Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 26 listopada 2014

Smacznego Indyka!

Swieto Dziekczynienia dopiero jutro, ale z racji, ze M. i dzieciaki beda w domu, nie mowiac juz, ze jak zwykle na ostatnia chwile zostanie zapewne million rzeczy do wykonczenia, chcialam zyczyc wszystkim mieszkajacym w Stanach (pewnie kilka osob oprocz Abby sie znajdzie, ujawnijcie sie!):



A ja juz dzis mam w planach pieczenie pysznych, dyniowych babeczek, ktorymi chwalilam sie ostatnio. Oprocz tego, zeby zuzyc reszte rozmrozonego musu dyniowego, pewnie machne jeszcze dyniowe ciasteczka. I jablecznik. I salatke. Slodkie ziemniaczki, pyyycha, juz siedza w piekarniku! A Indora bedziemy piec juz jutro. :)

Ja tez chwilowo siedze, a wokol mnie schna podlogi (pies depcze je, zostawiajac slady lapek, udusze cholere!). Jeszcze wyszorowac lazienke, zetrzec kurze, poskladac pranie i moge brac sie za pieczenie slodkosci. W miedzy czasie jeszcze siade sobie z jakas kawusia, trzeba korzystac z "bezdzietnego" dnia. Bo tak, mimo, ze mam dzien wolny, niczym wyrodna matka odeslalam Potworki do Pani Marysi. ;)

I teraz zastanawiam sie, jak po nich pojade, bo za oknem szaleje mi sniezyca. Tak moje drogie, oczy Was nie myla: SNIEZYCA. To moje pierwsze Thanksgiving ze sniegiem. Znaczy sie te, ktore obchodze w domu, bo zdarzylo mi sie kiedys wyjechac na Swieto Dziekczynienia do gorskiego Stanu Vermont, a tam snieg o tej porze roku to zadna sensacja. Ale w naszym Stanie to pierwszy raz od 12 lat. :)

Kiedy okolo 9 rano wiozlam dzieci do opiekunki, zaczynal dopiero popadywac snieg z deszczem. O godzinie 10 rano, wygladalo juz tak:


Okolo 14 juz tak:


Najgorsze maja byc podobno najblizsze 3 godziny, kiedy snieg ma padac naprawde gesty... Nie powiem, ladnie to wyglada, czuje sie troche jak przed Bozym Narodzeniem, a nie Indykiem. :) Nie mniej jednak, nie znosze prowadzic w taka pogode. :/ Nic, mam cichutka nadzieje, ze M. nie bedzie mial nadgodzin i to on pojedzie po drodze po Potworki. ;)

A na koniec, swiateczne akcenty pojawily sie nawet przy miejskich wodopojach, zwanych potocznie stacjami benzynowymi. :)



I tak zostawiam Was na najblizsze 4 dni (no, moze uda mi sie pokomentowac tu i owdzie, ale ciii...). Do poniedzialku!!! :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Dziecko toksycznej matki

Do tego posta zabieralam sie kilkakrotnie. Zaczelam go pisac w ramach autoterapii, ku mentalnemu oczyszczeniu. Potem mialam go sobie zupelnie odpuscic. Tak sie jednak zlozylo, ze wczoraj na Onecie ukazal sie arykul, nomen omen, o toksycznej matce. Kiedy go przeczytalam, zrobilo mi sie goraco i pierwsza mysla bylo: to o mnie! Dobrze jednak sie stalo, ze zwlekalam, bo post pisany kiedy jeszcze emocje buzowaly, a adrenalina hulala w obiegu, bylby pewnie chaotyczny i pozbawiony sensu. Chociaz nie wiem czy nie rozkrece sie w trakcie pisania, cisnienie mi nie skoczy i nie wyjdzie, mimo najszczerszych checi, groch z kapusta...

Przez wiekszosc zeszlego tygodnia zmagalam sie z moja rodzicielka. Naprawde, slowo mama nie moze mi teraz przejsc przez usta... Ta kobieta nie zasluguje na ten tytul...

W zasadzie sama po czesci rozpetalam te burze. Mianowicie opowiedzialam tacie o "przygodzie" Nika i wspomnialam (podobnie jak na blogu), ze "nasluchalam sie" od meza na ten temat. I to tyle w temacie. Ani nie mielismy przeciez z tego tytulu cichych dni, ani wiekszej awantury... Moj tato, jak to on, powtorzyl to swojej malzonce. A ja otrzymalam smsa tresci mniej wiecej:

"Nienawidze tego twojego meza, chce zebys sie z nim rozwiodla!".

Hola, hola! M. ma swoje wady. Ma ich sporo, przyznaje, ale kto ich nie ma?! Klocimy sie i owszem (no przyznajcie sie, jest wsrod Was chociaz jedna, ktora NIGDY nie poklocila sie z mezem/ partnerem???). Jest cholernie przewrazliwiony na punkcie dzieci. Ale czy to, ze zdenerwowal sie na wiesc o wypadku syna, jest zaraz powodem do rozwodu?!

Tak dla zobrazowania sytuacji, stosunki mojej matki z M. od niemal roku sa poprawne acz baaardzo chlodne i ograniczone do minimum. Nie wiem czy pisalam o tym na blogu, ale po tym, jak zmuszeni bylismy uspic nasza porzednia suczke, moja matka wyslala mi smsa, w ktorym wyzwala M. od "s**insynow". Na nieszczescie moj telefon przez moment wyswietla tresc smsa po jego otrzymaniu. I M. to przeczytal, bo siedzial akurat obok. Mozecie sie domyslic, jak sie poczul. W pierwszej chwili chcial odpisac swojej tesciowej w podobnych slowach, ale sie opanowal. Od tego jednak czasu, pozdrawia moja matke (i to z rezerwa), tylko kiedy sie przypadkiem napatoczy w kadr, podczas kiedy ja rozmawiam z nia na Skype. Moja matka zas powziela sobie za cel wieszanie na nim psow...

Od czasu do czasu, dostawalam smsy w stylu, ze M. mnie nie szanuje, ze to zly czlowiek i ja jeszcze wspomne jej slowa. Tak bez powodu. Zwykle kompletnie je ignorowalam, albo odpowiadalam wymijajaco. Glownie dlatego, ze zazwyczaj dostawalam takie widomosci w pracy, a nie chce zeby kolega widzial, ze siedze i co chwila klikam w telefon. No coz, mozna sie bylo do tych okazjonalnych wiadomosci przyzwyczaic. Ale w zeszlym tygodniu, nie wiem co mnie podkusilo, ale kolegi nie bylo, moglam bez wscibskich spojrzen pisac, wiec ostro zaprotestowalam. Grzecznie lecz stanowczo napisalam, ze sie myli. O Boze, jaka bylam glupia! Trzeba bylo nie odpisywac w ogole! Bo moja matka dopiero wtedy sie rozkrecila!

Pamietacie, pisalam kiedys, ze jak poznalam M., moja rodzicielka straszyla, ze gorale tylko "pija i bija"? Wcale bym sie nie zdziwila gdyby ona wtedy miala szczera nadzieje na taki wlasnie scenariusz dla mojego malzenstwa. No niestety, M. nie przepada za alkoholem i z cala pewnoscia mnie nie bije. Zamiast sie cieszyc, moja matka szuka innego celu ataku. W sumie strzela na oslep. Nie przebierajac w slowach. Przeczytalam ze jestem zaslepiona (po 7 latach malzenstwa???), ze on mnie nie kocha ani nie szanuje, ze jestem przez niego tlamszona, ze on nikogo ogolnie nie szanuje i to cud, ze chociaz dzieci go obchodza! Wykasowalam pieczolowicie wszystkie te wiadomosci, nie chcac zeby M. je przeczytal, wiec nie jestem w stanie dokladnie ich przytoczyc. I to chyba dobrze, bo ja sama nie chce pamietac... Wedlug mojej rodzicielki, nikt w Polsce (zapewne miala na mysli moja rodzine, ktora M. widziala tylko przelotnie) mojego meza nie lubi, podobno uwazaja go za prostaka oraz dziwaka przy okazji. Ze z taka geba w zyciu nie znalazl by sobie zony gdybym ja nie miala nieszczescia sie na niego napatoczyc. Ze jestem ladna, wyksztalcona dziewczyna, stac mnie na normalnego faceta, a M. powinien mnie na rekach nosic, bo dzieki mnie dostal papiery, zeby legalnie zostac w Stanach. A, jeszcze, ze jest NAZNACZONY (tutaj juz mi cycki opadly), bo urodzil sie z rozszczepem wargi... I jeszcze dodala, zebym nie kasowala wiadomosci od niej, bo ona chce, zeby M. wiedzial co ona o nim mysli. Nooo, w takim razie czemu nie napisze bezposrednio do niego? A w najgorszym wypadku moge mu to powtorzyc...

I wiecie co? Wszystko to byloby jeszcze do przelkniecia. Gdyby matka nie okrasila kazdego smsa soczystymi epitetami. Oprocz wiec tego, ze moj maz to prostak, jest przy okazji chamem, ch*jem i sk**wysynem. Pierwsze smsy wzbudzily we mnie lekkie rozbawienie, ktore szybko przeszlo w irytacje, a nastepnie wkurzenie. Bo moja matka nie przyjmowala zadnego argumentu. Ja tlumaczylam, ze sie myli, a ona dalej swoje, z jeszcze wieksza zawzietoscia. Im bardziej bronilam M., tym bardziej ona wyzywala go od najgorszych sk*rwieli i oskarzala o cala liste wykroczen malzenskich (dziwne, ze o zdradzie nie pomyslala). Moja wscieklosc byla tym wieksza, ze to nie byly 3-4 wiadomosci. Taka wymiana smsow ciagnela sie przez wiekszosc tygodnia i zastanawiam sie skad mialam na to cierpliwosc... I jakim cudem w ogole dalam sie w to wciagnac! W koncu zaproponowalam, zebysmy spokojnie pogadaly przez skype w sobote rano, kiedy M. mial byc w pracy. Ale w sobote nie odpowiadala na smsy, a na Skype zadzwonila kiedy znudzona czekaniem wyszlam w koncu z Potworkami na dwor. Kiedy sie zorientowalam, napisalam, ze mozemy pogadac nastepnego dnia, bo musialam juz klasc Nika na drzemke. Matka na to, ze "nie bedzie gadac jak ten ch*j, moj maz, bedzie w domu i zebym sie przyznala, ze to dla mnie trudny temat i unikam rozmowy". Ku*wa! Pewnie, ze temat trudny, ale nie dlatego, ze ukrywam jaka rzekoma porazka jest moje malzenstwo, tylko dlatego, ze moja pie*rznieta matka nie przyjmuje zadnego argumentu, tylko upiera sie przy swoim (oczywiscie jej tego nie napisalam tak dosadnie, chociaz moze powinnam). W koncu matka "przegiela pale", kiedy po poludniu, gdy M. byl w domu, przyslala smsa, ze lepszy juz na meza bylby ......... (i tu padlo imie jednego z moich ex-ow). Nosz ku*wa!

Nie wytrzymalam w koncu i napisalam jej, zeby odczepila sie (najpierw uzylam dosadniejszego slowa, ale wykasowalam i zaczelam od nowa, nie bede sie znizac do jej poziomu) od mojego malzenstwa i zeby uwazala, bo udusi sie kiedys wlasnym jadem. Moze niezbyt ladnie tak do wlasnej matki, ale mialam dosc.

Wczoraj po poludniu zas, rozmawialam z tata, ktoremu jak sie okazalo udalo sie pogadac w weekend w malzonka. Dowiedzialam sie miedzy innymi, ze moja matka, wyrazila sie na temat swojej nienarodzonej jeszcze wnuczki (dla przypomnienia, moja siostra jest w ciazy): "Nie chce w ogole slyszec o tym nowym dziecku, nie chce go nawet znac, nie bede go wychowywac!". Po pierwsze, nie sadze, zeby moja sis potrzebowala babci do wychowania wlasnego dziecka. Po drugie, jak mozna tak powiedziec o wlasnej wnuczce??? Wyglada na to, ze moja matka jest na wojennej sciezce z calym swiatem, nie tylko ze mna... Nawet to nieco pocieszajace...

Wiecie co jest jednak najgorsze?

Wplyw, jaki ta kobieta nadal ma na moja psychike. Podobnie jak Dorosle Dzieci Alkoholikow, ja nigdy w pelni nie uwolnie sie od jej manipulacji... Odcielam sie od niej calym oceanem, a ona i tak potrafi sprawic, ze przestaje ufac wlasnemu rozsadkowi... Mimo, ze jestem dorosla, mam wlasny rozum, zaczely mi jednak po glowie krazyc uparte mysli, w stylu: a co jesli ona ma racje? Moze M. rzeczywiscie o wszystkim decyduje, a ja tego nie widze? Moze naprawde zle sie do mnie odnosi? Nie pyta mnie o zdanie, tylko robi co chce? A moze ona widzi cos czego ja nie widze? Jesli kiedys powaznie zachoruje, moze M. naprawde zamiast mi pomoc, zacznie mnie traktowac jak smiecia? Moze to tylko kwestia czasu zanim podniesie na mnie reke? Moze kiedys bede musiala wyplakac jej w sluchawke "mialas racje!"?

Przez kilka dni bylo mi ciezko, na szczescie w pracy kociol trwa, wiec nie mialam zbyt wiele czasu na smutne mysli. Ale znow zaczelam budzic sie w nocy z uciskiem w piersi i uczuciem nieuzasadnionego strachu. Ponownie zaczely mi sie trzasc rece.
Paradoksalnie, uczucie bezpodstawnego stresu i zyciowej porazki, pozwolilo mi odzyskac zdrowy rozsadek. To uczucie jest mi bowiem doskonale znane. Z czasow kiedy mieszkalam z matka pod jednym dachem. Zylam wtedy w ciaglym napieciu, zawsze usilujac odgadnac jej nastepny krok oraz mozliwe reakcje i sie na nie przygotowujac. Dajac sie wciagnac w jej manipulacje. A jesli sie nie dalam, przezywajac przez kilka dni pieklo. Nie fizyczne, bo odkad zrownalam sie z matka wzrostem, juz tak czesto nie obrywalam. Ale razy psychiczne byly gorsze. Slyszalam, ze jestem nieudacznikiem, jestem brzydka, jestem glupia, jestem bezgusciem. Nigdy nikt mnie nie zechce. Powinnam dziekowac Bogu, ze trafila mi sie taka matka jak ona, bo dzieki niej moze cos w zyciu osiagne. Zawsze bede w uszach slyszec jej wrzaski... I jej ulubione "ty k**wo, zebys zdechla". Tak, uslyszalam to (nie raz) od wlasnej matki. Moja skrajna niesmialosc nazywala debilizmem. A skad mialam nabrac pewnosci siebie, skoro w domu slyszalam tylko, ze do niczego sie nie nadaje?

Nie wiem skad w mojej matce tyle zlosci. Mysle, ze w gruncie rzeczy to bardzo nieszczesliwa osoba, ktora probuje miec nad wszystkim kontrole i wpada we wscieklosc, kiedy ta kontrola jej sie wymyka. Nienawidzi jakiegokolwiek przejawu indywidualnosci. Siostra i ja, mialysmy wygladac jak ona, zachowywac sie jak ona i myslec jak ona. Kiedy tata byl w domu, kierowala furie glownie przeciw niemu. Kiedy go nie bylo, na kozla ofiarnego wybierala sobie mnie. Siostra byla od zawsze jej ulubienica, wiec chociaz jej tez sie obrywalo, nie mowie ze nie, to jednak nie do takiego stopnia. To ja bylam ta najgorsza, to mnie zawsze dawala za przyklad tuzin znajomych rodzin, gdzie matki i corki byly najlepszymi przyjaciolkami. Nie mialam prawa miec wlasnego stylu. Tym bardziej nie mialam prawa do wlasnego zdania.

Po ostatnim tygodniu widze co sie dzieje. Jest mi to doskonale znane. Cale zycie slyszalam, ze moje kolezanki mna manipuluja i mnie wykorzystuja (ciekawe do czego?). Ze po co one w ogole sie ze mna przyjaznia, skoro sa pewne siebie, wesole i ladne, a ja 10x brzydsza i glupsza?
Teraz slysze podobne slowa, ale pod adresem meza. Moich obecnych kolezanek nie zna, wiec uczepila sie M. Ona zawsze atakuje osoby, ktore sa mi bliskie. Chce zebym kazdego podejrzewala o interesownosc, nikomu nigdy nie ufala. Zeby nikt nie byl dla mnie wazny, bo tylko ona wie co jest dla mnie dobre.
A tak naprawde to ona zawsze manipulowala moimi uczuciami. Do dzis probuje dyktowac mi jak mam zyc, a kiedy odmawiam wini inne osoby (w tej chwili mojego meza) o to, ze mna "kieruja". Mysle, ze w glebi swojego zaborczego serca, zazdrosci, ze ktos inny niz ona, pomaga mi podejmowac decyzje, wyrabiac sobie zdanie... Ona nadal nie odciela tej przyslowiowej pepowiny i za wszelka cene chce miec wplyw i wglad na moje zycie. I byloby to zrozumiale, gdyby nie robila tego przez wszczynanie awantur i proby sklocenia mnie z mezem. A ja chetnie bym ja dopuscila do mojego malego "swiatka", gdybym sie nie bala, ze go zatruje. Wlasnie tym jadem, o ktorym napisalam jej w wiadomosci.

Kiedy sobie to uswiadomilam, bylam w stanie w koncu wziac gleboki oddech. Ustalo to uczucie palpitacji serca, rece tez przestaly mi sie trzasc. Nie, nie natychmiast, pomalutku, potrzeba bylo na to dwoch dni i jednej nocy, kiedy budzilam sie z koszmarow ktorych nawet nie pamietalam.

Tylko, ze to nie koniec. Moja matka nie odpusci. Ona ucichnie na jakis czas, aby znow zaatakowac, kiedy nie bede sie tego spodziewac. To smutne, ale najchetniej odcielabym sie od niej zupelnie, tylko szkoda mi dzieci. Chcialabym zeby znaly babcie, jaka by ona nie byla...


No dobrze. Pozalilam sie. Oczyscilam nieco umysl z czarnych chmur. Na koniec sie pochwale dwiema rzeczami. Pierwsza:


Tak Martus, to sa TE muffinki! Postanowilam, ze znajac moje babeczkowe "zdolnosci", najpierw upieke partie probna, zeby potem w samo Thanksgiving nie rwac sobie wlosow z glowy, ze goscie za zakretem a ja musze w biegu klecic jakies awaryjne ciasto... Na szczescie te wyszly mi idealne. Co prawda jakos slabo urosly, ale co tam, najwazniejsze ze smakuja. A jak smakuja? Oblednie! Mialas racje, sa przepyszne!!! Od tej pory to moje ulubione muffinki! Tak mi posmakowaly, ze bede je pewnie piec przez caly rok. Tutaj mozna dostac mus dyniowy w puszkach (to tak dla leniuchow). Moze to nie to samo co swiezy, ale mysle, ze w muffinkach nie poczuje sie roznicy. :)

Poza tym, przedstawiam Wam mojego nowego kumpla:


Po blisko pol roku przypominania i marudzenia, malzonek przykrecil mi w koncu siodelko!


Jak widac po zdjeciach, cwicze (tak, tak, juz zaczelam!) w uroczych okolicznosciach "przyrody". Tak, to nasza piwnica. ;) No coz, M myslal o postawieniu rowerka w pokoju, z ktorego wyrzucilismy Nika, ale to byl kiepski pomysl. Juz widze jak co chwila musialabym sciagac z niego Potwory i tylko kwestia czasu byloby zanim ktores wywrociloby go na siebie. Cwicze wiec rozgladajac sie po cementowych scianach, liczac pajeczyny oraz zastanawiajac sie co jeszcze, z przechowywanych tam gratow, mozna spokojnie wywalic na smietnik. :)

A poza tym, zaczelam odliczac do dlugiego weekendu. Jeszcze godzina w pracy oraz jutrzejszy dzien, a od srody mam juz wolne, juhuuu! ;) Co prawda M. w piatek pracuje, ale dziadek obiecal wpasc pobawic sie z Potworami, wiec moze nie zwariuje. :)

czwartek, 20 listopada 2014

W tym domu sie gada V

Kolejna porcja humoru w wykonaniu Potworkow. :)



Bi zawsze wrecz pali sie do pomocy w kuchni. Do niedawna nie stanowilo to problemu, wrecz ja do tego zachecalam. Ostatnio jednak przybiega za nia w podskokach brat i tu juz jest gorzej. Niko wszystkiego chce dotknac, sprawdzic, przesunac, a wyje kiedy stawiam mu krzeslo dalej od kuchenki. To, ze ryczy to jeszcze pikus. Ale on sobie sam to krzeslo raz za razem przysuwa blizej! Moje gotowanie i pieczenie jest wiec co 2 minuty przerywane odsuwaniem syna od goracych garow. Nic fajnego. Oboje wychodzimy z tego umeczeni, upoceni i sfrustrowani, a Niko dodatkowo zaryczany i usmarkany. Kiedy Bi bawi sie zabawkami, Niko zdecydowanie woli spedzac czas z nia, zamiast towarzyszyc matce przy kucharzeniu. Dlatego ostatnio nawet ona jest wyganiana z kuchni, ku jej wielkiemu niezadowoleniu. Od czasu do czasu jednak, Mlodszy jest pochloniety zabawa z tata, albo akurat ucina sobie drzemke, a wtedy chetnie proponuje Bi, zebysmy cos wspolnie ugotowaly lub upiekly. Moja corka zawsze sie cieszyla, ale ostatnio, z racji ze od zajec kuchennych jest odsuwana, na podobna propozycje, reaguje egzaltowanym okrzykiem:

"Oooooch, dziekuje ci mamusiu!", polaczonym z mocnym usciskiem.

Az mam wyrzuty sumienia, ze tak rzadko ostatnio jej na to pozwalam. ;)

***

Od jakiegos czasu, kiedy skrecamy w ulice opiekunki, Bi regularnie wola: "Uwaziaj, udezis w lampe!".

Zeby nie bylo watpliwosci, nigdy nie mialam bliskiego spotkania III stopnia z uliczna latarnia! Nigdy nawet nie bylam blisko! Nie mam pojecia skad jej sie to wzielo... ;)

***

Cos z dzieciecego slowotworstwa. Na naszej ulubionej stacji, gdzie czesto kupujemy kawe, sa tez automaty z obrzydliwie slodkimi, kolorowymi napojami. O tej porze roku niewiele osob je kupuje, no ale sa. Musza byc caly czas mieszane, wiec sie kreca. Najwyrazniej to slowo jeszcze nie weszlo, lub umknelo ze slownika mojej corki, bowiem pewnego dnia zauwazyla:

"Mama, ziobac, kulkuja sie!"

***

Nik udaje, ze rozmawia przez telefon. Najpierw klika paluszkiem w druga raczke, mruczac "Pip, pip, pip, pip...", przystawia wyimaginowana sluchawke do ucha, wolajac "Helou", po czym odwraca sie do mnie, przyklada paluszek do ust i przykazuje: "Ciiiiii... Mowim!".

***

Niko pyta mnie "Uaj ju?" [how are you], po czym nie czekajac, sam sobie odpowiada: "Faj, faj" [fine, fine]

***

Przy kapieli, Bi wystawia z goracej wody stopy i opiera je o brzeg wanny. Patrzy jak paruja, po czym pyta z umiarkowanym zainteresowaniem:

"Ciemu mi sie pala nogi?"

***

Niko budzi sie w srodku nocy wrzeszczac przerazliwie: "Ziablal! To moje!". Nieprzytomna matka wpada do pokoju, pociesza, ze to tylko sen, podaje misie i lalke (!), z ktorymi Mlodszy spi, nie bedac pewna ktore zgubil. Glaszcze po glowce, przykazujac zeby juz spal i powtarzajac, ze nikt mu nic nie zabral. Niko, najwyrazniej niezbyt przekonany, mruczy: "Maly!".

No to juz wiadomo kto mu sie snil. Maly = Maksio, kolega u opiekunki. Na codzien slodki, ugodowy chlopczyk, ale najwyrazniej przesladuje mojego syna w snach. :)

wtorek, 18 listopada 2014

Dzisiaj juz zwyczajnie, poweekendowo, zdjeciowo oraz akcja: Budujemy Wieze

Ale zanim zaczne weekendowe opowiesci, moje "posklejane" malenstwo. :)



Na zdjeciu nie wyglada to nawet tak strasznie...

No, to teraz o weekendzie... W sumie duzo sie nie dzialo, zimno bylo, wlaczyla mi sie funkcja piecucha i nie chcialo mi sie nawet z domu wychodzic. Ale potomstwo i siersciuch potrzebuja swiezego powietrza oraz ruchu, wiec sie zmusilam. :)

A, zapomnialalabym! Piatek powital nas tak:



Brrr... To ja sie wzdrygam, Potwory bowiem byly zachwycone! Nie moglam ich odkleic od okien, a Bi sie rozmarzyla, ze bedzie lepic balwana oraz jezdzic na siankach... Musialam ja z lekka uswiadomic, ze na to musialoby byc tego sniegu tak z 10x tyle, bo gotowa byla taszczyc z piwnicy nasze saneczki. :) A i tak nie moglam Potwornickich do auta zagonic. Obowiazkowo musieli zaliczyc (widoczny powyzej) spacer po trawie i probe lepienia i obrzucania sie sniegowymi kulkami. :)

Na szczescie ten pierwszy snieg byl tylko malym straszakiem, ktory stopnial w ciagu kilku godzin. Temperatura jednak ani myslala podnosic sie powyzej 2 stopni i ubior na cebulke oraz rekawiczki byly na weekendowe wyjscia wrecz niezbedne. A ja glupia wychodzilam na "pol godzinki", po czym Potwory ani myslaly wracac do domu i kwitlam na tym zimnie 1.5 godziny... Trzeba bylo od razu wyslac ojca, o!





Przy okazji matka uswiadomila sobie, ze obudzila sie z reka w nocniku... Kurtki, spodnie ocieplane oraz czapki, kupila dzieciom juz w sierpniu, owszem. I spoczela na laurach, zadowolona. Tymczasem przyszly pierwsze mrozy (dzis temp. w dzien nie ma przekroczyc -1, a w nocy ma spasc do -7), a Potworki nie maja kozakow!
No coz, buty zamowione, powinny przyjsc jutro. A poki co adidasy musza wystarczyc. Ale czy nie skonczy sie to kolejna fala katarow i innych przeziebien, pokaze najblizszy czas. :/

A niedzielnym rankiem M. stwierdzil, ze popali troche suchych galezi zasmiecajacych nam obrzeza ogrodu, co zaowocowalo ogromnym ogniskiem.



Mega przyjemnie bylo do niego wystawic skostniale konczyny, tudziez lodowata dupke. ;)

Co poza tym... Poza tym uskutecznialismy glownie zabawy w domowym ciepelku. Jak ukladanie niesmiertelnych wiez z pojemnikow po ciastolinie, okraszonych garstka foremek do jej wyciskania.



Przyjazd dziadka zostal za to wykorzystany do odkurzenia hustawki. W koncu znalazl sie dorosly, ktoremu niestraszne bylo godzinne bujanie! Serio, ostatnio schowalam te nieszczesna hustwke gleboko w szafie, bo dosyc mialam stania przez pol dnia w korytarzu, bujajac na zmiane oba Potwory. ;)



Popatrzcie na ta zadowolona mine... I pomyslec, ze to jest to samo dziecko, ktore jeszcze 3 miesiace temu dostawalo spazmow z wscieklosci (albo strachu, kto go tam wie), kiedy probowalismy go posadzic na hustawke!

Tak jak pisalam ostatnio, okres jesienno-zimowy zacheca mnie tez do pieczenia. Trzeba w koncu wyhodowac odpowiednia warstwe tluszczyku, zeby przetrwac te zimne miesiace. ;) Tym razem postawilam jednak na cos szybkiego:


Martus, to jeszcze nie te dyniowe muffinki. :) Tamten przepis trzymam specjalnie na Thanksgiving. Te sa zwyczajne, czekoladowe, z czekoladowymi kropelkami. Potworki sie zajadaly, chociaz tradycyjnie wyzarly tylko gore, a caly dol zostawily. Coz, wiecej dla rodzicow. ;)


A na koniec o akcji: Wybudujmy Wieze!

Znacie bloga Olgi "O tym ze"? Jesli nie, serdecznie polecam, to cieply rodzinny blog z mnostwem pomyslow na zabawy! :) To juz drugi raz Olga organizuje swietna kampanie pt. Miasto Ksiazek. Nie pamietam jak to sie stalo, ze pominelam ja w zeszlym roku, ale za to przylaczam sie w tym! Oto nasza ksiazkowa wieza:



Niekompletna, bo zapomnialam o kilku tomach przebywajacych w Domowym Ksiazkowym Pogotowiu Ratunkowym. ;) Czyli schowanych przed oczami Potworkow gleboko w szafce, aby zapobiec ich dalszej destrukcji i czekajacych az matka znajdzie chwilke czasu na rande-wu z klejem i tasma klejaca. ;)

I Was tez zapraszam do zabawy! Pokazcie swoje wieze literatury dzieciecej! :)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Druga w zyciu Nika wizyta na pogotowiu

Czy to jakies fatum??? Czy juz teraz kazdego listopada mam obgryzac nerwowo paznokcie, martwiac sie o to co moze sie stac TYM razem???

Pamietacie zeszly rok? Opisalam to tu:
http://co-to-bedzie.blogspot.com/2013/11/w-kilka-sekund-mozna-stracic-to-co.html

Po tamtym razie Niko nadal ma gruba blizne na nodze... Mozliwe, ze tym razem dorobil sie kolejnej... na czole. :/

I wszystko przez pospiech i moja glupote, taka wlasnie ze mnie odpowiedzialna matka... Od podjazdu opiekunki do drzwi jej domu jest raptem kilkanascie krokow. Zeby wejsc na ganek, trzeba pokonac tylko dwa niskie schodki. A i tak zawsze dzieciaki trzymaja mnie za rece, idziemy sobie pomalutku razem. Nie dzisiaj, o nie! Dzis padal deszcz, kaptury na glowach, poszlam przodem niosac prowiant dzieci. I jeszcze ich poganialam, bo myslami juz bylam daleko, w pracy, a po drodze na stacji beznzynowej, bo rezerwa sie swieci... :(

Dzieciaki maszerowaly za mna i... nie mam pojecia jak sie stalo, wlasnie przeszlam przez prog u opiekunki, Bi wbiegla za mna, a zamiast Nika uslyszalam placz... Odwracam sie, a on na czworaka... Biegne, najpierw pomyslalam, ze ma jakis brud na czole... Ale to nie brud, to rozciecie i to takie, ze na jego widok zrobilo mi sie slabo... Widzicie, opiekunka ma schodki wykafelkowane i te kafle tworza strasznie ostre brzegi. Niko musial sie poslizgnac i rabanac czolem centralnie o kant. Przez moment zupelnie spanikowalam, nie wiedzialam co robic... Krew sie lala doslownie strumieniem, maly najpierw sie zaniosl (ale na szczescie bez omdlenia), potem juz tylko lkal zalosnie "Boli, boli...". Jeden recznik papierowy przesiakniety, drugi...Krew jakby mniej kapie, ale rozciecie nadal wyglada tak, ze robi mi sie niedobrze... Szybka decyzja: jade z nim na pogotowie!

Z nerwow, wsiadlam do auta i... nie wiedzialam w ktorym kierunku jest szpital... Kolo ktorego przejezdzalam setki razy! Dobrze, ze kiedy podjechalam blizej, pojawily sie znaki kierujace na pogotowie. Dojechalam bez wiekszych przygod, za to w recepcji musialam sie zastanowic, zeby podac prawidlowo date urodzenia syna... Ja naprawde nie nadaje sie na takie akcje... :(

Na szczescie, pomimo kilku osob w poczekalni, dla malych dzieci robia chyba wyjatek, bo w ogole nie czekalismy. Dostalismy opaske na reke (tutaj daja takie cos, jakby bylo sie przyjetym do szpitala, nawet jak przychodzi sie na rutynowe badanie) i od razu zawolala nas pielegniarka. Potem badanie przez nastepna, potem w koncu lekarz... Na szczescie obylo sie bez szwow. Lekarz spytal mnie co wole: szew czy specjalny klej na rany. No idiota! Wystarczy mi emocji na jeden poranek, jakbym miala jeszcze trzymac syna wyrywajacego sie i wyjacego przy zakladaniu szwow, to szybko sama bym im tam "odplynela"... Z ulga zgodzilam sie na klej.

Niko, jak to Niko, wszystkie pomiary, wazenie, sprawdzanie poziomu tlenu we krwi, odkazanie rany, a na koncu klejenie, zniosl ze spokojem. Po chwili chodzil zaciekawiony po naszym "pokoiku" za kotara, usmiechal sie, machal raczka wszystkim pielegniarkom i mowil im "thank you". :) I pokazywal, ze ma na czole "boo-boo". A zaprowadzony spowrotem do poczekalni odmowil zalozenia kurtki, bo chcial jeszcze pobiegac i powspinac sie po krzeslach...

A ze mnie emocje splywaja baaardzo powoli... Po wyjezdzie ze szpitala, zgubilam sie w miasteczku, po ktorym jezdze od prawie 10 lat... Dobrze, ze w pore zorientowalam sie, ze pojechalam w kompletnie przeciwnym kierunku... Wszystko zdarzylo sie chwilke przed 7 rano, teraz jest prawie 11, a mnie jeszcze sie rece trzesa... :(

Oczywiscie musialam o wszystkim opowiedziec M., ktory zadzwonil podczas przerwy. Nasluchalam sie, oj nasluchalam! :/ Ze jak to sie stalo, gdzie ja wtedy bylam i dlaczego Nika nie pilnowalam? Na koniec, obrazony niemal rzucil sluchawka... Kuzwa, mam pod opieka dwojke dzieci i chocbym pekla nie dam rady pilnowac obojga w kazdej sekundzie dnia! Nie rozdwoje sie! Sama mam wyrzuty sumienia, a ten mi jeszcze doklada! :(

piątek, 14 listopada 2014

Listowie...

Tytul subtelny, ladnie brzmiacy dla ucha, melodyjny...

Kojarzacy sie (koniecznie!) z jesiennymi liscmi, mieniacymi sie w sloncu czerwienia i czystym zlotem... Ze stopami szeleszczacymi wesolo w tych, ktore juz opadly z drzew...

Ach jaka przyjemna wizja, prawda? ;) Ale dzis bedzie czesciowo o tej bardziej przyziemnej stronie bujnego listowia...

Jak wiecie, mieszkam w domu. Domu stojacym na dzialce otoczonej z niemal kazdej strony dorodnymi drzewami, glownie lisciastymi. No wlasnie. Kiedy przychodzi jesien wszystkie, na komende Matki Natury, zaczynaja zrzucac to piekne, kolorowe listowie. A przecietny wlasciciel posesji, rwie sobie wlosy z glowy oraz zadaje pytanie, co robic z ta dobrocia inwentarza...

Co robic z tyloma liscmi? Przyznaje, ze czasem M. i ja, mamy po prostu ochote siasc i zaplakac z frustracji i bezsilnosci, albo (to bardziej moj malzonek) chwycic w lapki pile motorowa i zrobic "porzadek" z upierdliwymi drzewskami... ;) Najczesciej jednak tylko wzdychamy, przewracamy oczami, po czym zabieramy sie do roboty... Nooo, bardziej M., bo ja zazwyczaj w tym czasie sprawuje piecze nad Potworami, ktore panicznie boja sie dmuchawy. ;)

Nie jestem pewna jak odbywa sie to w Polsce, ale tutaj wiekszosc (bo nie wszystkie) miast i miasteczek organizuje jesienia zbiorke lisci. Za darmo. Wlasciciele posesji musza tylko w okreslone dni wydmuchac liscie na obrzeze drogi. To u nas, bo np. w sasiednim miasteczku, gdzie mieszka moj tato, trzeba te liscie uprzednio popakowac w (koniecznie papierowe!) torby. Pracownicy miasta przejezdzaja potem i albo zbieraja je recznie na naczepy, albo jezdza czyms co przypomina gigantyczny odkurzacz i wciagaja liscie do srodka wielka rura. Widok - bezcenny! ;)

Mieszkancy, ktorzy maja pecha rezydowac w miastach, gdzie zbiorki lisci sie nie organizuje, musza je popakowac w papierowe torby i zawiezc do okreslonego punktu, gdzie za oplata (rozboj w bialy dzien!) moga liscie wywalic. Ewentualnie radza sobie tak jak my. ;) U nas co prawda zbiorka lisci jest, ale poniewaz w tej chwili posesje mamy z trzech stron ogrodzona, ciezko jest wszystkie je wydmuchac na przod domu, do ulicy. Co wiec robi M.? Wydmuchuje je pomiedzy drzewa z tylu dzialki, oczywiscie! ;)

Z powodu ograniczen pogodowo - czasowych oraz tego, ze kiedy wracamy do domu jest teraz praktycznie zupelnie ciemno, takie zdmuchiwanie odbywa sie baaardzo stopniowo... A wlasciwie jakies 2 tygodnie temu stanelo w miejscu... Co zaowocowalo frajda, ktora pobila na glowe nawet niesmiertelny plac zabaw! Zreszta, same popatrzcie.

Co mozna zrobic z taaaka kupa lisci???



Mozna np. cierpliwie przez nie przebiegac, co chwila zaliczajac glebe.



Mozna nimi obrzucic siebie oraz matke. :)



Mozna wygodnie posiedziec we wlasnorecznie wygrzebanym grajdolku.



Mozna postac i popozowac do zdjecia udajac urocza, jesienna Mala Dame. ;)



Kiedy sie czlowiek zmeczy dzikimi harcami, moze tez odpoczac.



A za to zdjecie powinnam otrzymac medal amatora fotografii czy cus. Te swiatlo, to ujecie, no cudo, moim skromniutkim zdaniem! ;)



I na koniec - zadna zabawa nie bylaby oczywiscie kompletna, bez wiernego siersciucha. Moje trzecie "dziecko" ochoczo dolaczylo do biegania oraz tarzania sie w lisciach. Z rowna pasja Mya zakopala tam tez kilka swoich ukochanych kijkow i teraz ciagle ryje nosem w listowiu, poszukujac zagubionych skarbow. ;)



A my - M. i ja, patrzymy na te, udeptana teraz i mokra kupe z niemalym przerazeniem... W ten weekend ma byc w koncu sucho oraz slonecznie i mam nadzieje, ze liscie w koncu znikna wsrod drzew na dobre... :)

Milego weekendosa dla Was!

środa, 12 listopada 2014

Dwadziescia trzy i odliczamy!

Odliczamy oczywiscie do 2 urodzin Nika! ;)

W zasadzie, to odliczanie jest czysto symboliczne i sentymentalne. Na urodziny Kokusia planujemy bowiem tylko malutkie przyjecie w gronie rodzinnym. Wieksza impreze, dla dzieciarni, chcemy zaklepac w styczniu, kiedy przejdzie cale to swiateczne szalenstwo. A i to jesli finanse pozwola... :/

Spojrzalam sobie na podsumowanie 22 miesiecy Nika i niewiele jest w sumie do dodania. Nadal mamy etap "siama". Slownictwo mego syna poszerza sie praktycznie dziennie. Ostatnio wysledzone:

kulary - okulary
okon - ogon
lapat - lampart
jecie - jeszcze (tak w sumie to nie wiem czy to nowe slowko...)
cinka - dziewczynka
ledi - ready
Padlam, kiedy uzyl tego slowka z idealna precyzja, pytajac o budyn, ktory akurat gotowalam! ;)

ciula - dziura
Z ta dziura Niko wprowadzil nas w lekka konsternacje, bo moj malzonek czesto okresla roznorakich chamow jako wlasnie "ciuli". Kiedy nasz syn zaczal wiec chodzic po domu, wolajac "Ciula, ciula!", w pierwszej chwili wytknelam M., ze uzywa epitetow przy dziecku. ;) Na szczescie moment pozniej, Niko pokazal, ze ma dziure w skarpetce...

tilek - motylek
lupa
gzibek - grzebyk
Tu troche mi zajelo, zeby skumac o co mu chodzi. Myslalam, ze prosi o pieczarke! ;)

dimek - para wodna
Z tego z kolei padlam ze smiechu, kiedy Niko ujrzal pare buchajaca z garnka i z przejeciem zawolal, ze to dimek. Nie para, nie po prostu dym, tylko dymek! ;)

Zeby okreslic, ze cos jest jego, Niko wbija sobie paluch w klatke piersiowa, wolajac: Kusia! [Kokusia].


W minionym miesiacu Niko w koncu zaczal regularnie tworzyc proste, dwuwyrazowe zdania:

Nie ma
Nie dam! (Bardzo czesto uzywane w stosunku do siostry...)
To moje/ Kusia
Moje auto/lala/luwa [ciezarowa]
etc.


Moj syn przyglada sie uwaznie siostrze i albo przejmuje jej zachowanie, albo to taki wiek lub po prostu jest to rodzinne, ale co chwila strzela fochy! Staje wtedy wpatrzony gdzies w przestrzen i nie reaguje na wolanie czy prosby, ewentualnie odwraca sie buzia do sciany i zaslania oczy, tudziez kladzie na podlodze, jak na zdjeciu, ktore kiedys pokazywalam. Czasem przy tym wyje, czasem odbywa sie to w ciszy. :)
Coraz czesciej jednak fochy przybieraja forme werbalna. Tak jak kilka dni temu, kiedy przyszedl do kuchni i podal kubek po kakao, proszac "Jecie!" [jeszcze]. Wzielam wiec kubek, nalalam wyjetego z lodowki mleka... i tu moj syn najwyrazniej oczekiwal konca protokolu, bo kiedy odwrocilam sie, zeby wstawic kubek do mikrofali celem lekkiego podgrzania, wlaczyl syrene: "Dajdajdajdajdajdaj!!!". Probowalam tlumaczyc, ze mleko z lodowki jest zimne, tylko lekko je podgrzeje, dodam kakao i zaraz mu je wrecze. Na nic moje tlumaczenia, po chwili wrzasku Nik pomaszerowal obrazony do pokoju. Po chwili weszlam tam, wyciagajac w jego strone kubek, a on swoim zwyczajem patrzy w przestrzen i nie reaguje. Pytam czy chce kakao, o ktore prosil. Zero reakcji. Mowie, ze skoro go nie chce, to dam je Bi. Spojrzal na mnie z panika w oczach, juz-juz raczka mu drgnela, zeby wziac kubek... Zlosc jednak zwyciezyla, odwrocil sie i stal dalej patrzac na sciane. Postawilam wiec kubek na stole, mowiac, ze jest tam jesli zmieni zdanie, po czym wrocilam do kuchni. Po kilku sekundach Kokus staje w bramce i oznajmia:
"Lubie!"
W pierwszej chwili nie zreflektowalam sie i odpowiedzialam:
"Co lubisz kochanie? Kakauko lubisz?".
Na to Niko znow, tym razem z wyrazna obraza w glosie:
"Lubie!!!"
Tym razem w koncu do mnie dotarlo. ;)
"Oooo, nieee lubisz? Mamusi nie lubisz?"
"Nie!" i spojrzal na mnie spode lba...

Strach sie bac. :)))

Poza jednak czestymi fochami, rykami oraz buntem, Niko to taki fajny maly "ludz". Przytulas, pieszczoch, gadula, klaun...Codziennie zachwyca i rozsmiesza. Pierwszy wymachuje raczka, wolajac "helou" do dzieci na placu zabaw. Zreszta, widzac inne dzieciaki, natychmiast leci za nimi, usilujac wlaczyc sie do zabawy. Mam nadzieje, ze ta towarzyskosc juz mu zostanie. :)
Ciekawa tez sytuacje zaobserwowalismy podczas konfliktow Nika z Bi. To Kokus predzej odda Bi obiekt sporu, niz ona jemu. On, niespelna dwulatek, ma wiecej rozsadku niz 3.5-latka...
Kiedy czasem jest niegrzeczny, matka udaje, ze jej przykro i placze. Niko patrzy wtedy z przejeciem, po czym wola: "Jus! Nie pac!" [Juz, nie placz]. Narazie nie ma jeszcze jednak samodzielnego odruchu, zeby podejsc i przytulic placzaca osobe. ;)

Bi przezywa od kilku tygodni fascynacje sukienkami i spodnicami, a wraz nia ktoz inny, jak nie brat? ;) Kiedy Bi zaczyna wielkie przymierzanie, Niko natychmiast porzuca inne zajecia i leci do szafy krzyczac: "Sienka [sukienka]! Pink! Pinses [princess - jakos tak to wymawia]". W ten sposob wlasnie dorobilam sie drugiej dziewczynki, ktora chce byc ksiezniczka i nosic sukienki, koniecznie rozowe... ;) Na codzien nie sprawia mi to kompletnie problemu, oprocz powiekszania stosu prania. Kiedy jednak Nik protestuje podczas ubierania sie do kosciola, odmawiajac ubrania wlasnych spodni i bluzki, za to lecac do szafy i drac sie, ze on chce sukienke, to juz az takie wesole nie jest, szczegolnie, ze zazwyczaj szykujemy sie na ostatnia chwile... ;)

Podsumowujac, udana ta moja "kinder niespodzianka". :)

Na koniec, tak jak ostatnio zrobilam przeglad moich ulubionych zdjec Bi, dzisiaj wrzucam nikowe. Chociaz wiekszosc jego zdjec pokazywalam juz raczej na blogu, ale niech bedzie - male przypomnienie. :)

Prosze bardzo - 4-dniowy Kokus. Ech, juz nie pamietam jak Potworki byly takie malenkie, ze plywaly w foteliku samochodowym...



Miesieczny pulpet. ;)



Niemal 5 miesiecy.



Osiem!



Roczniak z obowiazkowym guzem na czole. ;)



Pierwszy swiadomy snieg.



13 miesiecy.



Pietnascie.


 19 miesiecy.



I na koniec 21-miesieczna dziewuszka, jeszcze przed postrzyzynami... ;)



No i wlasnie stwierdzilam, ze to byl kiepski pomysl... Zblizaja sie urodziny Nika, przelomowy dzien, czuje sie lzawo i taka... rozmemlana... I jeszcze wzielo mnie na wspominki... Patrze na te zdjecia, wspominam i chlipie...

To co dopiero bedzie w dzien urodzin Kokusia? Chyba caly przerycze... ;)

poniedziałek, 10 listopada 2014

Weekendowe przelomy

To byl dopiero weekend!

Nadszedl czas na zmiany i zmiany te zostaly niezwlocznie poczynione! Dobra, nie az tak pilnie, bo o czesci z nich myslelismy i rozmawialismy od jakiegos czasu, ale jak to u nas bywa, duzo sie gadalo, a malo dzialo. Do czasu az cos mnie napadlo, jakies synapsy w mozgownicy zaskoczyly i w rezultacie przystapilismy do dzialania. Pod tym wzgledem dobrze sie z mezem uzupelniamy. Mnie jest straaasznie ciezko podjac decyzje, ale jak juz ja podejme, to sie nie cofam. Wyjatkiem byly obydwa porody, kiedy jakies 2 tygodnie przed terminem ogarniala mnie panika i piszczalam, ze ja sie poddaje i rezygnuje z tego calego cudu macierzynstwa... Oczywiscie wtedy M. stwierdzal bezlitosnie, ze na szczescie juz po ptokach i "jak weszlo, musi wyjsc". Brutal... No ale, wracajac do tematu... Ja dlugo podejmuje decyzje. Natomiast M. czeka tylko na sygnal, czasem "subtelnie" ponaglajac. Ale jak dam mu zielone swiatlo, nie czeka, tylko przystepuje do dzialania. Tak bylo i w miniony weekend.

A przepraszam, pierwsza rewolucja zdarzyla sie jeszcze przed weekendem, tylko zapomnialam o niej napisac. Mianowicie, moja piekna, wydrazona dynia, nie cieszyla sie dlugo statusem "Jack-o lantern". Zachecona iloscia miazszu, nie chcac aby sie zmarnowal, postanowilam sprobowac jeszcze raz moich sil z tym warzywem. Tym razem na slodko. Efekty wygladaly tak:


Na poczatek, wydrazone pestki zostaly wyplukane i wysuszone w piekarniku. Jak na sporej wielkosci dynie, pestek miala zadziwiajaco niewiele...
Miazsz zostal zas zmiksowany i... nie wiedzialam co robic z taka iloscia. :) Czesc zamrozilam w dwoch sporych pojemnikach. Jakas 1/8 dyni w koncu wywalilam (wiem Martus, zbrodnia!), nawet nie miksujac. A z reszty upieklam ciasteczka. Mniam, mniam... Pyszne, wilgotne, pachnace cynamonem i czekolada. A co najwazniejsze, przez dodatek dynii zawierajace choc troche zdrowych skladnikow. Nawet Potworki, ktore ku mojej rozpaczy wola "kupne" slodkosci, sie zajadaly! :)

W sobote upieklam tez babke na oleju. Nie mam niestety zdjecia, bo zostala zjedzona calutka w pol dnia!
Taaa... Stanowczo jesien nastraja mnie do pieczenia... Trzeba w koncu nabrac wprawy przed Swietami! ;) Tylko moj mikser cos mi przerywal i boje sie, ze zechce mu sie wysiasc przed samym Bozym Narodzeniam... :/


Na druga rewolucje, te z Was ktore posiadaja dwupokojowe mieszkanka, a wiecej niz jednego potomka, pewnie wzrusza tylko ramionami, bowiem dokonalyscie jej wieki temu. Prezentuje sie ona bowiem tak:



Dla jasnosci, wrzucilismy wreszcie oboje dzieci do jednego pokoju. A raczej "dorzucilismy" Nika do kompletu z Bi... Od dluzszego czasu sie nad tym zastanawialismy i rozwazalismy rozne opcje. Nasz dom bowiem posiada 4 pokoje, w tym 3 sypialne. Teoretycznie mamy wiec miejsce, zeby kazde z dzieci mialo wlasna przestrzen. To jednak tylko teoria. W praktyce nasz domek to taka "chatka Puchatka" i jak na dom ma naprawde malutki metraz. A w rezultacie malusienkie pokoiki. Stwierdzilismy wiec, ze poki dzieci sa male, niech mieszkaja razem. A raczej spia, bo oprocz nocy, pokoj dzieciecy jest niemal wcale nie uzywany. Bi i Niko, a za nimi cale zastepy zabawek, jakas dziwna moca ciagle dryfuja do salonu i reszty pomieszczen. :) Tak wiec lozeczko Nika znalazlo sie w pokoju Bi, my zas z ulga pozbylismy sie z wlasnej sypialni biurka z komputerem. Poniewaz, tak jak napisalam, pokoiki mamy malenkie, nie mozna bylo u nas przejsc po ciemku spokojnie naokolo lozka, zeby nie walnac sie bolesnie lydka, albo w rog loza malzenskiego, albo w krzeslo do kompa. Jesli chodzi o urzadzenie pokoi, wrocilismy wiec do stanu z czasow kiedy Niko byl malenki: sypialnia rodzicow, pokoj dziecka(ci), gabinet/pokoj goscinny. Z ta roznica, ze w "sypialni rodzicow" nie ma teraz zadnej dostawki w postaci kolyski czy biurka z komputerem. :)

Plan na "za kilka lat" jest taki, ze jak dzieciaki podrosna, aby odgracic nieco ich pokoik, kupimy lozko pietrowe. A za nastepne pare latek, pewnie oboje beda blagac o osobne pokoje, ale na ten czas planow jeszcze robic nie bede. ;)

Niko zareagowal na przeprowadzke z lekkim zdziwieniem, mimo, ze w sumie rzucilismy go poniekad na gleboka wode. Bi, zanim przenieslismy do dzieciecego lozka, kladlismy tam przez kilka tygodni na drzemke, zeby sie przyzwyczaila. A Nika sruuu, wywalilismy do drugiego pokoju. Pierwszego wieczora, kiedy go przebieralam na przewijaku (ktory jeszcze wtedy zostal w jego "starym" pokoju) pokazywal palcem na miejsce gdzie wczesniej stalo lozeczko i wolal z panika, ale i pretensja w glosie "tata ziablal, nu-nu-nu!", wyraznie oskarzajac rodziciela, ze ten zabral mu lozeczko. ;) Ale kiedy poszlam do pokoju dzieci, pokazalam, ze lozeczko tam jest, nietkniete, poczytalam jak zwykle ksiazeczki i wlozylam go do srodka, poszedl spac jak gdyby nigdy nic. :)

Przewidzialam, ze Niko moze miec problem z zaakceptowaniem nowej sypialni, ale nie przyszlo mi do glowy, ze Bi tez bedzie miala cos na ten temat do powiedzenia. A miala, ale raczej do nawrzeszczenia. W lot pojela co sie swieci i ze maja z bratem dzielic pokoj. Nie powiem, zeby jej sie to spodobalo. Posluchalismy krzykow, ze to jej pokoj, ona tam nie chce Kokusia, nie chce z nim spac i nie chce jego lozeczka. To dziecko ma naprawde silne poczucie wlasnosci... ;) Na szczescie Bi najwyrazniej potrzebowala sie wykrzyczec i wyrzucic z siebie emocje, bo potem juz nie protestowala, a nawet dopytywala sie kiedy Niko idzie spac do nowego pokoju. :)

Przy okazji przeprowadzki, dokonaly sie jeszcze dwie, malusienkie rewolucje.
Wraz z lozeczkiem, przenieslismy do pokoju dzieci szafke z przewijakiem. Strasznie jednak wystawal on na srodek i zagracal i tak juz ciasny pokoik. Czesc "przewijakowa" zostala wiec odkrecona, a Niko od wczoraj przewijany jest na caratkowym podkladzie, na podlodze. Moje kolana i kregoslup tego nie lubia, ale mozliwe, ze jakos po 2 urodzinach zaczniemy Nika odpieluchowywac, wiec to kwestia kilku tygodni. Jakos wytrzymam. ;)
Poza tym M. wpadl w szal porzadkow i rzucil sie na pudlo z zabawkami. W ten sposob pozbylismy sie wszystkich "dzidziusiowych" grzechotek, zabawek sensorycznych, a przy okazji chyba dziesieciu pluszowych maskotek. Ludzie maja jakas manie obdarowywania dzieci maskotkami! Moje dzieciaki maja kilka ulubionych, z ktorymi spia, a reszta siedzi na polkach i sie kurzy. Jak widze kolejnego misia podarowanego z okazji Swiat czy urodzin, to mam ochote zaczac wrzeszczec! :) Poza jednak maskotkami, wyrzucenie zabawek przyszlo mi ciezej niz bym przypuszczala. Kazda grzechotka kojarzyla mi sie z bezzebnymi usmiechami, obslinionymi podbrodkami i niezdarnymi, malymi lapkami probujacymi uchwycic upatrzona zabawke... Po prostu czulam sie, jakbym wraz z nimi wyrzucala czesc moich dzieci, chlip...


Trzecia  wieksza rewolucja byla chyba najtrudniejsza... Przyznaje, ze jest ze mnie glupia, sentymentalna baba... ;)



Kokus doczekal sie drugich w swoim zyciu postrzyzyn. :( Gdzie sie podziala moja slodka "dziewczynka"??? Gdzie kedziorki nad uszkami i karku, gdzie??? Chcialam mu zapuscic te blond kudelki, ale od spodu rosly mu gestsze, za to koncowki to byly takie cieniutkie piorka. W dodatku latem, kiedy wilgotnosc powietrza byla wysoka, zakrecaly sie w sliczne loczki. Teraz jesienia, przy suchym powietrzu, po prostu mu sterczaly na wszystkie strony... Uznalam wiec, ze trzeba je troche podciac dla wyrownania. A i tak pozwolilam M. podgolic tyl oraz boki, natomiast gore tylko lekko przejechac, dlatego roznica nie jest jakas kolosalna. Gdyby to od mojego meza zalezalo, pojechalby golarka rowno, po zolniersku! ;) Ale dla mnie, matki i tak buzia mojego dziecka zmienila sie niemal nie do poznania. :( Podczas calego procesu prawie sie poplakalam... A Niko, jak to on, siedzial grzecznie i wolal, ze boli tylko, kiedy golarka dotykala jego uszu, co oczywiscie wcale nie boli, tylko po prostu wibruje. :)


Jak rewolucje, to na calego! Czwarta wyjatkowo nie rodzinna, lecz pogodowa. Matka Natura nam tu jakies figle plata, cholercia jasnista! Popatrzcie:



Widzicie te zaznaczone przeze mnie symboliki na czwartek, piatek i niedziele? Dla scislosci dodam, ze chodzi o ten tydzien! To byla prognoza z piatku, teraz troche sie zmienila na lepsze, ale czy to nie jest przerazajace? W koncu jeszcze nie mamy nawet polowy listopada, a ona (Matka Natura) mi tu ze sniegiem wyjezdza??? Ja sie nie zgadzam!!!

Tak wiec Kobietki (sa tu w ogole jacys faceci?) cieszcie sie jesienia, bo niewiadomo ile ona jeszcze potrwa! :)

piątek, 7 listopada 2014

Kolejny rok...

... mi stuknal! :)

Nadal 3 z przodu, wiec nie odczuwam wiekszych schiz ani nie dopadaja mnie (prawie) refleksje na temat starzenia. Zreszta, 30-stke bardzo przezylam tylko dlatego, ze czulam sie wtedy straszliwie niepelna. To byl okres, kiedy instynkt macierzynski szalal na calego, a tu dziecka ani widu ani slychu, w dodatku trzydziecha na karku, zegar biologiczny tyka, po prostu recepta na depresje gotowa! ;)

A teraz? Teraz mam pelna rodzine, kochajacego (tak mi sie wydaje) meza i dwojke fajnych dzieciakow. O niczym innym nie marze, dobrze mi tak jak jest. A ze latek przybywa? Taka kolej rzeczy i na dzien dzisiejszy akceptuje nawet dodatkowe zmarszczki i cellulit. :)

Kolejna depreche przewiduje na 40-stke. ;)

Ale poki co:

Happy Birthday to ME!

;)))

PS. Wypilabym za swoje zdrowko (skoro w koncu moge), ale niestety na same urodziny rozlozylo mnie chorobsko i faszeruje sie prochami, ktore chyba nie lacza sie zbyt dobrze z alkoholem... :(

PS 2. Malzon wyjatkowo pamietal (szok, szok!) o moich urodzinach. Zlozyl mi rano zyczenia zdrowka, pomyslnosci oraz takie tam, po czym dodal dwuznacznie, ze chetnie by mnie urodzinowo hmm-hmm, no ale ze mam okres to sorry Batory...
A ja sie pytam: to mial byc prezent dla mnie, czy dla niego??? ;))

czwartek, 6 listopada 2014

Mam trzy latka, trzy i pol!

W sobote Bi skonczyla oficjalnie 3.5 roku. Wypadaloby wiec moze zanotowac conieco w blogowym pamietniku? Cos tylko o niej, dla niej? ;)

Coz wiec sie zmienilo (lub nie) w ciagu ostatnich 6 miesiecy?

Od okolo miesiaca Bi uzywa pasty z fluorem. Odwlekalam to w czasie, poniewaz poprzednia, niemowleca, Bi zawsze wysysala ze szczoteczki i polykala. Uznalam wiec (naiwnie), ze po prostu nie umie jej wypluc. Przy okazji bardzo przydal sie fakt posiadania mlodszego brata. Stwierdzilam bowiem, ze kiedys trzeba sprobowac, kupilam paste dla starszych dzieci po czym wzielam corke na pogadanke. Pokazalam jej nowa paste (na zachete kupilam rozowa w ksiezniczki) i wytlumaczylam, ze jest ona dla duzych dzieci, ale nie wolno jej polykac. Jesli mama/tata zobacza, ze Bi ja polyka, pasta zostanie schowana, a Bi znow bedzie uzywac tej dla dzidziorkow. Apel do ambicji mojej corki zadzialal bardzo skutecznie. Od pierwszej proby pieknie wypluwa paste i plucze usta. Przy okazji zaobserwowalam, ze jej zabki staly sie snieznobiale, podczas gdy przy stosowaniu tej niemowlecej, zawsze wydawaly sie zoltawe. Te "dzidziusiowe" pasty chyba wcale nie myja...

Po okresie "cofki w rozwoju", kiedy przez dobrych kilka miesiecy odmawiala samodzielnego ubierania sie oraz jedzenia, w koncu sie przelamala (podejrzewam, ze wplynal na to nikowy etap "siama") i znow poglebia samodzielnosc. Na dzien dzisiejszy potrafi sie sama rozebrac oraz ubrac (problem ma jedynie ze skarpetkami) i nakarmic. Nawet przy naprawde rzadkich zupach niemal nic nie rozlewa. Przy ubieraniu, radzi sobie zarowno z guzikami jak i zatrzaskami, o zamku blyskawicznym nawet nie ma co wspominac. Samodzielnie korzysta z toalety, po czym myje rece. Pelna samoobsluga! ;)

Niestety nadal meczymy sie z pieluchami na czas snu. Od czasu do czasu zdarzy sie Bi "lepsza" noc, kiedy nie posika sie wcale lub prawie wcale. W poprzednia niedziele M. zapomnial (!) zalozyc jej pieluche i mielismy wielkie szczescie, ze akurat trafila sie ta "sucha" noc. ; ) Ale juz dwa dni temu odebralam Bi od opiekunki ubrana w obce ciuchy, po czym zostalam poinformowana, ze Bi tak sobie podczas drzemki siknela, ze pielucha nie wytrzymala i zarowno spodnie jak i bluzka zostaly zalane...
W okresie Bozego Narodzenia planuje wziac caly tydzien wolnego i przy okazji chce wykorzystac ten czas na sprobowanie oduczenia Bi sikania w nocy. Gdzies przeczytalam, ze jesli dziecko nie trzyma moczu podczas snu, a parcie go nie budzi, to mozna samemu nastawic sobie alarm, budzic delikwenta i go wysadzac. To powinno nauczyc go budzenia sie na siusiu... Tak wlasnie planuje zrobic. Czy zadziala, to nie wiem, ale warto sprobowac. :) Nie trzymajcie mnie jednak jeszcze za slowo, bo mozliwe, ze jak przyjdzie co do czego, to zwyczajnie mi sie nie bedzie chcialo. Albo pierwszej nocy Bi urzadzi podczas budzenia taka awanture, ze mi w piety pojdzie i zrezygnuje. :)

Dodatkowym "sennym" problemem jest usypianie. Odkad M. niemal rok temu zostal zwolniony, a potem zaczal pracowac na dzienna zmiane, tak sie jakos podzielilismy, ze ja usypiam Nika, a on Bi. I nauczyl ja, ze sie kladl z nia do lozka i lezal az zasnela. Nie musze chyba tlumaczyc, ze mala gadzina szybko sie do tego przyzwyczaila? Na moje protesty, M. zawsze burczal, ze jemu to nie przeszkadza, to dlaczego niby sie czepiam. No to sie nie czepialam. Ale od jakiegos czasu sam tatus zauwazyl, ze takie usypianie jest jednak uciazliwe. Dzieciece lozko jest waskie, a barierka wbija sie w plecy, poza tym Bi pilnowala, zeby M. sie nie wymknal, co chwila przebudzala sie, zeby sprawdzic czy nadal jest i zasypianie trwalo nieraz 40-50 minut. M. najczesciej przysnal razem z nia i potem wkurzal sie sam na siebie, bo wychodzil stamtad polamany i spiacy. Nie mowiac juz, ze zostawalo mu niewiele z wieczora, zeby cos ogarnac lub pojechac na silownie. W koncu ktoregos razu M. wsciekl sie nie na zarty, ale oczywiscie na Bi, ze nie chce usnac, a nie na samego siebie. Ja tez dolalam oliwy do ognia bo parsknelam, ze sam doprowadzil do takiej sytuacji, wiec niech to teraz odkreca. Malzonek moj burknal cos niepochlebnego na moj temat, ale najwyrazniej wzial sobie to co powiedzialam do serca, bo zaczal rewolucje w usypianiu Bi. :) Na poczatek przestal sie z nia klasc, tylko siadal na lozko i udawal, ze patrzy przez okno. A od jakiegos tygodnia kladzie Bi, po czym mowi jej, ze zaraz wroci, po czym wychodzi z pokoju. Jak narazie dziala i Bi usypia (co za niespodzianka) w doslownie 5-10 minut! Ciekawe tylko kiedy skapnie sie, ze tatus robi ja zwyczajnie w balona? ;)

Poza tym Bi nabrala zwyczaju przychodzenia do naszego lozka w srodku nocy. Jestem bezradna, nie wiem jak jej tego oduczyc... Dotychczas zdarzalo sie czesto, ale nadal raczej sporadycznie. Ale od okolo dwoch tygodni zamienilo sie to praktycznie na co noc... :/ Na nasze tlumaczenia, ze zadne z naszej trojki sie nie wysypia, a ona ma swoje wygodne i sliczne lozeczko, Bi zaczyna opowiadac bajki, ze do jej pokoju przychodza w nocy kotki (???), poza tym jest tam ciemno i ona sie boi, a u nas jest jasno (zgadzaloby sie, bo wpada nam do sypialni swiatlo ulicznej latarni, a Bi ma pokoj od strony ogrodu), wiec przychodzi do nas...

Bi malo kiedy sama z siebie przytula sie czy wyznaje milosc. To nie ten typ. ;) Wlasciwie, to jak na razie nie uslyszalam jeszcze magicznego "kocham cie mamo". W najlepszym wypadku Bi przytula sie ze slowami "moooja mama". :) Niko sluzyl jej dotychczas tylko do popychania i szturchania, bawila sie z nim wylacznie kiedy grzecznie wykonywal jej polecenia. Pamietacie jak jeszcze dwa tygodnie temu, kiedy nasza suczka uciekla, Bi dopytywala sie czy bedziemy miec nowa Maye? Troche martwil mnie ten brak "namacalnej" wiezi. Podobnie jak ze wszystkim i tutaj postep przyszedl zupelnie nagle i niespodziewanie. Najpierw w weekend Maya miala jakis kryzys i najpierw zwalila w domu dwie kupy, a potem przegryzla kabel od alarmu. M. wsciekly wydusil przez zeby, ze trzeba tego cholernego szczeniaka oddac. Oczywiscie nie mowil powaznie, ale Bi sie przejela i wykrzyknela "Ale ja chce mac [miec] nasza Majusie!". :) Podobnie, wczoraj nie moglam przekonac Nika do opuszczenia placu zabaw. W koncu w akcie desperacji, powiedzialam do Bi: "chodz kochanie, jak Kokus chce, to niech sobie tu zostanie, my jedziemy do domku". Juz kilka razy musialam sie uciec do tej "sztuczki" i zawsze Bi po prostu za mna biegla, smiejac sie i dopytujac czy Niko zostaje na placu zabaw. Tym razem jednak zawolala z autentycznym przejeciem "Ale ja nie chce zostawic mojego Kokusia!". Czyli jakies tam przywiazanie jest, tylko na codzien nie umie tego okazac. :)

Moje starsze dziecko nie lubi sie bawic lalkami. Po swoj zabawkowy wozeczek siega tylko wtedy kiedy bawi sie nim Nik. I zaczyna sie szarpanina. :) Sama z siebie praktycznie nigdy nie wybiera zabawy lalkami, mimo ze ma ich raptem kilka. Zupelnie jej nie interesuja. Woli budowac garaze z klockow, rysowac lub lepic z ciastoliny. Z tym rysowaniem to ciekawa sprawa, bo bardzo czesto kiedy przyjezdzam po nia do opiekunki, Bi pokazuje mi pomalowane przez siebie kolorowanki. Widze, ze ladnie, rowno jej to wychodzi, wiec wielokrotnie podsuwalam jej w domu takie ksiazeczki. A Bi zawsze marudzi, ze to mama ma kolorowac, nigdy nie chce robic tego sama. W domu tylko rysuje. :)

Oprocz braku zabaw lalkami, Bi to typowa kobieta. Nie tylko moglaby sie przebierac piec razy dziennie, ale przy tym uwielbia sukienki oraz spodniczki. I tu jest mi wstyd, bo jako typ noszacy niemal wylacznie spodnie, nie pomyslalam o wprowadzeniu zbytniej dziewczecosci do szafy mojej corki. Bi ma doslownie dwie - trzy sukienki i ani jednej spodniczki. Ostatnio tak czesto zaglada do swojej szafy szukajac wyzej wymienionych czesci garderoby, ze zrobilo mi sie jej autentycznie zal. Pojade do sklepu i kupie jej kilka spodniczek, jeszcze pare sukienek i zapas rajstop. Jak tak je kocha, niech w nich chodzi, co tam. :) Poza tym Bi uwielbia kolor rozowy, ale tutaj juz sie raczej nie zlamie. I tak za duzo tego rozu nam sie do domu wkradlo. :)

Niedawno wspominalam tez o jezykowych "dinozaurach" Bi. Oprocz wspomnianej:

hosienki - ksiazeczki,

Bi zdarza sie tez dosc czesto powiedziec:

ja bibam - wypilam
kikiel - kocyk
zababab - plac zabaw

Teraz juz najczesciej uzywa poprawnych form, ale te "przezytki" nadal od czasu do czasu jej sie wymykaja. :)

Na koniec, Ania, mama Maksia, ostatnio zaproponowala "zabawe" we wspomnienia, polegajaca na wybraniu i zaprezentowaniu na blogu ulubionych zdjec naszych dzieci. Ochoczo zglosilam swoja kandydature, po czym nie bylo okazji sie wywiazac. ;) No, ale kiedy trafi sie moment lepszy niz podczas takiego podsumowania? ;) Przyznaje, ze strasznie trudno bylo wybrac tylko kilka z tysiaca fotek strzelonych w czasie ponad 3 lat. Najwiecej wpadlo z pierwszego roku, bo Bi wtedy tak szybko sie zmieniala... Prosze wiec bardzo, moje ulubione foty Bi:

3-miesieczna Mala Dama. W kapeluszu, jak przystalo na dame. :)



Bi - "Dziecko Boze". :) Piec miesiecy.



Polroczna Bi w wyjatkowym stroju. Dlaczego wyjatkowym? Ta sukienusie Starsza odziedziczyla po swojej matce. Tyle, ze malutki wczesniaczek - Agatka, dorosl do niej w wieku 9 miesiecy, natomiast 6-miesieczna Bi ledwie sie juz dopinala. ;)



Osiem miesiecy.



Jedenascie. Tylko wycalowac tego pysiaka! ;)



Trzynascie.



Niemal szesnascie.



Dwadziescia jeden.



Dwa lata!



Cos z trzeciego roku zycia...







Z czwartego jak narazie zdecydowanym faworytem jest:


poniedziałek, 3 listopada 2014

Po Halloween :)

A nasze Halloween bylo zupelnie nie-halloweenowe, o! ;) Nawet pomimo mieszkania w Stanach, gdzie ten dzien obchodzony jest chyba najhuczniej na swiecie...

Ale jak ma sie za meza fanatyka religijnego, to tak bywa... ;) Troche oczywiscie przesadzam, bo pomimo oporow, M. w koncu przyznal, ze fakt, ze dzieci przebiora sie (byle nie za wiedzmy i upiory) i pochodza po domach zbierac cukierki, nie uczyni z nich jeszcze satanistow. Nie mniej co sie nasluchalam to moje! A maz moj sypal argumentami jak z rekawa! ;) Najpierw ten o satanistach, skwitowany przeze mnie postukaniem sie wymownie w czolko. Potem o poganskim zrodle obchodow (artykuly na Onecie i Wirtualnej Polsce skutecznie go wyedukowaly :/), skwitowany z kolei przewroceniem oczami i kontrargumentem co do zrodla Swiat 1 i 2 listopada. :) Potem jeszcze wysluchalam o zyletkach i iglach w slodyczach (przyznaje, ze zdarzaja sie swiry majace takie pomysly) oraz o tym, ze Bi w zyciu nie podejdzie do obcej osoby ze slowami "trick or treat". Ani zadnymi innymi zreszta...  ;) Ostatni argument, plus to ze Bi smarcze, przekonaly mnie ostatecznie. Nie bylo wiec (w tym roku) przebieranek ani zbierania slodyczy. ;)

Ale, zeby nie bylo, matka "poswietowala" sobie w pracy. ;) Po pierwsze, kolega juz kilka dni wczesniej przyniosl lampion, co prawda plastikowy i z elektryczna lampka, ale bardzo klimatyczny:


Po drugie, pisalam juz o panujacej w pracy tradycji dekorowania cubicles (jak to sie po polskiemu nazywa nie mam pojecia) podczas czyjejs nieobecnosci? Tak udekorowali ja koledze wracajacemu akurat z urlopu:




A po trzecie, wyciagnelam z czelusci szafy moj coroczny t-shirt. Gosia, to zdjecie specjalnie dla Ciebie. Moj osobisty "zwyklak z kibla". :)



A po czwarte, ktos przyniosl w zeszlym tygodniu wielka miche slodyczy i pomimo prob ograniczenia, opycham sie nimi niemilosiernie... ;)

To wszystko oczywiscie nie znaczy, ze w domu Halloween zupelnie nie swietowalismy... Po prostu obchodzilismy je troche inaczej. :)

Zaczelo sie od kupna przeze mnie babeczek. Zalamalam sie przy okazji, bo wyszlam z pracy wczesniej zeby podjechac po ozdobne pysznosci, podjezdzam pod upatrzona piekarnie, a tam co? Pustka i napis, ze miejsce szuka nowego wlasciciela! Czasu na szukanie innej piekarni nie ma, podjechalam wiec pod najblizszy supermarket, gdzie kupilam babeczki, co prawda mniejsze niz planowane i pewnie naszpikowane chemia, ale jak sie nie ma co sie lubi...

Chcialam tez, skoro nie szlismy zbierac slodyczy, chociaz wyciac z dziecmi lampion z dyni. I tu kolejny zonk. Wiecie, Stany to taki dziwny kraj, ze choinek bozonarodzeniowych jest wszedzie pelno juz od konca listopada. Natomiast kilka dni przed Swietami uraczysz tylko marne, pol-lyse niedobitki. Tak samo dzieje sie najwyrazniej z dyniami. Jeszcze dzien przed Halloween widzialam ich cale rzedy w mijanym sklepie ogrodniczym. A w piatek, skoro juz tam bylam, najpierw szukalam w supermarkecie. Znalazlam, owszem, ale takie juz obrane i pociete. Ale przeciez nie o to mi chodzilo! Znowu, przeklinajac marnowanie czasu, podjechalam do sklepu ogrodniczego, modlac sie, zeby tam cholerne dynie nadal mieli. No, mieli. Moze z 5-6 ostatnich, wybor wiec zaden. Ale co tam, wazne, ze kupilam... Ale zaskoczenie nadal mnie nie opuszcza, bo za 3 tyg. Thanksgiving, a przeciez potrawy z dyni to (oprocz indyka) podstawa menu tego Swieta! A tu dynie z polek sklepowych poznikaly i zostaly zastapione przez rzedy Mikolajow i balwankow... :/

Najwazniejsze jednak, ze pomimo latania z wywieszonym ozorem, w koncu kupilam i babeczki i dynke. :) Babeczki w sumie najwazniejsze, bo tak sie sklada, ze 31 pazdziernika, to oprocz Halloween takze urodziny mego malzonka. Tak, tak, zwazajac na jego obecne poglady, on sam nie moze przebolec, ze urodzil sie wlasnie w ten dzien. ;)

Po zaliczeniu wiec ekspresowej rundki po sklepach, odebraniu dzieci od opiekunki, wysluchaniu histerii dochodzacej z tylnego siedzenia, bo oni chcieli na plac zabaw, nastepnych protestow ze strony synka, bo on chcial sie bawic w ogrodzie, mialam momencik, zeby rozebrac siebie i potomstwo, wcisnac swieczki w jedna z babeczek, przecwiczyc z dzieciakami kilka razy "Happy Birthday" oraz Sto Lat i juz bylo wygladanie przez okno za Panem Tata. :) Wtedy w te pedy zapalic swieczuszki i przywitalismy M. stojac w przyciemnionej kuchni, spiewajac i trzymajac cos takiego:


W sumie nic takiego nie przygotowalismy, ale niespodzianka sie udala. M. stanal jak wryty, po czym sie wzruszyl i nawet uronil lezke. Nie spodziewalam sie po tym moim mruku i twardzielu takiej reakcji, naprawde. ;) Co ciekawe, rozczulila sie rowniez Bi i zaczela plakac. Tylko Niko nie wiedzial co sie dzieje i nadal stal mruczac po swojemu "to lat, to lat...". :)

A potem najwazniejsze, czyli konsumpcja. ;) Niektorzy kulturalnie skubali przysmak paluszkami:



Inni poszli na zywiol:



A efektem byla iscie "wampirza" buzka, tylko kolor nie ten:



Dynie mielismy w koncu czas wydrazyc dopiero w niedziele, ale to jeszcze halloweenowy weekend, wiec chyba sie liczy, nie? ;) A, przepraszam, nie wiem czemu uzylam liczby mnogiej. Powinnam byla napisac, ze mialam czas wydrazyc ja dopiero w niedziele. :) Moj maz bowiem oswiadczyl, ze nie chce miec nic wspolnego z glupimi halloweenowymi zabawami i wyszedl z kuchni. Dzieci co prawda rzucily sie ochoczo do pomocy, ale coz... Niko uparl sie, ze zamiast lyzki uzyje widelca, a kiedy zabralam mu rzeczony sprzet (balam sie, ze wykluje sobie lub komus oko), strzelil focha i wybiegl z wrzaskiem. Bi z kolei nie wychodzilo lyzka kompletnie, a kiedy zaproponowalam, zeby uzyla reki, wsadzila ja w srodek raz, po czym wykrzyknela z obrzydzeniem "bleee, yucky, bede miala bludne lacki!". I rowniez sobie poszla... Zostalam wiec sama na placu boju. :) Oboje co prawda przychodzili co jakis czas sprawdzic postepy, ale nie mieli najmniejszego zamiaru pomagac. Za to chetnie przysiedli do dyniowej sesji zdjeciowej, inna sprawa, ze caly czas sie wiercili, marszczyli i Bog wie co jeszcze. :) Najlepsze ujecie wyszlo wiec tak:



Nieskromnie uwazam, ze jak na pierwszy raz, to dynia wyszla mi calkiem niezla. ;)

Zeby polskim tradycjom rowniez stalo sie zadosc, bylismy tez na grobach. W sobote nie tylko pizdzilo jak w Kieleckiem, ale jeszcze caly dzien lalo, uznalismy wiec, ze niedziela bedzie lepsza. Zreszta, tak naprawde to 2-giego jest swieto naszych najblizszych, ktorzy pozegnali sie juz z tym padolem. Pierwszego to dzien Swietych, a ci maja juz przypisane "swoje" dni w roku, niech wiec nie beda pazerni. ;) W niedziele przynajmniej nie padalo, natomiast wiatr nadal urywal glowy. Po wyjsciu z auta , Bi natychmiast podniosla wrzask, ze jej zimno. Natomiast Niko ruszyl biegiem miedzy nagrobkami, traktujac ta wyprawe po prostu jak spacer na swiezym powietrzu. ;) Bi rowniez po chwili rozgrzala sie marszem oraz zafascynowalo ja zapalanie zniczy. Nie mamy tutaj zadnej zmarlej rodziny, wybralismy wiec kilka opuszczonych, smutnych grobow i przy nich zostawilismy swieczki. Pod koniec wyprawy bylo juz niemal zupelnie ciemno i moglismy pokazac dzieciom magicznie oswietlony cmentarz. Tym razem oprocz zachwytu, wzbudzil on we mnie nieco nostalgii... Moze jeszcze kiedys dane mi bedzie byc w ten dzien w Polsce, zeby zlozyc kwiaty na grobie ukochanej babci...?