Tym razem to juz chyba, raczej, na pewno, nieodwolanie ostatni... ;) Chcialoby sie jeszcze i jeszcze, ale nie da sie ukryc, ze leci nam ostatni tydzien wrzesnia i chociaz pogoda nadal skutecznie udaje lato, to od piatku ma sie gwaltownie ochlodzic i w pazdziernik mamy wkroczyc juz bardziej jesiennie. Poza tym kolo domu jest huk roboty, ktorej M. latem, przy ciaglych wyjazdach i opiece nad Potworkami, nawet nie ruszyl. A ktora to robote przydaloby sie choc o krok (kroczek? Kroczuniek?) posunac do przodu.
Nawet sama przyczepke na zime trzeba odpowiednio przygotowac. Dobrze ustawic, bo kolami nie moze stac na golej ziemi, przeplukac wszystkie zbiorniki oraz rurki, wpompowac srodek przeciwko zamarzaniu, itd. Oprocz tego, porzadnie doczyscic (to juz zadanie dla mnie), na co w sezonie wiecznie brakowalo czasu. A na koniec przykryc plachta, a ta dobrze zamocowac, aby nie zwialy jej zimowe wichury.
Kolejny kemping musi wiec pozostac w sferze marzen (tych na lato, buuu...). Na pocieszenie zostaja rowery oraz majaczacy gdzies na dalekim (bardzo) horyzoncie, sezon narciarski.
A tymczasem Matce Naturze cos sie pomylilo i zamienila koniec sierpnia oraz koniec wrzesnia temperaturami! Juz od ponad tygodnia jest wyraznie cieplej, ale od soboty mamy upaly i to takie konkretne. Takich temperatur wraz z wilgotnoscia nie mielismy latem! A poczatek wrzesnia byl tak zimny, ze M. wyjal klime z okna. Teraz wiec zdychamy... :/ Jutro temparature przewiduja nieco nizsza, a od piatku zapowiada sie brutalne nadejscie jesieni, spoznionej o tydzien. Ma byc "zaledwie" 19 stopni. Tak, nie bijcie, wiem, ze 19 stopni to nie tak zle, ale dla mnie to bedzie szok termiczny! ;) Najgorsze sa jednak temperatury nocne, ktore znow zaczna spadac ponizej 10 kresek. A tak fajnie jest wychodzic rano do pracy w jednej, lekkiej bluzeczce... I niewazne, ze zaraz po przyjsciu do biura szybko musze zakladac bluze, bo klima wieje niemilosiernie. ;)
W kazdym razie, miniony weekend zaczelam od pakowania przyczepy.
A, przepraszam! Zaczelam od pikniku w szkole Potworkow. Tradycyjnie, szkola urzadzila "back to school picnic", ktorego glownym zadaniem jest zebranie funduszy na dzialalnosc kolka rodzicielskiego szkoly. Zabawa dla uczniow oraz ich rodzin to tylko ladna przykrywka. ;) W zeszlym roku podeszlam do niego bardziej entuzjastycznie. W tym, wybralam sie tylko dlatego, ze wczesniej zamowilam chryzanteme na frontowe schodki oraz miod z lokalnej pasieki, a te byly do odebrania wlasnie na pikniku. Pojechalam wiec tylko na chwilke, zeby odebrac zamowienie, ale wiadomo, ze Potworki nie odpuscily i chcialy sie pobawic z napotkanymi kolegami. W koncu zostalam tam okolo poltorej godziny, a wiekszosc z tego czasu spedzilam w kolejce do klauna robiacego rozne roznosci z balonow.
(W kolejce do klauna - jakies dzikie mieli miny :D)
Po odstaniu w kolejce 20 minut bowiem, Nik przebil swoj balonowy miecz w ciagu moze 10 min! :/ Oczywiscie nastapila czarna rozpacz, placz i zal. Co bylo robic, po raz kolejny stanelismy w kolejce, ktora w miedzy czasie zrobila sie dwa razy dluzsza. :/
Tym razem, kiedy Nik otrzymal kolejny miecz, czym predzej zabralam swojego kwiatka, sloiczki miodu oraz progeniture i ucieklam do domu, zanim ktores znow przebilo balonik i musialabym stanac w kolejce po nastepny. ;)
I wtedy wlasnie zaczelam pakowac przyczepke. :D
Tym razem na szczescie mialam tego pakowania niewiele. Jechalismy tylko na jedna noc i w koncu (oprocz czerwcowego wyjazdu) trafil nam sie kemping, gdzie nie straszyl zaden deszcz! Nie musialam pakowac zadnych kaloszy ani plaszczy przeciwdeszczowych. Z mysla o wieczorze, zapakowalam adidasy, bluzy i dlugie spodnie, ale okazalo sie, ze tylko Bi zalozyla legginsy. Noc byla duszna i ciepla i nikt inny nie mial ochoty ani na zakryte spodnie, ani buty. W rezultacie wrocilismy tak pogryzieni przez komary, ze w poniedzialek Bi wyladowala u pielegniarki szkolnej po masc, bo jej wychowawczyni nie mogla juz patrzec jak sie drapie. ;)
Sobota byla na wariackich papierach, bo musialam skonczyc pakowac przyczepke (jedzenia nie pakuje dzien wczesniej, bo boje sie, ze myszy sie do niego dobiora, a poza tym lodowka nie byla podlaczona), a oprocz tego Bi miala rano basen. Probowalam przekonac Nika, zeby pojechal z nami i sprobowal plywania jeszcze raz, ale urzadzil taki ryl, ze machnelam reka. Trudno, musze go wypisac i tyle. Pojechalam z sama Bi. Wrocilysmy... i juz byla pora, o ktorej planowalismy wyjechac, a jeszcze nie wszystko bylo gotowe. W koncu jak zwykle wyjezdzalismy spod domu o godzinie, o ktorej mielismy nadzieje byc juz na miejscu. ;)
Tak czy owak jednak, kemping uwazam za baaardzo udany (tylko za krotki, chlip)! :) Bylo goraco oraz slonecznie i takiej pogody nie powstydzilby sie przecietny lipiec, a mamy przeciez koniec wrzesnia! Jak tydzien wczesniej wsciekla bylam, ze M. nie chcialo sie jechac, tak teraz musze przyznac, ze wtedy bylo co prawda rownie cieplo, ale po poludniu. Do godziny 13 unosily sie zimne mgly i bylo dosc nieprzyjemnie. Normalnie San Francisco. ;) Tym razem juz od rana prazylo mocne slonce i mozna bylo zapomniec, ze wakacje juz dawno sie skonczyly. Przypominaly o tym tylko pustki na polu kempingowym.
Dziwie sie, ze przy tak pieknej pogodzie wiecej osob nie skorzystalo z ostatkow sezonu. Wiekszosc pol kempingowych w naszych okolicach, zamyka podwoje w polowie pazdziernika. W naszym Stanie, z powodu ciec budzetowych, zamkneli je juz po dlugim weekendzie na poczatku wrzesnia. :( Spodziewalam sie, ze wiecej osob zechce wykorzystac goracy poczatek jesieni, ale nie. Mielismy niemal caly "las" dla siebie, co z jednej strony bylo wspaniale (taka ciiiiszaaaa...), a z drugiej troche straszne, kiedy po jednej stronie w oddali majaczyl jakis namiot, a z drugiej zza krzakow ledwie widac bylo kawalek innej przyczepki. Poza tym ani zywego ducha. :)
(Zazwyczaj miedzy drzewami widac wszedzie zarysy przyczep, aut, namiotow...)
(A teraz niiic... Pusto...)
Normalnie ma sie naokolo pelno ludu, a tym razem towarzyszyly nam tylko wiewiorki i jakis uparty dzieciol, ktory walil w drzewa az w uszach dzwonilo. ;) Oraz osy, ktore wsciekly sie po prostu na tym polu kempingowym... Znowu czlowiek musial uwazac otwierajac drzwi przyczepy, zeby jakiejs nie wpuscic, a o zjedzeniu czegokolwiek na zewnatrz nie bylo mowy. :/
Oczywiscie, pomimo pustek na polu kempingowym, z najfajniejszych miejsc, ktore zaznaczylismy sobie na mapie podczas poprzednich wizyt, wszystkie oprocz dwoch byly zajete. ;) Na szczescie jedno udalo nam sie "chwycic". ;)
(Tu tez powinnismy widziec innych biwakowiczow gdzies za drzewami...)
Fajne, wchodzace gleboko w las od drogi dojazdowej.
(Kokus stoi przy samym wjezdzie na nasze miejsce)
A nawet droga jest w malo uczeszczanym miejscu. Poprzednie dwa razy na tym kempingu, trafilismy w ta sama okolice, przylegajaca bezposrednio do plazy nad jeziorkiem. Z powodu bliskosci jeziora to najpopularniejsza czesc pola kempingowego. Miejscowki sa malutkie, przyczepki oraz namioty upchane sa jedne przy drugich i bez przerwy przejezdzaja samochody. Z plazy korzystaja bowiem ludzie, ktorzy przyjezdzaja z zewnatrz zeby spedzic dzien nad woda, a i biwakowicze z dalszych zakamarkow pola kempingowego przyjezdzaja na plaze autami.
Chociaz, tym razem nawet ta czesc kempingu swiecila pustkami. :)
Nasza ostatnia miejscowka bylaby jednak spokojna nawet w szczycie sezonu. Jedyna jej wada bylo polozenie ponizej drogi i wyrazne zlebienia w gruncie, swiadczace o tym, ze podczas deszczu plynie tamtedy wartki potok. Zanotowalam sobie na przyslosc, ze miejsce # 146, to wylacznie przy ladnej pogodzie. :) Tym razem nie mialo to jednak zadnego znaczenia, bo nie spadla ani kropelka deszczu. Ba! Nawet sie nie zachmurzylo. :)
Spedzilismy popoludnie jezdzac na rowerach na plac zabaw oraz urzadzajac rundki po kempingu. Bi rozgryzala tajniki gry w badmintona:
Nik wolal jezdzic rowerem po wszystkich okolicznych wertepach:
(Otaczajace nas, puste miejsca dawaly mu mnostwo pola do popisu)
Oboje za to z pasja wdrapywali sie na okoliczne glazy, im wyzsze tym lepiej.
(To na miejscowce naprzeciwko, ktora usiana byla takimi sporymi glazami narzutowymi (?). Potworki dopytywaly, czy nastepnym razem mozemy zatrzymac sie wlasnie tam :D)
Wieczorem urzadzilismy obowiazkowe ognicho. Nie ma, ze goraco. ;)
W niedziele zjechalismy nawet nad jeziorko, ale ze woda byla juz wyraznie chlodna, a Potworki podziebione, wiec, pomimo upalu, nawet nog nie zamoczylismy (mozecie sobie wyobrazic te jeki i oburzenie). ;)
(Udajcie, ze nie widzicie tych strasznych faldek :D)
Oprocz tego udalo mi sie wypic spokojnie kilka kaw na swiezym powietrzu (w przeciwienstwie do wszelkiej masci zarcia, osy kawy najwyrazniej nie lubia, bo nie byly namolne :D). Zawsze powtarzam M., ze kawa nigdzie nie smakuje tak dobrze, jak na krzeselku turystycznym w srodku lasu! I to rozpuszczalna, ktorej normalnie nie lubie! :)
(Udalo mi sie strzelic calkiem niezla fote naszemu siersciuchowi. To nie lada wyczyn, bo Maya jest zazwyczaj w ruchu i nie znosi pozowac ;P)
I w zasadzie to caly kemping. W niedziele udalo nam sie dojechac do domu nawet na tyle wczesnie, ze zdazylismy sie na spokojnie rozpakowac, wstawic pranie i pojechac po pizze, bo z braku weekendowych zakupow lodowka swiecila pustkami. ;)
A ja juz tesknie za kolejnym wypadem. A jeszcze tyle miesiecy trzeba czekac! :(
Na koniec przedstawie Wam odrobinke hamerykanckiej fauny. Oto co zablakalo sie na podworko sasiada:
(To sa indory, jakby zle bylo widac :D)
Szkoda, ze to nie Thanksgiving, bylyby jak znalazl. ;)
(Katydid)
Trudno okreslic rozmiary na zdjeciach, ale to "bydle" mialo jakies 10 cm dlugosci! Tutaj zwie sie to-to Katydid. Probowalam znalezc polski odpowiednik, ale uparcie wyskakiwalo mi "duzy konik polny" albo "amerykanski konik polny". Nadal nie wiem wiec jak to nazwac po polsku, bowiem konik polny to nie jest. Jest z nim spokrewniony, owszem, ale blizej mu do swierszczy, ze wzgledu na sposob w jaki wydaja dzwieki. A glosy wydawane przez katydid sa bardzo charakterystyczne (i glosne!). Przez kilka lat, nie wiedzac co nam tak halasuje na ogrodzie, myslelismy z M., ze to jakies dziwne zaby! :D
Oprocz tego, kilka dni temu, lazil nam po tarasie sporych rozmiarow patyczak. Zdjecia nie mam bowiem Potworki urzadzily wojne o to, kto stworzenie potrzyma. Balam sie, ze rozerwa biedaka, zajelam sie wiec ratowaniem zamiast pstykaniem fotek. ;)
Poza tym, malzonek moj dotrzymuje slowa i wzial sie za robote kolo domu. Na pierwszy rzut poszedl taras. Wymontowal tylne schodki, oderwal porecz i co? I tragedia! Wszystko sprochniale na wior, glowna deska "nosna" zbutwiala tak, ze wyrastaja z niej grzyby (autentyczne grzyby, nie jakas tam plesn, szkoda, ze zdjecia nie mam!), a niektore gwozdzie tak zardzewialy, ze zniknely, zostaly tylko glowki. ;) M. kreci glowa i klnie na potege, ale jakos mi go nie zal, bo o tym tarasie gadam mu juz dobre dwa lata. W tym roku juz naprawde uwazalam, zeby nie stawac z samego brzegu schodow, bo balam sie, ze deska pod spodem nie wytrzyma mojego ciezaru. Obawialam sie tez, ze zima drewno potrzaska tak, ze zalamie sie nawet pod Potworkami. :/
Dobrze wiec, ze moje zrzedzenie (i wlasne postrzeganie - w koncu trudno nie zauwazyc, ze taras sie sypie) w koncu przynioslo efekty. Na poczatek wystarczy wymienic belki po dwoch stronach i taras spokonie posluzy w starej formie przez kilka lat. A potem... potem bedziemy sie znow martwic... ;) M. przebakuje cos o przebudowaniu calego tarasu, ale tu zostawiam mu juz wolna reke. W koncu to on utknie przy robocie na miesiac albo i wiecej. ;)
Na tym koncze i pozdrawiam chorobowo! :/ Syn moj podzielil sie ze mna wirusem (jaki kochany!) i mimo nadal wspanialej pogody smarcze, chrzakam, lzawia mi oczy oraz zupelnie stracilam wech i smak. Coz, facetem nie jestem, nie umre, a w kazdym razie nie na katar. ;)