Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 26 maja 2022

Troche normalniejszy tydzien

Poniewaz nasz grafik jest sam w sobie napiety, wiec stwierdzam, ze lubie przynajmniej kiedy wszystko odbywa sie w te dni kiedy powinno, bez zadnych zmian ani dodatkowych spraw. Zmiany wprowadzaja chaos i ryzyko, ze cos umknie pamieci. ;) Tydzien bez wiekszych "przesuniec" (bo zwykle cos drobnego sie zadzieje) uznaje za luzniejszy i wlasnie taki byl ten miniony. 

Zapomnialam Wam napisac w poprzednim poscie, ze podczas meczu Kokusia okazalo sie, ze dwoch chlopcow z przeciwnego zespolu bylo polskiego pochodzenia. Nik rozpoznal znajomy jezyk i poinformowal ich, ze rowniez mowi po polsku, na co chlopcy pochwalili sie, ze znaja slowo ku*wa. Naprawde?! Nie ma normalniejszych wyrazow, no nie ma... :/

A sobote, 21 maja, rozpoczelismy od... meczow. Jakzeby inaczej. ;)

Pilkarzyki :)
 

Przyznaje jednak, ze sezon pilkarski mi tym razem smiga jak szalony. A moze po prostu dzieje sie tyle, ze to nie o pilke chodzi, lecz sam czas zapiernicza. :) W miniona sobote trafilo mi sie jak slepej kurze ziarno, bo Potworki mialy mecze w tym samym kompleksie sportowym i o tej samej godzinie. Obie rozgrywki rodzielalo tylko jedno, nieuzywane boisko. Mecze byly na 10:15, wiec moglismy sie wyspac, nie mowiac juz o tym, ze za jednym zamachem odbebnione obydwa, na boiskach kwitlam wiec tylko 1.5 godziny. :) Pechowo, sklepiki byly zamkniete, a specjalnie nie pilam rano kawy zeby nie chcialo mi sie sikac, z mysla, ze kupie sobie w czasie meczow. No i przez to, ze mecze byly jednoczesnie, spedzalam na kazdym po 15 minut, chodzac w te i nazad, a jeszcze wpadlam na sasiadke, wiec sobie pogadalam. ;)

Tu musial byc jakis niespodziewany zwrot akcji, bo Bi nawet na pilke nie patrzy ;)
 

W rezultacie nie moglam uwaznie sledzic rozgrywek, a wyniki powiedzialy mi dopiero pozniej Potworki. Juz jednak wyrywkowo ogladajac mecze widzialam, ze zespol Nika gral przeciwko jakiemus bardzo slabiutkiemu, a Bi przeciwnie - dostaly bardzo mocne przeciwniczki. Dodatkowo trener dal na bramke dziewczynke, ktora byla bramkarzem kilka razy i niestety, ale pilka wylatuje jej sama z rak. A "tamte" dziewczyny mialy niesamowite napastniczki, ktore szybko wbily sobie 4 bramki. W drugiej polowie trener postawil na bramce inna dziewczynke, zmienil tez obrone na mocniejsza (trafilo sie Bi) i "nasze" zawodniczki zaczely pomalu odrabiac straty. Niestety udalo im sie wstrzelic "tylko" 3 gole, wiec ostatecznie przegraly. Za to kiedy podeszlam zeby zabrac Kokusia kiedy jego mecz sie skonczyl, okazalo sie, ze panicz wsciekly.

Nik przy pilce
 

Zdziwilam sie, bo nawet przy takim wyrywkowym ogladaniu widzialam, ze wbili 3 gole raz za razem. Pytam wiec o wynik. Odpowiada, ze 7:0. No to wygraliscie przeciez? No, wygralismy. No to skad wscieklosc?! :O Okazalo sie, ze nie wiem co za fory miala przeciwna druzyna, ale skoro "nasi" ich po prostu zmietli, wiec sedzia wraz z trenerem (naszym!) zaczeli ich stopowac. Obrona nie mogla przekraczac srodkowej linii, trener ponoc co chwila cofal zawodnikow... Dziwne. Wygladalo jakby robili wszystko zeby tamci mieli choc najmniejsza szanse dobiegniecia do bramki. I mimo, ze pisalam ostatnio, ze szkoda mi innych zespolow kiedy przegrywaja az tak sromotnie, to jednak takie powstrzymywanie wygrywajacych na sile, wydaje mi sie troche przesadzone. Czesc tych dzieciakow, w tym Nik (ale tyczy sie to wszystkich druzyn), od jesieni przejdzie do starszej wiekowo grupy. Bedzie wiecej zawodnikow na boisku (teraz graja 7x7, a bedzie 9x9) i ogolnie gra zacznie byc na wyzszym poziomie, bo dzieciaki starsze, bardziej doswiadczone i z lepsza koordynacja. Naprawde bedzie wychodzic kto ma talent, a kto gra zeby sobie pobiegac po boisku. Takie usilne proby dania szansy na gola wydaja mi sie juz za dziecinne dla 9-10 latkow...

Potworki mialy niesamowitego fuksa z pogoda. Na ten dzien zapowiadano bowiem fale upalow, telefony pipczaly ostrzezeniami przed wysoka temperatura, itd. Tymczasem rano bylo pochmurno i 18 stopni. Pamietajac mecz z piatkowego wieczoru, kiedy mialo byc juz cieplej, a przemarzlam jak cholera, na sobotnie mecze rowniez wzielam sweter, ale dobrze ze ostatecznie zostawilam go w aucie, nie bylo bowiem moze goraco, ale zdecydowanie wilgotno i dusznawo. Nie mniej, dzieki temu, ze nie bylo slonca, Potworki rozegraly mecze przy znosnych temperaturach. Akurat szlismy do auta po rozgrywkach, kiedy wyszlo slonce i momentalnie zrobilo sie ponad 30 stopni. Do tego wysoka wilgotnosc i powietrze bylo niczym zupa. :/ Pojechalam z Potworkami szybko po kawe, a dla nich po napoje, potem zas do domu. To "szybko" to taka przenosnia, bo nasze miasteczko bylo tak zakorkowane, ze droga zajela prawie dwa razy tyle, ile powinna. Az zalowalam, ze po meczach nie wrocilam jednak od razu do domu. Kawe moglam sobie w koncu machnac w chalupie... W rezultacie wpadlismy tylko, zapodalam dzieciakom i sobie szybki lunch i po pol godzinie znow wybywalam z Kokusiem z domu. Mlodszy mial ponownie zawody plywackie i jak zwykle, mimo ze w minionym tygodniu kilka razy upewnialam sie, czy na pewno chce grac rano mecz a potem plywac, w sobote zaczal marudzic, ze woli zostac w domu... Nie ma tak dobrze! Pojechalismy i Mlodszy jak zwykle swietnie sie bawil.

Morsik :D
 

Mnie przypadlo tym razem mierzenie czasu, wiec jednego z wyscigow Nika zapomnialam nagrac, drugi nagralam, ale trzymalam telefon tak krzywo, ze nie da sie tego ogladac i dopiero dwa pozostale mam nagrane porzadnie. ;) Poniewaz sporo dzieciakow odwolalo udzial (mozliwe, ze rodzice, skuszeni piekna pogoda, woleli ruszyc w plener), trener pozmienial troche wyscigi z listy, ktora wyslal w czwartek. Zmienial na ostatnia chwile, a potem, zeby skonczyc w miare wczesnie, laczyl numerki i w rezultacie mielismy takie kwiatki, ze np. dwoje dzieci bylo przydzielonych do tej samej linii. :D Te starsze nic sobie z tego nie robily, ale mlodsze od razu mialy panike w oczach. ;) Nik w koncu plynal 50m kraulem, 100m kraulem, 50m stylem grzbietowym i 25m jego znienawidzonym stylem motylkowym. ;) Styl jest trudny, trzeba przyznac, Mlodszy ma do niego wielka awersje i na poczatku zaczal cos przebakiwac, ze on nie plynie. Na szczescie sam wzial na siebie poprawke i nie musialam interweniowac. 

Nik juz doplynal i patrzy na konczacego wyscig kolege
 

Zreszta, trener kiedys opowiadal, ze widzial juz mlodsze dzieci, ktore w akcie buntu wrzucaly karteczki (a te sa wazne, bo na nich zapisuje sie imie, styl, odleglosc i na koniec odmierzony czas) do wody lub darly na strzepy. :D Ponownie brakowalo dwoch najszybszych chlopcow, a jeszcze jeden z Kokusiowej grupy wiekowej byl chory, wiec Mlodszy w sumie scigal sie z tylko jednym kolega albo sam, bo chociaz trener laczyl go z dziewczynkami, to one oceniane sa osobno. Chlopak caly zadowolony, bo znow lekko wygral sobie wszystkie cztery wyscigi. Kokusio cierpi na brak ducha sportowego i nie ma dla niego znaczenia, ze wlasciwie to nawet nie musial sie wysilic. Wazne, ze wygral i juz. :D

Wlasnie doplywa (czyli zaraz rabnie glowa w sciane basenu :D), a dwoje plywakow jest jeszcze w polowie basenu
 

Dzieki temu "laczeniu", cale zawody skonczyly sie w godzine z hakiem. Po wyjsciu z goracego, dusznego basenu... nie odczulismy zadnej roznicy, bo na zewnatrz bylo rowniez goraco i duszno, a w dodatku napierdzielalo slonce. :D Wrocilismy do domu i wiekszosc popoludnia przelezelismy na kanapie i fotelach, wcinajac lody, bo na nic innego nikt nie mial apetytu. A, przepraszam, wstawilam pranie, bo niestety ale kosz pekal juz w szwach. ;) Dopiero okolo 16 stwierdzilam, ze nie moge tak zmarnowac dnia wolnego... Wyjrzalam przez okno i upewniwszy sie, ze za domem jest juz z grubsza cien, postanowilam na spokojnie i bez pospiechu cos zdzialac. Tak zeby popchnac roboty ogrodowe do przodu, ale sie nie zajechac. ;) Co prawda troche sie przeliczylam, bo zabralam za ladowanie na taczke kory (tu dzielnie pomagaly Potworki) i rozkladanie jej potem na rabatkach. Musialam niestety poprawic kilka miejsc, w ktorych kore rozlozylam wczesniej, bo zaczelam tam od doopy strony i najpierw rozsypalam ladnie "drzazgi" :D, a potem sadzilam tam kwiatki i kora zostala wymieszana z piachem. :/ Jak zabralam sie za poprawianie i rozkladanie kory w nowych miejscach, tak nagle zrobila sie 18:30, a ja nie skonczylam. W tym momencie bylam juz jednak tak padnieta, ze stwierdzilam, ze pal to licho; dokoncze kiedy indziej. Kiedy? Nie mam zielonego pojecia, bo nie styka mi na nic czasu. :D 

Wieczorem zalozylismy optymistycznie, ze w nocy temperatury spadna i sypialnie sie schlodza, pozostawialismy wiec otwarte okna, ale klimy nie wlaczalismy. O naiwni! Temperatura spadla, ale nawet nad ranem wyniosla ponad 20 kresek, wiec noc byla... ciezka. ;) Czlowiek caly czas sie przebudzal i krecil, probujac znalezc chlodniejszy kawalek przescieradla. Tak naprawde najlepiej mi sie zasnelo po 6 rano, kiedy zaraz trzeba bylo wstawac.

W niedziele chcialam choc troche znow porobic w ogrodzie, ale wyszlo inaczej. Malzonek pojechal nad ranem do pracy, ale wrocil akurat zeby wyszykowac sie i pojechac na msze. Po kosciele oczywiscie po kawe, a pozniej przyjechal moj tata. O dziwo chcial kawy i to goracej, a ja szykowalam raczej lody i lemoniade. ;) Temperatura bowiem ponownie poszybowala do 34 stopni i bylo po prostu strasznie. Zanim jednak senior rodu (:D) przyjechal, napisala do mnie sasiadka, ze jest z mlodsza corka na lekcji tanca, ale starsza jest w domu, wiec moze Bi chcialaby przyjsc sie pobawic. Malzonek akurat wybyl na zakupy przed-kempingowe i po pizze, bo w taka pogode nikomu nie chcialo sie stac przy garach, wiec wyslalam tacie sms'a, zeby wszedl garazem, a sama zaprowadzilam Starsza do sasiadow. No wiadomo, ze nie przepuscilaby takiej okazji. ;)

Bi pedzi przodem, bo nie moze sie doczekac, a Nik oczywiscie na deskorolce
 

A tam... zaskoczylam kompletnie sasiada, bo okazalo sie, ze malzonka zaprasza kolezanke corki, ale nie informuje o tym fakcie meza! :O Glupio mi bylo i przeprosilam, ale sasiad to sympatyczny gosc i odpowiedzial, ze nie ma sprawy, on i tak siedzi w domu, wiec niech dziewczyny sie pobawia. Wrocilam z Kokusiem do domu, gdzie czekal juz moj tata. Posiedzial, zjadl kawalek pizzy przywiezionej przez ziecia, lody, wypil kawe i jednak szklanke lemoniady, po czym pojechal, a ja stwierdzilam, ze czas upomniec sie o corke. Minely juz 2 godziny odkad byla u sasiadow i co prawda sasiadka napisala, ze sama ja potem odprowadzi, to stwierdzilam, ze nie ma co przesadzac. Zanim jednak zdazylam wybyc z domu, Bi wrocila... z kolezanka i oznajmily, ze chca lody i zraszacz. Suuuper. :/ Obiecalam Bi zraszacz dzien wczesniej, ale nic nie mowilysmy o obcych dzieciakach przychodzacych na zabawe... Lodow na szczescie mielismy sporo, bo zrobilam zapasy spodziewajac sie weekendowych upalow. ;) Zraszacz to tez tylko kwestia podlaczenia do weza ogrodowego. Dzieciaki przebraly sie w stroje (Bi pozyczyla swoj kolezance) i ruszyly do zabawy. Nawet Nik dolaczyl, choc troche mu to zajelo. Upal upalem, ale woda bezposrednio z weza byla oczywiscie lodowata. ;)

Ten nasz zraszacz nie dziala jak trzeba. Powinien miec spirale wody posrodku, ale niestety, pryska tylko pojedynczymi strumykami... ktore jednak wystarczajaco mocza i chlodza ;)
 

Z racji jej temperatury, dzieciaki poganialy pol godziny, po czym jednak zmarzli i woleli sie wytrzec i przebrac w zwykle ciuchy. Zanim to nastapilo, przyznaje ze nawet ja przebieglam pare razy przez strumien wody. Az mi dech zaparlo i przemoczylam sukienke doszczetnie, ale jak sie orzezwilam, ha! :D Reszta popoludnia uplynela juz pod znakiem irytacji niestety, za sprawa Starszej. Norma. ;) Zaczelo sie niewinnie. Dziewczyny siedzialy w kuchni i nagle slysze odsuwane drzwi tarasowe. Najpierw pomyslalam, ze chca sie pobawic na ogrodzie, ale cos mnie tknelo i zawolalam do Bi gdzie ida. "Idziemy do A." :O No jasne, po co matke pytac o pozwolenie... Idziemy i juz. :/ Powiedzialam, ze nie ma mowy. Dochodzi 16, idzie wieczor, trzeba pomalu myslec o kapieli i przygotowywaniu sie na tydzien szkoly, a nie latac po sasiadach. A mi nie chce sie zaraz po nia lazic. No to panny pytaja czy A. moze jeszcze chwile zostac. Zgrzytnelam zebami, ale sie zgodzilam, bo krepowalam sie ochrzaniac Bi przy kolezance. Dziewczyny bawily sie wiec dalej, ja wstawialam i skladalam prania i po cichu czekalam, ze sasiadka napisze w koncu, ze corka ma wracac do domu. :) Nic takiego jednak sie nie stalo, wiec kiedy zobaczylam, ze dochodzi 17, powiedzialam Starszej, ze biore Nika do kapieli, a ona niech sie pozegna z kolezanka. Jesli chce ja odprowadzic, prosze bardzo, ale potem ma natychmiast wracac do domu, bo idzie od razu pod prysznic. Dziewczyny wiec poszly, a ja zabralam Mlodszego na gore do lazienki. Dojscie do sasiadow zajmuje jakies 2-3 minuty, tymczasem mija 15 minut, a Bi nie ma. Mija kolejne kilka, koncze kapac Nika, a ona dalej nie zdolala wrocic! Pisze do sasiadki juz lekko wku*wiona (ale i zaniepokojona), czy Starsza nadal jest u nich, bo powiedzialam jej wyraznie, ze ma od razu wracac. Sasiadka nie odpisuje, ale po chwili pojawia sie w koncu Bi. Pytam gdzie tak dlugo byla, skoro polecilam ze ma tylko odprowadzic A. i wracac? No przeciez szla... Odpowiedz oczywiscie prychnieta lekcewazaco i z przewrotem oczu (czego sie matka czepiasz), z jednoczesnym gapieniem sie w tableta, zamiast na mnie. Przyznaje, ze te jej zachowania tak mnie wpieniaja (a jeszcze przed okresem bylam), ze nerwy mi puscily i pannica dostala solidna zje*ke. Za caloksztalt. Za to, ze jeczy przez caly weekend, ze kolezanke i kolezanke, jak nie jedna to inna, kiedy tlumaczymy setki razy, ze chcemy w dni wolne odpoczac, a nie pilnowac obcych dzieciorow. Ze mysli iz sobie bedzie przychodzic i wychodzic bez pytania i kiedy jej sie podoba. Ze kiedy mowie, ze ma od razu wracac, to nie znaczy, ze ma jeszcze 10 minut ganiac z kolezanka i isc specjalnie powloczac nogami! Trzasnelam przy okazji pokrywa tableta i zarzadalam spojrzenia na mnie kiedy do smarkuli mowie! Nie myslcie jednak, ze Bi spuscila wzrok i przeprosila. O nie! Ona jeszcze odpyskowywala i usilowala sie wyklocac ze nic nie zrobila, az w koncu M. huknal zeby przestala dyskutowac, tylko zabierala doope w troki (oczywiscie nie takimi slowami :D) i maszerowala na gore do kapieli. Bi sie poplakala, ale to byl placz wscieklosci. Kiedy poszlam za nia zeby ustawic jej temperature wody, wysyczala doslownie ze sama sobie ustawi i... otrzymala kolejna zje*ke. Uswiadomilam pannice, ze robie dla niej naprawde duzo, moze nawet az "za" duzo, ale oczekuje minimum, jesli nie wdziecznosci, to chociaz respektu. Umylam jej potem jeszcze plecy i pomoglam z wlosami, ale poza tym, przez reszte wieczora nie mialam ochoty nawet sie do niej zblizac. A ona nie przeprosila. Mowie Wam, boje sie co bedzie za jakis czas, jesli sa z nia takie przeprawy kiedy ma ledwie 11 lat...

W poniedzialek fala upalow (ledwie 2-dniowa) odeszla w zapomnienie. Rano bylo 15 stopni i zimny, porywisty wiatr. Czekanie na autobusy bylo niezbyt przyjemne, a ten Nika oczywiscie znow przyjechal 20 minut pozniej. Gdyby nie to, ze od czasu do czasu jednak zajedzie wczesniej, a takze ze Starszej przyjezdza o czasie, juz dawno przestalibysmy wychodzic tak wczesnie z domu. Choc tego ranka przezylismy chwile paniki, bo w polowie drogi uslyszelismy charakterystyczny warkot duzego silnika. O tej porze roku liscie na drzewach i krzakach sa juz w pelni rozwiniete, wiec nie moglismy dojrzec, co jedzie; trzeba bylo biec. Coz, falszywy alarm. Tym razem to zwykla ciezarowka. ;) Po odjezdzie dzieciakow jak zwykle troche ogarniania, wstawianie zmywarki, a potem trzeba bylo ruszac do pracy. Tam... niespodzianka, z tych niepozadanych. Najmlodszy pracownik przyjechal na godzine, po czym... oznajmil ze jego macocha ma pozytywny test na koronaswirusa, wiec on tez musi zrobic test i izolowac sie 5 dni. Posprawdzal cos tam jeszcze i pojechal. Najpierw machnelam reka, ze musi sie izolowac, to musi, dla mnie nawet fajniej jak go nie ma. Potem jednak sekretarka wspomniala cos, ze zanim wroci on tez bedzie musial zrobic test i jesli wyjdzie mu pozytywny, to my wszyscy tez bedziemy zmuszeni sie przetestowac! Tu juz sie wkurzylam, bo nie mam ochoty dziabac sobie w nosie patyczkiem. No i po co gowniarz w ogole do pracy przyjezdzal?! Skoro wiedzial, ze macocha robi test, to dlaczego nie zostal w domu zanim ona nie otrzyma wyniku?! Chyba ze nie wiedzial, co jest dziwne skoro mieszkaja w jednym domu, ale nie niemozliwe. Wiecie, to jest taka rodzinka jak czasem w filmach. Rozwiedzeni rodzice, mlody z bratem mieszkaja z ojcem oraz macocha i jej synem, a matke odwiedzaja od czasu do czasu. To jest zreszta juz ich druga albo i trzecia macocha, bo ojciec lubi zmieniac zony... :O W sumie chlopaki sa juz dorosle i maja swoje zycie, wiec pewnie wszyscy zyja sobie tak razem ale osobno... :/

Z innej beczki, roztrzepanie mojej sasiadki czasem sie na cos przydaje. To jest kobieta bardzo madra, starannie wyksztalcona, zajmuje wysokie stanowisko... Ale jesli chodzi o sprawy szkolne swoich dzieci, to wiecznie sie gubi, nie czyta maili, itd. Przez 4 lata nasze corki byly zawsze w tej samej klasie (cud przy tutejszym systemie), wiec zwykle jak nie byla czegos pewna, pisala do mnie. Ciekawe jak sobie radzila w tym roku, kiedy dziewczyny rozdzielili? ;) W kazdym razie, do szkoly Kokusia chodzi jej mlodsza corka, ale do klasy nizej. I w poniedzialek sasiadka wyslala mi sms'a, czy jade na art show do szkoly i ze jak fajnie, ze potem Nik i jej mala beda mieli koncert. Coz... musialam ja uswiadomic, ze i wystawa prac plastycznych i koncert byly osobiscie tylko dla IV klas (a wiec nie dla jej corki, ktora jest w III klasie), koncert w dodatku tylko dla dzieci, ktore uczeszczaly na chor i/lub orkiestre. Sama zas (wewnetrznie) palnelam sie w lepetyne, bowiem o tym wydarzeniu... zapomnialam! Mialam zapisane w komorce, ale juz na kalendarzu sciennym nie i prosze bardzo... O maly wlos a bym zapomniala, ale na szczescie sasiadka zupelnie nieswiadomie mi przypomniala. ;) Powstal maly dylemacik, bowiem wystawa byla od 17:00, zas na 17:30 Nik mial trening na basenie. Szybko zdecydowalam, ze pojedziemy na art show, popatrzymy na "dziela" Kokusia, a potem wrocimy predko do domu i pojedzie z M. na basen. Najwyzej sie kilka minut spozni. I tak fuks, ze nie bral udzialu w koncertach, bo musialby trening w ogole pominac. A nie bral, bo w przeciwienstwie do szkoly Bi, gdzie orkiestra, zespol lub chor sa obowiazkowe i odbywaja sie w czasie lekcji, u Kokusia sa to zajecia pozalekcyjne. Tylko lekcje gry na skrzypcach wlaczone sa w normalny grafik. Nik na chor kompletnie nie mial ochoty chodzic, orkiestre rozwazal, jednak, jak to on, kompletnie nie mogl podjac decyzji. Nie mowil, ze nie i koniec, ale przeciagal z tygodnia na tydzien. Uplynal termin zapisu, pozniej napisalam do nauczycielki czy jeszcze Mlodszy moze dolaczyc, ona odpisala, ze oczywiscie, a Nik dalej sie namyslal... W koncu wkurzylo mnie to jego niezdecydowanie i sama zdecydowalam, ze nie. A przewazyla bardzo prozaiczna rzecz, mianowicie pora zajec. Tak jak napisalam, w szkole Bi sa w czasie godzin lekcyjnych. U Kokusia traktowane sa jako zajecia dodatkowe, ale zamiast pozwolic dzieciakom zostac na nich po lekcjach, sa przed. Zaczynaja sie o 7:30 rano i stwierdzilam, ze jak mam zrywac siebie i Nika bladym switem na zajecia, co do ktorych on nie jest na 100% przekonany, to dziekuje. Gdyby Mlodszy bardzo chcial chodzic, nie ma sprawy, poswiecilabym sie. A tak to darowalam sobie, tym bardziej, ze musialabym do szkoly i z powrotem pedzic na wariata, bo o 7:45 trzeba by wychodzic z Bi na autobus... W kazdym razie, przed 17 wyruszylismy na cos, co szkola bardzo szumnie nazwala wystawa prac plastycznych. Niestety, nadal przez koronaswirusa, szkola nie wrocila w pelni do dodatkowych atrakcji. Kiedys urzadzali piekne koncerty dla rodzicow ze wszystkimi dziecmi, ktore graja na instrumencie. Wystawe sztuki tez urzadzali dla wszystkich i doslownie caly parter budynku oklejony byl pracami; rodzice dostawali karteczki zeby skomplementowac prace swojego dziecka, itd. Teraz, jak juz wspomnialam, koncerty byly tylko dla choru i orkiesty IV klas. Podobnie, wystawa prac byla wylacznie dla czwartych klas (mlodsze maja ja miec wirtulanie) i to w malutkim, bocznym korytarzyku z tylko pojedyncza praca kazdego dziecka. :(

Ta kula nieco nad glowa Kokusia, to jego praca. Wedlug mnie ma kilka ladniejszych (mam je w wirtualnej galerii), ale ponoc pani wybierala
 

Bardzo to bylo rozczarowujace, ale Nikowi zalezalo zeby pojechac, a ja chetnie jeszcze raz weszlam do naszej kameralnej i przyjaznej podstawowki. W przyszlym roku Nik dolacza do "molocha" Bi. ;) Ta ostatnia zreszta pojechala z nami i kazda z napotkanych nauczycielek nie mogla sie nadziwic, ze az tak urosla w ciagu roku. ;)

Obejrzenie pracy Nika oraz klasowego plakatu z imionami dzieci, do ktorych dorysowaly one dowolny rysunek, zajelo nam doslownie 10 minut.

Klasowy plakat. Nika "dzielo" najwieksze - zombiak z Minecraft'a. Dlaczego nie jestem zaskoczona... :D
 

Potem szybko do chalupy, Mlodszy naciagnal na tylek kapielowki i pojechal  z M. na basen. Rozwazalam klapniecie na kanapie i robienie nic, ale wyrzuty sumienia wygonily mnie z domu. Kupka kory nadal bowiem lezala obok przyczepy i nie zamierzala sama zniknac. ;) Dokonczylam rozkladac ja na rabatki za domem, a potem jeszcze rozlozylam na rabatce wokol skrzynki na listy. Okazuje sie jednak, ze to jakas "magiczna" kora, bo ile bym taczek nie wywiozla, to wydaje jej sie praktycznie nie ubywac. ;) Nadal wiec sobie "kwitnie" w tym samym miejscu.

W ktoryms momencie przyszla sie do nas polasic urocza koteczka sasiadow
 

Potem popryskalam jeszcze wszystkie lilie, na ktorych czerwone zuki urzadzaja sobie istne orgie (serio, na praktycznie kazdej roslince kopulujaca para!) i pomaszerowalam do domu. Usiadlam na blogie 10 minut, ale potem wrocily chlopaki i trzeba bylo wydac kolacje oraz zaczac przygotowania na kolejny dzien.

Wtorkowy ranek byl jeszcze chlodniejszy. Tylko 13 stopni, ale przynajmniej lzejszy wiatr. Na przystanku niespodziewanie zrobilo nam sie tloczno, bo dolaczyla do nas sasiadka z corka, kolejny sasiad ze swoja coreczka, zas jeszcze inny podwiozl syna i zostawil z nami. To juz ktorys raz i zastanawiam sie nad przyczyna, bo o ile kiedys ojciec jechal dalej, w domysle do pracy, tym razem zawrocil w strone domu. Nie chcialo sie z synem czekac pod domem, to najlepiej podrzucic go na pierwszy lepszy przystanek? Tyle, ze od nich blizej jest do innej grupki, ktora czeka na ten sam autobus, hmm... Nie zeby mi ten maly przeszkadzal, bo to naprawde spokojny, wrecz chorobliwie niesmialy chlopiec, zastanawiaja mnie tylko tacy wygodniccy rodzice. No i fakt, ze chociaz mlodzian gra razem z Kokusiem w pilke (to jego bralam na mecz w zeszly piatek), to chlopaki nie przyjaznia sie jakos szczegolnie, zas doslownie kawalek od naszego przystanku, pod domem czeka para braci, z ktorych starszy wiem, ze jest dobrym kumplem tego chlopca. Troche namieszalam, ale po prostu mysle, ze jesli ojciec chce syna podrzucic na przystanek, dlaczego nie wybierze grupki, z ktora jego syn lepiej sie zna i czuje swobodniej? W kazdym razie Bi odjechala i niespodziewanie dosc szybko przyjechal tez autobus reszty mlodziezy. Chwilke jeszcze pogadalam z sasiadka, po czym jak zwykle porzucalam psu pileczke zeby sie troche wybiegal, na szybko cos przetarlam oraz pozbieralam w chalupie i pojechalam do pracy. Tam niespodziewanie bylo bardzo cicho, bo najmlodszy pracownik oczywiscie nadal siedzi na izolacji, zas innej dziewczynie pochorowaly sie dzieci, wiec tez zostala w domu. Po poludniu zaliczylam jakis spektakularny spadek energii. Caly dzien bylam calkiem rozbudzona, wczesnym popoludniem poszlam nawet na spacer wokol budynku, a potem, doslownie w jednej chwili zaczelam ziewac, przecierac oczy i juz przez reszte pracy bylam bezuzyteczna. A kawy pilam tyle co zwykle. Nie wiem co to bylo. Jednoczesnie za oknem sie zachmurzylo, wiec moze przechodzil jakis front, bo kiedy wrocilam do domu, zrobilam sobie mocna kawe i po wypiciu jej troche odzylam. Za malo czasu mialam zeby zrobic cos konkretnego, wiec znow pokrecilam sie po domu, podlalam warzywnik i swiezo posadzone kwiaty, po czym musialam jechac z Bi na gimnastyke. Dol energetyczny zaowocowal tym, ze sama siebie zaczelam pocieszac, ze jeszcze tylko dwa tygodnie z gimnastyka i trzy z pilka nozna i koniec tego ciaglego "szoferowania". Czy Nik zostanie latem na plywaniu czy nie, to sie okaze, ale na basen akurat mamy "az" dwie minuty autem, a do tego ostatnio najczesciej bierze go M., ktory w tym czasie idzie pocwiczyc, wiec akurat druzyna plywacka jest najmniej wymagajaca czasowo. Podczas gdy Bi cwiczyla, jak zwykle plotkowalam z kolezanka, potem szybko do domu, kolacja, chwila relaksu i dzieciarnia oraz maz do spania. Ja, taka zmeczona jeszcze chwile wczesniej, po poczytaniu dzieciom stwierdzilam, ze w sumie czuje sie niezle, wiec wstawilam jeszcze zmywarke i klaplam przed kompem. W koncu to moja ulubiona pora, kiedy wszyscy spia i mam czas tylko dla siebie, to co bede sie klasc wczesniej. Wyspanie sie jest przereklamowane. :D

W srode rano przezylam szok czytajac o masakrze w Teksasie... Straszna tragedia; placze za kazdym razem kiedy czytam kolejne artykuly, a tych pojawia sie coraz wiecej, w miare jak wychodza szczegoly oraz imiona i zdjecia ofiar... Sandy Hook wydarzylo sie niecale 10 lat temu, kiedy akurat bylam w szpitalu z nowonarodzonym Kokusiem... Mimo, ze minela prawie dekada, tu w Stanach chyba zaden rodzic mlodszego dziecka o tym nie zapomnial... W naszych okolicach (bo mieszkamy blisko) co roku obchodzona jest rocznica tamtej masakry zeby uczcic pamiec ofiar. Kazde masowe morderstwo jest potworne, ale jakim trzeba byc psycholem, zeby zabic z zimna krwia niewinne, male dzieci?! Niestety, nie lubie grzebac w polityce, ale tutejsze prawa jesli chodzi o bron, sa zbyt liberalne. Amerykanie lubia sobie chodzic z pistoletem przy boku, wielu lubi miec kilka karabinow w domu i jezdzic dla zabawy na strzelnice... Tak, zaraz znajduja sie obroncy "wolnosci", twierdzacy, ze to "ludzie zabijaja ludzi, a nie pistolety". To prawda, ale mimo wszystko uwazam, ze dostep do broni palnej powinien byc mocno ograniczony. Szczegolnie dla mlodych ludzi, bo wiekszosc masowych atakow popelniana jest przez osoby ponizej 25 roku zycia. Przerazajace jest, ze wysyla czlowiek rano dziecko do szkoly - najzwyklejszego miejsca na swiecie i nie wie, czy po poludniu zobaczy je cale i zdrowe. :( Rodziny malych ofiar juz nigdy nie beda takie same, koledzy z klasy i szkoly nigdy nie beda tacy sami, podobnie jak ci z kadry, ktorzy ocaleli... Mozecie sie domyslac, ze tego ranka przed wsadzeniem Potworkow do autobusow, przytulilam ich troche mocniej, przytrzymalam w ramionach dluzej... :(

Niestety, czy raczej moze na szczescie, zycie u nas toczy sie nadal zwyczajnie. Tego dnia na przystanku bylismy jakims cudem sami. Nie powiem zeby mi to specjalnie przeszkadzalo. Czasem meczy mnie taka wymuszona rozmowa z sasiadami. Szczegolnie z facetami, a stac i gapic sie na siebie bez slowa tez glupio... ;) Autobus Bi przyjechal jak zwykle wczesniej, Nika znow spozniony. Juz tak blisko konca roku, ze w sumie przestalo mi to przeszkadzac. W pracy meeting, ale krotki i konkretny. Takie lubie najbardziej. :) A po pracy obiad, chwilka na ogarniecie mysli i musielismy sie rozdzielic, jak w kazda ostatnio srode. Ja wzielam Bi i jej kolezanke na pilke, M. Nika na basen.

Fatalna jakosc zdjecia bo robione z bardzo daleka
 

Powrot juz wlasciwie wieczorem, wiec tylko kolacja, przygotowanie wszystkiego na kolejny dzien i dzieciarnia do spania. I maz tez. ;)

Czwartek rano jak zwykle lodowato (11 stopni) i jak zwykle foch Nika, ze on nie chce bluzy... To taka "tradycja" wraz ze zmianami por roku, ze nie chce bluzy, nie chce grubszej bluzy, nie chce kurtki, a na koniec, ze dlaczego zimowa kurtka a nie przejsciowa. Zwykle puszczam mekolenie mimo uszu, czasem jednak nerwy mi puszcza, bo serio, codziennie afera o wierzchnia odziez! No chyba, ze akurat jest na tyle cieplo, ze wystarcza spodenki i koszulka, ale w naszym klimacie to tylko na sam koniec i poczatek roku szkolnego. ;) Po odjezdzie dzieci jeszcze rozladowalam i ponownie zaladowalam zmywarke, a takze wygrzebalam z piwnicy nasze kempingowe poduchy i spiwory, o ktorych zapomnialam, a ktore trzeba bylo po zimie przewietrzyc. Rozwiesilam je na tarasie z mocna nadzieja, ze ani ich wiatr nie zwieje, ani zadne ptaszysko na nie nie nas*a. :D

Posta koncze wyjatkowo w czwartek, bo jutro wieczorem bede juz, mam nadzieje, bez dostepu do kompa. ;) Jak tylko odbiore Potworki ze szkol, ruszamy bowiem na pierwszy w tym roku kemping! Nadeszla tutejsza "majowka". W poniedzialek jest Memorial Day, a wiec mamy 3-dniowy weekend. Jutro planuje pracowac z domu i jednoczesnie pakowac przyczepe. Nie jedziemy daleko, ale przed dlugimi weekendami wjazd na pole kempingowe to minimum godzina w kolejce, wiec im wczesniej dojedzie sie na miejsce, tym lepiej. Rozwazalam zabranie Potworkow ze szkoly przed koncem lekcji, ale niestety, Nik jak na zlosc, ma tego dnia calodzienna wycieczke. Musialabym go nie zawozic do szkoly w ogole, ale Mlodszy by mi chyba nie wybaczyl. ;) W kazdym razie, jak zwykle przy naszych kempingach, pogoda leci sobie w kulki. Poprzedni weekend byl goracy i sloneczny, a nadchodzacy ma byc... coz, u nas nie taki zly, ale tam gdzie jedziemy, na samym niemal wybrzezu, niestety sporo chlodniejszy z przelotnym deszczem w piatek oraz sobote rano... :/ A poniewaz ja mam zawsze takie parszywe szczescie, to w piatek powinnam tez zaczac "moje dni". Ech... :( No ale, nie ma co narzekac; w koncu powinnam byla przywyknac po tylu latach, ze na praktycznie kazdy wyjazd mam "te" dni. :D I ze niemal zawsze zlapie nas jakis deszcz... czasem mniej, a czasem o wiele za duzo... :D Wazne, zeby wyrwac sie troche z domowych pieleszy i nawet jesli wiekszosc wyjazdu bede leniuchowac na lezaczku (albo chowac sie przed deszczem w przyczepie), to przynajmniej zmienie otoczenie. ;)

 Do poczytania!

piątek, 20 maja 2022

Wymeczyl mnie ten tydzien... :)

Dla Potworkow zostaly jeszcze tylko 3 tygodnie i dwa dni szkoly! :) Oni oczywiscie odliczaja, a mnie lekko przechodza ciary, bo przez kompletna (i nagla) zmiane terminu lotu do Polski, lato uplynie pod znakiem takich "polatanych" polkolonii, ze zmianami niemal tydzien w tydzien. Mam az rozpiske na kartce oraz w telefonie gdzie Potworki spedzaja ktory tydzien. Inaczej obawiam sie, ze moglabym sie pomylic. :D Ale to dopiero (dopiero?! Juz!) za trzy tygodnie. A w zasadzie cztery, bo ostatni dzien szkoly wypada we wtorek, a wszelkie obozy i polkolonie zaczynaja sie dopiero w kolejnym tygodniu, wiec reszte tego (lekko ucietego) pierwszego, dzieciaki spedza ze mna. Cale szczescie, ze mam opcje pracy z domu i kolejny fuks, ze nastepny pacjent wypada juz w tygodniu kiedy Potworki maja polkolonie. 

Poki co, sobota 14 maja zaczela sie, jak to ostatnio, meczem. Grala tylko Bi, bowiem jak napisalam w poprzednim poscie, trener Kokusia mial impreze rodzinna i mecz przeniosl na ten piatek. Mi pojedynczy mecz absolutnie nie przeszkadzal. Przynajmniej nie musialam pedzic z miejsca na miejsce lub jezdzic w te i z powrotem. No i byl na 10:15, wiec mogl czlowiek troche dluzej pospac. Po piatkowej pobudce skoro swit, bylo to bardzo pozadane. :) Malzonek byl oczywiscie w pracy, a ja i Potworki wyspalismy sie i mielismy mnostwo czasu na spokojne wyszykowanie sie. Nie obylo sie niestety bez mojej irytacji, bo oczekiwalby czlowiek, ze przy wiekszej ilosci czasu, wszyscy beda gotowi do wyjscia kiedy przyjdzie na to pora. Taaa... Oczywiscie caly ranek przypominalam, zeby zrobili to czy tamto, a mimo wszystko, kiedy dalam haslo do ubierania butow i wyjscia, Bi nagle sobie przypomniala, ze nie zwiazala wlosow w kitke, nie zdjela wszystkich bransoletek oraz kolczykow, a w ogole to jeszcze musi do lazienki na dwojeczke, itd. Myslalam, ze ja udusze i oznajmilam pannie, ze to na jej mecz jedziemy i skoro nie potrafi sie ogarnac majac tyle czasu, to ja moge nie jechac w ogole. A pozniej oczywiscie spuscila nos na kwinte, ze dojechalismy na sam koniec rozgrzewki. Coz, miala szczescie, ze na mecz zdazyla. ;) Tym razem dziewczyny graly duzo, duuuzo lepiej. Moze to przypadek, a moze w koncu rozruszaly sie po zimie. ;) Mimo wczesnej pory juz bylo 25 stopni, ale graczom, choc po chwili policzki mieli (mialy) purpurowe, zdawalo sie to nie przeszkadzac.

Starsza pedzi zeby w razie czego kolezanka miala do kogo podac :)
 

Bi grala naprawde swietnie. Byla aktywna, walczyla o pilke, starala sie ze wszystkich sil prowadzic ja przez boisko i strzelila dwa gole. A goli w sumie bylo 5 lub 6 (stracilam rachube) i az szkoda mi bylo przeciwnej druzyny. Widzialo sie bowiem, ze gdzies po czwartym, dziewczyny zupelnie sie poddaly, przestaly walczyc i ledwie przemieszczaly sie po boisku. Zalowalam ich, ale z drugiej strony, tydzien wczesniej druzyna Bi byla w dokladnie takiej samej sytuacji. Taka kolej rzeczy w sporcie, ze raz sie wygrywa, a raz przegrywa. ;) A podczas gdy dziewczyny graly, nasz sasiad, ktory byl tam tym razem ze starsza corka, urzadzil amatorski trening Nikowi oraz jego koledze. Facet naprawde minal sie z powolaniem! :D

Zdjecie fatalnej jakosci, ale siedzialam dosc daleko
 

Mecz sie skonczyl, Bi zebrala swoje rzeczy i w koooncu (jej to zawsze wiecznosc zajmuje) przyszla do mnie i Kokusia. Ruszylismy do auta, ale zdazylismy tylko przejsc przez wszystkie boiska i juz-juz prawie doszlismy do parkingu, kiedy Starszej przypomnialo sie, ze nie wziela pilki! Tym razem wstyd tez dla mnie, bo nie zwrocilam na to uwagi. Najpierw wyslalam po pilke panne, ale kiedy z daleka widzialam, ze miota sie w te i we wte, domyslilam sie, ze nie moze jej znalezc. Z westchnieniem (nie chcialo mi sie wracac jak cholera), polozylam krzeselka i butelki z woda na trawie i wrocilismy z Kokusiem na, dopiero co opuszczone, boisko. Obeszlismy je, zajrzelismy za jakies lawki, krzaczki i w dolki, ale pilka wsiakla. Pomyslalam, ze musial ja wziac trener, bo przeciez minelo tylko kilka minut od konca meczu, wiec gdzie by tak szybko zniknela? Dzieciaki jednak uparly sie, zeby sprawdzic skladzik ze zgubionymi rzeczami (lost and found), wiec podreptalismy na drugi koniec calego terenu. ;) Pilki oczywiscie tam nie bylo... Napisalam maila do trenera i kilka godzin pozniej odpisal, ze tak, ma ja. Potworki ucieszone, bo dostali pilke od dziadka, wiec ma dla nich specjalne znaczenie, a ja zgrzytnelam zebami, bo nalazilam sie tam, w upale, jak glupia, a sama od razu domyslilam sie, ze musial wziac ja trener. ;)

Po powrocie do domu chwila oddechu, obiad, a potem ojciec i matka musieli zabrac sie za... naprawde mikrofali. No dobra, ja tylko asystowalam. ;) Dzien wczesniej przyszla zamowiona czesc, ale bylo za malo czasu zeby cos zdzialac. Sciagniecie cholerstwa ze sciany bez upuszczenia na kuchenke bylo doswiadczeniem przerazajacym, ale dalismy rade. ;) Kiedy juz mikrofala stanela bezpiecznie na stole, okazalo sie, ze skrecona jest za pomoca calego multum srubeczek, a dodatkowo, panel oslaniajacy ja od bokow i gory, zrobiony jest z jednego kawalka metalu i zeby go zdjac, trzeba wlasciwie odkrecic wszystko po kolei, poza drzwiami. :D Tu juz mordowal sie M. na szczescie. Wreszcie obudowa zeszla i uslyszalam tylko slowo na "K". Wchodze do jadalni, a malzonek miota sie wsciekly, bo zamowiona czesc nie jest taka jak trzeba! Zagladam do srodka i przezywam konsternacje, bo na oko wyglada identycznie. M. pokazuje mi jakas odnoge z kabelkami idaca od tej czesci (wybaczcie, ale zapomnialam jak dziadostwo sie nazywa). Poniewaz widze, ze ta odnoga przykrecona jest srubkami, sugeruje, ze moze da sie to odkrecic i po wymianie przykrecic do "naszej" czesci. Malzonek tylko fuka na mnie, ze "Gdzie?! Jak przykrecic?!" i zebym nie przeszkadzala. No tak, bo ja baba jestem i sie nie znam. Unioslam sie honorem i poszlam wstawiac pranie czy do innych "babskich" robot, a tu nagle maz wola, ze dobra, wymienil i mozemy sprawdzic czy dziala. Patrze, a jednak! Dalo sie przykrecic to-to do wymienionej czesci! Jednak "baba" miala racje!!! :D Powinnam sie byla obrazic, ale zbyt podekscytowana bylam ze bede miala dzialajaca mikrofale. Mowie Wam, czlowiek nawet nie zdaje sobie sprawy jak bardzo sie uzaleznil od tego sprzetu. Mleko rano dzieciom do chrupek? Do miseczki, miseczka do mikrofali i gotowe. Odgrzac obiad? Na talerz, do mikrofali i za chwile cieply. Odgrzewanie zimnej kawy? Pyk, do mikrofali i po 30 sekundach jest ciepla. A tu nagle musialam bawic sie w garnuszki albo piekarnik i poza zastawa stolowa brudzic dodatkowo garnki, brytfanny, naczynia zaroodporne, itd. ;) Z wielka nadzieja nalalismy wiec troche wody do kubeczka, wlaczylismy mikrofale i... doopa. Dalej zimna! :( Stwierdzilam, ze trudno, jedziemy do sklepu po nowa, M. rzucil cala garscia niecenzuralnych wyrazen i oboje musielismy odetchnac, rozeszlismy sie wiec do innych zajec. Jedynym pocieszeniem bylo to, ze zamowiona za stowke czesc byla jednak dobra, wiec mozna bylo te nowa odeslac i odzyskac kase. Tyle, ze dalej nie mielismy mikrofali... Kiedy malzonkowi przeszla irytacja, stwierdzil, ze bedzie szukal dalej az do skutku. W koncu znalazl inna czesc, ktora tez mogla byc przyczyna. Ta na szczescie kosztowala tylko $10. Zamowil i miala przyjsc kolejnego dnia. Pozostalo czekac. 

Malzonek polazl szorowac auto, bo zmiast brazowe, bylo juz zolte od pylkow, Bi poleciala do zabawy z sasiadka z naprzeciwka, a ja poszlam wysiac koper i pietruche. Poniewaz Nik krecil sie, troche pomagajac M., a troche bez celu, spytalam czy chce posiac groch. To coroczna tradycja, ze Mlodszy sieje groch, a Starsza marchew. Oczywiscie chcial, pomoglam mu wiec, a potem przypomnialo mi sie, ze mialam jeszcze jakies rosliny do posadzenia, nie mowiac juz o truskawkach oraz kwiatkach, ktore kupilam razem z warzywkami.

Taki zadowolony, a kilka dni pozniej odkrylam sporo ziaren grochu albo wymytych deszczem, albo wygrzebanych przez ptaszydla :(
 

Pomaszerowalam wiec do garazu i... rece mi opadly. Wiecie, wraz ze zblizajaca sie wiosna, w sklepach zaczely sie pojawiac ogrodowe materialy oraz sadzonki, a ja kupowalam wiedzac, ze musze poczekac z sadzeniem az zrobi sie cieplej. Latwo bylo kupowac po trochu, wiec nawet nie zdawalam sobie sprawy z tego, ile tego zgromadzilam. Wszystko skladowalam w garazu, z racji ze jest tam ciemniej i chlodniej, nie chcialam bowiem zeby zaczelo przedwczesnie kielkowac. I teraz sie zalamalam, bo mialam 15 cebulek mieczykow (na ktore moglo byc juz za pozno, ale i tak je posadzilam), mieszanke chyba 20 cebulek oraz korzeni kwiatow, 4 korzenie piwonii (ktore pewnie i tak sie nie przyjma, ale nadal marze o jeszcze kilku w ogrodzie ;P), trzy sadzonki forsycji, cztery truskawek, a na dokladke dwie doniczki ze zwiedlymi tulipanami. Zawsze je kupuje w okolicach Wielkanocy jako wiosenna ozdobe na stol i juz pare razy z sukcesem potem przesadzalam cebulki do gleby. Polowe soboty spedzilam wiec "bawiac" sie w piachu i sadzac to wszystko. ;) W miedzyczasie Bi skonczyla ganiac z kolezanka i zapragnela posiac marchewke.

Siala baba mak...
 

Okazalo sie tez, ze w warzywniku jakos zostal kawaleczek miejsca, wiec posadzilam jeszcze fasolke szparagowa, ktorej nasiona lezaly w garazu od zeszlego roku i dziwie sie, ze samoistnie nie wykielkowaly. ;) Z trzech paczuszek nasion, jedna okazala sie zawierac... groszek, mamy wiec dodatkowa, nieplanowana grzadke groszku w zupelnie innym miejscu niz ta posiana przez Kokusia. :D Pod koniec dnia plecy mialam juz sztywne oraz trzeszczace i na kwiatki do donic juz nie starczylo mi sil. :)

Niedziela rano to oczywiscie msza w kosciele. Potem po kawe, a nastepnie przyjechal w odwiedziny moj tata. Poprzedniego wieczora troche popadalo i zanim czlowiek mogl usiasc na tarasie, musialam poprzecierac stol oraz krzesla, wszystko bylo bowiem az zolte od pylkow. Nic dziwnego, ze alergicy w mojej pracy chodza zasmarkani. Tego dnia pogoda byla idealna. Niby bardzo cieplo - 27 stopni, ale z lekka bryza i czesciowym zachmurzeniem, dzieki czemu bylo znosnie. Tata posiedzial z dwie godziny przy kawie, ciescie i lodach, a po jego odjezdzie poszlismy na szybkie koleczko wokol osiedla. Potem ruszylam ponownie na podboj ogrodu. ;) Tym razem wreszcie zabralam sie za donice z kwiatami. Posadzilam niemal wszystko i w koncu kolo domu zrobilo sie jakos tak radosnie z kolorowymi kwiatkami. :) Zostaly mi tylko margaritki, ktore planowalam zasadzic w donicach podwieszanych na tarasie, ale okazalo sie, ze te ostatnie... wsiakly. To znaczy, zewnetrzne koszyki byly w szopce, ale nie moglam znalezc plastikowych wkladow, w ktore sadzi sie kwiatki. W koncu M. odszukal je wsrod roznych ogrodowych rupieci obok szopki. Przeszlam tamtedy kilka razy i nie przyszlo mi do glowy zeby zajrzec miedzy taczke a klatki na pomidory. ;) Kiedy malzonek w koncu sie ich doszukal, bylo juz jednak na tyle pozno, ze zostawilam to na kolejny dzien, trzeba bylo bowiem zagonic dzieci pod prysznic, a takze podlac warzywnik i poskladac pranie, ktore czekalo w suszarce od poludnia. :)

W tzw. miedzyczasie przyszla zamowiona czesc do mikrofali. Tym razem poszlo duzo szybciej, z racji, ze wszystko M. mial juz rozkrecone. I wiecie co? Trafil!!! Swoja droga, takie niepozorne cos, dioda wysokiego napiecia, malutki "drucik" dlugosci 7-8 cm, a tak namieszal! Najwazniejsze, ze mikrofala znow hula, a poza tym chodzi duuuzo ciszej. Ta czesc musiala sie juz psuc od jakiegos czasu, bo nawet nie zdawalismy sobie sprawy jak to ustrojtwo glosno buczalo, dopoki M. go nie naprawil. I dopiero po fakcie naszla mnie refleksja, ze mozliwe, iz my sami ja wykonczylismy, a raczej nasz dom. Chalupa ma definitywnie cos z elektryka. Czasami, kiedy wlacza sie swiatlo, cos "walnie" w innym kontakcie. Czasem wywali czujnik w kontakcie przy elektrycznym czajniku, az swiatla zamigotaja, mimo, ze ten jest akurat wylaczony. A ja zauwazylam od poczatku, ze jesli idzie mikrofala i jednoczesnie wlaczy sie czajnik, to ta pierwsza zaczyna buczec i brzmi to jakby szla z oporem. Nigdy nie zwracalam na to wiekszej uwagi, traktujac jak kolejny dowod, ze ktos spierdzielil w tym domu elektryke, ale teraz mysle, ze moze przy jednoczesnym wlaczaniu czajnika i mikrofali, niechcacy sami zepsulismy te diode. No ale najwazniejsze, ze teraz dziala juz jak trzeba (oby jak najdluzej). Yuhuuu! :)

Poniedzialek byl kolejnym goracym dniem. Rano bylo mgliscie, ale kiedy okolo poludnia mgle w koncu przepalilo slonce, temperatura momentalnie poszybowala do 26 stopni. Autobusy przyjechaly rano jakims cudem prawie jednoczesnie i o czasie, a po odjezdzie dzieciakow pokrecilam sie jeszcze chwile po domu, po czym trzeba bylo zbierac sie do roboty. Tam, jak to w poniedzialek, checi do pracy bylo... wcale. :D Po poludniu Kokus mial trening na basenie, pojechal jednak z M., ktory przywiozl go tez z powrotem. Ja postanowilam skorzystac z wolnego wieczora i po odjezdzie chlopakow poszlam posadzic w doniczkach na taras ostatnie kwiatki. Jak to przy tutejszym klimacie bywa, upal plus wysoka wilgotnosc czesto poprzedzaja burze. Tym razem wieczorem mial przejsc zimny front i schlodzic temperatury na kolejne pare dni. Kiedy wyszlam z domu zauwazylam nadciagajace ciemne chmury i wzmozony wiatr. Zaczelam sadzic kwiatki jak na wyscigi, przy akompaniamencie gadania Bi oraz Mayi, ktora uparcie wrzucala mi do doniczek swoja pileczke. Irytowala mnie tym niemilosiernie i raz niemal wrzucilam ja (pilke, nie Maye :D) do wlasnego warzywnika, bo wkurzona, wyrzucilam ja z donicy nie patrzac na kierunek. ;) Udalo mi sie dokonczyc sadzenie w doslownie ostatniej chwili. Ostatnie garsci ziemi wsypywalam juz w polmroku (az lampy na czujnik ruchu przy garazu sie wlaczyly!), a kiedy pedem zbieglam do szopki schowac lopatke i rekawice, nad glowa blysnelo mi i zagrzmialo. Zdazylam wpasc do garazu i w tym momencie lunelo! Mialam szczescie, bo rozpadalo sie nagle i gwaltownie, nie ze najpierw pokropi czy cos... Od razu z grubej rury! ;) Najwazniejsze jednak ze ani ja ani Bi nie zmoklysmy, czego nie mozna bylo powiedziec o psie, ktorego wolalysmy z garazu, ale z jakiegos powodu wybral wejscie tarasowe, wiec zanim pobieglysmy na gore, siersciuch juz byl doszczetnie przemoczony. ;) Przynajmniej odpadlo mi podlewanie ogrodka oraz inne ogrodowe roboty, wiec spokojnie wzielam prysznic zeby miec juz to z glowy, w miedzyczasie wrocili chlopaki i wieczor zaraz zlecial. Wieczorem przypomnialam Kokusiowi, ze w nadchodzaca sobote ma ponownie mecz oraz zawody plywackie i spytalam czy chce zebym dala znac trenerowi plywania, ze jednak go nie bedzie. Moje dziecko odpowiedzialo, ze na te chwile chce plywac, ale ze moze w sobote marudzic, ze jednak nie. Brawo za samoswiadomosc! :D Coz, brawa brawami, ale powiedzialam malemu cwaniakowi, ze ma jeszcze kilka dni na zastanowienie sie i jesli zdecyduje sie naprawde plywac, to nie chce slyszec protestu, a juz zwlaszcza nie przy tacie. Zobaczymy co z tego wyjdzie. ;)

Poniedzialkowa burza przyniosla ochlodzenie i we wtorek rano bylo tylko 13 stopni, brrr... Poniewaz jednak mamy juz druga polowe maja, wiec temperatura szybko szla w gore i nawet sie tego nie odczulo. Niestety, autobus Kokusia znow byl prowadzony przez innego kierowce i przyjechal prawie 20 minut spozniony. Po odjezdzie dzieciakow jeszcze tylko porzucac psiurowi pileczke, rozladowac i ponownie zaladowac zmywarke i do pracy. Tego dnia mialam meeting w takiej najgorszej wersji, gdzie mielismy dwa duze tematy do obgadania i podjecia decyzji, a dodatkowo dyskusje na drobne tematy rozciagaly sie w nieskonczonosc, choc dotyczyly tylko 2-3 osob. Nie wiem dlaczego nie mogly tego przedyskutowac sam na sam, tylko poruszac je na forum. To sprawialo, ze inne osoby z boku, zaczynaly cos omawiac miedzy soba i zamiast "walnego" zebrania, robil sie szum i chaos... W dodatku jedna z dziewczyn, mimo ze wiedziala ze meeting bedzie dlugi (bo to ona uklada tabele z tematami do uzgodnienia) akurat na ten dzien musiala przygotowac prezentacje. Ta byla niby krociutka - 3 slajdy, ale ze grupe mamy dociekliwa, wiec posypaly sie pytania o szczegoly i kolejne 10 minut sobie pyknelo. Siedzielismy tam wiec prawie 1.5 godziny i kiedy wyszlam, rypala mi glowa, pecherz pekal w szwach i burczalo w brzuchu. To byl chyba jeden z najbezsensowniejszych meetingow jakie mialam dane zaliczyc. :/ Po powrocie do domu mialam chwile na ogarniecie sie i jechalam z Bi na gimnastyke. Jak zwykle panna poleciala wyczyniac akrobacje, ja zas nawijalam z kumpela. Po powrocie juz tylko kolacja i czas klasc towarzystwo do lozek. :)

Srodowy poranek byl jeszcze zimniejszy. Stopni 11 i do tego chlodny wiatr. Nik zapomnial dzien wczesniej bluzy, wiec dalam mu taka lekko juz przymala, a panicz parskal zly, ze jej nie chce. Mnie bylo zimno, choc mialam dlugie spodnie oraz gruba, welniana narzutke. Potworki chcialy koniecznie krotkie spodenki, bo po poludniu mialy znow byc 23 stopnie. Bi chociaz swoja bluze zapiela, a Nik lazil rozchlestany, bo "mu ciasno". No trudno, trzeba bylo nie zapominac swojej wiekszej bluzy... ;) W pracy mialam cale biuro niemal dla siebie, bo laboranci konczyli pilny, calodzienny projekt i wpadali tylko zeby szybko sie czegos napic lub zjesc, po czym pedzili dalej. W domu w koncu nadeszla sroda, kiedy to ja pojechalam z Kokusiem na basen. Bi miala trening pilki przeniesiony na piatek, a Nika trzeba bylo z basenu zabrac wczesniej, wiec M. stwierdzil, ze i tak bez sensu zaczynac cwiczyc. Osobiscie bylam gotowa Mlodszemu ten jeden trening odpuscic, ale jak to bywa, akurat w ten dzien, oswiadczyl, ze chce jechac. :O Pojechalam wiec ja, zreszta calkiem chetnie, bo dawno nie widzialam jak Nik plywa.

Choc raz sie zatrzymal i ladnie zapozowal ;)
 

A cale te zmiany oraz ceregiele, poniewaz Bi miala w szkole... koncert. Pierwszy od dwoch lat, na ktory wpuscili rodzicow! :O Tak wlasciwie to byly to dwa koncerty jeden po drugim, najpierw choru, potem orkiestry. Wczesniej byl jeszcze zespolu, ale akurat Bi w nim nie gra. Wszystko odbywalo sie dosc pozno, bo dzieciaki z zespolu zaczynaly zbiorka o 18:30. Pewnie chcieli dac mozliwosc przyjazdu pracujacym rodzicom. Bi zaczynala drugim koncertem - choru, wiec zbiorke miala o 19. Dla nas jest to juz wieczorowa pora, kiedy dzieciaki jedza kolacje, w koncu moga wziac tablety lub konsole i wyciszamy sie przed snem, ale co bylo robic. Mlodziez cwiczyla caly semestr i rodzice juz wczesniej dostali maila, ze poza naglymi wypadkami, oczekuja ze wszystkie dzieci wezma w koncertach udzial. Juz kiedys pisalam, ze ta szkola ma caly program muzyczny, w ktorym obowiazkowo bierze udzial kazde dziecko. Koncerty, zimowy (ktory byl nadal wirtualnie) i wiosenny sa punktem kulminacyjnym oraz okazja, zeby pokazac ze mlodziez faktycznie czegos sie uczy. ;) Tym razem, musze to tu napisac i wydrapac na scianie, pojechal z nami nawet M.! Co niesamowite, nie musialam go nawet specjalnie namawiac, mimo ze o tej porze zwykle zasypia na siedzaco, a nieraz po prostu kladzie sie spac. Nie wiem skad ta zmiana, ale moze przez to, ze ostatnio to zwykle on zabiera Kokusia na basen i jezdzimy wszyscy na jego treningi pilkarskie, a takze czesto bierze jedno z dzieci na mecze, bo ja sie nie rozdwoje. Mozliwe, ze przekonal sie, ze to nie fanaberie i moje wymysly, tylko cala rzesza rodzicow przywozi, zawozi i kibicuje. Zobaczymy ile ten entuzjazm potrwa. ;)

Po robocie wiec wpadlam do chalupy, zjadlam obiad i popedzilam z Kokusiem na basen. Plywal tylko pol godziny, ale dobre i to. Nastepnie wrocilismy, rozwiesilam jego mokry recznik i kapielowki, zapodalam przyspieszona kolacje zeby dzieciaki nie jechaly na glodniaka i pojechalismy do szkoly Bi. Panna poleciala na zbiorke do klasy gdzie chor ma cwiczenia, a rodzice ulokowali sie na stolowce, ktora sluzy rowniez za audytorium i posiada scenke. Kiedy dzieciaki zajely swoje miejsca, pechowo okazalo sie, ze Bi stoi na samym dole, wiec troche zaslanialy ja inne dzieciaki, ale cos tam dalo sie zobaczyc. Chor zaspiewal 4 piosenki, kazda troche inna. Byla angielska, irlandzka (energiczna, brzmiaca jak szanty), wloska piosenka ludowa i polaczenie angielskiej i hiszpanskiej. Przy niektorych wybrane dzieci spiewaly zwrotki (Bi sie nie zglosila), przy innych spiewali na dwa glosy.

Wszystkie dzieci mialy sie ubrac na bialo - czarno, zeby w miare spojnie i schludnie wygladac
 

Wyszlo naprawde pieknie! Po zakonczeniu, pani wypuscila najpierw dzieci, a potem rodzicow, ktorzy udawali sie na koncert orkiestry. Przeszlismy wiec na sale gimnastyczna. ;) Mimo, ze scena szkolna znajduje sie na stolowce, musieli to jakos zgrac i najpierw na sali gimnastycznej gral zespol, potem, w czasie gdy chor wystepowal w "audytorium", zespol zdazyl wyjsc, a sala byla przygotowana na wystep orkiestry. Tu widok byl troche lepszy, bo choc siedzielismy dalej, to trybuny ida w gore, wiec kazdy dobrze widzial mlodych muzykantow. ;) Znowu zagrali 4 utwory. Wyszlo im bardzo fajnie, choc osobiscie bardziej podobaly mi sie melodie z koncertu zimowego (ktory zostal nagrany i wyslany rodzicom). Tu tez nie bylo zle oczywiscie; ja ogolnie uwielbiam muzyke powazna, wiec geba mi sie caly koncert usmiechala. :D Choc przyznaje, ze ostatni utwor srednio mi podszedl, bo okazal sie mieszanka roznych dzwiekow, ktore jak dla mnie kiepsko sie skladaly w jedna melodie. No ale trzeba pamietac, ze to nie symfonia, tylko dzieciaki, z ktorych wiekszosc uczy sie grac na instrumencie cztery lata. ;)

To tak pi razy oko 1/4 calej orkiestry
 

Przed koncertami troche obawialam sie, ze Nik bedzie sie nudzil i jak to on, ciagle gadal. Wzial ze soba Nintendo, ale na szczescie okazalo sie potrzebne tylko kiedy czekalismy na rozpoczecie koncertu choru. Potem juz uwaznie sluchal i klaskal z calych sil, wiec widac bylo, ze mu sie podoba. :) Niech patrzy co go czeka w przyszlym roku. :D Komitet rodzicielski (zawsze rzucajacy sie na okazje, zeby zarobic) sprzedawal materialowe rozyczki oraz breloczki w ksztalcie klucza wiolinowego, z doczepiona karteczka, na ktorej rodzice mogli wypisac gratulacje. Roze mnie nie zachwycily, ale kupilam Bi breloczek na pamiatke. Nik oczywiscie strzelil focha, ze on tez cos chce, ale sorki. Po pierwsze to nie jego koncert, a po drugie ostatnio tak dlugo wiercil mi dziure w brzuchu, az zamowilam mu poduszko - maskotke, podobna do tej, ktora kupilam Bi na urodziny w zamian za nieudane prezenty dziadka. Nie mowiac juz o tym, ze wlasnie zamowilam mu kolejna ksiazke z serii, ktora czyta. Na pewno nie jest pokrzywdzony, za to z pewnoscia pazerny. A! Pod szkola stal jeszcze bus z lodami, ktory tez zweszyl mozliwosc zarobku! :D My jednak, wredni rodzice, lodow dzieciom nie kupilismy, bo wybieralismy sie po kawe na stacje benzynowa, gdzie wiedzielismy, ze Potworki beda blagac o niezdrowe napoje. ;) Do chlupy zjechalismy tuz przed 21. Ojciec natychmiast pomaszerowal do lozka, a dzieciaki jeszcze cos tam przekasily, po czym tez pogonilam ich spac, mimo ze Bi byla tak podekscytowana i nabuzowana po swoich wystepach, ze nie okazywala zadnych oznak zmeczenia. ;)

Czwartek obudzil nas deszczem. Byl on bardzo potrzebny, nie powiem (no i dzien wczesniej nie zdazylam podlac warzywnika, wiec Matka Natura mnie wyreczyla :D), ale po ostatnich slonecznych dniach i bardzo letnich (po poludniu) temperaturach, te 12 stopni i upierdliwa mzawka, byly niczym tortura. ;) Niestety, autobus Kokusia (czy raczej kierowca) za nic mial sobie paskudna pogode i znow przyjechal dobre 25 minut spozniony. :/ Po odjezdzie dzieciakow przewietrzylam sypialnie, troche ogarnelam to i owo i czas byl na mnie ruszac do pracy. To byl kolejny dzien, kiedy w biurze bylam niemal caly czas sama. Deszcz za oknem, cisza i wlasciwie moglam sie zwinac w klebek pod biurkiem i uciac komara. :D Poniewaz czwartki to teraz nasz dzien "relaksu", wiec po pracy musialam jechac na tygodniowe zakupy. Kiedy dojechalam do domu, praktycznie wyminelam sie w drzwiach z M., ktory popedzil na silownie, z racji ze dwa dni nie byl, a kolejny tez zapowiadal sie zalatany. Reszta wieczora uplynela bez sensacji, jesli nie liczyc pytania Kokusia: "Co to jest striptiz?". :O Takie slowka slyszy od kolegow. Calkiem niedawno dopytywal po co chlopcom wlasciwie sa "jajka". Moje "ulubione" tematy... :D A, jeszcze "przyniosl" ze szkoly piosenke o poronieniu, rozpaczy i w konsekwencji rozwodzie. To takie przekrecenie popularnej dzieciecej piosenki (nie chce mi sie jej przytaczac). Na szczescie chyba, poza slowem "rozwod" Mlodszy nie bardzo zdaje sobie sprawe o czym spiewa. Piosenka jest jednak bardzo sprytnie ulozona i wszystko pasuje. Przeraza mnie mysl, ze ktos to wymyslil i przekazal dalej mlodziezy. A chlonna pamiec Kokusia w mig zapamietuje takie durnoty. Szkoda, ze tabliczka mnozenia tak mu nie "wchodzi", ech... :/

W piatek nadeszla zapowiadana zmiana pogody. Na kilka dni ma wrocic lato, w calej, goracej i wilgotnej krasie. Piatkowy poranek zdawal sie temu raczej przeczyc. Nad ranem temperatura spadla do 9 (!) stopni. Kiedy czekalismy na autobusy, bylo ich 12, ale nisko wiszaca mgla sprawiala, ze wilgoc przenikala na wskros. Mimo bluzy, Nik wlazil pod moja welniana narzutke. Wystawala mu tylko glowa i smial sie, ze wyglada jak kangurek wygladajacy z torby mamy. ;) Poniewaz przez dwa dni moj syn nie zdolal zapamietac zeby spytac o zgubiona/zapomniana bluze, wiec tym razem zajrzalam do autobusu razem z nim. I okazalo sie, ze pani kierowca ma na fotelu za swoim, maly kacik "rzeczy znalezionych", a Kokusiowa bluza lezala praktycznie na wierzchu. Wystarczylo spytac (albo popatrzec). ;) Po odjezdzie dzieciakow znow porzucalam psu pileczke tak dlugo, az przestala do mnie wracac. :D Potem przewietrzyc sypialnie, umalowac "oko" i musialam wyruszac z domu takze i ja. W pracy kolejny niemal "samotny" dzien. Nie narzekam absolutnie. Lubie miec biuro cale dla siebie i delektowalam sie spokojem. Szczegolnie cieszyla mnie nieobecnosc najmlodszego pracownika, ktory ma biurko obok, ustawione prostopadle do mojego. Chlopak, zamiast siedziec odwrocony do wlasnego biurka (a wiec tylem do mnie), zaaawsze siedzi bokiem. Nie dosc, ze nie czuje sie komfortowo, bo mam wrazenie, ze on ciagle zerka co robie, to jeszcze, idac gdzies, wiecznie musze omijac jego wyciagniete nogi... :/ To byl trzeci dzien pod rzad, kiedy moglam wstac i isc, nie ryzykujac, ze sie o cos potkne. Poza nogami bowiem, chlopak ma paskudny zwyczaj porzucania na srodku plecaka, kurtki, itd. Lat 24, a czasem gorzej niz moje Potworki... :/ Tego dnia mielismy znow szalone popoludnie. Bi miala na 17:30 trening, przelozony ze srody. Nik normalnie ma w piatki na 17 trening, ale tym razem mial na 17:30 mecz, przesuniety z zeszlego weekendu i w sasiedniej miejscowosci na dodatek. Mozna sie troszke pogubic. :D A, i jeszcze sasiadka poprosila czy nie moglabym na mecz zabrac tez jej syna, ktory jest z Nikiem w zespole. Musielismy sie wiec z M. rozdzilic. On zabral Bi na trening, ja wzielam chlopakow na mecz. Po pracy zdazylam wiec tylko szybko cos przekasic, po czym pedem przynioslam Potworkom pilkarskie ciuchy, zgarnelam Mlodszego, mlodocianego sasiada i pojechalismy. Po poludniu korki byly koszmarne i na rozgrzewke dojechalismy niemal 10 minut spoznieni. Dobrze, ze nie na mecz. ;) Na szczescie chociaz z parkingiem nie bylo klopotow, co na tych boiskach wcale nie jest takie pewne. Jak na zlosc, pogoda, ktora w dzien zrobila sie piekna i niemal goraca, teraz ponownie sie spierdzielila. Nie dosc, ze wialo, nie dosc ze sie zachmurzylo, to jeszcze zaczelo kropic! :O Dobrze, ze wzielam moja welniana narzutke, ale za to mialam krotkie spodenki i nie wiedzialam jak siadac, zeby troche oslonic nogi, na ktorych mialam az gesia skorke... Trener jakos dziwnie tym razem prowadzil mecz. Dwoch chlopcow wymienialo sie na bramce, ale poza tym podzielil reszte na dwie grupy po 6 i co 10 minut po prostu wymienial cala szostke, ale zostawiajac ich na ciagle tych samych pozycjach. Pamietam, ze na wczesniejszych meczach zmienial tez chlopakom pozycje, tym razem jednak mial jakies zacmienie. Nik byl wiec caly mecz na obronie, ale kiedy spytalam czy mu to nie przeszkadzalo, odparl, ze nie, bo najpierw trener chcial go dac na bramke. :D Stwierdzam, ze caly zespol tego dnia jakos slabo gral. Wygrali w koncu 2:1, ale tamta druzyna byla naprawde slabiutka, wiec spodziewalabym sie, ze ten wynik bedzie wyzszy. Nie mieli jednak dwoch meczow pod rzad i mozliwe, ze wypadli z rytmu... Albo chlod i mzawka przeszkadzaly. ;)

Nie pytajcie co Mlodszy tu wyprawia, bo ze nie kopnal pilki tylem, to jest pewne :D
 

Po meczu odwiezlismy sasiada, wrocilismy do chalupy, po chwili dojechal M. z Bi i... trzeba bylo sie szykowac do lozek, bo kolejnego ranka znow mecze. :D

I to by bylo na tyle. Duzo sie w tym tygodniu dzialo roznych roznosci i chyba dlatego czuje sie mocno wypruta... Moze w nastepnym odpoczne. Aaaa, pewnie nie. :D

piątek, 13 maja 2022

Pilka, skrocone lekcje, warzywnik i tydzien, ktory zlecial niewiadomo kiedy

Duzo sie dzialo w minionym tygodniu i pewnie dlatego zlecial jak szalony. Dopiero co byla sobota i mecz Bi przy zimnie i wichurze (o tym za chwile), a za moment kolejny weekend i ponownie mecz, tym razem w goracu. No po co komu przejsciowe temperatury... :D

Taaak, pogoda na samym poczatku maja jest iscie "kwietniowa", czyli zmienia sie jak w kalejdoskopie. W piatek wieczorem lekko padalo, podobnie jak w nocy, ale sobotni poranek (7 maja) przywital nas bez deszczu. Zeby nie bylo za fajnie, bylo pochmurno oraz ledwie 10 stopni przy porywistym wietrze, wiec odczuwalna wyniosla "zawrotne" 7. Zgodnie z zapowiedziami, w skrzynce mailowej znalazlam maila z wydzialu rekreacyjnego naszej miejscowosci, ze odwoluja wszystkie mecze na naszych boiskach. Owo "naszych" to tutaj slowo - klucz, bowiem Nik mial, owszem, grac u nas, ale juz Bi miala mecz w innej miejscowosci. Co wiec z meczem dziewczyn?! Nie ja jedna mialam dylemat, bo komorka zaczela pikac sms'ami do trenera Bi, z wlasnie tym pytaniem. Biedny trener odpisywal cierpliwie, ze na tamta chwile nie slyszal o zadnych odwolaniach, ze wyslal wiadomosc do trenera przeciwnej druzyny, ale ze tamten narazie nie odpowiada... Zrozumiale, tyle ze jest juz grubo po 7 rano, a mecz mial sie odbyc o 9, dwie miejscowosci od nas i to na przeciwnym jej koncu. Prawie pol godziny jazdy, wiec zeby doliczyc czas rozgrzewki, trzeba bylo wyruszyc okolo 8:15. W koncu, o 7:30, telefon pika wiadomoscia od trenera, ze mecz sie odbedzie. Czyli, kurde, tam sie dalo, a u nas nie?! W kazdym razie wyjechalismy w miare na czas, dojechalismy bez przeszkod i udalo mi sie dorwac miejsce parkingowe zaraz za siatka ogradzajaca boisko. Cale szczescie, bo bylo tak pieronsko zimno, ze nie mialam ochoty wysciubiac nosa z pojazdu. Ostatecznie kiedy Bi grala, wychodzilam zeby lepiej widziec, ale jak tylko trener zdejmowal ja z boiska, zaszywalam sie w cieplym aucie. Najlepsze, ze dalam pannie oczywiscie dlugie spodnie, jak rowniez bluzke z dlugim rekawem pod koszulke zespolu. Na to jeszcze kazalam zalozyc jej kurtke, polecajac zeby ja zdjela jak bedzie grala. Bi burknela, ze jak bedzie jej goraco to zdejmie tez bluzke z dlugim rekawem. Parsknelam tylko, bo widzialam jaka jest temperatura. A potem obserwowalam, jak Starsza siedziala kulac sie tez pod kurtka. :D Dziewczyny wiec graly, zas Nik nudzil sie jak mops. Najpierw siedzial w aucie i napierdzielal na Nintendo, ale po jakims czasie energia zaczela go rozpierac. Dobrze, ze boisko mialo naokolo pas trawnika, wiec Mlodszy biegal w kolko, rozpinal kurtke i stawal pod wiatr udajac, ze ma peleryne niczym Superman, obiegl naokolo caly obszar, wyciagal z krzakow co wieksze galezie, a takze turlal sie z gorki za bramka. Ech... ;)

Turlanie z goreczki. Na zdjeciu wyglada na niemal plaska, ale na zywo byla na tyle "stroma", zeby turlajac sie nabrac nieco predkosci
 

Druzyna Bi tym razem kompletnie sie nie popisala i przegraly 3:1. To byl ich trzeci mecz i wydaje sie, ze w kazdym maja inny problem. Tym razem obrona leciala jak glupia za pilka przez cale boisko, a kiedy przeciwna druzyna ja przejmowala i biegla w nasza strone, okazywalo sie, ze maja puste boisko miedzy nimi a bramkarzem (bramkarka?) i moga sobie spokojnie strzelac. :D Nasze dziewczyny probowaly wracac ile sil w nogach, ale czesto bylo za pozno i w ten sposob "tamte" strzelily sobie trzy latwe gole.

Starsza przy pilce
 

A jedynego gola dla naszych, strzelila Bi! Panna wreszcie zaczyna sie rozkrecac z gra. Zaczela w koncu biec za pilka zamiast odkopywac ja do kolezanek i ogolnie jest duzo bardziej aktywna w czasie meczu. Ten okazal sie niespodziewanie dlugi, bo wraz z doliczeniem czasu zabranego przez przerwe w polowie, skonczyl sie o 10:15. Cale szczescie, ze Kokusia zostal jednak odwolany, bo mial sie rozpoczac dokladnie o tej godzinie. Doliczyc czas przejazdu i Mlodszy dotarlby gdzies na druga polowe. ;) A tak, spokojnie zajechalismy po kawe dla matki oraz niezdrowe napoje dla dzieci, po czym wrocilismy do chalupy. Potworki oddaly sie ulubionej weekendowej czynnosci, czyli wsiakly w elektronike, zas matka zabrala sie za sprzatanie. W koncu kolejnego dnia mieli przyjechac dziadek oraz chrzestny na tort z okazji urodzin Bi. Odkurzylam wiec i pomylam podlogi na dole, w miedzyczasie wstawialam, przekladalam oraz skladalam wysuszone pranie, rozladowalam i ponownie zaladowalam zmywarke oraz robilam milion innych rzeczy. Dobrze, ze M. wracajac z pracy zajechal po chinczyka, wiec chociaz o obiad nie musialam sie martwic (choc u nas i tak gotuje glownie tata). Pozniej tez ojciec zabral dzieciaki na podworko i chociaz temperatury nie powalaly, to zostal tam z nimi na niemal dwie godziny. Dzieki temu, kiedy dokonczylam odgruzowywac chalupe, na spokojnie konczylam tort i choc raz nie dekorowalam go o polnocy. ;)

Niedziela zaczela sie jak zwykle od mszy, na ktorej ksiadz zlozyl zyczenia wszystkim mamom, byl to bowiem tutejszy Dzien Matki. Potworki stropione, bo... zapomnialy. To znaczy, okazalo sie, ze Bi miala przygotowana laurke, ktora zaczela juz w szkole, ale zapomniala mi ja dac.

Laurka Bi - przod

I srodek - czy ktos ma jeszcze watpliwosci, ze Starsza lubi pisac? ;)

Nik... zapomnial kompletnie. Caly dzien po trochu smarowal po kartce i w koncu na wieczor mi ja wreczyl. ;)

Laurka Kokusia - z ludzkimi postaciami nie lubi sie wysilac, ale kawa musi byc :D

I srodek - krotko i wezlowato ;)

Po porannej mszy pojechalismy po kawe, a potem do chalupy, gdzie jeszcze poscieralam ostatnie kurze, wstawilam zmywarke, itd. Tate i chrzestnego zaprosilam miedzy 14 a 14:30, tak zeby bylo juz spokojnie po obiedzie, nie mialam bowiem ochoty gotowac dla wszystkich. Mojemu tacie cos sie jednak pomylilo i przyjechal juz o 13:45, kiedy Potworki dojadaly jeszcze lunch. Na szczescie A. przybyl zaraz po 14, wiec chwile pogadalismy przy kawie, po czym trzeba bylo zaspiewac Sto Lat solenizantce i pokroic tort.

Ktos tu sie intensywnie zastanawia nad zyczeniem
 

Nieskromnie napisze, ze wyszedl przepyszny (jak zawsze, hehe). Masy zrobilam jak zwykle sernikowe, jedna z dodatkiem kakao i pod ta kakowa dalam jeszcze warstewke dzemu truskawkowego. Okazalo sie to strzalem w dziesiatke, bo lekko kwaskowaty dzem fajnie przelamywal slodycz masy. Niestety zjadlam lunch razem z dzieciakami, wiec ledwie wcisnelam jeden spory kawalek ciasta. To juz Bi lepiej poszlo, ale ona ogolnie az piszczy za slodyczami. ;) Moj tato, chrzestny oraz M. pozarli za to po dwa wielkie kawaly i wlasciwie bylo po torcie. :O Tyle roboty na 15 minut jedzenia! :D Tylko Nik tortem pogardzil, bo on z kolei do slodkosci jest bardzo wybredny i nie smakuje mu domowa bita smietana, ktora sluzy mi za polewe. No trudno. ;)

W calej okazalosci
 

Biedna Bi miala w tym roku strasznego pecha z prezentami. Pisalam juz ostatnio, ze ksiazki o dojrzewaniu oraz "zestaw pomocy" dla mlodej kobietki ode mnie, raczej ja zawstydzily niz ucieszyly. Tym razem nie popisal sie dziadek. :D Od chrzestnego otrzymala wisiorek i kolczyki i jako, ze to jest "sroczka", byla zachwycona. Dziadek zas... pokazal, ze zupelnie wnuczki nie zna. Pytal mnie kilka dni wczesniej co jej kupic, bo nie mial pojecia, a nie chcial dawac pieniedzy czy karty podarunkowej. Zaproponowalam, ze moze maskotke - poduche, bo Bi ma jedna i tak jej sie spodobala, ze wierci mi dziure w brzuchu o kolejna. Wyslalam dziadkowi zdjecie jak to wyglada i nawet liste sklepow, gdzie mozna dostac. Zreszta, dostepne sa niemal wszedzie, gdzie maja zabawki. Taka moda ;) W kazdym razie, ja wyslalam zdjecie jakiegos zwierzatka, liska bodajze. A co kupil dziadek? Tak, poduszko - maskotke, ale... Else! A do kompletu zestaw malutkich ksiazeczek o disney'owskich krolewnach, ktore przeznaczone sa moze dla 6-latkow! :D Nie mam pojecia, co za zacmienie go chwycilo, bo Bi ksiezniczki znienawidzila juz kilka lat temu, a on nagle wyskakuje z czyms takim... Musze jednak przyznac, ze Starsza zachowala sie wzorowo; grzecznie podziekowala i niczym nie zdradzila, ze prezenty jej nie podeszly. Po odjezdzie gosci ustalilysmy, ze ksiazeczki oraz poduszke schowamy na prezent dla jakiejs malej dziewczynki (moze kuzynki z Polski?), a ja zamowie jej upatrzona poduche - tygryska. ;)

Poniedzialek przyniosl w koncu ocieplenie, ktore mialo potrwac dluzej niz jeden - dwa dni. Tego dnia jeszcze bylo srednio. Po poludniu temperatura podniosla sie do 18 stopni, ale znow bylo bardzo wietrznie (nie wiem co ostatnio jest z tymi ciaglymi wichurami, bo my nie mieszkamy nawet na wybrzezu!), wiec kiedy rano mielismy 8 stopni, bylo wrecz nieprzyjemnie. Az zastanawialam sie czy dzieciakom nie bedzie za chlodno w grubych bluzach zalozonych na krotkie rekawki, choc oni nie zglaszali pretensji. :) Co prawda wieczorem Bi zaczela smarkac, ale tu zwalam raczej na sobotni mecz. Jak zawsze w poniedzialki, Nik mial trening na basenie, ale pojechal i wrocil z M. Przyznaje, ze fajnie bylo tak sobie posiedziec w chalupie. Mniej fajny byl list z banku, w ktorym mam pozyczke na auto. Zmienilismy ubezpieczenie na dom oraz samochody (juz dobrych kilka tygodni temu, chyba pod koniec marca) i nie wiem gdzie zaszedl blad, ale dostalam list, ze dostali zawiadomienie, ze aktualnie nie mam polisy i jesli nie przesle im dowodu, ze auto mam ubezpieczone, oni sami je ubezpiecza, a kosztami obciaza mnie. Nosz kurna! O liscie powiedzial mi przez telefon M., wiec nie czekajac wybieglam z pracy i pojechalam do banku. Niestety, tam oznajmili, ze po pierwsze, tym zajmuje sie jakas osobna, wynajmowana przez nich, firma, a po drugie, karteczka z numerem polisy, ktora mam w samochodzie nie wystarczy, bo oni musza zweryfikowac, ze na polisie oficjalnym wlascicielem auta jest bank. No wiadomo, niestety, moje auto na papierze wcale moje nie jest. ;) Wrocilam do domu nie zalatwiwszy nic. Przejrzelismy z M. wszystkie papiery, ktore mamy z ubezpieczenia, ale na zadnej kartce nie bylo zaznaczonego wlasciciela. :/ No to telefonik do naszej agentki, co do ktorej mam podejrzenia, ze to ona cos namieszala. Zmiana ubezpieczyciela to w koncu przeciez jej broszka. Po to mam agenta, zeby nie musiec uzerac sie z takimi rzeczami. Babka oznajmila, ze to naprawi i mam nadzieje, ze tak bedzie, bo niepotrzebny mi stres...

Pogodowo wtorek byl bardzo podobny do poniedzialku, ale ociupinke lepszy. Piekne slonce, 21 stopni, ale niestety porywisty wiatr. Przy takiej temperaturze nie robilo to roznicy, ale z samego rana, kiedy ta wynosila ledwie 11, sprawial, ze bylo lodowato. Az Nik sam z siebie zapial bluze, o co zwykle nie moge sie go doprosic. ;) Po poludniu bylo jednak cudownie, choc ja niestety nie skorzystalam. Tego dnia mielismy ponownie zbior komoreczek dla kolejnego pacjenta, wiec kiblowalam w pracy do pozna. Nie narzekam jednak, bowiem jak wszyscy u nas w pracy, jestem juz zmeczona tym, jak bardzo badania kliniczne rozciagaja sie w czasie i chce po prostu skonczyc ta pierwsza grupe pacjentow. Kazdy kolejny przesuwa kolejke do przodu. :) Niestety, po nim (niej wlasciwie, bo to kobieta) zostalo jeszcze trzech i choc moglibysmy ich odfajkowac w trzy tygodnie, to miedzy grafikiem urlopow naszym, klinik oraz pacjentow, kolejny (lub kolejni, bo moze uda sie dwoch za jednym razem) bedzie dopiero w czerwcu, a nastepny niewiadomo kiedy. :/ Przez chwile istnialo ryzyko (lub szansa; zalezy jak na to spojrzec) ze jednak wyjde normalnie, bowiem nasze komoreczki cos sie zbuntowaly i zaczely padac. Z jednej strony moglabym skorzystac z pieknej pogody, przynajmniej troche, bo Bi i tak miala na 18 gimnastyke, ale z drugiej, tak jak pisalam wyzej, frustracja, ze tyle sie to ciagnie, zaczyna juz siegac zenitu. W koncu jednak zywotnosc probki sie wypoziomowala i okazalo sie, ze zmiescila sie w "widelkach", laboranci mogli wiec dzialac dalej. Ja zas zaparzylam sobie kolejna kawe i siegnelam po kolejny papier do zatwierdzenia. ;) I wszystko byloby ok, ale ze szefa nie bylo w pracy, raport musialam przeslac mu elektronicznie. On niestety musial go podpisac, zebym i ja mogla zlozyc podpis, a potem wyslac go do kliniki. Tymczasem, przeslalam mu go i... nic. Mija 5 minut, 10, 15... W koncu napisalam do administratorki, czy moglaby sie z nim skontaktowac i dac znac, ze czekam na jego podpis. Minelo kolejnych kilkanascie minut zanim podpisal dokument, potem oczywiscie program komputerowy mi sie zbiesil i nameczylam sie zeby doczepic podpisana strone do raportu. W rezultacie wyszlam o 20... Niby nie najgorzej, bo ktoregos razu byla chyba 21:30, a tak to zdazylam akurat na pore kladzenia dzieciakow spac, ale dzien byl meczacy, nie da sie ukryc...

W srode Potworki mialy skrocone lekcje, wiec stwierdzilam, ze jak mam sie przenosic z laptopem z biura do chalupy, co jak wiadomo rozprasza i wybija z rytmu, to po prostu bede pracowac z domu. Meczacy poprzedni dzien dodatkowo zmotywowal mnie do tej decyzji. ;) Wiedzac, ze bede w domu, dzieciaki uprosily mnie oczywiscie zebym ich zawiozla i odebrala ze szkoly. Koniec koncow mialam wiec i tak dosc zabiegany dzien. Rano rozwiozlam Potworki po placowkach w zawrotnej liczbie dwoch (:D), po czym, korzystajac z tego, ze szkola Bi znajduje sie doslownie kilka minut od sklepu z dzialem ogrodniczym, pojechalam po nasiona oraz sadzonki warzyw. Dostalam wszystko... poza ogorkami gruntowymi. :/ Oznaczalo to, ze po glupie ogorasy musialam kolejnego dnia jechac specjalnie gdzie indziej, ech. Kupilam tez przy okazji kwiaty do donic.

Zakupy
 

Przez nastepne kilka dni miala byc przepiekna, letnia pogoda, wiec planowalam ja spozytkowac na roboty "ziemne". :) Po powrocie zdazylam zaparzyc kawe i musialam laczyc sie na meeting. Ten na szczescie nie byl zbyt dlugi. Potem probowalam sie rozdwoic, jednoczesnie pracujac i wstawiajac pranie, zmywarke, zmieniajac posciel u dzieci... I ani sie obejrzalam, a czas byl jechac po potomstwo. Odebralam szanownych panstwo, zajechalismy po kawe (dla mnie) oraz mrozone napoje (dla dzieciakow) i wrocilismy do chalupy. Zagonilam w koncu mlodziez do odrobienia pracy domowej z Polskiej Szkoly, bo przez pilke nie chodza na zajecia, lecz chce zeby nauczycielki widzialy, ze cos tam jednak robia. 

Tu lekcje, a w tle muzyka z iPadow ;)
 

Zostaly tylko dwie soboty. Potem jest dlugi weekend (bez zajec), wycieczki i juz zakonczenie roku. W kazdym razie Potworki mocno protestowaly, ale odrobily lekcje polskie oraz hamerykanckie, a i tak mieli mnostwo czasu na siedzenie w tabletach. Normalnie w tygodniu nie wolno im tykac elektroniki do 19, ale z racji skroconych lekcji, uleglam i pozwolilam wziac je wczesniej. ;) Na 17:30 obydwoje mieli sporty - Nik plywanie, a Bi pilke, wiec rozdzielilismy sie z M. i on zabral syna, a ja corke. Mlodszy co prawda cos tam jeczal, ze mial skrocone lekcje, wiec to prawie jak dzien wolny i on chce sie zrelaksowac, wiec nie jedzie na basen... Ojciec jednak szybko postawil go do pionu, ze nie chce plywac, ok, ale wtedy wszyscy jedziemy na trening Bi. Ona bedzie kopac pilke, a my chodzic wokol boiska zeby zazyc troche ruchu. Nik szybciutko oznajmil, ze pojedzie jednak plywac... :D Ze Starsza pojechalam wiec sama i samotnie krazylam wokol boiska.

Pilka w grze
 

Tego dnia temperatury doszly do 24 stopni, wiec az zal bylo nie skorzystac, chodzilam wiec po boisku oraz placu zabaw i okrazylam dawna szkole Potworkow. Wzruszylam sie przy okazji, bo przez okna dojrzalam ich swietlice (stolowke) oraz dawne klasy, ktore znajduja sie na parterze. Dopiero co byli tacy mali, w I klasie i zerowce... A teraz Bi idzie do VI, Nik zmienia szkole... Ech, leci ten czas jak szalony... Kiedy wrocilysmy z pilki, chlopaki juz oczywiscie byli, wiec kolacja czekala, a potem to juz szykowanie dzieciakow do spania. Z tym spaniem to bedzie teraz mordega, bo nadeszla taka glupia pogoda, gdzie w dzien jest bardzo cieplo, wiec dom, a szczegolnie gora, nagrzewa sie niemilosiernie, nawet pomimo otwartych wszystkich okien. Noce byly jednak nadal bardzo zimne, nie bylo wiec sensu wlaczac klimy, szczegolnie, ze ta idzie na caly dom, a dol jest sporo chlodniejszy. Zostawia wiec czlowiek uchylone okna, a potem w nocy szczeka zebami, bo dom sie wychladza i w sypialniach robi sie lodowato. I tak az do pelnego lata, kiedy bedzie po prostu goraco i wilgotno i klima bedzie chodzic calutki czas. ;)

Czwartek byl kolejnym dniem ze skroconymi lekcjami dla dzieciakow, a dla mnie pracy z domu. To znaczy "oficjalnie" pracy, bo w praktyce niewiele z tego wyszlo. :D Wiekszosc dnia kursowalam w te i nazad, niczym zawodowy kierowca. Rano zawiozlam dzieciaki do szkol, po czym wpadlam do domu, wyslalam maile do sekretariatow, ze Potworki beda odebrane przez rodzica i pojechalam na tygodniowe zakupy. Fajnie bylo je zrobic rano, zamiast zasuwac po robocie. ;) Przy okazji przydarzyla mi sie mila rzecz. Przepuscilam w kolejce do kasy jakas pania, ktora trzymala tylko mleko, podczas gdy ja mialam zaladowany caly koszyk. Czesto tak robie, bo szkoda mi ludzi, ktorzy maja pojedyncze rzeczy, a musieliby czekac az ja wyladuje caly swoj stos, potem kasjer to zeskanuje, itd. Pani podziekowala i chetnie wskoczyla przede mnie. Kiedy w koncu przyszla dla mnie pora placic, okazalo sie, ze pani poprosila, zeby reszta z jej zaplaty zostala odjeta z mojej sumy. To niby drobiazg - raptem $1.5, ale i tak milo mi sie zrobilo. :) Poniewaz w przyrodzie zawsze musi byc rownowaga, wiec zepsula nam sie mikrofala. Buczy jak traktor i nie grzeje. :/ Mamy ja raptem 4 lata!!! Jeszcze w srode wieczor dziala bez zarzutu, a juz w czwartek rano stanela okoniem. Mikrofala podwieszona nad kuchenka i sluzaca jednoczesnie za pochlaniacz, wiec zrobienie z nia czegokolwiek to nie takie hop-siup. Wlasciwie to juz mentalnie spisalam ja na straty, ale M. poszukal, popatrzyl i twierdzi, ze chyba wie, co to za czesc padla. Zamowiona i czekamy, a poki co odgrzewamy wszystko w piekarniku lub garnuszkach. Powrot do przeszlosci. ;) A, tak w ogole taka malutka czesc kosztuje prawie $100. To niemal 1/4 ceny mikrofali! Ouc... :/ 

Wracajac jednak do naszego dnia. Wrocilam do domu, rozpakowalam zakupy, zjadlam szybko jogurt bo zoladek mi sie juz do kregoslupa przyklejal, po czym popedzilam do sklepu ogrodniczego, w ktorym z zeszlego roku pamietalam, ze maja ogorki gruntowe. Na szczescie w tym tez mieli. :) Sklep niby w naszym miasteczku, ale na jego przeciwleglym koncu, wiec dojechanie, zakup oraz powrot zajely mi na tyle duzo czasu, ze po powrocie mialam 20 minut na zlapanie oddechu i jechalam po Potworki. Odbieralam przy okazji dwie corki sasiadki i przywozilam cala ferajne do nas, a jakby czworka dzieci to bylo malo, to jeszcze na dokladke przyjechal kolega Kokusia. Planowo mialam go tez odebrac ze szkoly, ale jego mama stwierdzila, ze woli zeby wrocil autobusem i przyjechal do nas na rowerze, bo wtedy bedzie mogl sam wrocic. Wygodnie. :D Tak czy owak, ostatecznie mialam pod opieka piatke mlodziezy, ale przyznaje, ze zachowywali sie calkiem poprawnie.

Gromadka; kolege Kokusia zaslonila kolezanka Bi :)
 

Problemy pojawily sie kiedy czas byl pogonic towarzystwo do domu. :D Mama dziewczyn napisala, zeby wracaly, na co mlodsza oznajmila, ze ona nie ma zadnych zajec, wiec moze zostac. Starsza ma zegarek z telefonem, wiec zadzwonila do rodzicielki, ktora oznajmila, ze jest odwrotnie - to starsza moze zostac, a mlodsza ma wracac. Panna byla tak obrazona, ze pomaszerowala do domu, mimo ze zawolalam, ze albo ja zawioze, albo starsze dziewczyny maja jej towarzyszyc. To niby niedaleko, na drugim koncu naszej ulicy, ale ja nie lubie nawet jak 3 lata strasza Bi sama lazi, a ta mala w dodatku mialam pod opieka. W koncu Bi i jej kolezanka i tak za nia pobiegly, bo stwierdzily, ze starsza panna wezmie swoj rower. Tyle, ze zostawila u nas i plecak i skrzypce! Pozniej pytam kolege Nika o ktorej ma wrocic do domu? O ktorej bedzie chcial. Aha, super; jak ja to lubie! :D Bi z kolezanka wrocily i na szczescie zostaly juz na podworku, ale chlopakow nie moglam wygonic na dwor. To znaczy, Nik chcial, ale kolega upieral sie zeby nadal napierdzielac na Playstation... Bylo tak pieknie, prawdziwe lato (26 stopni!), ze w koncu ostrzej ich opierniczylam i kazalam wylaczyc konsole. Wtedy wreszcie wylezli na swieze powietrze. ;)

Dziewczyny w akcji
 

Oni sie bawili, a ja w tym czasie zaczelam sadzic warzywa. Chwile wczesniej M. wrocil z pracy i jeszcze raz przekopal mi warzywnik, bo gleba juz zdazyla sie ubic.

A tu malzonek w akcji ;)
 

Posadzilam wszystkie sadzonki, ale z nasionami chcialam poczekac na Potworki, bo oni uwielbiaja siac. Coz, tego dnia juz tego nie zrobili. W miedzyczasie kolezanka Bi musiala jechac do domu, przy czym potrzebowala zeby Starsza jej pomogla ze wszystkimi klamotami. Jedna wziela plecak, druga skrzypce (ktorych pokrowiec ma szelki, wiec mozna go zalozyc na plecy) i pojechaly. A mogly to wszystko wziac wczesniej, to nie... ;) Kiedy skonczylam w warzywniku, w koncu oznajmilam koledze Kokusia, ze czas na niego. Nie czuje sie komfortowo praktycznie "wyrzucajac" go, ale bez przesady. Spedzil u nas i tak trzy godziny. Byla 17:30. Gdybym go nie pogonila, ciekawe o ktorej godzinie jego rodzice by sie upomnieli o syna? ;) Potem chcialam jeszcze podlac posadzone warzywa oraz kwiaty, ktore czekaja na swoja kolej, ale... M. nie zalozyl nowych koncowek do wezy, z kranika sikala woda i musialam poczekac az maz zrobi z tym porzadek. Przy czym on sie irytowal, ze mu doope zawracam, a ja sie irytowalam, bo wiedzial przeciez, ze bede sadzic warzywka, a wiec bede potrzebowala weza... A potem juz zrobila sie 18 i czas byl przygotowac sie na kolejny dzien. :)

Stan warzywnika na dzien dzisiejszy. Te jasne "farfocle" to sloma, z ktora byly wymieszane kurzece gowienka :D

Piatek zaczal sie... interesujaco. Ale w dobrym znaczeniu! :) Tego dnia szkola Kokusia podjela (po dwoch latach pandemii) ponownie inicjatywe "Ride your bike to school". Ma to byc niby promocja ruchu na swiezym powietrzu oraz bezpieczenstwa. Troche smieszne, bo przedmiescia sa tu tak rozwleczone, a przy tym w wielu miejscach nie ma chodnikow, ze do szkoly na piechote (lub rowerem, choc to rzadko) chodza tylko dzieci, ktore mieszkaja doslownie obok niej. Reszta dojezdza autobusami lub jest odwozona przez rodzicow. Szkola Potworkow jest jednak jedyna w naszej miejscowosci, ktora znajduje sie przecznice od szlaku rowerowego i ktos kiedys wpadl na pomysl, zeby zorganizowac dzieciakom przejazd do szkoly z jednego z przy-szlakowych parkingow. Potworki nigdy wczesniej nie braly w tym udzialu, bo oba ich rowery (choc wtedy mieli je duzo mniejsze) nie miescily mi sie w aucie, a nie mielismy bagaznika do rowerow albo byl on przyspawany do przyczepy. Na codzien mieszkamy zaraz przy jednej z odnog szlaku rowerowego, wiec nie potrzebujemy przewozic rowerow. ;) To bylo kiedy dzieciaki chodzily odpowiednio do I i II oraz do 0 i I klasy. Potem byly dwa lata koronaswirusa, kiedy wiekszosc szkolnych atrakcji zostala zawieszona. W koncu w tym roku jazda na rowerze do szkoly wrocila, a ze Nik jest zapalonym rowerzysta, wiec oczywiscie strasznie chcial wziac w tym udzial. Ja mniej, bo po pierwsze, mialam jeszcze na glowie Bi oraz perspektywe pozniejszej jazdy do pracy, a nie wiedzialam jak duzo czasu zajmie cala "impreza". Po drugie zas, zbiorka byla o 7:30 rano, co oznaczalo pobudke po 6, a dla takiego spiocha jak ja, to tortura. :D Niechetnie wiec, ale sie zgodzilam, bo to dla Kokusia byla ostatnia okazja, z racji, ze od wrzesnia zmienia szkole. Powiedzialam Mlodszemu, zeby pamietal jak bardzo go kocham, skoro wstaje bladym switem zeby mogl przejechac sie z kumplami na rowerze. ;) Kolejna zagwozdka bylo to, ze do mojego auta zmiesci sie jego maly BMX, ale Nik uparl sie ze chce wziac wiekszy rower z przerzutkami "bo koledzy go wyprzedza na gorkach" (tragedia, zaiste). Musielismy sie wiec zamienic z M. na auta. On wzial mojego SUV'a, a ja jego wielkiego pickupa. Kolejne poswiecenie dla syna, z racji, ze nigdy samochodem meza nie jechalam i nie mialam ochoty zaczynac. :D 

Wstalismy z samego ranka, ale choc Nik zwykle jest niedobudzony i zly, tym razem oczywiscie zerwal sie niczym skurwonek. :D Udalo nam sie nawet sprawnie wyszykowac i pojechalismy. Zbiorka byla na parkingu z dostepem do trasy rowerowej. Wlasciwie byly dwie: jedna dla klas od 0 do III, blizej szkoly, a druga dla najstarszych IV klas, kawalek dalej, w sasiedniej miejscowosci. My oczywiscie pojechalismy na te dalsza. Samochodem to 10 minut z hakiem od naszej chalupy, wiec nie tak zle, ale na rowerach, szlakiem, ktory wiedzie wzdluz rzeki, odbijajac od glownej drogi, to do szkoly 20 minut pedalowania. Na czele ustawila sie gromada chlopcow, wraz z Kokusiem oczywiscie, ktora wyrywala sie do przodu i cale szczescie, ze nad grupa czuwalo kilku panow (oraz gromadka rodzicow), ktorzy potrafili zapanowac nad mlodymi wariatami. :D

Czwartoklasisci szykuja sie do jazdy; Nik na przodzie, a jak ;)
 

Punktualnie o 7:40 cala banda ruszyla w kierunku szkoly. Ja i Bi tez pojechalysmy z powrotem, ale na spokojnie i bez pospiechu, bo wiadomo, autem zajelo to duzo krocej. Tuz po 8 najstarsza grupa zajechala pod szkole, zziajana bo przeciez na bank cala trasa to byl wyscig. Mlodsze dzieciaki zjezdzaly sie jeszcze z kwadrans. ;) A potem... wszyscy staneli i nikt nie wiedzial co dalej. Sasiadka powiedziala mi, ze w poprzednich latach dzieciaki dostawaly jakis poczestunek i wchodzily do szkoly. Tym razem jednak stali tam tylko rodzice, ktorzy nie bardzo chcieli zostawiac dzieciakow bez opieki (tym bardziej, ze te rozbiegly sie po boisku oraz placu zabaw, rozrabiajac niczym pijane zajace) i nawet nauczyciel w-f'u, ktory byl jednym z organizatorow, sie ulotnil. ;)

Pozowanie przy szkolnej scianie :D Murzyn (Afro-amerykanin, wiem), Hindus, Azjata, dwoch muzulmanow, blondyni, bruneci... najwazniejsze ze wszyscy sie lubia :)
 

Dopiero gdy zaczely zjezdzac sie school bus'y z pozostalymi uczniami i wybila magiczna godzina 8:30 (kiedy otwieraja sie podwoje szkoly), ktos w koncu pomyslal, zeby otworzyc tylne drzwi i zwolac mlodziec do srodka. Nik polecial wiec na lekcje (spocony i z wlosami jak po prysznicu, bo juz bylo 20 stopni, a na dokladke 70% wilgotnosci), a my z Bi wrzucilysmy jego rower na pake i popedzilysmy do jej szkoly, a z tamtad ja prosto do pracy. Cieszylam sie, ze wszystko ze soba zabralam, rano bowiem przechodzilo mi przez mysl, ze moze rowerzysci wroca z przejazdzki, wejda od razu do szkoly, a ja i Bi zdazymy jeszcze wpasc do chalupy na pol godzinki. Okazalo sie, ze w zyciu bym nie zdazyla. ;)

Jak to w piatek, Nik mial trening pilkarski, choc tylko dzieki zaangazowaniu rodzicow. Syn trenera ma bowiem ceremonie rozdania dyplomow na uczelni w weekend i trener odwolal cwiczenia oraz sobotni mecz. Drugi tydzien pod rzad... Mlodszy spuscil nos na kwinte, a niektore dzieciaki musialy podniesc niezly raban, bo skrzyknelo sie paru tatusiow i postanowili trenera zastapic. Mecz juz zostal przelozony, ale niech chlopcy maja chociaz trening. Pojechalismy znow cala rodzina. Nik gral, bo zastepczy trener urzadzil im towarzyski mecz, M. zaladowal mi jeszcze troche kory na pake auta, a potem lazil wokol terenu, Bi cwiczyla pilke z tata swojej kolezanki (ktory przyjechal tam na trening swojej mlodszej corki i najwyrazniej minal sie z powolaniem, bo ma pasje do trenerstwa :D), a ja nadrabialam socjalnie, nawijajac z innymi rodzicami z druzyny. ;) Dla kazdego cos milego.

Ten w pomaranczowej koszulce i niebieskich kolanowkach, to Nik
 

Po treningu jeszcze tylko po kawe i do domu. Tam niestety - stety, zamiast poczatku weekendowego relaksu, doszedl mi nowy obowiazek - podlewanie warzywek. Ale czego sie nie robi, zeby potem miec wlasne malosolne i leczo ze swojskiej cukinii. ;)

Do poczytania!