Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 30 lipca 2022

Uwierzycie, ze juz praktycznie sierpien?

Nie do wiary, ze lipiec wlasnie dobiega konca. Polowa wakacji tez juz za nami. Sierpien w tym roku spisuje na straty, bo jego dwa tygodnie spedzimy w Polsce, a poniewaz u nas rok szkolny zaczyna sie wczesniej niz w Kraju, wiec kiedy wrocimy z wojazy, wlasciwie bedziemy juz u progu szkoly. Oby chociaz wizyta na rodzinnej ziemi byla tego warta, bo poki co, im blizej wyjazdu, tym mniej chce mi sie leciec...

Narazie jednak wakacje trwaja w najlepsze, o szkole nikt nie mysli, a upaly daja sie we znaki. To znaczy, przepraszam, od poniedzialku przyszlo ochlodzenie, moi Panstwo! Skonczylo sie 35-36 stopni! Temperatury w minionym tygodniu dochodzily "tylko" do 29-32 stopni! :D A potem nic dziwnego, ze kiedy slupek rteci pokazuje 23 stopnie, czlowiek zaklada bluze bo mu zimno! :D

W piatek, 22 lipca, ponownie kolezanka zaprosila mnie z dzieciakami do klubu nad jezioro. Poniewaz nadal trwaly afrykanskie upaly, zaproszenie przyjelam z entuzjazmem, mimo, ze sama mialam okres, wiec wiedzialam, ze sie nie zamocze. Czego sie jednak nie robi dla dzieciakow...Wypad wyszedl w sumie jak poprzednio. Matki troche poplotkowaly, ale moja kumpela naprzemian przychodzila nad wode i biegala za swoja mlodsza corka na plac zabaw. Ja stalam lub siadalam na lezaku, pilnujac starszej trojki.

Poszukiwanie rybek
 

Mlodsza panna znow dawala popisy, wyganiajac np. swoja rodzicielke z lezaka, bo to ona bedzie tu siedziec. Sama, a nie na kolanach! W ogole zastanawiam sie, czy to dziecko zna inny ton niz jeczaco - marudzacy. Jesli cos chciala, to kazda kwestie wypowiadala takim "mialczacym" glosem: "plaaaay grouuund!", "bulaaaaa!", "mooojeeee!", okraszone oczywiscie sztucznym szlochem. Matka tlumaczy, ze nie wolno rzucac kamieniami (bachor, bo nie wiem jak ja inaczej nazwac, celowal specjalnie w inne dzieci; dobrze ze nie trafil), a ta na bezczelnego patrzy i rzuca. Matka lapie za ramiona, to ta wyrywa sie, zeby koniecznie jeszcze raz rzucic! A to juz praktycznie 4-latka, wiec dobrze rozumie, co znaczy "nie wolno". Umeczylam sie od samego patrzenia i w sumie ciesze, ze kolezanka ma zmiany grafiku w pracy i przez jakis czas moze miec problem z jazda nad to jezioro. ;) Dobrze, ze "trojca" starszakow bawila sie bardziej cywilizowanie, choc to byl drugi piatek pod rzad i widzialam, ze juz towarzystwo sie soba nacieszylo.

Z bardzo daleka, wiec jakosc byle jaka, ale wlasnie Bi skacze do wody z pomosto - wyspy
 

Najpierw Nik zaczal narzekac, ze sie nudzi bo dziewczyny nie chca sie z nim bawic, potem Bi cos sie poprztykala z kolezanka i zaczala bawic z bratem, a tamta przy brzegu grzebala w piasku. Na pytanie co sie stalo, Starsza oznajmila, ze nie wie, ze E. przestala sie do niej odzywac. Hmmm... jestem pewna, ze o cos poszlo, ale nie wydobedziesz... Na szczescie, jak to u dzieciakow, po kilkunastu minutach, znow bawili sie zgodnie cala trojka. ;)

Plac zabaw i "dziwna" tyrolka, tez musialy zostac zaliczone

Na sobote mialam "wielkie" plany i na planach sie skonczylo. :D Malzonek ponownie szedl do roboty w obydwa weekendowe dni, wiec wiedzialam, ze po poludniu bedzie chcial isc do kosciola, ale chcialam wziac Potworki choc na 2-3 godziny na basen. Taki wiekszy i glebszy niz nasza domowa "kaluza". ;) W dodatku na basenie w kompleksie rekreacyjnym gdzie normalnie jezdzimy na lyzwy, w sobote mieli, jako dodatkowa atrakcje, dostawic dmuchana zjezdzalnie dla dzieciakow. Normalnie jezdze czasem z Potworkami na basen doslownie kilka minut od nas (ostatnio Nik mial tam zawody), ale pomyslalam, ze dla zabawy na zjezdzalni, warto sie przejechac te 20 minut. No niestety. Okazalo sie, ze M. akurat na te sobote umowil sie na zmiane oleju w moim aucie. :/ No i tak skonczyly sie plany, a dzieciakom zostal basen obok domu. Na szczescie nic im wczesniej o planach nie mowilam, bo bylby placz. ;)

Tu jeszcze wspolna zabawa, ale dlugo to nie potrwalo... :/
 

Upal byl straszny. Temperatura 35 stopni, odczuwalna 38. Wsciekla bylam jak nie wiem o ten moj  okres, bo oczywiscie, ze musial przyjsc akurat na najgoretszy dotychczas tydzien... Potwory tez sie zbiesily, jedno drugie ochlapalo, czy cos takiego i Nik wyszedl z placzem (wscieklosci) z basenu. Korcilo mnie zeby oboje wygonic z wody skoro nie umieja sie bawic razem, ale zlitowalam sie, bo bylo niemozliwie goraco. W koncu robilam im 5-minutowe sesje i bawili sie naprzemian. Oczywiscie Bi probowala cwaniakowac i kiedy Nik pierwszy raz wszedl, krecila sie i nurkowala, az powiedzialam, ze licze 5 minut brata od momentu jak Starsza wyjdzie z wody. Szybciutko wyskoczyla z basenu! :D

Niedziela byla jeszcze goretsza niz sobota. Temperaturowo bylo podobnie, ale wyzsza wilgotnosc sprawiala, ze odczuwalna dochodzila do 40. Rano przyjechal moj tata i posiedzielismy przy lodach, kawie i lemoniadzie az do wczesnego popoludnia. Tym razem pamietalam zeby na pozegnanie dac mu kolejne cukinie oraz ogorki. Sami nie mamy szans tego przejesc. :D Przy okazji przydarzyla mi sie najwieksza piekarnicza "katastrofa" od pamietnego spartaczenia kremu, co zaowocowalo brakiem tortu na Komunie Potworkow. Pamietacie? :D Tym razem, wiedzac ze tata sie do nas wybiera, mialam upiec chlebek bananowy, bo juz kilka tych owocow znow nie nadawalo sie do jedzenia. Jak mozna popsuc taki prosty przepis, zapytacie? A mozna, mozna, jak jest sie "zdolnym". Mialam piec w sobote wieczorem, ale trafilo mnie jakies kompletne zacmienie i zapomnialam! :O No nic, dziadek nie przyjezdza skoro swit, wiec za ciasto zabralam sie w niedziele rano. Myslalam, ze zdaze je wstawic do piekarnika zanim sie zjawi, ale niestety... Przyjechal kiedy bylam akurat w trakcie mieszania wszystkiego. Szybko konczylam, przy okazji zagadujac rodziciela, wstawiajac kawe, itd. Takie rozproszenie okazalo sie brzemienne w skutkach. ;) Wstawilam ciacho, a pozniej, pod koniec pieczenia, zajrzalam jak wyglada. Mina mi zrzedla, bo bylo zupelnie plastkie, kompletnie nie uroslo. I wtedy mnie olsnilo - nie dalam sody!!!! :O Na tym etapie nic nie moglam juz zrobic. Dodalam 15 minut do czasu pieczenia w nadziei, ze moze cos to da, ale gdzie tam. Takiego zakalca w zyciu nie widzialam! Po przekrojeniu, wygladalo to jak gesty budyn zapiekany w ciescie. :D Co ciekawe, w smaku nie bylo zle i oboje z M. i tak je zjedlismy i nawet nie dostalismy rozstroju zoladka. No, ale ja sie palilam ze wstydu... Po odjezdzie "dziadzia", Potworki oczywiscie wskoczyly do basenu. Kurcze, wiem ze nie jest to "prawdziwy" basen, ale malutki tez nie jest. Moje dzieci maja chyba jednak za dobrze, bo zamiast cieszyc sie i bawic, to kloca sie i przeszkadzaja sobie nawzajem. Tym razem jednak juz przy pierwszych oznakach niezgody oznajmilam, ze wyjda od razu z wody oboje i nie bede dochodzila kto co zrobil i ktore zaczelo. ;) Podzialalo i Bi spiela temperament, bo zwykle ona probuje zagarnac caly basen i ma problem z kompromisem...

Tym razem siedzialam na tarasie gdzie juz doszedl cien, bo przy takich temperaturach, nawet pod parasolem, bylo nie do wytrzymania...
 

Reszta dnia uplynela juz po prostu na chowaniu sie przed upalem, wieczornej kapieli, zebraniu kolejnej garstki plonow (tym razem kilka ogorkow) i podlewaniu zmeczonego goracem ogrodka. Wieczorem zabralam sie tez za pichcenie kolejnego dania z cukinii. Tym razem padlo na powtorke tego, ktore zrobilam na Wielkanoc i ktore mnie zachwycilo, czyli pieczona cukinie po marokansku.

Pysznosci. Tutaj z ziemniakami, ale do tego pasuje tez ryz lub jakakolwiek kasza
 

Szkoda tylko, ze danie jem tylko ja, ale coz. Malzonek pewnie by zjadl, ale nie znosi zadnych groszkow czy fasolki, a w daniu jest niestety ciecierzyca... Trudno, bedzie wiecej dla mnie, a czesc pewnie dam tacie. ;)

Powietrze w poniedzialek rano, najlepiej podsumowac uroczym "tubylczym" okresleniem: pea soup, czyli zupa grochowa. :D Mozna je bylo doslownie kroic nozem, tak bylo ciezkie i duszne. Caly dzien zbieralo sie na burze, ale w koncu pokropilo okolo poludnia, a porzadna ulewa (choc bez burzy) przeszla dopiero przed 20. Wczesnym popoludniem nawet na chwile wyszlo slonce. Do ostatniej chwili zastanawialam sie czy podlewac ogrodek, bo prognozy "godzinne" zmienialy sie jak w kalejdoskopie, burze wskakiwaly i znikaly, itd. Liczylam jednak, ze popada moze poznym wieczorem, bo tak czesto przechodza fronty. Mialam niesamowitego fuksa, bo akurat przeszlam sie po ogrodzie, dodajac kapsulki z chlorem do basenu, wylaczajac pompe, zbierajac kilka ogorkow, psikajac lilie, ktore znow obsiadly czerwone zuki (kilka zmienilo sie w zolte kikuty i nie wiem czy za rok cos z nich bedzie)... Zauwazylam ze kropi, wiec zebralam poduszki z krzesel na tarasie oraz reczniki i stroje kapielowe dzieci. Spojrzalam na niebo, ale za ciemna chmura nastepne byly juz jasniejsze, wiec uznalam, ze przejdzie bokiem. Nie przeszlo. Po chwili lunelo jak z wiadra, a ja pogratulowalam sobie wyczucia czasu, bo jeszcze minuta, a zbieralabym wszystko biegiem i w ulewe. :D Wczesniej, jak to w poniedzialek, Nik mial trening na basenie. Znow marudzil, ze nie chce jechac, ale przekonalam go, zeby jednak poplywal. W koncu w srode mial miec wyscigi, wiec dobrze rozruszac miesnie, a poza tym jeszcze nastepny tydzien i bede musiala zawiesic jego udzial w druzynie, bo wylatujemy na dwa tygodnie (ale ze i wylot i powrot wypadaja w srodku tygodnia, to Nik opuscilby 3 tygodnie plywania), a potem zaczyna sie pilka nozna (a w druzynie ligowej treningi sa dwa razy w tygodniu) i grafik bedzie mocno napiety. W kazdym razie, Mlodszy w koncu na trening pojechal i wrocil zadowolony, bo znow poszli na basen zewnetrzny. W miedzyczasie oczywiscie Bi wskoczyla do naszego, a brat do niej pozniej dolaczyl, ale na szczescie tylko na moment. Szybko wyszli i moglam kontynuowac zwykle wieczorne ogarnianie.

Bi bawi sie sama i nie narzeka na brak towarzystwa brata
 

We wtorek zaprosila nas (mnie i dzieciaki) do siebie kolezanka Bi, ktora mieszka w kompleksie z basenem. Bi byla tam po zakonczeniu roku, a potem I. byla z wizyta u nas. Milo, tylko kobita nie pracuje, wiec zdziwiona byla, ze w srodku tygodnia mozemy dopiero okolo 16:30... Urwalam sie wiec z pracy 20 minut wczesniej i popedzilam do domu szybko sie odswiezyc i zgarnac Potworki. Mama kolezanki zapewnila, ze zamowi pizze, ale M. wcisnal dzieciakom troche jajecznicy. Mama dziewczynki jest Polka, wiec sobie pogadalysmy, naprzemian po polsku i angielsku. ;) Dzieciaki bawily sie super, nawet Nik, ktory zwykle z kolezankami Bi dogaduje sie srednio i trzyma na uboczu. Tym razem, moze dlatego ze I. jest jedynaczka, wiec garnie sie ogolnie do wszystkich dzieci, wiec zachecala do wspolnej zabawy tez Kokusia.

Mielismy szczescie i caly basen praktycznie dla siebie
 

Jedyna wada wypadu bylo to, ze basen jest mocno zacieniony, wiec kiedy przyjechalismy juz znikalo nad nim slonce. Upaly z poprzedniego tygodnia odeszly w zapomnienie, bylo "tylko" 27 stopni, a ze na noc zapowiadali 16, wiec temperatura szybko spadala. Zalozylam stroj kapielowy i planowalam tez sie przeplynac, ale zanim zdazylam sie zamoczyc, Nik podplynal wesolo i mnie ochlapal. Natychmiast odechcialo mi sie plywania. I tak musialam owinac sie recznikiem dla rozgrzania. ;)

Na basenie nie wolno miec dmuchancow, ale na szczescie chociaz te piankowe "makarony" pozwalaja...
 

Potworkom to oczywiscie nie przeszkadzalo, bo praktycznie nie wychodzili z wody. Dopiero kiedy wyciagnelam ich na sile, bo musielismy sie zbierac, wylezli i szczekali zebami z zimna. Na szczescie samochod byl nadal cieplutki w srodku, wiec szybko sie rozgrzali. ;)

W srode rano, sms od sasiadki uswiadomil mi, ze trener Nika nie wyslal rozpiski wyscigow na zawody, ktore mialy sie odbyc tego dnia. :O Cos tam potem tlumaczyl, ale nie uslyszalam dobrze co. W kazdym razie, mlodociani plywacy mieli niespodzianki. :D Poniewaz zbiorka po raz kolejny byla juz o 15:45, wiec wyszlam z pracy przed 14 i pojechalam do dzieciaki. Mialam szczescie, ze na obecnych polkoloniach dzieciaki sa w swojej starej szkole, ktora znajduje sie doslownie 5 minut od mojej pracy. Zabralam (bardzo zadowolone) potomstwo i pojechalismy. Pewnie byliby mniej zadowoleni gdybym musiala ich pozbawic wycieczki na mini golfa, ktora mieli tego dnia, ale ta na szczescie odbyla sie rano. ;) W domu zjedli obiad i posiedzieli na tabletach i zanim sie obejrzalam, czas byl jechac. O dziwo Mlodszy nie protestowal, tylko popedzil z entuzjazmem. Tym razem przeciwna druzyna miala na oko tyle samo dzieci, co nasza, wiec wszystko poszlo duzo sprawniej i skonczylismy krotko po 18. Tak to rozumiem! :D Znow mierzylam czas, ale ze dobralysmy sie razem z sasiadka do tej samej linii, wiec gadalysmy sobie i wyscigi szybko lecialy. Dodatkowo, stwierdzilysmy, ze linia 6 (czyli nasza) jest najlepsza, bo zwykle nie ma az tak wielu dzieci w tym samym wieku bioracych udzial akurat w tym samym wyscigu. W konsekwencji, obsadzajac linie, trenerzy przypisuja dzieciaki do lini 1, 2, 3, 4, czasem 5 jesli jest wiecej dzieciarni, ale linia 6 dosc czesto pozostaje pusta. Dalo nam to chwile oddechu na lyka wody i takie zwyczajne odprezenie, bo mierzac czas, wiadomo, trzeba sie skupiac i poza samym mierzeniem, sprawdzac karteczki wreczane przez mlodziez, czy zgadza sie imie, numer wyscigu, dystans, itd. Szczegolnie te mlodsze dzieciaki maja tendencje do pomylek. ;) No i moglysmy zlokalizowac wlasnych synow i przypomniec im zeby laskawie sprawdzili jaki maja nastepny wyscig, zjedli cos, napili sie, poszli do lazienki jak maja czas, itd. Obaj to juz 9-latki, wiec nie najmlodsza grupa wiekowa (to 8 i ponizej), ale jednak sa zaraz po tej najmlodszej. ;) Nikowi poszlo tym razem swietnie, choc glownie dlatego, ze nie bylo tego kolegi, z ktorym ostatnio przegral wszystkie wyscigi. ;)

Nik wlasnie doplynal do scianki, a jego rywale, jak widac, nadal sa sporo w tyle
 

Szczerze, to nawet nie jestem pewna ktore wyscigi wygral, a w ktorych zajal II miejsce, bo mialam pecha i za kazdym razem kiedy plynal, jakies dziecko bylo w "mojej" lini i musialam mierzyc czas, starajac sie jednoczesnie zerkac i nagrywac Mlodszego. ;) Kilka filmikow przez to nie nadaje sie do niczego, bo urywaja sie pod koniec, lub ekran ucieka gdzies na boki i nawet nie widac ktore miejsce Nik zajal. :D

Tu kolega juz przy sciance, Nik wlasnie wyciaga reke zeby jej dotknac, a trzeci chlopiec jest kawalek dalej, ale akurat pod woda ;)
 

Wydaje mi sie jednak, ze ma dwa I i dwa II w indywidualnych, a w sztafetach jego grupa zajela jedno II, a jedno nie mam zielonego pojecia. ;) Wrocilismy do chalupy na tyle wczesniej, ze Bi podskoczyla uradowana, ze chce do basenu. Nik oczywiscie nie mogl byc gorszy, choc tak szybko, jak do niego wskoczyl, tak predko wyszedl, narzekajac, ze mu zimno. Niestety, baseny nad ziemia maja to do siebie, ze wystarczy chlodniejsza noc, a temperatura wody drastycznie spada. Te w ziemi jednak dluzej trzymaja cieplo, zwlaszcza ze zwykle sa tez sporo wieksze. ;) Mlodszy jednak juz sie tego dnia naplywal, wiec duzo nie stracil. Bi zreszta tez dlugo sie nie chlapala, bo zaraz byla pora na kolacje i szykowanie sie na kolejny dzien.

Ponowne samotne chlapanko

Czwartek byl znow duszny, wilgotny i prognozy zapowiadaly burze. Dzieciaki mialy na polkoloniach jechac do tego samego parku rozrywki, w ktorym bylam z nimi na poczatku miesiaca. Wycieczka do konca stala pod znakiem zapytania z powodu prognoz. W koncu podjeto decyzje, ze sie odbedzie. Potworki byly i podniecone i zdenerwowane. Juz dzien wczesniej podzielono ich na mniejsze grupki i polaczyli dzieciaki w pary, zeby latwiej bylo wszystkich upilnowac. Bi sie denerwowala, bo przydzielono jej dziewczynke, ktorej nie lubi, a Nik sie martwil, ze jego grupa bedzie chciala pojsc na jakies duze kolejki, ktorych on sie bedzie bal. Starsza - przeciwnie, cieszyla sie, ze pojdzie na te "straszniejsze", bo podobno ja oraz Nik jestesmy tchorzami i to przez nasze ostrzezenia bala sie na nie pojsc ostatnim razem. ;) Takie tam dzieciece dylemaciki. Dzien wczesniej najpierw jedno, potem drugie pytalo czy moga zostac jednak ze mna w domu. :O Bylam w lekkim szoku bo to chyba najatrakcyjniejsza wycieczka z calych 8 tygodni polkoloni, ale poniewaz to nie szkola, odpowiadalam, ze jesli sa pewni, to moge tego dnia popracowac z domu. W myslach nawet odczuwalam leciutka nadzieje, bo jako matka kwoka sama martwilam sie jak grupa opiekunow upilnuje taka gromade dzieciarni na tak duzym terenie... Koniec koncow u Potworkow wygrala jednak chec zabawy i pojechali. Calutki dzien wygladalam z niepokojem przez okno, patrzac na zbierajace sie chmury. Deszcz pojawial sie w prognozie, po czym znikal, aby za moment "wskoczyc" ponownie. Pogoda kompletnie nieprzewidywalna. Okazalo sie jednak, ze decyzja organizatorow aby nie przekladac wycieczki, byla sluszna, bo choc chmurzylo sie solidnie, to w koncu deszcz spadl dopiero po 22 wieczorem. Kiedy wrocilam, oczywiscie pierwsze co, to pytalam dzieciakow, jak bylo. W odpowiedzi zarzucili mnie wrazeniami i opowiesciami o kolejkach, na ktorych byli. Bi pojezdzila na kilku takich, na ktorych ja w zyciu bym sie nie odwazyla. ;) Grupa Kokusia poszla tez do parku wodnego (dzien wczesniej kazda grupa glosowala czy chca, czy nie; u Bi nie chcieli) i Mlodszy zjechal z tej "latarni morskiej", choc ostatnio zarzekal sie, ze wiecej na nia nie pojdzie. :D Oboje byli rozczarowani, bo kolejka gorska, na ktorej byli ostatnio ze mna, zostala zamknieta na czyszczenie, bowiem ktos, hmmm... puscil na nia pawia. :O Czy jestem bardzo zaskoczona? Nie. :D Wspolczuje ludziom, ktorzy jechali za osoba z "nudnosciami", bo przy takim pedzie, ciezko uniknac zostania obryzganym (FUUUJ!!!). :D Ogolnie Potworniccy wrocili niesamowicie zadowoleni, choc tez porzadnie zmeczeni. Nooo... w sumie chyba nie az tak bardzo, bo nadal mieli sile na chlapanie w naszym basenie. ;)

Z kazdym dniem coraz bardziej opaleni, a wlosy Kokusia bielsze :D
 

Tego wieczora napisala do mnie sasiadka obok, czy jestesmy w weekend w domu i czy dzieci moglyby nakarmic ich koty oraz psa w sobote wieczorem i niedziele rano. Ich suczka ma "niewidzialnego pastucha i uchylone drzwi (ze oni sie nie boja!), wiec nie trzeba bedzie na szczescie jej wyprowadzac. Nie mialabym z tym problemu, tyle, ze ona jest bardzo agresywna w stosunku do innych psow (do ludzi jest przekochana), wiec balabym sie jakiegos incydentu. W ten sposob Bi czeka "zwierzynski" weekend, bo sasiedzi z naprzeciwka juz jakis czas temu pytali czy Starsza moglaby w ten sam weekend nakarmic ich kota (o wdziecznym imieniu Bandyta [Bandit]). :D Na dodatek na sobote wieczor jestesmy zaproszeni do znajomych na ognisko, wiec bedziemy musieli z niego dosc szybko uciec, zeby wrocic od rozsadnej porze na karmienie "zoo". ;)

No i nadszedl piatek. Powietrze ponownie od rana bylo ciezkie i duszne, takie jak przed burza, ale swiecilo piekne slonce. Niestety, to sprawialo, ze odczuwalna temperatura byla dobrych kilka stopni wyzsza. Slynny hamerykancki humid. ;) Na szczescie piatek byl w koncu dniem jak codzien. Dla rodzicow zwykly dzien w pracy, dla dzieciakow na polkoloniach. Zadnych popoludniowych planow, tylko troche basenu (dla Potworkow) oraz wzgledny relaks. Malzonek w ogole przedrzemal wiekszosc wieczora na kanapie. ;) Brakowalo mi takiego dnia, choc po pracy musialam jechac po tygodniowa spozywke, wiec zanim dotarlam do domu, ogarnelam troche naczynia, a potem basen, nagle zrobil sie praktycznie wieczor... Poniewaz nie dzialo sie nic wartego uwiecznienia (nawet Potworkow w basenie nie sfotografowalam), wiec wrzucam pare ujec z ogrodu:

Zbiory, w tym pomidor - mutant

Lilie tygrysie jakos przetrwaly zmasowany atak zukow i choc sa mocno ponadgryzane, to udalo im sie nawet zakwitnac


Taki piekny przelatywal sobie po floksach

To jak moi Drodzy - gotowi na sierpien? Dla mnie ten miesiac to zawsze juz poczatek konca wakacji, a ze z podrozy mamy wrocic tuz przed rozpoczeciem roku szkolnego, wiec nie, absolutnie nie jestem gotowa. ;)

sobota, 23 lipca 2022

Kolejny lipcowy tydzien, a nawet dwa ;)

Po tym tygodniu od powrotu z kempingu, ktory spedzilam na wariackich papierach, marzylam raczej o wypoczynku w weekend, a nie kolejnych atrakcjach. Tak sie jednak skladalo, ze akurat w tamtym tygodniu odbywal sie w naszej miejscowosci festyn. To wydarzenie, ktore ma miejsce tylko raz do roku, wiec Potworki oczywiscie koniecznie chcialy na niego pojechac. Festyn trwa zawsze od czwartku do soboty i zwykle zabieram na niego dzieciaki dwa razy, ale w czwartek kolega Mlodszego pojechal tak pozno, ze nie bylo sensu (nie lubie tam jezdzic po ciemku, bo choc przejazdzki sa oswietlone, to zawsze obawiam sie, ze zgubie jedno z dzieci), a w piatek bylam juz zbyt zmeczona. Tego dnia co prawda myslalam o zabraniu Potworkow na pokaz fajerwerkow, ktore tez sa czescia festynu, ale jak sobie pomyslalam, ze musialabym tam z nimi jechac na 21:30 wieczorem, to mi sie odechcialo. ;) Oczywiscie potem tak walili, ze slychac bylo az w naszym domu (autem to niecale 5 km, ale na przelaj okolo 3), wiec Kokus, ktory tymczasem zupelnie o tym zapomnial, przypomnial sobie i poplakal sie bo przeciez on tak straaasznie chcial obejrzec fajerwerki. Nie pomoglo nawet moje przypomnienie, ze tydzien wczesniej widzielismy je (choc inne) z kempingu... Pozostala wiec tylko sobota. Przyznaje, ze dla mnie pojscie tylko jednorazowo na festyn bylo bardzo na reke, a Potworki mialy tyle towarzystwa w czwartek i piatek, ze tez nie narzekaly.

W sobote 9 lipca, okolo tego samego czasu kiedy otwierali wieczorem festyn, odbywala sie polaczona z nim parada strazy pozarnej.

Byly takie nowoczesne pojazdy... To "pasiaste" na ulicy, to Nik
 

Probowalam namowic Potworki zeby sobie te parade odpuscic i pojsc na festyn poki jeszcze bedzie na nim pusto, ale gdzie tam. ;) Parada co roku wyglada w zasadzie tak samo, ale dzieciakom sie poki co nie nudzi. Nooo, moze Bi troszke, bo usiadla sobie na laweczce z tylu i juz nie wczuwala sie rytm i muzyke jak jeszcze rok temu.

Byly tez i takie, prawie 100-letnie zabytki
 

Jedyna nowoscia bylo dwoch panow, ktorzy maszerowali z prawdziwymi muszkietami i co jakis czas wystrzeliwali z nich w powietrze. Nie mam niestety zdjecia, bo zanim zorientowalam sie, co robia, bylo za pozno, a potem juz bylo tylko slychac huk i widac chmure dymu z daleka. Nik stanal wlasciwie na ulicy i zawziecie machal do wszystkich przechodzacych i przejezdzajacych ludzi, liczac ile osob mu odmacha.

Jak parada, to musi byc i muzyka, czyli marching bands
 

Doszedl, zdaje sie, do czterdziestu ilus. :D Wreszcie, juz w zasadzie na koniec parady, udalo sie go odciagnac na festyn.

Jednymi z tych "maszerujacych zespolow", czyli marching bands sa zawsze moi ulubiency - Szkoci ;)
 

Bylo to dobrym posunieciem, bo w kolejce po karnety stalo tylko kilka osob. Kiedy jakis czas pozniej nam sie skonczyly i musielismy dokupic, utknelismy w kolejce na kilkanascie minut. :O Zaraz po wejsciu na festyn Potworki z radoscia zauwazyly miniaturke karuzeli, na ktorej jezdzily kilka dni wczesniej w parku rozrywki. Ktos by pomyslal, ze po tamtej ta bedzie dla nich nudna... Bi rzeczywiscie krecila sie bez blysku w oczach, ale bardziej bojazliwy Nik, byl zachwycony.

Tu Bi wykazywala jeszcze minimalny entuzjazm...
 

Pozniej pobiegli na dotychczas swoja ulubiona - mini kolejke gorska, ale tym razem oboje stwierdzili, ze chyba pomalu zaczynaja byc na nia za "starzy". ;)

W poprzednich latach slyszalam tylko "na smoka" i "na smoka". W tym, przejechali sie raz i wiecej na smoczysko nie spojrzeli ;)
 

Nastepnie pobiegli na karuzele, ktora spodobala im sie rok temu - ustrojstwo kreci sie w kolko, a do tego kazda grupa siedzen wiruje wokol wlasnej osi. Mi robi sie niedobrze patrzac na to, ale Potworki, z jakiegos powodu, ja uwielbiaja. :D

Ucieszeni jak prosie w deszcz bo sila odsrodkowa spychala Nika na Bi i to ponoc bylo taaakie smieszne... :D
 

W tym momencie zostala nam resztka karnetow, niewystarczajaca na ostatnia przejazdzke dla dwojki. Odstalismy swoje zeby dokupic wiecej, ustalajac, ze przejada sie jeszcze 3 razy kazde i jedziemy do domu. I tak wzdychalam na ceny, bo w sumie wydalam na karnety $65, a Potworki przejechaly sie szesc razy. Dla porownania, w parku rozrywki zaplacilam za nich $80 (nie liczac siebie oczywiscie), ale mieli do dyspozycji cala mase karuzel i kolejek gorskich, nie mowiac juz o wielkim parku wodnym! Takze tego... Zabawa nieoplacalna wedlug mnie, ale czego sie nie robi dla latorosli. ;) W kazdym razie, muszac wybrac ostatnie przejazdzki, Potworki wyladowaly ponownie na krzeselkach.

Nik wyglupia sie na calego, a Bi, nieco znudzona, czeka az przejazdzka sie skonczy
 

Pozniej znow poszli na te wirujaca - ulubiona.

Tym razem kazde chcialo frunac osobno
 

Po niej Bi uparla sie, ze ona jest juz duza i chce sie przejechac na ktorejs z tych "straszniejszych" przejazdzek. Widzac dzieci mlodsze od moich jezdzacych na nich, niechetnie, ale sie zgodzilam. Nik nie byl przekonany, ale ostatecznie poszedl z siostra, a wpadla na nich jeszcze kolezanka Starszej, wiec polecieli cala trojka. Wybor padl na karuzele podobna troche do tej ich ulubionej. Ona tez kreci sie w kolko, a kazda grupa krzeselek (wygladajacych jak z wyciagu narciarskiego) wiruje wokol wlasnej osi.

W pozycji statycznej nie wyglada to jeszcze tak zle, choc jak dla mnie te krzeselka powinny miec jeszcze jakies dodatkowe pasy albo inne zabezpieczenia
 

Roznica jest, ze tamta kreci sie na plasko, a ta sie jeszcze przechylala. Wyglada to strasznie i chyba takie jest, bo Nik od poczatku wygladal na przerazonego, w koncu zamknal oczy i krecil sie juz do konca z zamknietymi. 

Tak wygladalo to w locie i musicie mi uwierzyc na slowo, ze bylo pieronsko szybkie!
 

Bi wysiadla niby zadowolona, pozegnala sie z kolezanka i dopiero wtedy zauwazylam, ze ma niewyrazna mine. I kolor twarzy - byla doslownie blado-zielona. :D Sama przyznala, ze ja lekko zemdlilo i chce juz wracac do domu. To "lekko" to delikatnie powiedziane, bo kolory odzyskala dopiero po godzinie. :D Na szczescie wtedy i tak juz mielismy z tamtad wychodzic, ale powrot do auta zajal nam dosc dlugo, bo panna przysiadala na kazdej mijanej laweczce. Ja zas modlilam sie, zeby mi nie puscila pawia w samochodzie. :O Mam nadzieje, ze "wyleczyla" sie z podobnych przejazdzek na jakis czas...

Niedziela byla dosc spokojna. Zadzwonilam rano do taty, bo ten zwykle "anonsuje" nam sie na niedziela, a tu ciiisza. Okazalo sie, ze dziadek sie przeziebil i woli nie przyjezdzac zeby nas nie zarazic. Milo z jego strony, choc akurat chcialam mu podarowac sloik malosolnych, bo nie moglismy ich przejesc i zmienialy sie pomalu w kiszone. ;) No nic, z pracy mam do taty doslownie 10 minut, wiec stwierdzilam, ze podwioze mu ogorasy ktoregos dnia po pracy. Bi juz od rana jeczala zeby zaprosic sasiadki, bo kiedy byly u nas w czwartek, nie mogly sie chlapac w basenie. W miedzyczasie dostalam smsa od mamy kolegi Kokusia, z pytaniem czy Mlodszy ma tego dnia czas sie pobawic. Skorzystalam z okazji i napisalam do jednej i drugiej mamuski, zapraszajac dzieciaki do nas. Troche z dobrego, rodzicielskiego serca, a troche pamietajac, ze kolega Nika wyjezdzal tydzien pozniej na kolonie, zas nasi sasiedzi za dwa mieli leciec do Indii i bede miala ich "z glowy" na "chwile". :D Dzieciarnia przyleciala, ale jak zwykle sie rozdzielili. Nik ma cos pecha do kolegow, ktorzy nie chca nic robic, tylko napierdzielac na konsolach. Tak bylo i tym razem. Dziewczyny za to wskoczyly do basenu i praktycznie z niego nie wychodzily.

Jakies basenowe uklady taneczne
 

Nieco pozniej, zeby odciagnac chlopcow od gier, zaproponowalam bitwe na wodne balony, skoro mialam jeszcze ich zapas. Tu chlopaki zgodzili sie z entuzjazmem, Bi tez chetnie dolaczyla, za to sasiadki oznajmily ze nie umieja celnie rzucac i nie chca. Nie to nie. ;)

To jedna z najlepszych zabaw na upalne dni ;)
 

Wreszcie po panny przyszla matka, a kolege Nika udalo mi sie wygonic do domu. Tym razem na polecenie jego rodzicielki, ktora przyslala mi smsa zeby wyslac go z powrotem. Niestety, kawaler mial to, mowiac krotko, gdzies i nawet wiesc, ze to mama kaze mu wracac, go nie wzruszyla. Nagle okazalo sie ze jednak chce i do basenu wskoczyc i pojezdzic z Kokusiem na rowerach, itd. ;) Na szczescie w koncu, niechetnie, ale wsiadl na rower i pojechal.

W poniedzialek nastapil powrot do brutalnej rzeczywistosci. Ja wracalam do starej, znanej pracy, wiec po prostu mi sie straaasznie nie chcialo. ;) Potworki jednak jechaly na zupelnie nowe polkolonie, wiec mocno sie stresowali. Caly czas mnie dopytywali co beda tam robic, ale ze na tych konkretnie nigdy nie byli, to i dla mnie byly jedna wielka zagadka. Polkolonie znajduja sie w szkole Bi (a teraz tez i Nika) i na dzien dobry okazalo sie, ze maja tam tez obecnie polkolonie "smyczkowe", gdzie dzieciaki cwicza gre na instrumentach oraz "letnia szkole", czyli cos jakby wakacyjne korepetycje oraz zajecia dla dzieci z uposledzeniami. Parking rano to horror. Wszystkie miejsca zajete! "Letnia szkola" konczy sie okolo poludnia i potem juz problemow z parkowaniem nie ma, ale co z tego, skoro Potworki odbiera M. ;) W kazdym razie, jakos przetrwalam pierwszy dzien w pracy po tygodniu zdalnej, po czym wrocilam do domu i pierwsze co, to oczywiscie spytalam Potworki, jak bylo. Okazalo sie, ze Nik niezbyt zadowolony, bo nikogo ze swojej grupy nie zna, zas Bi zachwycona bo jest z dziewczynka, z ktora sie dosc blisko przyjaznily w ostatniej klasie podstawowki, a obecnie w szkole sa w jednym "zespole" (na ktory skladaja sie 4 klasy) oraz z dwiema dziewczynkami z druzyny pilkarskiej. Pozniej Nik mial trening druzyny plywackiej, na ktory pojechal z M., zas Bi wskoczyla do naszego basenu. Nawet wizja samotnej zabawy jej nie powstrzymala. ;)

Samotnie czy z bratem, Bi sie zawsze w wodzie dobrze bawi
 

Zabawe te zreszta dosc szybko ukrocilam, bo pamietalam jak tydzien temu Nik wrocil z treningu nadal w spodenkach z plywania, zobaczyl siostre w basenie i... wskoczyl prosto do wody. A ja, zamiast sie zajac czyms pozyteczniejszym, praktycznie cale popoludnie spedzilam pilnujac potomstwa... Tym razem chcialam troche popielic w ogrodzie, wiec "wygonilam" Bi z basenu zanim wrocily chlopaki. ;)

Wtorek byl dniem bez sensacji. Rano ja do pracy, Potworki na polkolonie, a po poludniu mlodziez oczywiscie musiala zaliczyc basenowanie. :)

Tym razem byli razem - Bi to ten "cien" obok drabinki, bo akurat zanurkowala
 

Sroda za to juz byla z "sensacja", bo na ten dzien druzyna plywacka miala zaplanowane pierwsze z letnich zawodow. Wszystko super, tylko z jakiegos powodu te letnie zawody zawsze odbywaja sie w srodku tygodnia i o niezbyt praktycznej (dla pracujacych rodzicow) porze. Zbiorka byla ustalona na 15:45 i nic dziwnego, ze polowa dzieci miala na liscie dopisane, ze sie spozni. Wspolczuje trenerowi zagroski w ukladaniu wyscigow biorac pod uwage rozne godziny przybycia dzieciakow, ale sam byl sobie winny. Zrobiliby zawody w weekend, albo chociaz zbiorke o 16:30-17, to nie byloby problemu. Ze swojej strony mam ten komfort, ze po prostu odebralam Potworki z polkolonii o 14, zeby Nik spokojnie zdazyl cos zjesc i odsapnac. Tak sie zlozylo, ze tego samego dnia bylam tez umowiona do fryzjera, wiec w pracy od razu napisalam, ze pracuje tego dnia zdalnie i nie musialam jechac do biura w ogole. Smialam sie z moich Potworkow, ktore oczywiscie byly starsznie oburzone, ze ja nie jade do pracy, a oni musza na polkolonie. Oczywiscie nie z tego sie smialam, bo gdybym mogla, zostawilabym ich w domu. Ale wiecie, u mnie w robocie, jak to w wiekszosci hamerykanckich budynkow, klimatyzacja hula az milo, wiec nawet teraz, w srodku lata, kiedy na zewnatrz upaly, zakladam dlugie spodnie, a na krzesle zawsze mam awaryjna bluze. Obowiazkowo mam tez pantofelki, bo w sandalkach chyba nogi by mi odmarzly. W srode jednak, poniewaz do biura sie nie wybieralam, rano zalozylam szorty i zwykly t-shirt. A dzieciaki nic, dopoki nie wzulam na stopy klapkow. Dopiero wtedy Bi odezwala sie krytycznym tonem "czy to jest obuwie do pracy?". Damulka sie znalazla. :D No i musialam sie przyznac, ze do roboty nie jade, bo wczesniej nie wiedzieli. A co sie bede chwalic, zeby sluchac potem marudzenia. ;)

Tak czy owak, odebralam ich wczesniej, przyjechalismy do chalupy, szybko zapodalam obiad i zaraz pedzilismy z Kokusiem na basen. Zaleta zawodow letnich jest to, ze odbywaja sie w basenach na swiezym powietrzu, zamiast na dusznych, krytych.

W takich okolicznosciach przyrody, az milo byc na zawodach. Nik czeka na swoj wyscig, zaraz przy pierwszej lini od prawej
 

To znaczy, myslalam ze to "zaleta", teraz juz nie jestem taka pewna. :D Zawody byly na basenie, na ktory czesto jezdze z Potworkami, bo choc jest w sasiedniej miejscowosci, to doslownie kilka minut od nas. To jest taki spory, otwarty teren, wiec nie ma tam praktycznie cienia. Jest kilka jakby pawilonow, ale wszystkie byly juz pozajmowane, a zreszta ja zglosilam sie do pomocy w mierzeniu czasu. Mialam oczywiscie okulary przeciwsloneczne, wzielam tez slomkowy kapelusz z szerokim rondem, ale slonce prazylo niemilosiernie. Na tutejsze lato nawet nie bylo az tak goraco, bo jakies 28 stopni, ale jednak takie stanie w pelnym sloncu przez kilka godzin, dalo mi sie niezle we znaki. Jak na zlosc tez, trenerzy przeciwnej druzyny wygladali na dzieciakow z college'u, gubili sie, wystawiali nie tych zawodnikow co trzeba, wiec wyscigi musialy byc powtarzane... No, balagan i wszystko sie przedluzalo. Skonczylismy grubo po19-nastej. Nik na szczescie dobrze sie bawil z kumplami, a dodatkowo co chwila chlodzil w wodzie, bo jak zwykle zawodnicy maja po 3-4 wyscigi, tak tym razem, z racji ze tamta druzyna miala duzo wiecej dzieciakow, "nasi" mieli po 6-7. Ja jednak po jakims czasie bylam juz zgrzana i wykonczona. Spakowalam Kokusiowi wode z lodem, ale o sobie nie pomyslalam. Byly tam automaty zeby kupic butelke wody, ale mierzac czas, nie mialam nawet chwili zeby na moment usiasc i sie porzadnie napic. Jedyne co moglam zrobic, to przechodzac od czasu do czasu z jednego konca basenu na drugi (w zaleznosci od dlugosci wyscigow, koncza sie z roznych stron), podbiegalam szybko i upijalam lyczka z bidonu syna. Podobnie kiedy czasem zdarzylo sie, ze na naszej lini akurat nie bylo zawodnika do zmierzenia, rowniez szybko bieglam zeby lyknac wody. A i tak pod koniec mialam wrazenie, ze zaraz tam zemdleje i beda mieli sensacje na zawodach. Na szczescie jakos dotrwalam do konca. ;) No i mialam farta, ze Nik, ktory co chwila wskakiwal do basenu, a wiec sie chlodzil, praktycznie nie pil; inaczej ten jeden bidon w zyciu nie starczylby dla nas obojga.

A jak wyniki Mlodszego? Ano, tym razem zajal chyba same drugie miejsca, choc w jednym wyscigu liczyly sie doslownie ulamki sekundy i moze wygral, ale nie bede wiedziala, az nie dostane oficjalnych wynikow. Dopisek: dobrze myslalam. W czterech indywidualnych zawodach zajal same II miejsca, dodatkowo w sztafecie jedna jego grupa zajela II, a jedna dopiero IV. Mlodszy troche rozczarowany tym czwartym miejscem, ale teraz, latem, kiedy jest mniej dzieci w druzynie, zupelnie inaczej dziela zawodnikow wiekowo. Zawsze byl podzial na lat 8 i mniej, potem 9-10, pozniej 11-12 i na koniec 13 wzwyz. Tym razem w sztafetach podzielili dzieciaki na 10 i ponizej. W rezultacie Nik trafil do grupki, gdzie poza nim, byly same 8-latki, w ogole swiezynki w druzynie i takie sa efekty. Przynajmniej bedzie mial inny kolor wstazki, bo ile mozna miec niebieskich i czerwonych? :D

Niestety, jedyne zdjecie, ktore moglam swobodnie pstryknac, wyszlo tak... To oczywiscie wyscig zabka. Widac po lewej chlopca, ktory wyraznie wyszedl na prowadzenie, a Nik (pierwszy od prawej) wlasnie wyprzedza chlopaczka obok
 

Jego najwiekszy rywal odszedl do starszej wiekowo grupy, ale za to inny chlopiec wyraznie sie wybil, choc zeby bylo sprawiedliwie, jest on z rocznika Bi, a wiec o rok starszy (Nik jest w grupie chlopcow 9-10 lat, ale dzieciaki odchodza wyzej dopiero po oficjalnych 11-tych urodzinach). Najbardziej jednak liczy sie chyba to, ze jest on regularnie na treningach, a Nik od jakiegos czasu chodzi w kratke, bo a to wyjezdzamy, a to cos sie dzieje... W kazdym razie, Nik owego chlopca bardzo lubi i przez to nawet nie byl zbytnio rozczarowany, tylko cieszyl sie, ze razem zajeli dwa najwyzsze miejsca w niemal kazdym wyscigu. ;) Wrocilismy do domu, jak juz napisalam, dobrze po 19, a na powitanie Bi pyta czy moze do basenu! I zdziwiona, ze nie, nie moze... :D

Czwartek uplyna z pogoda w kratke. Caly dzien sie chmurzylo i zapowiadali przelotne deszcze, ale w koncu lunelo dopiero poznym popoludniem. Jak jednak chlusnelo, to wygladalo to niczym pora deszczowa w tropikach. ;) Na tarasie nie dalo sie oczywiscie usiasc, ale na moja mini werande z przodu udalo mi sie ostatnio dorwac maly stoliczek, za ktorym rozgladalam sie jakis czas.

Taki widok mialam z mojego kacika
 

Chce jeszcze zlapac jakies male, wygodne krzeselko, ale poki co calkiem niezle sprawdza mi sie zwykle krzeslo turystyczne. Oczywiscie weranda jest tak malutka, ze da sie na niej wysiedziec podczas deszczu tylko jesli wiatr mocno nie zawiewa, ale i tak fajnie, ze teraz, latem moge posiedziec na zewnatrz przy niemal kazdej pogodzie. A po tym oberwaniu chmury, nagle sie przejasnilo, wyszlo slonce i Potworki rzucily sie do basenu, bo Bi byla taaaka steskniona przez te przerwe dzien wczesniej. ;)

Taka pogoda zrobila sie doslownie 1.5 godziny po ulewie
 

W piatek Potworkom ponownie trafila sie gratka, bo moja kolezanka zaprosila nas na wieczor do klubu nad jeziorem, ktorego jest czlonkiem. Ona lubi tam przyjezdzac wlasnie poznym popoludniem kiedy jest mniejszy skwar, a mnie tez bylo to na reke, bo moglam wrocic po pracy do domu bez urywania sie wczesniej. Co prawda mialam niezly bieg, bo jechalam jeszcze po spozywke, a po calym dniu musialam sie choc delikatnie odswiezyc, no i Potworki byly calkowicie "zrelaksowane". Kiedy poganialam Nika, zeby konczyl obiad, a Bi, zeby przebierala sie w stroj, obydwoje zachowywali sie jakby nigdzie sie nie wybierali. Az korcilo mnie zeby ich zostawic. A koniecznie chcialam dojechac na umowiona godzine, bowiem zaproszeni przez kolezanke, musielismy wjechac na teren klubu w jej aucie. Poniewaz kobita wyswiadcza nam przysluge, nie chcialam zeby na nas jeszcze czekala, tym bardziej, ze to ta kolezanka z poprzedniego tygodnia i jej 4-latka nie nalezy do najcierpliwszych jednostek pod sloncem. W koncu dojechalysmy na parking pod plaza, rozlozylysmy sie na lezaczkach, a dzieciarnia ruszyla do zabawy. Myslalysmy, ze pierwsze co, to poleca do wody, tymczasem wybrali plac zabaw. Na wiosne gruntownie go wyremontowano i przyznaje, ze to jeden z fajniejszych placow zabaw jakie mialam okazje ogladac.

Nik jedzie na czyms na ksztalt tyrolki
 

"Starszyzna" chwile sie pobawila, ale potem poleciala do jeziora, gdzie zostala juz do konca. Kolezance zas wspolczulam, bo jej mala caly czas kursowala - 10 minut na placu zabaw, 10 minut w wodzie. A mamuska za nia oczywiscie... Ja zostawalam pilnowac starszej trojki, bo choc na plazy byli ratownicy, to bylo ich tylko dwoch, a dzieciarni w wodzie multum. Jakby malo bylo smarkaczy pluskajacych sie w plytszej czy glebszej wodzie, to jeszcze na dwoch koncach kapieliska, umieszczono cos jakby pomosty (tratwy?), ale nie polaczone z ladem. Zeby sie do nich dostac, trzeba bylo doplynac, wiec nie tylko byc w stanie utrzymac sie na wodzie, ale jeszcze miec na tyle sily, zeby pokonac dystans. Moze nie ogromny, bo jakies 30m, ale jednak. Starsze dzieciaki oraz mlodziez, oczywiscie chetnie tam plynely, zeby potem skakac z tych tratw do wody. Moje Potwory rowniez byly chetne, ale corka mojej kumpeli plywakiem jest srednim.

Jakos marna, bo zdjecie robione z daleka. Bi wlasnie skacze do wody
 

O zgrozo, Bi namawiala ja, zeby sprobowala i ze jak nie da razdy, to ona "jej pomoze"! Cale szczescie, ze uslyszalam te dyskusje i w pore wtracilam, ze absolutnie nie bedzie zadnego pomagania i jesli E. nie jest pewna czy doplynie, to lepiej niech nie probuje, bo to niebezpieczne. W koncu Potworki podplynely tam dwa razy, ale poza tym bawily sie z kolezanka na plytszej wodzie. Glownie "lowili" ryby, ktore kuszaco podplywaly az do brzegu, ale szybkie i zwinne, nie dawaly sie zlapac. ;)

Polawiacze :D
 

Kapielisko zamykaja o 19:45, ale wygonione z wody, dzieciaki rzucily sie ponownie na plac zabaw. W rezultacie do domu wrocilismy dopiero po godzinie 20, wiec tylko szybko dalam Potworkom kolacje i zagonilam do lozek.

W sobote w koncu odpoczywalismy! To znaczy ja i Potworki, bo M. rano pracowal. Wstalismy pozno, sniadanie tez zjedlismy w porze drugiego i wiekszosc ranka snulismy sie bez konkretnego celu. Malzonek wrocil z pracy, ja wstawialam prania i odgruzowywalam chalupe, ale dzieciaki wiekszosc dnia przesiedzialy z tabletami. W ktoryms momencie oczywiscie chcieli do basenu, ale mielismy dwie chlodne noce pod rzad, woda sie wiec schlodzila, a dodatkowo bylo pochmurno. Trudno bylo sie zamoczyc i Bi, ktora jest zdecydowanie bardziej odporna na zimna wode, zanurzyla sie pierwsza, zaczela chlapac, a Nik sie wsciekl i wyszedl z wody. I tyle ze wspolnej zabawy. ;) Po poludniu pojechalismy na msze, bo kolejnego dnia M. znow pracowal, a wieczorem naszlo go na podpalenie stosu wyschnietych chwastow z ogniska. Zazwyczaj jak piele to wrzucam wszystko wlasnie tam i po jakims czasie robi sie niezla kupa. W dodatku, przez palenie zima w kominku i latem na kempingach, solidnie zmniejszyl nam sie stos drewna przy szopce i M. ostatnio znow zaczal stopniowo rabac kolejne pniaki. Te maja juz 3 lata i przy rabaniu odpada z nich kora. Jej tez uzbieral sie juz spory stos, wiec malzonek zaczal to wszystko palic. Pogoda na to byla idealna, bo praktycznie bezwietrznie, wiec dym unosil sie pionowo w gore i nie zasmradzal nam chalupy. Ani sasiadom. ;) Fajnie tez bylo sobie usiasc przy ogniu.

Niczym Noc Swietojanska
 

Smialismy sie, ze powinnismy posluchac mojego tescia - strasznego skapca i marude, ze po co wyjezdzac na kempingi. Mozna przeciez zapalic ognisko w ogrodzie, potem pojsc na noc do przyczepy i na jedno wyjdzie. ;) Na tej samej zasadzie, upierdliwy jegomosc zawsze krecil glowa (jak tu byl), ze po co jedziemy na lody?! Za ta sama cene kupimy caly kubelek lub paczke i bedziemy je jesc przez tydzien. No nie kuma facet, ze czasm fajnie jest cos zrobic dla samej przyjemnosci pojechania gdzies i zmiany otoczenia, bez przeliczania kazdej zlotowki czy dolara... W kazdym razie, relaks przy ogniu skonczyl sie kiedy zaczely nas masowo obsiadac komary. Szybko ucieklismy do chalupy! ;)

Niedziela byla juz sloneczna, ale za to goraca z wysoka wilgotnoscia. Przyjechal moj tata, ktory o dziwo chcial sie napic kawy (i to nie mrozonej!), zostalismy jednak w srodku, bo na tarasie, nawet pod parasolem, ciezko bylo wysiedziec. M. wrocil z pracy narzekajac, ze maja strasznie goraco bo budynek jest stary i nie posiada klimatyzacji, co w Hameryce to istny ewenement. Pojechal jednak na silownie zeby spocic sie jeszcze bardziej. ;) Po odjezdzie dziadka, Potworki wlazly do basenu. Woda nadal nie byla najcieplejsza, ale ze slonce mocno przygrzewalo, wiec az tak im to nie przeszkadzalo.

Typowe szalenstwa
 

Pod wieczor, po kapieli, zabralam sie w koncu za przerobke wszystkich nazbieranych ogorkow. Nie mam w domu calej polki pustych sloikow, bo zwykle az tylu nie potrzebuje, a moj tata nie przywiozl mi sloja po malosolnych, ktore mu sprezentowalam, wiec okazalo sie, ze musialam improwizowac. Ogorasow mialam tyle i takie dorodne, ze zabraklo mi sloi i czesc wsadzilam do pojemnika na lunch'e w pracy. Ma on co prawda plastikowa przykrywke, ale dol jest szklany, wiec mam nadzieje, ze zadziala jak trzeba.

Kolejne przysmaki
 

Kolejny poniedzialek, 18 lipca, byl cieply, duszny i deszczowo - burzowy. Caly dzien co chwila padalo, a powietrze mozna bylo niemal kroic nozem. ;) W przeciwienstwie do pracy M., w mojej klima puszczona jest na calego i porzadnie zmarzlam. W dodatku mialam tego dnia jakies rewolucje jelitowe. Nie dosc, ze gonilo mnie na toalete, to bolal mnie doslownie caly brzuch, od wysokosci pepka az po zoladek. Promieniowalo i na plecy i na gore klatki piersiowej i w ktoryms momencie zastanawialam sie czy to problemy z ukladem trawiennym czy moze serce. :O Meczylam sie w pracy caly dzien, ale w domu, o dziwo, wystarczylo ze usiadlam spokojnie na pol godziny i wszystko przeszlo jak reka odjal. Jest to tym ciekawsze, ze w pracy tez przeciez siedze, a tam jakos nie pomagalo. ;) Nik pojechal z M. na trening druzyny plywackiej, a ja, skoro poczulam sie lepiej, to zaczelam ogarniac to i owo. Na szczescie pogoda byla pod psem, wiec przynajmniej Bi nie ciagnela do basenu. Moglam spokojnie zastanowic sie nad przerobieniem cukinii w cos jadalnego, bo po ogorkach i ona zaczela obradzac w szalonym tempie. Zaczelam od faszerowanej.

Najulubiensza M.; ja zjem, ale bez entuzjazmu
 

Okazalo sie niestety, ze zebralam cukienie za pozno i urosly takie wielkie, ze w dwoch najwiekszych brytfannach zmiescily sie tylko po trzy polowki. :D W ten sposob zostalam nadal z piecioma cukiniami, w tym jedna ogromna, nadajaca sie tylko na skrojenie na leczo. Ta planuje podarowac tacie (mialam dac w niedziele i oczywiscie przypomnialam sobie jak juz pojechal), bo on jest wielkim fanem tego dania, zas my raczej wolimy inne cukiniowe cuda. ;)

We wtorek ponownie praca, polkolonie dla dzieciakow, a potem dom, obiad i obowiazkowo basen.

Jesli ktos sie zastanawia, to Nik usiluje wywrocic Bi ;)
 

Dla Potoworkow, bo matka niestety ma "te" dni. :/ Jak rano bylo ok, to po poludniu znow wrocil bol brzucha. Ni to gazy, ni to kolka po lewej stronie... Nie bardzo moglam sie ruszac, bo za chwile zginalam sie w pol z bolu. :( Pod wieczor na bol brzucha zaczeli tez narzekac M. oraz Bi, wiec albo zlapalismy jakas zaraze, albo wszyscy (bo Nika tez "gonilo", choc na bol brzucha nie narzekal) zjedlismy cos podejrzanego, choc ciezko stwierdzic co. Poprzedniego wieczora porzadnie lalo i ziemia nadal byla mocno nasaczona, nie musialam wiec podlewac ogrodu, mimo ze dzien byl bardzo upalny. Pozbieralam za to kolejne plony w ogrodzie. Cukinie na szczescie (bo nadal mam kilka nie przerobionych) nadal byly malutenkie i musialy jeszcze podrosnac. Ogorkow zebralam spora garsc, przy czym dwa "schowaly" mi sie miedzy liscmi i urosly do rozmiaru salatkowych. Poniewaz nadal mialam cztery sloiki plus pojemnik swiezo przyrzadzonych malosolnych, z ulga stwierdzilam, ze sezon na ogorki pomalu sie konczy. Sporo malych rosnie na krzaczkach, ale juz praktycznie nie ma kwiatkow, wiec nie przybedzie kolejnych. Za to zupelnie nagle pojawily sie baklazany.

Na tym zdjeciu znajduja sie trzy baklazaniki
 

Tyle czasu mialy kwiaty i wydawalo sie, ze nie zostana zapylone, a jednak. Z doswiadczenia wiem jednak, ze rosna one dosc wolno i zastanawiam sie czy zdaze je skonsumowac przed wylotem do Polski...

W srode nadeszla fala tropikalnego goraca. Temperatura po poludniu wspiela sie do 35 stopni w cieniu, przy czym odczuwalna wyniosla 37, bo wilgotnosc tez dawala sie we znaki. Potworki wrocily z polkolonii w wilgotnych ciuchach, bowiem mieli zabawe w zraszaczach. Bi zmienila tylko bluzke, bo rano zalozyla biala i po jej pomoczeniu wygladala niczym "miss mokrego podkoszulka", jesli wiecie co mam na mysli... :D Jak to w srode, Nik mial trening plywacki i o dziwo pojechal wrecz chetnie, bo chcial pogadac z kolega. Ten chlopiec jest na polkoloniach "skrzypcowych" w tej samej szkole co Potworki na swoich i tego dnia mieli podobno polaczona gre w zbijanego. Nie wiem o czym tu potem jeszcze gadac, ale najwazniejsze, ze Mlodszy nie jeczal, ze nie chce na trening. Pojechal z M., zas ja wyczyscilam basen i pozwolilam Bi do niego wskoczyc.

Najpierw sama...
 

Wygonilam ja zanim wrocili chlopaki, ale niestety, pierwsze co zrobil Nik po powrocie, to wskoczyl do wody (zanim zdazylam zaprotestowac). A Starsza oczywiscie za nim!

...potem z bratem
 

Co bylo robic... Pokrecilam sie po ogrodzie, zbierajac kolejna garstke ogorkow, podlewajac warzywnik i czyszczac filter z basenowej pompy. Mialam wrazenie, ze caly wieczor siedze przy basenie, pilnujac dzieciakow... A! Rano znow przeszedl nam przy domu niedzwiedz! Akurat wpuszczalam Maye do domu, a ona podniosla uszy do gory i zaczela uwaznie patrzec w lasek za domem. Rowniez przyjrzalam sie, na co ona tak patrzy, zwykle bowiem wszystko (poza pileczka) zwisa jej i powiewa. I widze - lezie takie wielkie i czarne przez krzaki! Zdjecia niestety nie mam, bo zanim sie otrzasnelam z szoku, bestia juz sobie poszla do sasiadow. Kolejne przypomnienie, ze na naszym osiedlu lepiej miec sie na bacznosci... :/

Czwartek, 10 rano. Juz 29 stopni, odczuwalne 33, przy 70% wilgotnosci. Ufff... Na szczescie w pracy klima pizdzi, co oznacza, ze za pare godzin bede zakladac bluze. ;) Tak dla kontekstu - ogloszono, ze do naszego Stanu przyszla "fala goraca" (heat wave). Poniewaz nasze lata sa z reguly cieplejsze niz w Polsce, wiec oficjalnie musimy miec 32 stopnie lub wiecej, przez przynajmniej trzy dni pod rzad, zeby nazwano to fala upalow. Wiecie wiec, od dobrych kilku tygodni temperatura w dzien oscyluje okolo 28 - 31 stopni, z pojedynczymi dniami grubo ponad tych wartosci, ale nieeee, dotychczas nasze lato bylo raczej "chlodne"! :D Dlatego wlasnie tutaj klimatyzacja w domach i mieszkaniach to standardzik od dekad. ;) Po poludniu napisala do mnie sasiadka czy dzieciaki maja czas sie pobawic, bo oni nastepnego dnia wylatywali na trzy tygodnie i dziewczyny chcialy sie pozegnac. Poniewaz pogoda byla taka a nie inna, napisalam zeby przyszly pochlapac sie w basenie. Przylecialy i przez godzine nie wychodzili z wody. 

Tym razem nie chcialo mi sie ruszac z tarasu, wiec fota z daleka
 

Na szczescie przyjechal po nie tata, ktory jest raczej punktualny (w przeciwienstwie do malzonki), choc tez mial problem zeby wyciagnac panny z basenu. No, ale teraz te konkretnie kolezanki mamy "z glowy" do konca wakacji, bo zanim oni wroca, my zdazymy juz wyleciec do Polski. :D

No i patrzcie - udalo mi sie nadrobic dwa tygodnie! To dzieki temu, ze w minionym malo co sie dzialo i nie mialam o czym pisac. A przeciez nie bede szczegolowo opisywac basenowych harcow Potworkow... ;)

sobota, 16 lipca 2022

Staycation

"Staycation", czyli polaczenie stay oraz vacation. Znaczace po prostu wakacje w domu. Tym razem tylko dla dzieciakow, bo matka pracowala. Z domu, ale jednak.

Po kempingu nastapilo to, co zawsze, czyli bieganie gora-dol, do przyczepy i z powrotem, przenoszac kosmetyki, jedzenie, ktorego nie skonsumowalismy, ubrania, ktorych nie zalozylismy oraz te, ktore owszem, nosilismy, wiec teraz musialy zostac wyprane. To ja oczywiscie, bo M. ma swoje, bardziej "meskie" zadania, czyli wyciaganie wiekszych gabarytowo i ciezszych klamotowo oraz odpinanie przyczepy i przygotowanie jej na kolejny, dluzszy postoj pod domem. Tak jak pisalam w poprzednim poscie, dojechalismy jeszcze przed 15 w poniedzialek, wiec na szczescie moglismy sie rozpakowywac bez pospiechu i na luzie. Szczegolnie ja, bowiem przez reszte tygodnia mialam pracowac z domu, wiec wiedzialam, ze jakbym sie z czyms nie wyrobila, bede miala na to jeszcze czas. Poniewaz jednak wrocilismy do domu tak wczesnie, nie tylko zdazylam wszystko wypakowac, wykapac siebie i Potworki, ale nawet wstawilam jeden ladunek prania. No i wyczyscilam basen. Po tych kilku dniach, byla to oczywiscie robota niewdzieczna i noszaca znamiona syzyfowej. W koncu jednak udalo mi sie z grubsza wylowic wszystko co nawpadalo do wody oraz ustawic od nowa "chemie".

Po pieknym, slonecznym i goracym poniedzialku, wtorek, 5 lipca byl pochmurny z przelotnymi opadami. Bylo mi to jednak na reke, bo po pierwsze, nad oceanem zdolalam sobie lekko spalic kawalek plecow, po drugie mialam kolejne ladunki prania do wstawiania, przekladania do suszarki, a potem skladania, a po trzecie, chcialam odkurzyc i pomyc podloge na dole. Przy deszczowej pogodzie nie ciagnelo mnie przynajmniej na ogrod. Poszlam tylko zeby pozbierac ogorki, ktore obrodzily jak glupie akurat na nasz wyjazd i teraz kilka, z ogorkow gruntowych zamienilo sie w salatkowe. ;) Umylam i wyparzylam sloje, M. zajechal po pracy po korzen chrzanu i pod wieczor zabralam sie za pierwsze w tym roku malosolne.

Caly rok na nie czekalam!
 

Poniewaz moj warzywnik nie jest duzy, wiec ogorki robie mniejszymi partiami. Tym razem wyszly trzy sloje (co na mnie jest spora liczba) i zjadlam tylko jednego ogorasa, ktorego nie udalo mi sie juz nijak wciasnac. ;) A nieco wczesniej, nie baczac na niezbyt "letnia" aure, Potworki uparly sie, zeby wskoczyc do basenu.

Aura ponura, ale komu by to przeszkadzalo
 

W sumie czy woda w basenie, czy kapiaca z nieba, i tak byli mokrzy. Ja schowalam sie pod parasol przed lekkim deszczem, oni chlapali w najlepsze.

W srode postanowilam zafundowac Potworkom nieco wieksza rozrywke niz przydomowy basen. Nadal mialam bilety do parku rozrywki, otrzymane z polskiej szkoly. Uznalam, ze jesli chce jechac z dzieciakami w srodku tygodnia (kiedy sa "mniejsze" tlumy) to tamten tydzien byl ostatnia szansa. Pozniej bowiem musialabym brac specjalnie dzien wolny, nastepne cztery tygodnie to bowiem ciagla praca i polkolonie dla Potwornickich. W weekend zas chcialam uniknac wypadu do parku rozrywki za wszelka cene. Moj malzonek musial oczywiscie palnac pogadanke, zebym uwazala zeby sie dzieciakom nic nie stalo i ze wystarczy chwila zeby ktores zostalo porwane, itd. Nie dociera do chlopa, ze nasze dzieciaki to juz nie maluszki. Wiedza ze trzymamy sie razem, ze nie wolno odbiegac bez nadzoru i trzeba byc na dystans z obcymi. Zreszta, widzialam mlodziez w wieku naszej, biegajaca samopas (choc w grupkach) po parku i jakos ich rodzice nie panikowali... A jesli tak sie martwi, to M. moze zawsze jechac z nami, czego juz od dluzszego czasu nie robi, choc umarudzic sie musi. :/ Zreszta ja faktycznie dzieciakow pilnuje, nie to co sam M., ktory jadac gdzies z nami, spedza czas z nosem w srajfonie. :/ Przy okazji wypadu przekonalam sie ze w bilety z Polskiej Szkoly tak naprawde wliczony byl tylko lunch, z ktorego i tak nie skorzystalismy jadac w innym terminie. Kiedy je kupowalam, bylo jeszcze przed sezonem i strona internetowa nie pokazywala aktualnych cen. Teraz okazalo sie, ze gdybym pojechala w weekend, zaoszczedzilabym jakies $6 na bilecie. Jadac w srode, zaplacilabym dokladnie tyle samo ile wybulilam, czyli otrzymalam zero znizki. Najbardziej mnie jednak wkurzylo, ze na formularzu bylo wyraznie napisane, iz w cene mial byc wliczony i lunch i parking. Moja kolezanka to potem potwierdzila, wiec nie mialam omamow. Z biletami dostalam osobne karnety na jedzenie, ale za parking okazalo sie, ze musialam zaplacic sama. I to wcale niemalo, bo uwazam, ze $20 za zwykle miejsce w szczerym polu i to dosc daleko od wejscia, to jest jawne zdzierstwo! :O W kazdym razie, otrzymalam cenna lekcje i za rok, jesli Polska Szkola znow wymysli bilety do tego parku rozrywki, to ja pasuje. Nie dam sie drugi raz nabrac. :/

Tak czy owak, sprawdzilam prognozy i tylko na srode zapowiadaly one sloneczny dzien bez ryzyka deszczu. Oczywiscie po fakcie okazalo sie, ze sie poprzesuwaly i moglam jechac ktoregokolwiek dnia, no ale... ;) W srode pechowo mialam meeting, na ktory musialam sie polaczyc rano o okreslonej godzinie, ale na szczescie okazal sie krotki. Potem juz bylam "wolna". To najwieksza zaleta pracy z domu, ze w 99% moge owa prace wykonac rano lub w nocy i nikt sie nie przyczepi. ;) Park otwieraja jednak o 11 i normalnie wyjechalabym tak, zeby dotrzec w okolicach otwarcia, tym razem jednak dojechalismy godzine pozniej. Trudno sie mowi... Przez pandemie, ostatni raz bylismy w owym parku trzy lata temu i wtedy Potworki uparly sie, zeby zaliczyc tez kilka takich "dzidziorkowych" przejazdzek. W rezultacie zeszlo nam tyle czasu, ze kiedy w koncu dotarlismy do "wodnej" czesci, pol godziny pozniej ja zamykali. ;) Tym razem Potworki byly starsze, wiec juz zawczasu ustalilam z nimi ile czasu spedzimy na przejazdzkach, i ze potem przejdziemy do wodnej czesci (ktora zamykana jest godzine przed zamknieciem calego parku), a pozniej, jesli damy rade, beda mogli jeszcze sie na czyms przejechac.

Widok przed wejsciem od razu zapowiada pyszna zabawe
 

Cale szczescie na te przejazdzki i karuzele dla najmlodszych, nawet nie spojrzeli. ;) Na pierwszy rzut popedzili na przejazdzke, ktorej osobiscie nie znosze, czyli zjazd jakby kloda w dol "wodospadu", powodujac wielki rozbryzg wody.

Zanim dojdzie sie do kulminacyjnego zjazdu, kloda plynie sobie malownicza trasa przez lasek
 

Ja ogolnie nie przepadam za kolejkami gorskimi. Mam lek wysokosci, na wiekszosci jade z zamknietymi oczami (:D) i kompletnie mnie nie bawia. Kiedys, majac dwadziescia kilka lat, oczywiscie jeszcze mialam taka potrzebe adrenaliny, ale obecnie bardziej mysle sobie, ze co jesli ktorys wagonik sie odczepi i tym podobne. ;) Na tej przejazdzce nie podoba mi sie tez, ze wychodzi sie calym ochlapanym i potem lazi czlowiek w mokrych spodenkach i bluzce.

Tak wlasnie wyglada hamowanie - widac troche koszulke Kokusia; Bi zaslonieta rozbryzgiem wody
 

Jak dla mnie wiec, zjazd "kloda" jest zupelnie niewarty polgodzinnego stania w kolejce, ale Potwory zapalaly miloscia do owej przejazdzki juz trzy lata temu i sie uparly. :) Oni staneli w kolejce, a ja krecilam sie naookolo, czekajac. Wkurzylam sie tez, bo pomimo szesciu "klod", kolejka posuwala sie w slimaczym tempie, a to dlatego, ze pracownicy usadzali ludzi jak kto mial zyczenie. Kazda kloda miescila cztery osoby, ale tak naprawde w wiekszosci zjezdzaly tylko dwie, czasem trzy. Jeden chlop zjechal nawet samotnie. Wedlug mnie powinni wsadzac "pary" (ktorych bylo zdecydowanie najwiecej) do jednego wagonika i wszystko szlo by duzo szybciej. W koncu Potworki zjechaly, cale zadowolone. Przed kolejnym zjazdem powstrzymala ich tylko perspektywa ponownego czekania w kolejce, ktora tymczasem zrobila sie dwa razy dluzsza. Chcieli za to kupic pamiatkowe zdjecie, ale na szczescie Bi kompletnie zaslonila Nika (oni zawsze kaza najwyzszej osobie siadac z przodu) i stawierdzilam, ze nie bede wydawac kasy na cos takiego. Podazylismy wiec dalej, na jedyna kolejke gorska, na ktora czasem daje sie namowic. Tym razem kompletnie nie mialam ochoty, ale dzieciaki pamietaly, ze ostatnio z nimi na niej jechalam (jak nie trzeba, to maja dobra pamiec ;P), wiec nie bylo zmiluj. ;) Toleruje te kolejke gorska lepiej niz inne, bowiem przez wiekszosc trasy prowadzi na zalesionym zboczu wzgorza, wiec nie czuc na niej az tak wysokosci, poza kilkoma spadami, te jednak jednoczesnie zakrecaja, wiec ten "lot" w dol tez nie jest az tak odczuwalny. Trzy lata temu, Nik zszedl z niej zachwycony, a Bi przerazona i z placzem. Tym razem Starsza byla zadowolona i podniecona, a Mlodszy w lekkim szoku. Stwierdzil, ze to byla najgorsza przejazdzka w jego zyciu. ;) Tutaj sama mialam ochote na pamiatkowe zdjecie, ale okazalo sie, ze bylismy jednymi z pechowych ludzi, przy ktorych wystapil jakis blad i kamerka nie pstryknela nam foty. No coz... :D Tuz obok tej kolejki gorskiej, byly samochodziki, o ktorych Nik gadal cala droge. Jako mlodociany fan motoryzacji napalil sie na te autka jak szczerbaty na suchara, wiec uleglam i poszlismy. Bi tez stwierdzila, ze jak ma tam stac, to sie przejedzie. A pozniej Starsza jechala z usmiechem, a samochod Mlodszego utknal i ruszal tylko do tylu. Nik siedzial tam ze lzami w oczach, dopoki nie krzyknelam mu (przekrzykujac halas aut i muzyki), zeby zakrecil kierownica w druga strone. Wtedy w koncu pojechal, choc zamiast dobrze sie bawic, cala jazde mial na twarzy raczej determinacje. :D

Nie wiem co fajnego w ciaglym zderzaniu sie z innymi uzytkownikami toru ;)
 

Dobiegala juz godzina 14 i wedlug planu mielismy pomalu ruszac w kierunku parku wodnego. Zaliczyc chcialam jeszcze z dzieciakami moja ulubiona "przejazdzke" - cos jakby przeplyniecie tratwa po rwacej rzece. Niestety, byla nieczynna. :( W ogole zauwazylam jeszcze pare nieczynnych przejazdzek czy zjezdzalni w wodnej czesci parku. Dziwne, bo jest przeciez szczyt sezonu i pomimo srodka tygodnia, caly park rozrywki wrecz tetnil zyciem...

Skoro nie udalo sie z ta przejazdzka, ruszylismy szybko cos przekasic przed zabawami w wodzie. Tu przezylam kolejny szok cenowy. Malutka pizzunia, doslownie wielkosci jednego normalnego plastra - $11! Za te cene, poza parkiem, moglabym kupic cala srednia pizze! :O Tu nie wolno jednak wnosic swojego zarcia (choc ja przemycilam pare przekasek), wiec korzystaja i trzepia ile wlezie. :/ Potem ruszylismy juz do parku wodnego i tam zostalismy niemal do wieczora. W goracy lipcowy dzien, takie miejsce to jak marzenie... Potworki oczywiscie niemal oczoplasu dostali i nie wiedzieli w ktora strone sie udac. W rezultacie biegali od zjezdzalni do zjezdzalni i od basenu do basenu. Niestety, wiekszosc zjezdzalni miala masakrycznie dlugie kolejki. Strach pomyslec co sie tam dzieje w weekendy... Na pierwszy rzut poszla "lazy river", gdzie dzieciaki stwierdzily, ze woda za wolno plynie (nie wiem skad to zaskoczenie, skoro juz w nazwie jest lazy...), wiec zamiast plynac, biegli przez wode, ciagnac ze soba pontony. :D

Ja pewnie plynelabym sobie leniwie na pelnym relaksie, ale oni maja za malo cierpliwosci i za duzo energii
 

Kiedy przeplyneli przebiegli koleczko, zauwazylismy w tle zjezdzalnie, do ktorej dostep byl tylko z owej "leniwej rzeki", wiec co... Chwycili pontony ponownie i znow poplyneli pobiegli. :D Ja patrzylam tylko z daleka.

Nie widac bo za daleko stalam, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze wlasnie zjezdza Nik
 

Park lezy nad jeziorem i jest na nim wydzielona plaza. Mimo, ze to zadna zjezdzalnia i brak efektu "wow", Potworki zostaly na niej dobre pol godziny. Ja znalazlam kawalek cienia i odpoczelam na lezaku. Serio, nie wiem skad dzieciaki braly energie na calodzienne bieganie. Ja wymiekalam, co niezbyt dobrze wrozy na nasza podroz do Polski. ;)

Mi tam zbytnio zalatywalo szlamem ;)
 

Po pluskaniu w jeziorze, zaczelo sie zaliczanie kazdej zjezdzalni i basenu po kolei (w sumie omineli tylko te nieczynne i jedna, najwieksza, gdzie trzeba we dwoje zjechac pontonem, ktory "buja sie" do gory - na dol, az w koncu zjezdza tunelem do wyjscia; tu Nik mial opory). Na poczatek poszli na takie mniejsze, przeznaczone dla bardziej bojazliwych osobnikow.

Bi laduje w wodzie
 

Potem podazyli na fajna, duza zjezdzalnie, wijaca sie wokol budynku udajacego latarnie morska. Po zjechaniu, Nik, z oczami niczym pieciozlotowki, zwierzyl sie, ze byla to najgorsza zjezdzalnia w jego zyciu. ;) Przez wiekszosc czasu jechalo sie w zamknietej rurze, a "latarnia" wydawala od czasu do czasu glos majacy byc chyba sygnalem statku, ale dla Kokusia brzmial jak duchy. :D

Nik, lekko skolowany, wyskakuje z rury
 

Idac dalej natkneli sie na zjezdzalnie, gdzie dostawalo sie gabki i zjezdzalo na wyscigi niczym na dywanach. Nik zjechal pierwszy, ale Bi pojechala dalej, wiec potem klocili sie ktore z nich wygralo. ;)

Nik wlasnie wstaje, Bi dojezdza
 

Na dlugi czas utkneli na basenie, w ktorym robione sa sztuczne fale.

Nik (zaznaczony strzala) usiluje plynac z fala, Bi stoi naprzeciwko niego
 

Strasznie nie lubie czegos takiego, bo w oceanie miedzy falami sa dluzsze przerwy i raz przyplynie mniejsza, raz wieksza. Tutaj, walily jedna za druga i caly czas tak samo mocne. No, ale Potworki byly zachwycone oczywiscie...

W koncu, podczas przerwy w falach, udalo mi sie ich z tamtad wyciagnac
 

Niestety, inne dwie zjezdzalnie, na ktore mieli ochote, byly nieczynne, wiec po prostu plywali, scigajac sie, w calym kompleksie basenow, wiekszych, mniejszych, okraglych, kanciastych, td., polaczonych ze soba.

Wszystko laczylo sie w ogromny wodny teren
 

A na koniec okazalo sie, ze najfajniej bylo stac pod strumieniem wody, wystrzeliwanej z ozdoby - statku. ;)

To byl poczatek tego kompleksu basenow
 

Polecieli jeszcze na cos jakby wodny plac zabaw, ale dosc szybko uciekli, bo tam woda sikala doslownie zewszad i splywala wodospadami po calej konstrukcji. Bylo slisko i nie dalo sie nawet otworzyc szerzej oczu, wiec uznali, ze to zadna zabawa.

Pomysl fajny, ale trzeba lubic jak ci ciagle woda tryska w twarz
 

Zreszta, dochodzila juz 18, kiedy zamykano wodna czesc parku, wiec i tak pora byla sie "ewakuowac". ;) W tym momencie oczywiscie dzieciarnia stwierdzila, ze sa glodni, ale znajac juz ceny, oznajmilam, ze moga zjesc przekaski, ktore udalo mi sie przemycic, ale cos porzadniejszego zjedza juz w domu. Ciekawe, ze przy perspektywie konca zabawy, nagle glod im w sumie przeszedl i uparli sie przejechac na jeszcze jednej karuzeli. Takich najzwyklejszych krzeselkach, krecacych sie w kolko.

Kiedy jest w bezruchu, karuzela wyglada bardzo niewinnie
 

Ostrzeglam, ze wbrew pozorom te krzeselka unosza sie bardzo wysoko w gore, a przy ciaglym ruchu w kolko, mnie zawsze sie na tym robilo niedobrze. Oboje sie jednak uparli i choc Bi krecila sie z usmiechem, Nik mial taka mine, ze myslalam, ze zaraz sie rozryczy. Jednak, po zakonczonej jezdzie, polecial zeby ustawic sie w kolejke na nastepna runde, wiec chyba nie bylo zle. :D

Kiedy wiruje, to zupelnie inna sprawa. Potworki zaznaczylam Wam strzalkami, bo inaczej zlewaja sie z tlem
 

Na koniec dalam sie jeszcze namowic na kuleczki lodowe (dippin' dots), ktore mialy, o dziwo, w miare rozsadna cene i z ulga, wykonczona, zabralam Potomstwo do domu. A, po kawe jeszcze zajechalam; w koncu nalezala mi sie jak psu buda! ;) Dzieciaki pojada jeszcze do tego parku rozrywki z polkoloniami, ale dla mnie raz do roku to maksimum...

Po srodzie bylam naprawde wymordowana i nie mialam na nic ochoty, ale jednoczesnie czulam presje zeby wycisnac tamten tydzien niczym cytrynke. W koncu potem mialam pracowac calutkie 4 tygodnie az do lotu do Polski. Trwaly wakacje i nie bylo dnia zeby Potworki nie dopytywaly czy mozemy zaprosic kolegow i kolezanki. Dodatkowo, przydalo sie zrewanzowac i zaprosic do siebie dzieciaki, ktore w ostatnim czasie goscily Bi lub Kokusia. W weekendy nie lubie zapraszac maloletnich gosci, bo po chalupie placze sie M., ktory zrzedzi, ze do jego domu rodzinnego nigdy nie przychodzili jego koledzy i nie jest nauczony ze laza mu po domu obce dzieciaki. No coz... moj tesc najwyrazniej zawsze byl dziwakiem i nawet kumple M. trzymali sie od niego z daleka. Moj dom rodzinny to tez nie byl "dworzec", gdzie przewijaly sie tabuny ludzi, ale moje kolezanki czasem wpadly z wizyta, szczegolnie te licealne. Tak czy owak, napisalam do mamy kolezanki Bi, u ktorej byla na basenie zeby uczcic ostatni dzien szkoly i do taty kolegi Nika, u ktorego byl ostatnio. Zaprosilam na czwartek lub piatek, ale oboje zaanonsowali sie na czwartek. ;) Bylo mi to zreszta na reke, bo moglam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A nawet trzy, ale o tym pozniej. Rano popedzilam wiec z dzieciakami na tygodniowe zakupy, a potem juz czekalismy na towarzystwo. Najpierw przyjechala kolezanka Bi, ktorej mama jest zreszta Polka, a przy okazji niezla gadula, wiec zapowiedzialam, ze kiedys bede musiala zaprosic ja na kawe. Kolega Kokusia mial przyjechac o 14, tymczasem babcia przywiozla go dopiero tuz przed 15. Niezbyt mi sie to podobalo, bo o tej porze prace konczy M., wiec zaraz byl w domu... Przyznaje jednak, ze ta grupka byla bardzo spokojna. Dziewczyny wlasciwie nie wychodzily z basenu, zas kolega Nika przywiozl ze soba nowiutkie, kupione za wlasne kieszonkowe Nintendo, wiec chlopcy wsiakli w gry. ;)

Dziewoje, jak to panny - w basenie i nawijaly bez ustanku
 

 Dalam chlopakom godzine na nacieszenie sie konsolami, po czym urzadzilam dzieciarni bitwe na wodne balony, bo kolezanka Bi ponoc na to najbardziej czekala. Ona mieszka na osiedlu z basenem, wiec nasz to dla niej zadna sensacja, ale ponoc balonami nigdy sie nie miala okazji obrzucac.

I pomoczyc sie mozna i wyzyc... :D
 

Wkrotce potem zjawila sie jej mama, ktora zarobila u mnie wielkiego plusa, bo przyjechala punktualnie. Jak wiecie, mam jakiegos pecha do rodzicow, ktorzy chetnie pozbywaliby sie potomstwa na cale dnie i nie kwapia sie do odbioru. ;) Niestety, takim rodzicem okazal sie tata kolegi Kokusia. O tym za momencik. W miedzyczasie napisala do mnie moja sasiadka - Hinduska, ze moze Potworki by do nich przyszly okolo 16, kiedy jej dziewczyny wroca z polkolonii. Poniewaz dzieciarnia swobodnie biega po podworku i latwo "podejrzec" co sie u nas dzieje, zmuszona bylam napisac, ze dzieciaki maja tego dnia kolegow, ale moze jej corki chca pozniej dolaczyc. Liczylam, ze nie beda chcialy, ale sie przeliczylam. ;) Nastapila wiec wymianka. Ledwie kolezanka Bi pojechala, zjawily sie mlodociane sasiadki. Ech... Wracajac do kolegi Nika. Babcia przywiozla go przed 15. Nie pytala o ktorej bedzie do odebrania, ale wyszlam z zalozenia, ze pewnie okolo 17. Nie mam pojecia co tego dnia porabiala matka chlopaczka, ale ojciec napisal o 16:45 czy moze go odebrac okolo 18, bo wlasnie wrocil z pracy. Kolejne "ech...". ;) Co bylo robic, napisalam, ze ok. Zrobilam dzieciakom paluszki rybne i nuggetsy, bo i Potworki nie jadly nic od poludnia i sasiadki zwierzyly sie, ze nic nie zjadly po polkoloniach. Coz, wstyd dla ich rodzicielki, ze wysyla je na glodniaka.

Glodomory
 

O 18 tata kolegi napisal, ze juz jedzie. Od nich do nas jest jakies 7 minut autem, wiec oczekiwalam chlopa lada moment, cieszac sie juz zawczasu na chwile relaksu. Taaa... O 18:10 napisal, ze bedzie o 18:30. :O Nosz kurna, postanowil sobie cos po drodze zalatwic, czy co?! Przyjechal... moze za dziesiec 19. Ze bylam wsciekla, to malo powiedziane! Nawet sasiadki wyszly dobre pol godziny wczesniej, bo mamuska napisala zeby je wyslac z powrotem i o dziwo grzecznie poszly. Cale szczescie tata mlodego powiedzial, ze wlasnie kupili dom w zupelnie innej czesci Stanu, wiec chlopcy raczej nie beda sie juz blizej kolegowac, bo i tak wiecej bym go nie zaprosila. :D

W czwartek Potwory mialy wiec towarzyski dzien, zas w piatek zaleglosci towarzyskie nadrabialam ja. No w sumie, dzieciaki tez, przyjechala bowiem moja kolezanka z corkami. Starsza jest wiekowo idealnie pomiedzy Bi a Nikiem, bo z jego rocznika, ale urodzona w styczniu, o tyle mlodsza we wrzesniu konczy cztery lata. O dziwo Potworki lubia tez ta mlodsza, ktora stanowi dla nich swojego rodzaju "maskotke". Mnie ten dzieciak irytuje coraz bardziej im jest starsza. Zachowania w stylu wscieklego wrzasku kiedy cos chce (nie placzu, tylko wlasnie ryku bez jednej lezki), prob bicia kiedy cos idzie nie po jej mysli i rzucanie w ciebie czym popadnie dla zabawy (i nie mowie tu o miekkiej maskotce, tylko np. zdarzylo mi sie oberwac w twarz twarda, plastikowa figurka; cud ze okularow mi nie zarysowala) byly smieszne kiedy miala 2 latka, ale obecnie ma niemal 4 i jasne jest, ze ten dzieciak nie wie, co to jakakolwiek dyscyplina... Pomijam fakt, ze w tym wieku nadal lazi w pampersie, bo to w zasadzie nie moja sprawa, ale pokazuje wychowanie. Moja kolezanka (ktora nota bene jest baaardzo surowa w stosunku do starszej corki) mowi mi, ze "wiesz, ja pytam czy chce na nocnik albo na nakladke, ale ona nie chce...". Aha. No to pytaj sie dalej. Moze w koncu dzieciak pojdzie do przedszkola albo (o zgrozo!) do szkoly i koledzy zrobia sobie z niej beke, to szybko sie nauczy. ;) W kazdym razie rano machnelam ciasto z jablkami zeby miec czym kumpele poczestowac, a potem latalam jak ze s*aczka zeby jeszcze ogarnac to i owo. W koncu "dziewczyny" przyjechaly i pierwsze co, wskoczyly do basenu. Przyznaje, ze nawet ta mlodsza zrobila postepy, bo rok wczesniej w ogole nie chciala sie bawic w wodzie, tylko stala z brzegu i przelewala wode z foremek. Teraz juz razem z Potworkami i siostra, szalala na kolkach.

Banda dziewuch i "rodzynek"
 

Dalo to nam - mamuskom mozliwosc spokojnego patrzenia co towarzystwo wyprawia, przy jednoczesnym siedzeniu z kawka. ;) Mlodziez przeniosla sie w koncu do domu, potem na ogrod (a matki za nimi), a nastepnie oznajmila, ze znow chca do basenu. Tu jednak moja kumpela zaprotestowala, ze chce juz sie zbierac z powrotem. Najmlodsza urzadzila popisowa histerie, ale w koncu pojechaly, a ja padlam jak kon po westernie. Jak na tydzien spedzony w domu, zrobilam po prostu wszystko zeby, zamiast odpoczac, maksymalnie sie wymeczyc. :D

I coz. Znow opisanie kilku dni zajelo mi tydzien. Nie bede wiec dokladac kolejnych wydarzen, tylko zostawie na nastepny raz. Nadchodzace tygodnie powinny byc juz "nudniejsze", wiec moze uda mi sie upchnac dwa w jednym poscie i nadrobic. ;)