubie nie ma szans na otworzenie lodowiska, a tym bardziej urzadzenia go na stawie. A nawet nasze ulubione lodowisko moga zamknac szybciej, bo i tak zwykle robia to w polowie marca. Tymczasem we wtorek mielismy +2 stopnie, wiec temperatury nawet przypominajace zime, czyli idealnie na lyzwy, a ze mogl to byc ostatni raz, wiec w koncu i panna zdecydowala, ze pojedzie. Oczywiscie przez te dyskusje jechac - nie jechac, a potem szukanie rekawiczek, czapek, skarpet, itd., wyruszylismy z domu duzo pozniej niz zakladalam. W polowie drogi nawet zaczelam sie zastanawiac czy to ma sens, ale slowo sie rzeklo, a lodowisko jest na szczescie tanie jak barszcz... Zanim dojechalismy, zaplacilam za wejscie i zalozylismy lyzwy, zostalo nam raptem pol godziny jazdy. Nik byl rozczarowany, ale Bi sie ucieszyla oczywiscie. Przynajmniej, poniewaz czasu bylo niewiele, wykorzystalismy go na maksa. Zwykle przyjezdzamy na godzine, ale sporo z tego czasu odpoczywamy na laweczkach, Starsza jojczy ze bola ja stopy, itp. Tym razem jezdzilismy praktycznie bez przerwy. Mlodszy oczywiscie od poczatku zasuwal jak szogun, ale mnie i Bi zajelo kilka koleczek zeby poczuc sie swobodniej.
Ja zawsze potrzebuje czasu na "rozruch", a panna nadal oswaja sie z nowymi lyzwami, bo przeciez to byl ledwie jej drugi raz na nich. Tak "czesto" w tym roku jezdzilismy... ;)
Ostatecznie jednak oboje stwierdzili, ze dobrze sie bawili. Pytali tez czy mozemy w weekend wybrac sie z jakimis kolegami/ kolezankami. Coz, zobaczymy co sie da zrobic.
Wracajac zajechalismy na stacje benzynowa, gdzie chwycilam sobie kawe, a dzieciaki po plasterku pizzy, a potem podjechalismy jeszcze do biblioteki. Bi miala upatrzona ksiazke i zgarnela jeszcze druga, Nik chwycil komiks, a do tego dorzucili dwa filmy oraz dwie gry. ;) Wrocilismy do chalupy, gdzie juz wieczor minal ekspresowo, zmienilam posciel u nas, pomyslec o jakiejsc kolacji i zaraz trzeba sie bylo szykowac na powrot do szkoly. Na szczescie w tym tygodniu tylko na 3 dni. :)
W srode "ferie" oficjalnie sie skonczyly, wiec dzien zaczal sie brutalna (:D), wczesna pobudka. Jak sobie pomysle, ze za 3 tygodnie zmienimy czas (u nas jest to na wiosne wczesniej niz w Polsce), to plakac sie chce. Od zawsze nienawidzilam tej wiosennej zmiany czasu... :/ Poki co jednak, trzeba bylo wstac normalnie, poasystowac corce w szykowaniu sie do wyjscia i pomaszerowac, ona na przystanek, a ja na kraniec podjazdu. Mielismy -9 stopni, ale na szczescie nie wialo, wiec temperatura byla podobna, a autobus podjechal juz o 7:23, wiec nie musialysmy dlugo tam sterczec. Nik sam sie obudzil zanim wyszlam z Bi, wiec kiedy wrocilam, siedzial juz na dole i konsumowal sniadanie. Zjadlam swoje, Mlodszy skonczyl sie szykowac i pomaszerowalam z kolei z nim. Tu na szczescie tez autobus dosc szybko podjechal i moglam wrocic do cieplutkiej chalupy. W domu jak zwykle, wstawic zmywarke oraz pralke, poskladalam pranie z dnia poprzedniego, umylam kuchenke... Udalo mi sie wypic spokojna kawke, po czym pojechalam do roboty. Nie chcialo mi sie jak diabli, bo przez choroby calej rodziny, nie bylo mnie tam niemal 2 tygodnie. Jak juz jednak dojechalam, poczulam sie duzo lepiej. Praca wprowadza jakas taka spokojna rutyne i porzadek w plan dnia. :) W robocie posiedzialam kilka godzin i nawet widzialam szefa, bo napisalam mu ze dostal list, wiec przyjechal go zabrac. Szkoda, ze gosciu jak zwykle byl cichotajny, powiedzial dzien dobry, po czym zaszyl sie w swoim biurze i tyle go widzialam. :/ Po pracy do chalupy, obiad, chwile posiedziec i pogadac z rodzina, po czym reszta jechala na basen/ silownie. Wreszcie tygodniowy grafik wraca do wzglednej normy po tym przydlugim chorowaniu. ;) Oni budowali miesnie, a zajmowalam sie jak zwykle domem. Po ich powrocie oczywiscie zostal tylko czas na kolacje i pora byla szykowac sie do snu.
W czwartek rano powtorka z rozrywki. Wyszlam z Bi i z daleka nadzorowalam co dzieje sie na przystanku. Na szczescie kolezanka wysiadla i stala z Bi, a autobus przyjechal ponownie calkiem szybko. Potem powrot do domu, do Kokusia, a po chwili musialam wyjsc z kolei z nim. Dzieciaki pojechaly do szkol, ale ja zostalam tego dnia w domu. Odkurzylam i pomylam podlogi i ogolnie zajelam sie chalupa. Milo bylo tak pobyc sam na sam z domkiem, po kilkunastu dniach kiedy ciagle ktos platal sie pod nogami. ;) Jak to bywa kiedy czlowiek cieszy sie samotnoscia, ani sie obejrzalam, a wrocila ze szkoly Bi, a wkrotce po niej chlopaki. Nik mial tego dnia pisac test z matematyki, ale hamerykancka szkola poraz kolejny mnie zaskoczyla. Pozytywnie. Nauczycielka wiedziala, ze Nik opuscil praktycznie caly zeszly tydzien, wiec ominely go powtorki i cwiczenia zagadnien. Kiedy wiec reszta pisala, matematyczka usiadla z samym Kokusiem zeby mu wytlumaczyc to, co robili kiedy go nie bylo. Test mial za to napisac w piatek. Nie ukrywam, ze bardzo mi sie takie podejscie do ucznia podoba... Tak jak w srode, zjedlismy obiad, troche posiedzielismy, Starsza odrobila lekcje i niedlugo M. z dzieciakami jechali na trening. Ja ponownie mialam do poskladania pranie, do wstawienia zmywarke, przygotowalam sniadaniowki na kolejny dzien, ale udalo mi sie tez usiasc ze spokojna kawka. Kiedy wrocili to juz byla szybka kolacja i szykowanie sie do spania.
Piatkowy ranek to znow podobny schemat, tyle ze z opoznieniami autobusow w tle. Wiecie, trzy dni z przyjazdami na czas, to wyraznie za duzo. :D Ten Bi jeszcze nie dojechal jakos tragicznie, bo o 7:28, wiec 5 minut pozniej niz w poprzednich dwoch. Tyle, ze padal deszcz i bylo raczej paskudnie, wiec niezbyt milo sie stalo. Za to z Kokusiem doszlismy na przystanek i zdziwieni stwierdzilismy, ze nikogo tam nie ma. Na glos zastanawialam sie czy sie spoznilismy, ale w tym momencie zobaczylam nadchodzacego sasiada z corka. Ktory zagadnal o mailu informujacym o opoznieniu. Super... Rano to taki wyscig z czasem, ze nie mam kiedy sprawdzac maili. Takie zawiadomienia powinni wysylac smsami. W kazdym razie, opoznienie mialo wyniesc 10-12 minut, ciekawe tylko w stosunku do ktorej pory. Pewnie bowiem nie pamietacie, ale autobus Kokusia mial przyjezdzac wczesniej - o 7:50. Jak dotychczas jednak ani razu mu sie to nie udalo i dojezdza o 7:55 lub pozniej. Tym razem dojechal o 8:07, wiec nie bylo najgorzej, chociaz tak jak wczesniej z Bi, stanie w padajacym deszczu to zadna przyjemnosc. Wrocilam do domu i jak zwykle mialam do rozladowania zmywarke i poskladanie prania, przrywane co chwila wypuszczaniem i wpuszczaniem Oreo. Nie wiem co ja napadlo tego dnia, ale nie mogla sie najwyrazniej zdecydowac, gdzie chce zostac. Potem pojechalam do roboty, gdzie o dziwo ponownie pojawil sie szef. Nie moze w domu z zona wytrzymac (ona pracuje zdalnie), czy co? ;) Zbyt dlugo tam nie posiedzialam, bo piatek to dzien, kiedy zwykle jade po tygodniowa spozywke. Wyszlam wiec o rozsadnej porze i popedzilam na zakupy. Ogarnelam sie w miare sprawnie i do domu dotarlam gdzies po 16. Reszta popoludnia oraz wieczor uplynela pod znakiem relaksu, z racji ze dzieciaki nie mialy zadnych treningow, wiec nigdzie nie trzeba sie bylo szykowac. W ogole teraz, kiedy nie ma ani meczow, ani zawodow plywackich, weekendy zapowiadaja sie raczej nudne. Szczegolnie ze kasy na zadne ekstrawagancje tez nie ma. ;) A! Napisala do mnie mama kolezanki Bi, z ktora grala w pilke przed ostatnim sezonem. Nie wiem czy pamietacie; to ta dziewczynka, ktorej dziewczyny tak docinaly, ze odeszla do zespolu w swojej miejscowosci jeszcze zanim zaczal sie jesienny sezon. W kazdym razie, piszemy do siebie z ta mama od czasu do czasu i wspominalam wczesniej, ze Starsza za cholere nie chce grac na wiosne. Teraz zaproponowala ze Bi moze zagrac z ich zespolem, bo ktos odchodzi i szukaja zastepczej zawodniczki. Ona pamietala, ze Starsza byla bardzo dobra i pomyslala, ze moze zechce zagrac w zespole swojej corki, w ktorym ponoc panuje duzo lepsza atmosfera. Niestety, najwyrazniej niechec Bi do pilki noznej siega glebiej niz tylko do obecnej druzyny, bo nie chce grac nawet z kolezanka, ktora do tamtego feralnego odejscia, wydawala sie jedna z najblizszych kumpelek. :( Nowa miloscia panny jest plywanie, tylko ciekawe na jak dlugo? :D W kazdym razie, wieczor byl spokojny i szkoda, ze po takim niby "krotszym" tygodniu obowiazkow czulam sie wyrabana (okres tez nie pomagal) jakbym wlasnie przebrnela przez caly tydzien pracy...
Caly miniony tydzien byl nadal dosc zimowy. Temperatura nie przekraczala 2 stopni i nadal wszedzie lezy sporo sniegu. Dopiero dzis mielismy +6 stopni, co w polaczeniu z porannym deszczem pozwolilo go troche stopic. W weekend ma nadal byc dosc chlodno, a do tego wietrznie, co spowoduje dodatkowo sporo nizsze odczuwalne temperatury. Od poniedzialku jednak, zapowiadaja wiosne. Ma cos padac, ale temperatury maja sie utrzymac powyzej 10 stopni, bez przymrozkow nawet w nocy. Podejrzewam, ze kilka takich dni i snieg "zjedzie" zupelnie. W dodatku na horyzoncie nie ma zadnego ochlodzenia, a przeciez to dopiero koncowka lutego i poczatek marca...