No to sie zegnamy! Na tydzien! No, poltora. ;)
W wielkim skrocie:
Po pracy musimy skoczyc jeszcze na ostatnie zakupy spozywcze. W hotelu bedziemy miec mala wneke kuchenna, wiec planujemy normalnie gotowac dzieciom sniadania i kolacje. Co do obiadow to rozejrzymy sie co mamy w miare zdrowego i przyjaznego dzieciom na miejscu.
Jeszcze tez ostatnie pranie i jutro od samiutkiego ranka czeka mnie pakowanie... Jak ja tego nie znosze! Na szczescie wyglada na to, ze temperatury w naszej wakacyjnej miejscowosci utrzymuja sie w okolicy 35 stopni, wiec biore tylko letnie ciuchy i moze po jednej bluzie na dlugi rekaw, tak na wszelki wypadek... Poza tym cala torbe kosmetykow (dla siebie kupilam poreczne miniaturki, czesc przeleje tez do malych buteleczek, zeby nie targac wielkich butli szamponu czy zelu pod prysznic. No i pol apteczki, bo z dziecmi nic nigdy nie wiadomo, :/
Boje sie co zastane w ogrodzie po powrocie. Wczoraj odkrylam ponadgryzany koper, fasole, natke marchwi oraz straconego na ziemie i do polowy zjedzonego pomidora. :/ Moze to przypadek, ale akurat wczorajszego dnia widzialam pasacego sie na trawce w ogrodzie swistaka, ktory na moj widok spierdzielil pod szopke. :(
Zaczynam juz odczuwac przedwyjazdowe, stresowe dolegliwosci zoladkowe...
A teraz uciekam, bo jak na zlosc mam w pracy zapieprz, a chcialam sie jeszcze wymknac do pobliskiego supermarketu po kilka ostatnich rzeczy...
Kiedy wroce moze napisze dla Was poradnik jak przezyc 14 godzin jazdy z dzieciakami. Albo czego unikac podczas takowej :D
Podobno jest tam darmowe wifi, wiec moze uda mi sie odezwac w czasie urlopu, ale nic nie obiecuje, bo wiecie, maz zagladac bedzie przez ramie... ;)
Jutro wieczorem (bo zdecydowalismy, ze najlepsza opcja na tak dluga podroz z dziecmi bedzie jazda w nocy) obieramy kierunek: Karolina Poludniowa!!! :D
Buziaki i do przeczytania!
piątek, 26 czerwca 2015
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Z serii: w tym domu sie gada! + bonusowy dodatek warzywny :)
Wstepu nie trzeba, ruszamy z koksem. :)
***
Nik pokazuje mi swoja bluzke, na ktorej "siedzi" kolorowa jaszczurka.
Kokus: "Pac mama, jasciurka! Moze cie uglyzc i zjesc!"
Matka: "Ojej, ja sie boje!"
Kokus: "Nie boj sie mama, to tylko jasciurka!"
Matka: "Ale jak ona mnie zje, to co ja zrobie?"
Kokus (mysli przez chwilke): "Bedzies jak nowa!"
Eeee, ze jak? ;)
***
Bi niechcacy nadeptuje na mrowke. Pokazuje mi wijacego sie w agonii owada, przejeta tlumaczy, ze nie chciala i pyta co ma teraz zrobic. Jedyne co przyszlo mi do glowy, to "dobic", ale zanim to zwerbalizowalam, Bi machnela reka niefrasobliwie i stwierdzila"
"Ona sie przyzwyczai!"
Jaaasne...
***
Nik odmawia jedzenia, za to doprasza sie ciastka.
Nik: "Naglode ciem!"
Nieugieta matka: "Zeby dostac nagrode, musisz najpierw zjesc chlebek."
Nik (z politowaniem): "Maaamo, to nie jest chlebek tylko gzianka!"
Takie to male, a juz przemadrzale... ;)
***
Ktoregos dnia jestesmy na dworze kiedy zaczyna padac. Ja, M. oraz Bi uciekamy w strone tarasowych drzwi, ale Nik zostaje pod drzewem. Wolamy, ze pada i trzeba isc do domu, ale Najmlodszy tylko sie smieje. W koncu, w odpowiedzi na nasze ponaglenia, odkrzykuje:
"Bendem tu stal az spadnom liscie z dziew!"
Czyli do pazdziernika. :D
***
Przekrecenia kroluja!
Klotnia o widoki za oknem podczas jazdy autem:
"Ja mam duzio dziewow, a ty masz malo dziewow!"
Maly tygrysik - maly tygrysek
Smiej sie ze mnie - smiej sie ze mna
Jestem najfajniejsza dziewczynka na swieta - jestem najfajniejsza dziewczynka na swiecie (co za skromnosc! :D)
***
Angielsko - polskie slowotworstwo:
Jumpolina - trampolina
***
Na koniec jeszcze kolejna mezowska "perelka". :)
Nasze Potworki ostatnio polubily "Stacyjkowo", ktorym mecza nas co wieczor i w rezultacie mimochodem podlapujemy co chwytliwsze cytaty. Jest tam ekipa, ktora w kazdym odcinku przynajmniej raz wykrzykuje: "Patrol torowy do akcji gotowy!". Jakos wpadl on w ucho M., ktory pewnego wieczoru zakrzyknal do mnie radosnie (przysiegam bez zadnej zachety czy prowokacji z mojej strony! :D):
"Patrol lozkowy, do seksu gotowy!"
Tak tak, mojemu malzonkowi tylko jedno w glowie, co za niespodzianka! :D
***
A teraz czesc ogrodowa posta. Wczoraj spedzilam dwie bite godziny plewiac ogrod warzywny! Mam dzis wspaniale zakwasy w udach, bo oczywiscie nie moglam sie wygodnie ustawic, wiec naprzemian klekalam, kucalam, pochylalam sie i tak w kolko. Zawzielam sie jednak, ze skoncze i skonczylam, bo po ostatnich deszczach przeplatanych z goracem, warzywnik zaczal wygladac niczym dzungla! :) Zeby nie byc goloslownym, prosze:
Niecale 3 tygodnie, a roznica powala! I to drugie zdjecie zostalo zrobione juz po porzadnym wypieleniu! Wczesniej wszystko bylo jednolicie zielone i maz pytal mnie ironicznie czy nadal wiem gdzie co rosnie. No ba! :D
Pojawia sie tez nadzieja na pierwsze (czy w ogole jakies) plony.
Niestety nie wszystko tak pieknie rosnie. Juz wczesniej pisalam, ze rzodkiewka zakwitla. Obcielam ja na krotko w nadziei, ze wtedy zamiast kwitnac wyhoduje bulwy. No niestety, przeliczylam sie. Teraz zakwitla tez niestety salata i chociaz miala byc lekko pikantna, jest kwasna. :/ Chyba tez ja obetne skoro i tak nie ma z niej pozytku i zobacze co sie stanie... Buraki mam strasznie pozarte przez gasiennice lub slimaki i na botwinke szans nie ma... W sumie sa w tak kiepskim stanie, ze nie wiem czy w ogole wyrosna im choc malutkie bulwy. Szkoda, bo moje Potworki przepadaja za zupa buraczkowa... :( Poza tym, wczoraj pielac, odkrylam wielkie gasiennice na koperku! Na tym koperku, z ktorym wiaze takie nadzieje, bowiem potrzebny mi jest do zakiszenia ogorkow! W tutejszych sklepach koper dostanie sie bowiem bez problemu, ale nie w formie kwiatostanu, a taki wlasnie jest mi potrzebny... A tu taka przykra niespodzianka i szok, bo dotychczas nigdy nic mi kopru nie zzeralo! :( Trudno, bede go podwojnie pilnowac i w razie czego mordowac winowajcow! ;)
Z innej beczki, wczoraj tutaj obchodzony byl Dzien Ojca. Pomimo, ze M. o Dniu Matki w aspekcie mojej osoby nie pamietal, zamowilam mu jednak prezent. Przyszedl ponad tydzien temu, schowalam go pieczolowicie do szafy, po czym jak to ja... zapomnialam! :) Dobrze, ze wczoraj na mszy ksiadz zlozyl zyczenia wszystkim tatom. Mentalnie pacnelam sie w czolo i jak tylko zajechalismy do domu, zawolalam cichcem Bi do sypialni, wreczylam jej pakunek i polecilam podarowac go tacie. Probowalam tez napredce nauczyc ja zyczen, ale ze zapamietanie w minute "wszystkiego najlepszego z okazji dnia taty" przekraczalo jej mozliwosci, ograniczylam je tylko do "sto lat tato!". :D
Prezent wybralam praktyczny. Juz jakis czas temu M. wywalil wszystkie swoje kubki termiczne, bo zaczely przeciekac, nie trzymaly ciepla, itd. Pomyslalam, ze to idealny pomysl na drobny upominek, ale ze okazja byl Dzien Ojca, wiec zamowilam taki:
Sama bym taki chciala! :D
A teraz uciekam do pracy, trzeba w koncu chociaz sprawiac odpowiednie pozory! ;)
***
Nik pokazuje mi swoja bluzke, na ktorej "siedzi" kolorowa jaszczurka.
Kokus: "Pac mama, jasciurka! Moze cie uglyzc i zjesc!"
Matka: "Ojej, ja sie boje!"
Kokus: "Nie boj sie mama, to tylko jasciurka!"
Matka: "Ale jak ona mnie zje, to co ja zrobie?"
Kokus (mysli przez chwilke): "Bedzies jak nowa!"
Eeee, ze jak? ;)
***
Bi niechcacy nadeptuje na mrowke. Pokazuje mi wijacego sie w agonii owada, przejeta tlumaczy, ze nie chciala i pyta co ma teraz zrobic. Jedyne co przyszlo mi do glowy, to "dobic", ale zanim to zwerbalizowalam, Bi machnela reka niefrasobliwie i stwierdzila"
"Ona sie przyzwyczai!"
Jaaasne...
***
Nik odmawia jedzenia, za to doprasza sie ciastka.
Nik: "Naglode ciem!"
Nieugieta matka: "Zeby dostac nagrode, musisz najpierw zjesc chlebek."
Nik (z politowaniem): "Maaamo, to nie jest chlebek tylko gzianka!"
Takie to male, a juz przemadrzale... ;)
***
Ktoregos dnia jestesmy na dworze kiedy zaczyna padac. Ja, M. oraz Bi uciekamy w strone tarasowych drzwi, ale Nik zostaje pod drzewem. Wolamy, ze pada i trzeba isc do domu, ale Najmlodszy tylko sie smieje. W koncu, w odpowiedzi na nasze ponaglenia, odkrzykuje:
"Bendem tu stal az spadnom liscie z dziew!"
Czyli do pazdziernika. :D
***
Przekrecenia kroluja!
Klotnia o widoki za oknem podczas jazdy autem:
"Ja mam duzio dziewow, a ty masz malo dziewow!"
Maly tygrysik - maly tygrysek
Smiej sie ze mnie - smiej sie ze mna
Jestem najfajniejsza dziewczynka na swieta - jestem najfajniejsza dziewczynka na swiecie (co za skromnosc! :D)
***
Angielsko - polskie slowotworstwo:
Jumpolina - trampolina
***
Na koniec jeszcze kolejna mezowska "perelka". :)
Nasze Potworki ostatnio polubily "Stacyjkowo", ktorym mecza nas co wieczor i w rezultacie mimochodem podlapujemy co chwytliwsze cytaty. Jest tam ekipa, ktora w kazdym odcinku przynajmniej raz wykrzykuje: "Patrol torowy do akcji gotowy!". Jakos wpadl on w ucho M., ktory pewnego wieczoru zakrzyknal do mnie radosnie (przysiegam bez zadnej zachety czy prowokacji z mojej strony! :D):
"Patrol lozkowy, do seksu gotowy!"
Tak tak, mojemu malzonkowi tylko jedno w glowie, co za niespodzianka! :D
***
A teraz czesc ogrodowa posta. Wczoraj spedzilam dwie bite godziny plewiac ogrod warzywny! Mam dzis wspaniale zakwasy w udach, bo oczywiscie nie moglam sie wygodnie ustawic, wiec naprzemian klekalam, kucalam, pochylalam sie i tak w kolko. Zawzielam sie jednak, ze skoncze i skonczylam, bo po ostatnich deszczach przeplatanych z goracem, warzywnik zaczal wygladac niczym dzungla! :) Zeby nie byc goloslownym, prosze:
(Warzywnik: 3 czerwiec)
(Warzywnik: 21 czerwiec)
Niecale 3 tygodnie, a roznica powala! I to drugie zdjecie zostalo zrobione juz po porzadnym wypieleniu! Wczesniej wszystko bylo jednolicie zielone i maz pytal mnie ironicznie czy nadal wiem gdzie co rosnie. No ba! :D
Pojawia sie tez nadzieja na pierwsze (czy w ogole jakies) plony.
Pierwsza cukinia |
Pomidorki |
Papryczki, niestety ostre. Slodkie narazie nawet nie kwitna :/ |
Beda malosolne, a potem (miejmy nadzieje) kiszone! :) |
Z innej beczki, wczoraj tutaj obchodzony byl Dzien Ojca. Pomimo, ze M. o Dniu Matki w aspekcie mojej osoby nie pamietal, zamowilam mu jednak prezent. Przyszedl ponad tydzien temu, schowalam go pieczolowicie do szafy, po czym jak to ja... zapomnialam! :) Dobrze, ze wczoraj na mszy ksiadz zlozyl zyczenia wszystkim tatom. Mentalnie pacnelam sie w czolo i jak tylko zajechalismy do domu, zawolalam cichcem Bi do sypialni, wreczylam jej pakunek i polecilam podarowac go tacie. Probowalam tez napredce nauczyc ja zyczen, ale ze zapamietanie w minute "wszystkiego najlepszego z okazji dnia taty" przekraczalo jej mozliwosci, ograniczylam je tylko do "sto lat tato!". :D
Prezent wybralam praktyczny. Juz jakis czas temu M. wywalil wszystkie swoje kubki termiczne, bo zaczely przeciekac, nie trzymaly ciepla, itd. Pomyslalam, ze to idealny pomysl na drobny upominek, ale ze okazja byl Dzien Ojca, wiec zamowilam taki:
Sama bym taki chciala! :D
A teraz uciekam do pracy, trzeba w koncu chociaz sprawiac odpowiednie pozory! ;)
piątek, 19 czerwca 2015
Trzecie Urodziny...
BLOGA!
Mialo nie byc nowego posta dopoki nie nadrobie wszystkich komentarzy. Sama sobie obiecalam...
Przypomnialo mi sie jednak, ze 13-ego minely trzy lata odkad zaczelam moja przygode z blogiem! A nawet utworzylam sobie post roboczy z takowym tytulem, zeby nie zapomniec i... zapomnialam! Cala ja! :D
Czy 3 lata do duzo? Chyba nie, bo mam wrazenie, ze dopiero co napisalam pierwszego posta. Nadal pamietam jak sie nawkurzalam na Blogger'a. :) Z drugiej strony, blog jest starszy od Nika i zaledwie rok mlodszy od Bi, wiec troche tego czasu uplynelo. W porownaniu jednak z niektorymi dziewczynami, jak Nikki czy Klarka, nadal czuje sie jak swiezynka. ;)
Jakie byly te 3 lata? Napewno ciekawe. Zycie sie zmienialo, ewoluowalo, rodzina powiekszala, napewno na nude narzekac nie mam powodu. :) Adres bloga wciaz jest aktualny. Nadal, jako typowy pesymista, z niepokojem zastanawiam sie "co to bedzie" za miesiac, dwa, rok, kilka lat... Tytul bloga jednak moglbym zmienic. Kiedy go wybralam, myslalam glownie o wlasnym macierzynstwie. Bi wlasnie skonczyla rok, a pierwszy rok mojej Corki, to byl dla nas szok na calej linii. Ze swojej strony, oprocz zachwytu nad swoim dzieckiem, czulam jednak rozczarowanie cala macierzynska otoczka oraz sama soba jako matka... Oraz (z lekka) przerazenie, ze za kilka miesiecy na swiat mial przyjsc moj kolejny potomek. No, nie bylo zbyt "kolorowo". :)
Minely jednak magiczne 3 lata, Nik sie urodzil, podrosl, podrosla rowniez Bi. Przetrwalismy samotna opieke nad dziecmi na zmiane. Nieopisane zmeczenie. Niezliczone klotnie malzenskie. Ciche dni. Nie jest idealnie. Zapewne nigdy nie bedzie, nie przy czworce wybuchowych uparciuchow w domu. Ale jest duzo lepiej niz bylo kiedy zaczynalam moja blogowa przygode. Chyba to "Nie tak znow kolorowo", trzeba by zamienic na "Czasem jednak bywa kolorowo". :D
Mam rowniez wrazenie, ze przez tez 3 lata bardzo zmienila sie blogosfera. Z blogow, ktore czytalam zakladajac wlasnego, zostalo raptem kilka. Od czasu do czasu robie "czystki" w swojej bibliotece i usuwam te, ktore nie wykazuja aktywnosci. Dotychczas usunelam okolo 15. Jak na 3 lata blogowania, to duzo, a przynajmniej tak mi sie wydaje. Zawsze jest mi przykro, kiedy znika z listy kolejny blog, ale jesli mija rok, a nowy post sie nie pojawia, to dla mnie znak, ze bloger juz nie wroci...
Zmiany na blogosferze to nie tylko znikanie niektorych blogow i pojawianie sie nowych. Tutaj juz wina (zasluga?) marketingowcow, ktorzy odkryli w blogosferze prezny rynek zbytu dla swoich produktow. W rezultacie wiele blogow zmienilo sie w jedna, wielka reklame. Dla jednych to zaleta, dla innych powod do kpin i niecheci. Przyznaje, ze nie lubie tego. Sama pisze pamiatkowo, dla siebie i takie tez blogi lubie najbardziej, ale rozumiem logike: pisze, staram sie, poswiecam czas, chce tez na tym zarobic. I jesli we wszystkim zachowana jest choc cienka linia rownowagi, nie powinno to nikogo zbytnio razic.
Tak jak wspomnialam, w ciagu 3 lat, usunelam z listy kilkanascie blogow. Ale to nic w porownaniu z iloscia dodanych, bo tych jest kilka tuzinow! Lubie poznawac nowe blogi, a przez nie nowe osoby, pomimo, ze wylacznie wirtualnie. Nie majac zbyt wielu bliskich znajmych w realu, doceniam moje blogowe podworko. Szczegolnie, ze jest tak roznorodne. Gdzie mialabym okazje poznac tyle roznych dziewczyn, z tylu roznych zakatkow swiata? Doceniam, ze zawsze moge spytac sie Was o rade, opinie. Oczywiscie anonimowosc, ktora zapewnia internet (przynajmniej pozornie) nie zawsze jest zaleta. W ciagu zaledwie 3 lat udalo mi sie tez byc zamieszanym w blogowa afere, czy raczej bardziej "aferke" i to juz jest ten ciemniejszy aspekt pisania w sieci. Mimo, ze wszystko sie wyjasnilo (mam nadzieje) i w sumie rozeszlo po kosciach, bylam w niemalym szoku, ze taki malo popularny blog oraz moja skromna i ceniaca wlasna prywatnosc osoba, moga zostac wskazani palcem i nieslusznie oskarzeni. Nic przyjemnego...
Nie mniej, nie zaluje tych 3 lat! Poznalam tyle wspanialych dziewczyn, tyle cudownych blogow! Wspaniale jest czytac o Waszej codziennosci, przygladac sie jak rosna Wasze dzieciaczki, czasem sciagnac inspiracje kulinarno - artystyczne! Czesto zzieleniec z zazdrosci nad Waszymi talentami! :) Jest tez druga strona medalu. Przy wielu postach szczerze sie wzruszylam lub wrecz splakalam. Wiele razy zalowalam, ze nie jestem blizej, zeby przyjechac i zwyczajnie potrzymac za reke... Naprawde, czasem mam wrazenie, ze niektore z Was sa dla mnie niczym przybrane siostry... Nawet pomimo, ze czesto nie wiem nawet jak wygladacie. ;)
Dlatego, w tym miejscu napisze tylko DZIEKUJE WAM! Za to, ze jestescie, ze kiedy trzeba wspieracie, a kiedy zasluze stawiacie do pionu. Mam nadzieje, ze zostaniemy razem w tym blogowym swiatku jeszcze dlugie, dlugie lata!
poniedziałek, 15 czerwca 2015
O tym jak to jest kiedy matka ma jelitowke oraz kolejny malutki krok w "doroslosc"...
Na poczatek musze napisac komunikat: dziewczyny obiecuje, ze KIEDYS, w koncu odpowiem na zalegle komentarze! Kurcze, az mi glupio, ale ostatnio mam tak niewiele czasu na bloga, ze chec sklecenia posta zawsze wygrywa z komentarzami... Ewentualnie chce ponadrabiac komentowanie u Was, bo sama bedac blogerka, wiem ze kazdy komentarz cieszy i kazdy (no chyba, ze "trollowaty") czyta sie z usmiechem...
Milusi wirus, z ktorym w zeszlym tygodniu zmagaly sie Potworki, okazal sie jednak tylko jelitowka. Normalnie w zyciu nie okreslilabym jelitowki slowem "tylko", ale ze moi rodzice juz snuli ponure podejrzenia o zatruciu salmonella, a tesciowie grzmieli przy kazdym telefonie, ze napewno TA opiekunka dala dzieciom do jedzenia cos starego lub zepsutego (jak ja kocham moja rodzine!), wiec wyrok: jelitowka przyjelam niemal z ulga... ;) Moje wczesniejsze malo optymistyczne podejrzenia, ze nikt tego g*wna nie zlapal oprocz moich dzieci, zostaly migusiem rozwiane. Po prostu dziadostwo ma dziwnie dlugi etap "wylegania". Dwoje dzieci u opiekunki w koncu tez zaczelo wymiotowac i latac na nocnik. ;) A takze, zeby bylo "weselej" chwycilo rowniez mnie... Za jakie grzechy, powiedzcie mi?! To ja tu spedzam dwa dni opiekujac sie (niezbyt) czule, ale troskliwie marudna dziatwa, a potem za kare sama sie zarazam! No gdzie tu sprawiedliwosc?!
W kazdym razie wyglada na to, ze albo moje dzieci sa jakies malo odporne, albo oslabilo ich przeziebienie, ale oni odchorowali wirusa najmocniej i najdluzej. U reszty dzieci (zarazilo sie i tak tylko dwoje z czworga) potrwalo to 1, gora 2 dni. Moje meczyly sie 4-5... U mnie w ogole objawy byly zupelnie niejednoznaczne i gdyby wczesniej chore nie byly Potworki, zadawalabym sobie pytanie, czy w ciazy przypadkiem nie jestem. A smiejcie sie, smiejcie! :D Bylo to bowiem tak: w czwartek po poludniu dopadly mnie mdlosci. Nie byly jakies straszne, ale meczace. I na tyle silne, ze wieczorem kolo lozka przygotowalam sobie miske, tak na wszelki wypadek. Okazala sie jednak niepotrzebna. ;) No i bylam oslabiona. Kiedy zmuszona bylam stac, musialam podtrzymywac sie mebli... W piatek rano, o dziwo czulam sie w miare normalnie, odwiozlam wiec dzieci do opiekunki, a sama pojechalam do pracy. Ale w miare jak ranek uplywal, czulam sie coraz bardziej senna. Nie mdlilo mnie, nic nie bolalo, tylko kompletnie nie mialam apetytu.
Ta SENNOSC! Okolo poludnia byla juz tak silna, ze gdzie bym nie przysiadla, czy to przy biurku, czy przy stole podczas przerwy na lunch, czulam jak powieki natychmiast zaczynaja mi opadac, a za nimi glowa. Taka nieopanowana sennosc ostatnio odczuwalam w ciazy z Bi (z Nikiem jakos tego nie pamietam), kiedy to gotowa bylam przyciac komara o kazdej porze dnia, a wychodzac z pracy ryczec mi sie chcialo, bo zamiast jechac 20 min do domu, najchetniej zdrzemnelabym sie w aucie, na parkingu. W piatek mialam identyczne uczucie, stad moje skojarzenia z ciaza. :D W kazdym razie wczesnym popoludniem stwierdzilam, ze i tak jestem bezuzyteczna, wiec zwolnilam sie z pracy, pojechalam do domu, wypuscilam tylko Maje na siusiu, nastawilam budzik na godzine kiedy zazwyczaj odbieram Potworki i padlam na kanapie, nawet sie nie przebierajac. :) Ta 1.5-godzinna drzemka postawila mnie na nogi na tyle, ze bylam nawet w stanie pojechac na zakupy spozywcze, chociaz przytrzymywalam sie kurczowo koszyka. Potem jednak bylo juz gorzej. W sobote bylam tak oslabiona, ze ledwie bylam w stanie przejsc przez dom. Za kazdym razem kiedy musialam wstac i cos zrobic (a Potworki sa jeszcze zbyt male, zeby zrozumiec, ze matka chora i cudowaly jak zwykle), po prostu chcialo mi sie plakac... Mialam tylko lekki stan podgoraczkowy, a przy 25 stopniach w domu, kladac sie z ulga do lozka w czasie drzemki Potwornickich, przykrylam sie pierzyna, a i tak nie moglam rozgrzac konczyn i powstrzymac telepania... I przez caly weekend nie bylam w stanie pic mojej ukochanej kawy. Na sama mysl zoladek podchodzil mi do gardla... Za to przeprosilam sie z herbatka rumiankowa, na ktora zazwyczaj patrzec nie moge i nawet nie pamietam jak dlugo mi juz w szafce lezala... Swoja droga to dosc interesujace, ze nie moglam przelknac ani kawy, ani nawet czystej wody, a rumianek (nieposlodzony!) pilam litrami. :)
A teraz uwaga: wylewam pomyje ma meza (juz czesciowo wylalam u Marty z Przemyslen i Refleksji, ale pozale sie jeszcze raz, a co!)!
Jesli przyszlo Wam na mysl, ze troskliwy malzonek przejal obowiazki, albo przynajmniej zajal sie marudnymi i znudzonymi Potworami, to sie baaardzo pomylilyscie! Rozumiem, ze w sobote rano byl umowiony na zmiane oleju w aucie. Nie mogl w koncu przewidziec, ze sie rozchoruje. Pol ranka z trudem funkcjonowalam i zabawialam dzieci z pozycji pollezacej, powstrzymujac ich przed radosnym wskakiwaniem na moj brzuch (lezaca mama, to jak najlepsza trampolina) i pocieszajac sie (o ja glupia!), ze jak M. wroci, to przejmie dzieciaki, a ja w koncu bede mogla polezec z zamknietymi oczami, a moze nawet sie zdrzemnac... Moja naiwnosc nie zna granic... Maz moj bowiem wrocil i zamiast okazac odrobine wspolczucia, wyrazil ubolewanie, ze nie pojedziemy na planowane "polskie" zakupy. Oraz z podniesionymi brwiami i zdziwieniem w glosie zapytal po czym ja jestem taka oslabiona, skoro ani nie wymiotuje, ani nie mam biegunki? To prawda, ze na cale 3 dni choroby "pogonilo" mnie tylko jeden, jedyny raz... Czyli co? Wedlug malzonka najwyrazniej symuluje! Po tym pytaniu bowiem, na ktore udzielilam wyczerpujacej (i logicznej moim zdaniem) odpowiedzi o walce organizmu z wirusem i takie tam, Pan Malzonek... wyszedl! Po prostu zabral sie i poszedl na dwor myc auto! Ani slowka, ze moze wezmie ze soba dzieci, zebym mogla chwilke polezec, nic!
Ooo, tu juz mi cisnienie skoczylo! Musicie wiedziec, ze przez pierwsze dwa dni kiepskiego samopoczucia, kiedy nudnosci lub sennosc na chwilke odpuszczaly, bralam sie za robote. Jakos tak glupio mi bylo, ze jestem tak malo uzyteczna (to chyba jakas nasza durna, babska ambicja, zeby byc perfekcyjna pania domu!) i chociaz ta zmywarke rozladowalam i zaladowalam oraz przygotowalam mega szybki obiad na nastepny dzien. W piatek wieczorem nawet warzywa podlalam, chociaz przeciagniecie weza przez ogrod kosztowalo mnie zadyszke i zawroty glowy. A jak w sobote juz padlam jak kon po westernie, to maz mi tu sugeruje, ze wyolbrzymiam?! Wk*rw dodal mi sily i czy to sie szanownemu M. podobalo czy nie, zwloklam sie z kanapy, ubralam dzieciom portki na tylki (goraco bylo, wiec po domu lataly w samej bieliznie/ pampersie), sandaly na nogi i sruuu! Wyrzucilam do tatusia, na podworko, a sama walnelam sie spac, o! Nawet ta wywalczona drzemka, byla jednak mocno przerywana, bo: "Maaamaaa, musze siusiu!", "Mama, a cio lobis?", "Mamooo, piciu!", itd. Niestety, tatus jak to tatus, mial w powazaniu, ze zbliza sie pora Potworkowej drzemki i gdybym nie obudzila sie na czas, dzieciarnia poszlaby spac na glodniaka... Albo godzine pozniej, bo przeciez chcialabym cos w nich przed spaniem wcisnac... :/
Musze jednak przyznac, ze ta sobotnia pozno-poranna drzemka oraz popoludniowa, ktora ucielam sobie razem z Potworkami naprawde mi pomogly. Zniknela potworna slabosc, zostalo tylko lekkie oslabienie, ktore zreszta trzyma mnie do dzisiaj. Ale poczulam sie na tyle dobrze, ze wczoraj wkrecilam sobie motorek w d*psko i latalam jak wsciekla, usilujac wcisnac w jeden dzien wszystko, co mialam zrobic przez weekend... Nie ze wszystkim sie udalo, ale ten wysilek i tak przyplacilam cholernym bolem glowy, akurat wtedy kiedy w koncu padlam wykonczona do lozka... :/ A po wyszorowanej o 21 wieczorem podlodze, dzis rano Bi przebiegla sie w kaloszach, wytrzepujac z podeszw zaschniete bloto, wiec cisnienie znow mi skoczylo...
Apetyt nadal do konca nie wrocil. Jestem jednak w stanie wypic po kilka lykow kawy, wiec jest jakis postep. Zywie sie zas glownie jogurtami i chrupkami kukurydzianymi, bo nic innego za bardzo nie jestem w stanie przelknac. Na dwa tygodnie przed plazowym urlopem moze to i dobrze? ;) Podejrzewam zreszta, ze do kiepskiego samopoczucia dolozyl sie okres, ktory i tak zrobil mi przysluge (laskawca!) i przyszedl idealnie po 28 dniach, zamiast po ostatnio zwyczajowych 26, inaczej dostalabym go idealnie na sam poczatek choroby. Jak super jest polaczyc sobie jelitowke i miesiaczke, zaloze sie, ze niektore z Was mialy okazje sie przekonac... ;)
No! Wymarudzilam sie! Teraz cos z weselszej beczki.
Kiedy kilka tygodni temu szorowalam plotek z przodu domu, zauwazylam, ze jeden ze szczebelkow (czy jak to sie zwie) nie ma na gorze nakladki, ktora wienczy wszystkie inne. Co sie z nia stalo, nie mam pojecia, nigdzie jej nie znalazlam, ale to akurat nie jest wazne. ;) W kazdym razie z mieszanymi uczuciami, pochylilam sie, zeby zajrzec do srodka - spodziewajac sie brudu, pajakow lub innego robactwa. Jakie bylo moje zdziwienie, kiedy ujrzalam - lilie! Rosnaca w kwadratowej rurce o wymiarach 3x3 cm! :) Zasmialam sie, pokazalam znalezisko M. oraz Bi (jakze by inaczej) i... spisalam kwiat na straty, nie spodziewajac sie, ze moze zbyt dlugo przezyc rosnac w tak dlugiej i waskiej "doniczce". Lilia tymczasem postanowila zagrac mi na nosie i nie tylko nie padla, ale i przerosla swoje wiezienie. :)
Te zdjecia zrobilam ponad tydzien temu. Teraz "silly lilly", jak ja dzwiecznie ochrzcilam, jest znacznie wyzsza od slupka w ktorym rosnie (a on konczy sie dobrze ponad metr nad ziemia!) i nawet ma paczki! :)
Poza tym, miniony weekend byl czasem kolejnej, waznej zmiany... Ten tytulowy "krok" w doroslosc... I wiem, wiem, ze czasem wylazi ze mnie matka-wariatka, wiem ze wychowuje dzieci nie dla siebie, lecz spoleczenstwa, ale... No, smutno mi, ze oni rosna tak szybko, ze z kazdym dniem, tygodniem, miesiacem, rokiem, sa coraz mniej "moi". Tacy moi na wlasnosc, kiedy ja i M. jestesmy calym ich swiatem i gwarancja szczesliwosci... Juz niedlugo nowy etap - przedszkole, potem zaraz szkola i ani sie obejrze, a wyfruna mi z gniazda te moje pisklaki... :(
Ech, rozpedzilam sie troche w tej mojej rzewnosci. No mowie Wam, zem czasem matka - wariatka. :) Coz to za zmiana nastapila u nas w domu? Przeszlismy z tego:
Lozeczko Nika, mojego malutkiego synka, mojego prawie - dzidziorka, zostalo rozmontowane, kilka desek za to dokreconych i tworzy teraz miniaturowe dzieciece lozko... Malutka zmiana, ale dla mnie to symbol uplywajacego czasu. Brak lozeczka ze szczebelkami oznacza, ze w tym domu nie ma juz dzidziusia. Jest dwojka (jeszcze) malych dzieci, ale etap niemowlecy pozegnalismy bezpowrotnie. Ciezko jest nie uronic lezki...
Zeby otrzasnac sie nieco z patosu, to rodzice oczywiscie cykali sie jak mlodszy zareaguje na zmiane... Pierwsza reakcja, jeszcze przed kompletnym zlozeniem byla hmm... malo zachecajaca. ;) Mianowicie Mlodszy urzadzil histerie, kiedy zaczelismy wynosic niepotrzebne deski do piwnicy. Potem jednak zaczal z duma powtarzac, ze ma lozeczko jak duzy chlopczyk (chlip!), a ze dostal na zachete nowa posciel, w tym wlasna koldre (dotychczas spal w spiworku, ale ostatnio zaczal strasznie protestowac przed jego zalozeniem), wiec nastapila pelnia szczescia. Balismy sie oczywiscie tez czy nie bedzie wieczorem lub w nocy z tego lozeczka zwiewac. No coz, nie chce zapeszyc chwalac, ale pierwszy wieczor byl idealny. Kokus tak byl dumny z nowego, "doroslego" lozka, ze nie chcial nawet czytac ksiazeczek, tylko pouczal mnie, czytajaca Bi, zebym nie robila halasiu, bo on chce spic. I poszedl spac bez marudzenia czy uciekania, nawet nie wolal swoim zwyczajem po 3 razy piciu. :) Oby tak dalej!
A matce pozostalo obetrzec lzy, uniesc glowe, zagryzc zeby i zamiast sie rozczulac, przyjmowac te nieuchronne (i narazie male, malutkie, malutenkie, a juz jak ciezkie!) zmiany z duma...
Milusi wirus, z ktorym w zeszlym tygodniu zmagaly sie Potworki, okazal sie jednak tylko jelitowka. Normalnie w zyciu nie okreslilabym jelitowki slowem "tylko", ale ze moi rodzice juz snuli ponure podejrzenia o zatruciu salmonella, a tesciowie grzmieli przy kazdym telefonie, ze napewno TA opiekunka dala dzieciom do jedzenia cos starego lub zepsutego (jak ja kocham moja rodzine!), wiec wyrok: jelitowka przyjelam niemal z ulga... ;) Moje wczesniejsze malo optymistyczne podejrzenia, ze nikt tego g*wna nie zlapal oprocz moich dzieci, zostaly migusiem rozwiane. Po prostu dziadostwo ma dziwnie dlugi etap "wylegania". Dwoje dzieci u opiekunki w koncu tez zaczelo wymiotowac i latac na nocnik. ;) A takze, zeby bylo "weselej" chwycilo rowniez mnie... Za jakie grzechy, powiedzcie mi?! To ja tu spedzam dwa dni opiekujac sie (niezbyt) czule, ale troskliwie marudna dziatwa, a potem za kare sama sie zarazam! No gdzie tu sprawiedliwosc?!
W kazdym razie wyglada na to, ze albo moje dzieci sa jakies malo odporne, albo oslabilo ich przeziebienie, ale oni odchorowali wirusa najmocniej i najdluzej. U reszty dzieci (zarazilo sie i tak tylko dwoje z czworga) potrwalo to 1, gora 2 dni. Moje meczyly sie 4-5... U mnie w ogole objawy byly zupelnie niejednoznaczne i gdyby wczesniej chore nie byly Potworki, zadawalabym sobie pytanie, czy w ciazy przypadkiem nie jestem. A smiejcie sie, smiejcie! :D Bylo to bowiem tak: w czwartek po poludniu dopadly mnie mdlosci. Nie byly jakies straszne, ale meczace. I na tyle silne, ze wieczorem kolo lozka przygotowalam sobie miske, tak na wszelki wypadek. Okazala sie jednak niepotrzebna. ;) No i bylam oslabiona. Kiedy zmuszona bylam stac, musialam podtrzymywac sie mebli... W piatek rano, o dziwo czulam sie w miare normalnie, odwiozlam wiec dzieci do opiekunki, a sama pojechalam do pracy. Ale w miare jak ranek uplywal, czulam sie coraz bardziej senna. Nie mdlilo mnie, nic nie bolalo, tylko kompletnie nie mialam apetytu.
Ta SENNOSC! Okolo poludnia byla juz tak silna, ze gdzie bym nie przysiadla, czy to przy biurku, czy przy stole podczas przerwy na lunch, czulam jak powieki natychmiast zaczynaja mi opadac, a za nimi glowa. Taka nieopanowana sennosc ostatnio odczuwalam w ciazy z Bi (z Nikiem jakos tego nie pamietam), kiedy to gotowa bylam przyciac komara o kazdej porze dnia, a wychodzac z pracy ryczec mi sie chcialo, bo zamiast jechac 20 min do domu, najchetniej zdrzemnelabym sie w aucie, na parkingu. W piatek mialam identyczne uczucie, stad moje skojarzenia z ciaza. :D W kazdym razie wczesnym popoludniem stwierdzilam, ze i tak jestem bezuzyteczna, wiec zwolnilam sie z pracy, pojechalam do domu, wypuscilam tylko Maje na siusiu, nastawilam budzik na godzine kiedy zazwyczaj odbieram Potworki i padlam na kanapie, nawet sie nie przebierajac. :) Ta 1.5-godzinna drzemka postawila mnie na nogi na tyle, ze bylam nawet w stanie pojechac na zakupy spozywcze, chociaz przytrzymywalam sie kurczowo koszyka. Potem jednak bylo juz gorzej. W sobote bylam tak oslabiona, ze ledwie bylam w stanie przejsc przez dom. Za kazdym razem kiedy musialam wstac i cos zrobic (a Potworki sa jeszcze zbyt male, zeby zrozumiec, ze matka chora i cudowaly jak zwykle), po prostu chcialo mi sie plakac... Mialam tylko lekki stan podgoraczkowy, a przy 25 stopniach w domu, kladac sie z ulga do lozka w czasie drzemki Potwornickich, przykrylam sie pierzyna, a i tak nie moglam rozgrzac konczyn i powstrzymac telepania... I przez caly weekend nie bylam w stanie pic mojej ukochanej kawy. Na sama mysl zoladek podchodzil mi do gardla... Za to przeprosilam sie z herbatka rumiankowa, na ktora zazwyczaj patrzec nie moge i nawet nie pamietam jak dlugo mi juz w szafce lezala... Swoja droga to dosc interesujace, ze nie moglam przelknac ani kawy, ani nawet czystej wody, a rumianek (nieposlodzony!) pilam litrami. :)
A teraz uwaga: wylewam pomyje ma meza (juz czesciowo wylalam u Marty z Przemyslen i Refleksji, ale pozale sie jeszcze raz, a co!)!
Jesli przyszlo Wam na mysl, ze troskliwy malzonek przejal obowiazki, albo przynajmniej zajal sie marudnymi i znudzonymi Potworami, to sie baaardzo pomylilyscie! Rozumiem, ze w sobote rano byl umowiony na zmiane oleju w aucie. Nie mogl w koncu przewidziec, ze sie rozchoruje. Pol ranka z trudem funkcjonowalam i zabawialam dzieci z pozycji pollezacej, powstrzymujac ich przed radosnym wskakiwaniem na moj brzuch (lezaca mama, to jak najlepsza trampolina) i pocieszajac sie (o ja glupia!), ze jak M. wroci, to przejmie dzieciaki, a ja w koncu bede mogla polezec z zamknietymi oczami, a moze nawet sie zdrzemnac... Moja naiwnosc nie zna granic... Maz moj bowiem wrocil i zamiast okazac odrobine wspolczucia, wyrazil ubolewanie, ze nie pojedziemy na planowane "polskie" zakupy. Oraz z podniesionymi brwiami i zdziwieniem w glosie zapytal po czym ja jestem taka oslabiona, skoro ani nie wymiotuje, ani nie mam biegunki? To prawda, ze na cale 3 dni choroby "pogonilo" mnie tylko jeden, jedyny raz... Czyli co? Wedlug malzonka najwyrazniej symuluje! Po tym pytaniu bowiem, na ktore udzielilam wyczerpujacej (i logicznej moim zdaniem) odpowiedzi o walce organizmu z wirusem i takie tam, Pan Malzonek... wyszedl! Po prostu zabral sie i poszedl na dwor myc auto! Ani slowka, ze moze wezmie ze soba dzieci, zebym mogla chwilke polezec, nic!
Ooo, tu juz mi cisnienie skoczylo! Musicie wiedziec, ze przez pierwsze dwa dni kiepskiego samopoczucia, kiedy nudnosci lub sennosc na chwilke odpuszczaly, bralam sie za robote. Jakos tak glupio mi bylo, ze jestem tak malo uzyteczna (to chyba jakas nasza durna, babska ambicja, zeby byc perfekcyjna pania domu!) i chociaz ta zmywarke rozladowalam i zaladowalam oraz przygotowalam mega szybki obiad na nastepny dzien. W piatek wieczorem nawet warzywa podlalam, chociaz przeciagniecie weza przez ogrod kosztowalo mnie zadyszke i zawroty glowy. A jak w sobote juz padlam jak kon po westernie, to maz mi tu sugeruje, ze wyolbrzymiam?! Wk*rw dodal mi sily i czy to sie szanownemu M. podobalo czy nie, zwloklam sie z kanapy, ubralam dzieciom portki na tylki (goraco bylo, wiec po domu lataly w samej bieliznie/ pampersie), sandaly na nogi i sruuu! Wyrzucilam do tatusia, na podworko, a sama walnelam sie spac, o! Nawet ta wywalczona drzemka, byla jednak mocno przerywana, bo: "Maaamaaa, musze siusiu!", "Mama, a cio lobis?", "Mamooo, piciu!", itd. Niestety, tatus jak to tatus, mial w powazaniu, ze zbliza sie pora Potworkowej drzemki i gdybym nie obudzila sie na czas, dzieciarnia poszlaby spac na glodniaka... Albo godzine pozniej, bo przeciez chcialabym cos w nich przed spaniem wcisnac... :/
Musze jednak przyznac, ze ta sobotnia pozno-poranna drzemka oraz popoludniowa, ktora ucielam sobie razem z Potworkami naprawde mi pomogly. Zniknela potworna slabosc, zostalo tylko lekkie oslabienie, ktore zreszta trzyma mnie do dzisiaj. Ale poczulam sie na tyle dobrze, ze wczoraj wkrecilam sobie motorek w d*psko i latalam jak wsciekla, usilujac wcisnac w jeden dzien wszystko, co mialam zrobic przez weekend... Nie ze wszystkim sie udalo, ale ten wysilek i tak przyplacilam cholernym bolem glowy, akurat wtedy kiedy w koncu padlam wykonczona do lozka... :/ A po wyszorowanej o 21 wieczorem podlodze, dzis rano Bi przebiegla sie w kaloszach, wytrzepujac z podeszw zaschniete bloto, wiec cisnienie znow mi skoczylo...
Apetyt nadal do konca nie wrocil. Jestem jednak w stanie wypic po kilka lykow kawy, wiec jest jakis postep. Zywie sie zas glownie jogurtami i chrupkami kukurydzianymi, bo nic innego za bardzo nie jestem w stanie przelknac. Na dwa tygodnie przed plazowym urlopem moze to i dobrze? ;) Podejrzewam zreszta, ze do kiepskiego samopoczucia dolozyl sie okres, ktory i tak zrobil mi przysluge (laskawca!) i przyszedl idealnie po 28 dniach, zamiast po ostatnio zwyczajowych 26, inaczej dostalabym go idealnie na sam poczatek choroby. Jak super jest polaczyc sobie jelitowke i miesiaczke, zaloze sie, ze niektore z Was mialy okazje sie przekonac... ;)
No! Wymarudzilam sie! Teraz cos z weselszej beczki.
Kiedy kilka tygodni temu szorowalam plotek z przodu domu, zauwazylam, ze jeden ze szczebelkow (czy jak to sie zwie) nie ma na gorze nakladki, ktora wienczy wszystkie inne. Co sie z nia stalo, nie mam pojecia, nigdzie jej nie znalazlam, ale to akurat nie jest wazne. ;) W kazdym razie z mieszanymi uczuciami, pochylilam sie, zeby zajrzec do srodka - spodziewajac sie brudu, pajakow lub innego robactwa. Jakie bylo moje zdziwienie, kiedy ujrzalam - lilie! Rosnaca w kwadratowej rurce o wymiarach 3x3 cm! :) Zasmialam sie, pokazalam znalezisko M. oraz Bi (jakze by inaczej) i... spisalam kwiat na straty, nie spodziewajac sie, ze moze zbyt dlugo przezyc rosnac w tak dlugiej i waskiej "doniczce". Lilia tymczasem postanowila zagrac mi na nosie i nie tylko nie padla, ale i przerosla swoje wiezienie. :)
Te zdjecia zrobilam ponad tydzien temu. Teraz "silly lilly", jak ja dzwiecznie ochrzcilam, jest znacznie wyzsza od slupka w ktorym rosnie (a on konczy sie dobrze ponad metr nad ziemia!) i nawet ma paczki! :)
Poza tym, miniony weekend byl czasem kolejnej, waznej zmiany... Ten tytulowy "krok" w doroslosc... I wiem, wiem, ze czasem wylazi ze mnie matka-wariatka, wiem ze wychowuje dzieci nie dla siebie, lecz spoleczenstwa, ale... No, smutno mi, ze oni rosna tak szybko, ze z kazdym dniem, tygodniem, miesiacem, rokiem, sa coraz mniej "moi". Tacy moi na wlasnosc, kiedy ja i M. jestesmy calym ich swiatem i gwarancja szczesliwosci... Juz niedlugo nowy etap - przedszkole, potem zaraz szkola i ani sie obejrze, a wyfruna mi z gniazda te moje pisklaki... :(
Ech, rozpedzilam sie troche w tej mojej rzewnosci. No mowie Wam, zem czasem matka - wariatka. :) Coz to za zmiana nastapila u nas w domu? Przeszlismy z tego:
Do tego:
Lozeczko Nika, mojego malutkiego synka, mojego prawie - dzidziorka, zostalo rozmontowane, kilka desek za to dokreconych i tworzy teraz miniaturowe dzieciece lozko... Malutka zmiana, ale dla mnie to symbol uplywajacego czasu. Brak lozeczka ze szczebelkami oznacza, ze w tym domu nie ma juz dzidziusia. Jest dwojka (jeszcze) malych dzieci, ale etap niemowlecy pozegnalismy bezpowrotnie. Ciezko jest nie uronic lezki...
Zeby otrzasnac sie nieco z patosu, to rodzice oczywiscie cykali sie jak mlodszy zareaguje na zmiane... Pierwsza reakcja, jeszcze przed kompletnym zlozeniem byla hmm... malo zachecajaca. ;) Mianowicie Mlodszy urzadzil histerie, kiedy zaczelismy wynosic niepotrzebne deski do piwnicy. Potem jednak zaczal z duma powtarzac, ze ma lozeczko jak duzy chlopczyk (chlip!), a ze dostal na zachete nowa posciel, w tym wlasna koldre (dotychczas spal w spiworku, ale ostatnio zaczal strasznie protestowac przed jego zalozeniem), wiec nastapila pelnia szczescia. Balismy sie oczywiscie tez czy nie bedzie wieczorem lub w nocy z tego lozeczka zwiewac. No coz, nie chce zapeszyc chwalac, ale pierwszy wieczor byl idealny. Kokus tak byl dumny z nowego, "doroslego" lozka, ze nie chcial nawet czytac ksiazeczek, tylko pouczal mnie, czytajaca Bi, zebym nie robila halasiu, bo on chce spic. I poszedl spac bez marudzenia czy uciekania, nawet nie wolal swoim zwyczajem po 3 razy piciu. :) Oby tak dalej!
A matce pozostalo obetrzec lzy, uniesc glowe, zagryzc zeby i zamiast sie rozczulac, przyjmowac te nieuchronne (i narazie male, malutkie, malutenkie, a juz jak ciezkie!) zmiany z duma...
czwartek, 11 czerwca 2015
Kokusiowe 2 i pol roku
Mialam stworzyc sentymentalnego, lzawego do zerzygania posta podsumowujacego kolejne polrocze z zycia mego syna. Nie wiem jednak co mi z tego wyjdzie, bowiem chwilowo jestem w kolejnym juz, macierzynskim dolku, wywolanym dziecieca jelitowka, czy ch*j jeden wie co to jest (bowiem nie zapadl na nia NIKT, oprocz Potworkow), piecioma dniami wycierania obfajdanych tylkow, wstawiania kolejnych pran obs*anej odziezy i spedzeniem z marudna dziatwa dwoch dni w domowych pieleszach...
Krotko mowiac sympatycznie jest, okreslajac to duza dawka ironii...
No. To teraz o Niku. Ktory wlasnie skonczyl 2.5 roku. DWA i POL. Teraz z kazdym dniem juz blizej niz dalej do trzecich urodzin... Uwierzycie? Bo ja nie moge. Jak dla mnie on dopiero przyszedl na swiat. A jednoczesnie mam wrazenie, ze jest z nami od zawsze. Nie mam pojecia kiedy z pulchnego, wiecznie usmiechnietego niemowlaka stal sie chlopczykiem...
Dal mi on popalic przez ostatnie 1.5 tygodnia, oj dal! Parokrotnie z trudem powstrzymywalam sie, zeby mu nie strzelic porzadnego klapsa. Za to jape rozdarlam i to porzadnie dobrych kilka razy. Do pozostalosci przeziebienia, dolaczyla bowiem Nikowi wypychajaca sie piatka (ale o tym juz pisalam), ktora wyszla juz do polowy, ale troche jej jeszcze zostalo oraz ta pseudo-jelitowka. Po 4 dniach biegunki dolaczyl potwornie odparzony tylek i Nik stal sie jedna, marudna kupka nieszczescia. W rezultacie chlopaka wrecz nosilo. Bi na chorobe reaguje glownie sennoscia, za to Nik odstawia ryczaco-smarkajaco-marudzace cyrki. Wymuszanie rykiem ma opanowane do perfekcji, ale zazwyczaj da sie z nim nieco ponegocjowac. Nie podczas choroby czy zabkowania. A jak jeszcze mu sie obie rzeczy skumuluja, to kryj sie kto moze... W zasadzie przez 3 dni pod rzad slyszalam ciagle wycie, bo on chce czekoladke (ktorej wiadomo - nie moze), albo kawe inke (ktorej tez nie moze, ze wzgledu na dodatek mleka, a bez niego mu nie smakuje), chce na raczki, albo muuusi ogladac jedna, nudna jak flaki z olejem bajke. No powiedzcie, ile mozna sie przygladac jak jeden pojazd za drugim przejezdza przez myjnie?! Nawet Bi tego nie wytrzymuje i blaga, zeby wlaczyc cos innego, za to Nik tak ryczy az sie zanosi. I wez mu nie wlacz...
Pogoda sie w koncu poprawila, ale chore Potworki nie mialy nawet ochoty za bardzo bawic sie na dworze. Wychodzily, po czym siadaly na tarasie i po 15 minutach jeczaly, zeby wracac do domu...
Ale znow odbijam od brzegu. Mialo byc w koncu o Niku...
Dwu-i-pol-letniego Kokusia mozna okreslic jednym slowem: gadula. Wielokrotnie juz o tym pisalam, ale to jest naprawde niemozliwie wygadane dziecko. Nawija calymi dniami i niejednokrotnie w nocy. Dyskutuje, kloci sie i pyskuje, tak jak ostatnio, kiedy obrazony oswiadczyl matce: "Idz sobie! Nie pociebujem cie!".
No pieknie... ;)
Jak przystalo na chlopca, Nik uwielbia wszelkie pojazdy. W porownaniu jednak z grudniem, kiedy konczyl 2 lata i kochal traktory, teraz ukochanymi sa pociagi. Glownie te z "Tomka", ale innymi Nik tez nie pogardzi. Jest ciuchcia, jest pelnia szczescia. Wypad do muzeum pociagow jest jak najbardziej pozadany, ale to juz raczej po urlopie...
Jakos ostatnio Nikowi przeszla faza nasladowania siostry. Juz nie ma ryku, ze on tez chce siukienke, ani przebierania sie w Bibusiowy stroj ksiezniczki. Ale histeria o gumki do wlosow jest. Tyle, ze Nik zaakceptowal fakt, ze z jego szczecinki nie ma jak uczesac kucyka, wiec prosi zeby nakladac mu frotke na... ucho! :D
Milosc do koloru niebieskiego trwa i nie wiem czy kiedys przejdzie. Jeszcze przed choroba Potworkow, obiecywalismy im z M., ze jak pogoda sie poprawi, zabierzamy ich na lody. Po czym wymienialismy ulubione smaki. Dolaczyla Bi, zwierzajac sie, ze jej ulubiony to: "Truskawkowy, albo jagodowy, albo gruszkowy, albo malinowy", itd. Slowem, kazdy owocowy. ;) A na pytanie do Nika, jaki on lubi smak, Mlodszy odpowiedzial bez wahania: "Niebieski!". Niebieski? Aaa, to pewnie jagodowy! "Nie jagodowy! Niebieski!".
I gadaj tu z nim... ;)
Podobnie, wlasnie dzisiejszego ranka Potworki wpadly do sypialni i skaczac mi po brzuchu, opowiadaly, ze sie umyly. Bi dodala, ze popsikala sie perfumikiem. Truskawkowym! Co na to Nik? "A ja niebieskim!". :D
Poza swoim ostatnio dosc ciezkim, zbuntowanym charakterem, Nik miewa chwile dobroci dla zwierzat, aaa... znaczy sie matki. Oraz ojca. Czasami siostry... Przedwczoraj wlasnie, mimo, ze byl to dzien, ktory najchetniej wymazalabym z pamieci i kalendarza, Nik mial rano przyplyw czulosci. Wstajac z podlogi po zmianie pieluchy, znienacka objal mnie za szyje i wymamrotal slowa, na ktore czekalam od 4 lat: "Kocham mamusie!". Czekalam na nie od narodzin Bi, ale to moj dwu-i-pol-letni syn wypowiedzial je jako pierwszy. Bi jest na to zbyt malo wylewna. :)
Odpukac w niemalowane, przestaje byc takim wybredniakiem. A raczej, po miesiacach "zamkniecia" na nowosci, znow chetnie probuje wszystkiego co znajduje sie na jego talerzu. Oczywiscie czesto zdarza sie, ze posmakowane danie zostaje wyplute z niesmakiem, ale czesciej jednak okazuje sie, ze jest zjadliwe. I tak Kokus polubil prawie wszystkie zupy, prosi zeby mu wylapywac z nich marchewki i z duma oznajmia, ze on lubi waziwa. :) Jest jednak zdecydowanie miesozerca. Schabowy, mielone, klopsiki i gulasz - to jego faworyci. Nie przepada niestety za nalesnikami, pierogami czy wiekszoscia plackow (niestety, bo to ulubione dania Bi i wez tu ugotuj obiad, ktory wszystkim podpasuje!). Wyjatkiem sa tu placuszki twarogowo - waniliowe, ktore oba Potworki palaszuja az im sie uszy trzesa.
Samodzielnosc mojego syna niestety lezy i kwiczy. Jeszcze rok temu zawziecie probowal nauczyc sie samodzielnego jedzenia i idzie mu naprawde niezle, ale... No wlasnie, od jakiegos czasu domaga sie, zeby go karmic. Czy potrzeba uzyc lyzeczki czy widelca, oba sztucce spotykaja sie z taka sama niechecia. Nawet kiedy do jedzenia wystarcza raczki, Niko jeczy, zeby ktos go pokarmil...
Sztuki samodzielnego ubierania czy rozbierania Nik nadal nawet nie probuje osiagnac. Czasem udaje mu sie sciagnac jedna skarpetke. Na druga zazwyczaj braknie cierpliwosci i samozaparcia... Przygotowujac sie na odpieluchowywanie delikwenta, probowalismy nauczyc go chociaz samodzielnego sciagania portek i gaci. Taaa... Raczki Kokusia nie wspolpracuja, a ramionka uparcie nie dosiegaja do tylu wystarczajaco, zeby zdjac spodnie z tylka... :/
No wlasnie. Odpieluchowanie. Odsuniete w czasie z powodu niezytu zoladka. Nie wiem czy wystarczy nam na nie cierpliwosci... Mlodszy nie tylko bowiem nie potrafi sam sie rozebrac. Od jakiegos czasu nie informuje nas tez, ze ma "ladunek" w pampersie. A kiedys robil to za kazdym razem i myslelismy, ze to ladny wstep do rozpoznawania wlasnych czynnosci fizjologicznych... Na dodatek potrafi sie zalatwic tak cichcem i niepostrzezenie, ze nie sposob go przylapac! A na stwierdzenie: "Masz kupe!", wlasciciel smrodku reguje dzikim protestem i czesto proba ucieczki. Taaak, marnie to widze... ;)
A na koniec, kiedys niemal kazde miesieczne podsumowanie konczylo sie aktualnym stanem uzebienia. Potem na dluuugi czas byl przestoj, ale poniewaz wlasnie ruszyly sie Nikowe piatki, warto zaznaczyc, ze aktualna liczba zebiskow to 16 i POL zeba. ;) Czekamy na ostatnie 3.5 i bedzie spokoj na jakies trzy lata. :)
Zdjecie sprzed miesiaca (i nie pamietam czy juz go nie wrzucalam na bloga...), ale nie mam jakos nowszej, porzadnej foty samego Nika...
Krotko mowiac sympatycznie jest, okreslajac to duza dawka ironii...
No. To teraz o Niku. Ktory wlasnie skonczyl 2.5 roku. DWA i POL. Teraz z kazdym dniem juz blizej niz dalej do trzecich urodzin... Uwierzycie? Bo ja nie moge. Jak dla mnie on dopiero przyszedl na swiat. A jednoczesnie mam wrazenie, ze jest z nami od zawsze. Nie mam pojecia kiedy z pulchnego, wiecznie usmiechnietego niemowlaka stal sie chlopczykiem...
Dal mi on popalic przez ostatnie 1.5 tygodnia, oj dal! Parokrotnie z trudem powstrzymywalam sie, zeby mu nie strzelic porzadnego klapsa. Za to jape rozdarlam i to porzadnie dobrych kilka razy. Do pozostalosci przeziebienia, dolaczyla bowiem Nikowi wypychajaca sie piatka (ale o tym juz pisalam), ktora wyszla juz do polowy, ale troche jej jeszcze zostalo oraz ta pseudo-jelitowka. Po 4 dniach biegunki dolaczyl potwornie odparzony tylek i Nik stal sie jedna, marudna kupka nieszczescia. W rezultacie chlopaka wrecz nosilo. Bi na chorobe reaguje glownie sennoscia, za to Nik odstawia ryczaco-smarkajaco-marudzace cyrki. Wymuszanie rykiem ma opanowane do perfekcji, ale zazwyczaj da sie z nim nieco ponegocjowac. Nie podczas choroby czy zabkowania. A jak jeszcze mu sie obie rzeczy skumuluja, to kryj sie kto moze... W zasadzie przez 3 dni pod rzad slyszalam ciagle wycie, bo on chce czekoladke (ktorej wiadomo - nie moze), albo kawe inke (ktorej tez nie moze, ze wzgledu na dodatek mleka, a bez niego mu nie smakuje), chce na raczki, albo muuusi ogladac jedna, nudna jak flaki z olejem bajke. No powiedzcie, ile mozna sie przygladac jak jeden pojazd za drugim przejezdza przez myjnie?! Nawet Bi tego nie wytrzymuje i blaga, zeby wlaczyc cos innego, za to Nik tak ryczy az sie zanosi. I wez mu nie wlacz...
Pogoda sie w koncu poprawila, ale chore Potworki nie mialy nawet ochoty za bardzo bawic sie na dworze. Wychodzily, po czym siadaly na tarasie i po 15 minutach jeczaly, zeby wracac do domu...
Ale znow odbijam od brzegu. Mialo byc w koncu o Niku...
Dwu-i-pol-letniego Kokusia mozna okreslic jednym slowem: gadula. Wielokrotnie juz o tym pisalam, ale to jest naprawde niemozliwie wygadane dziecko. Nawija calymi dniami i niejednokrotnie w nocy. Dyskutuje, kloci sie i pyskuje, tak jak ostatnio, kiedy obrazony oswiadczyl matce: "Idz sobie! Nie pociebujem cie!".
No pieknie... ;)
Jak przystalo na chlopca, Nik uwielbia wszelkie pojazdy. W porownaniu jednak z grudniem, kiedy konczyl 2 lata i kochal traktory, teraz ukochanymi sa pociagi. Glownie te z "Tomka", ale innymi Nik tez nie pogardzi. Jest ciuchcia, jest pelnia szczescia. Wypad do muzeum pociagow jest jak najbardziej pozadany, ale to juz raczej po urlopie...
Jakos ostatnio Nikowi przeszla faza nasladowania siostry. Juz nie ma ryku, ze on tez chce siukienke, ani przebierania sie w Bibusiowy stroj ksiezniczki. Ale histeria o gumki do wlosow jest. Tyle, ze Nik zaakceptowal fakt, ze z jego szczecinki nie ma jak uczesac kucyka, wiec prosi zeby nakladac mu frotke na... ucho! :D
Milosc do koloru niebieskiego trwa i nie wiem czy kiedys przejdzie. Jeszcze przed choroba Potworkow, obiecywalismy im z M., ze jak pogoda sie poprawi, zabierzamy ich na lody. Po czym wymienialismy ulubione smaki. Dolaczyla Bi, zwierzajac sie, ze jej ulubiony to: "Truskawkowy, albo jagodowy, albo gruszkowy, albo malinowy", itd. Slowem, kazdy owocowy. ;) A na pytanie do Nika, jaki on lubi smak, Mlodszy odpowiedzial bez wahania: "Niebieski!". Niebieski? Aaa, to pewnie jagodowy! "Nie jagodowy! Niebieski!".
I gadaj tu z nim... ;)
Podobnie, wlasnie dzisiejszego ranka Potworki wpadly do sypialni i skaczac mi po brzuchu, opowiadaly, ze sie umyly. Bi dodala, ze popsikala sie perfumikiem. Truskawkowym! Co na to Nik? "A ja niebieskim!". :D
Poza swoim ostatnio dosc ciezkim, zbuntowanym charakterem, Nik miewa chwile dobroci dla zwierzat, aaa... znaczy sie matki. Oraz ojca. Czasami siostry... Przedwczoraj wlasnie, mimo, ze byl to dzien, ktory najchetniej wymazalabym z pamieci i kalendarza, Nik mial rano przyplyw czulosci. Wstajac z podlogi po zmianie pieluchy, znienacka objal mnie za szyje i wymamrotal slowa, na ktore czekalam od 4 lat: "Kocham mamusie!". Czekalam na nie od narodzin Bi, ale to moj dwu-i-pol-letni syn wypowiedzial je jako pierwszy. Bi jest na to zbyt malo wylewna. :)
Odpukac w niemalowane, przestaje byc takim wybredniakiem. A raczej, po miesiacach "zamkniecia" na nowosci, znow chetnie probuje wszystkiego co znajduje sie na jego talerzu. Oczywiscie czesto zdarza sie, ze posmakowane danie zostaje wyplute z niesmakiem, ale czesciej jednak okazuje sie, ze jest zjadliwe. I tak Kokus polubil prawie wszystkie zupy, prosi zeby mu wylapywac z nich marchewki i z duma oznajmia, ze on lubi waziwa. :) Jest jednak zdecydowanie miesozerca. Schabowy, mielone, klopsiki i gulasz - to jego faworyci. Nie przepada niestety za nalesnikami, pierogami czy wiekszoscia plackow (niestety, bo to ulubione dania Bi i wez tu ugotuj obiad, ktory wszystkim podpasuje!). Wyjatkiem sa tu placuszki twarogowo - waniliowe, ktore oba Potworki palaszuja az im sie uszy trzesa.
Samodzielnosc mojego syna niestety lezy i kwiczy. Jeszcze rok temu zawziecie probowal nauczyc sie samodzielnego jedzenia i idzie mu naprawde niezle, ale... No wlasnie, od jakiegos czasu domaga sie, zeby go karmic. Czy potrzeba uzyc lyzeczki czy widelca, oba sztucce spotykaja sie z taka sama niechecia. Nawet kiedy do jedzenia wystarcza raczki, Niko jeczy, zeby ktos go pokarmil...
Sztuki samodzielnego ubierania czy rozbierania Nik nadal nawet nie probuje osiagnac. Czasem udaje mu sie sciagnac jedna skarpetke. Na druga zazwyczaj braknie cierpliwosci i samozaparcia... Przygotowujac sie na odpieluchowywanie delikwenta, probowalismy nauczyc go chociaz samodzielnego sciagania portek i gaci. Taaa... Raczki Kokusia nie wspolpracuja, a ramionka uparcie nie dosiegaja do tylu wystarczajaco, zeby zdjac spodnie z tylka... :/
No wlasnie. Odpieluchowanie. Odsuniete w czasie z powodu niezytu zoladka. Nie wiem czy wystarczy nam na nie cierpliwosci... Mlodszy nie tylko bowiem nie potrafi sam sie rozebrac. Od jakiegos czasu nie informuje nas tez, ze ma "ladunek" w pampersie. A kiedys robil to za kazdym razem i myslelismy, ze to ladny wstep do rozpoznawania wlasnych czynnosci fizjologicznych... Na dodatek potrafi sie zalatwic tak cichcem i niepostrzezenie, ze nie sposob go przylapac! A na stwierdzenie: "Masz kupe!", wlasciciel smrodku reguje dzikim protestem i czesto proba ucieczki. Taaak, marnie to widze... ;)
A na koniec, kiedys niemal kazde miesieczne podsumowanie konczylo sie aktualnym stanem uzebienia. Potem na dluuugi czas byl przestoj, ale poniewaz wlasnie ruszyly sie Nikowe piatki, warto zaznaczyc, ze aktualna liczba zebiskow to 16 i POL zeba. ;) Czekamy na ostatnie 3.5 i bedzie spokoj na jakies trzy lata. :)
Zdjecie sprzed miesiaca (i nie pamietam czy juz go nie wrzucalam na bloga...), ale nie mam jakos nowszej, porzadnej foty samego Nika...
(Dwu-i-pol-latek w swoim zywiole :D)
piątek, 5 czerwca 2015
Kto wylaczyl ogrzewanie?! + dopisek poranny
Wbrew pozorom watek pogodowy bedzie stanowil niewielka czesc posta. ;) Wiecej bedzie zrzedzenia sfrustrowanej matki...
Ziiiimno miii... Kuzwa, jak mi zimno! Rozpiescily mnie te 30 stopni w drugiej polowie maja... Wraz z 1 czerwca, jak na haslo, przyszly deszcze, a temperatura poleciala w dol na leb na szyje... Od srody (w koncu!) w dzien, leniwie i niechetnie, ale dochodzi do 18-20 stopni. Poranki sa jednak brutalne - 8-10 stopni... W nocy w domu wlacza sie ogrzewanie! Taka sama temperature mielismy W DZIEN w pon-wt. Brrrrr... W zeszlym roku mielismy dluga, chlodna i upierdliwa wiosne, ale kiedy kalendarz przeskoczyl na czerwiec, jak na zawolanie przyszlo lato i nie odeszlo przez 4 miesiace. I jak w drugiej polowie maja tego roku mialam powazne obawy co do tego jak goraco moze byc w lipcu-sierpniu, skoro upaly przyszly tak wczesnie, o tyle czerwiec pokazal, ze moje "zmartwienia" sa bezpodstawne. Lato jeszcze moze pokazac nam srodkowy palec i byc takie jak 6 lat temu, kiedy deszcz i burze nawiedzaly nas srednio 4-5 dni w tygodniu, a slonce swiecilo z rzadka, ale niemal nigdy w weekend, kiedy czlowiek chcialby powygrzewac sie na plazy...
Matka sie pozalila, ale Potwory absolutnie nie narzekaly. Wrecz przeciwnie, kiedy po niemal 2-miesiecznej suszy, na podjezdzie pojawily sie wytesknione kaluze, Bi i Nik ze szczescia malo w gacie nie popuscili. Od dwoch dni juz nie pada, ale Kokus nadal codziennie dopytuje czy moze ubrac kalosze. ;)
Najpierw bylo ochocze chlapanie w kaluzach. Co tam katar, co tam kaszel! Trzeba sie maksymalnie zamoczyc!
A kiedy to sie znudzilo, Potwory postanowily sprawdzic wodoszczelnosc swoich zabawek:
A w ogole to zglaszam reklamacje! Jakim prawem byczycie sie w Polsce (i Niemcowie - czytam u Lux) na dlugim weekendzie, kiedy ja tu haruje??? :) A serio, mieszkajac przez blisko 12 lat w kraju multikulturowym i multireligijnym, zupelnie zapomnialam o pierdylionie katolickich swiat obchodzonych przez chyba wiekszosc Europy. Dlatego czytajac na blogach o dlugim weekendzie, parsknelam "a co oni tam znow swietuja?". A to Boze Cialo. ;) No nic, jak sie nie ma co sie lubi... My w koncu mielismy dlugi weekend 2 tyg. temu, co prawda nie 4-dniowy, ale jednak. :) Nastepny na poczatku lipca, ale zejdzie sie w czasie z naszym powrotem z wakacji (jedziemy juz za 3 tyg., nie do wiary!), wiec go nie poczujemy niestety...
Wraz z pogorszeniem pogody, Potworki "postanowily" sie przeziebic. :/ Chociaz tu winie raczej wirusa, bo Nikowi zaczelo sie kichac pierwszego dnia ochlodzenia, a to niemozliwe zeby chorobsko wylegalo sie raptem kilka godzin... Bi przeszlo po 3 dniach ciagania nosem, Nika trzyma i odpuscilo tylko minimalnie. Doszedl tez lekki kaszel, ale mam nadzieje, ze to splywajaca wydzielina. Podejrzewam, ze Mlodszego trzyma tak dlugo, poniewaz do wirusa dolaczyla pchajaca sie dolna, lewa 5-tka. Jest tuz-tuz pod powierzchnia dziasla, widze wyraznie wszystkie jej uwypulkenia, ale kiedy wyjdzie? Nik mial juz kilka zebow wyrzynajacych sie okolo miesiaca, wiec nie licze na szybki proces. :/ A ze Najmlodszy przechodzi kazda niedogodnosc jak na mezczyzne przystalo, to daje nam sie tak we znaki, ze prosze siadac! Juz kilka tygodni temu pisalam, ze jest nie do zniesienia (juz wtedy dostrzeglam "cos" na jego dziasle). Potem chwilowo odpuscil, teraz zaczelo sie od nowa.
Najpierw w niedzielna noc Niko przypomnial nam bezlitosnie jak to jest miec w domu noworodka. Budzil sie co godzine! W sumie to az tak sie chlopakowi nie dziwie, bo nos zawalony, oddychac sie nie da, wyciagnac glutow z kolei sobie nie pozwoli. Ale pobudki co godzine?! Do 2 nad ranem?! I nie to, ze chlipanie, to bylo wycie takie, ze zrywalismy sie na rowne nogi! Dziecko wsciekle, nie daje sobie naprawde pomoc, za to upiera sie, ze ulge w zapchanym nosie przyniesie mu jesli ktores z rodzicow przesiedzi cala noc w fotelu obok jego lozeczka... Taaa, zadzieram kiece i lece... Siedzielismy tam na zmiane az Nik w koncu usnal. Pozniej na paluszkach do swojej sypialni. Godzinka snu i z pokoju dzieciecego znow dobiegal ryk. Wreszcie okolo 2 Kokusia zmorzylo na tyle, ze zasnal glebiej. Ale pipczenie budzika niecale 4 godziny pozniej to byl najgorszy dzwiek jaki ostatnio slyszalam... Nawet kawa pita jedna za druga nie pomagala. :/
A reszte tygodnia to po prostu mamy ryk. Ciagle i o wszystko. Nik na moment sie zabawi, zeby za chwile wybuchnac placzem. O to, ze nie chce tej bluzki (to juz nasz domowy klasyk). Ze nie bedzie jadl placuszkow. Albo jednak bedzie. Nie chce machac tacie. Ale on jednak chcial, a tata pojechal! Chce kakao w niebieskim kubku! Albo zoltym! Chce wypic kakao Bi! Chce napuszczac wode do zlewu raz za razem! Chce zabrac autobus z poczekalni u okulisty! Kiedy minelismy woz policyjny, zaczal wyc, ze on chcial zobaczyc straz pozarna! Doszlo w koncu do tego, ze zamiast o cos poprosic, od razu uderza w placz. Jak dzis rano, kiedy wzial z polki koparke i zawyl: "Cieeeem wziaaaac do baaabciii, UUUUUU!!!!". Nawet nie spytal czy moze, tylko od razu sie rozryczal tak, ze z trudem zrozumialam o co mu chodzi... Niech juz ten zab sie wyrznie, bo jak slysze caly dzien ciagle wycie, to nie wiem juz czy go tulic i calowac (srednio pomaga, raczej Mlodszy kwiczy i sie odpycha), czy raczej zakneblowac i przywiazac do slupa w piwnicy. Bo ignorowac sie nie da... :/
Jakby malo bylo zmagan z Potworami (bo Bi zazdrosna, zaczyna wtorowac Nikowi z wyciem oraz fanaberiami), to przez kilka dni mialam okropne klucie w podbrzuszu. Normalnie jakby mi ktos wbijal igly! Tak po prawej, czasem po srodku, tuz nad blizna po cesarce. Bol dosc mocny, prawie wstrzymywalam oddech, a chwytalo mnie kilka razy dziennie. Ni to bol miesniowy, ni to gdzies bardziej z "glebi". Co ja sobie nie nawkrecalam! Martusiu W., moge sobie spokojnie podac reke z Marcinem (pamietam jeszcze jego "gangrene" :D), bo zdiagnozowalam u siebie cala serie schorzen, od wyrostka robaczkowego, poprzez rozchodzace sie szwy (tak, 2 i pol roku pozniej!), celiakie oraz przepukline, az po ciaze pozamaciczna. Mozecie sie smiac, ja w sumie teraz tez sie smieje, ale w taki wtorek do smiechu bylo mi dosc daleko. :) Na szczescie w pore przypomnialam sobie, ze w zeszly piatek pogonilo mnie kilka razy do toalety. Pozniejsze bolesci to najwyrazniej pozostalosci po zatruciu badz jakims lagodniejszym wirusie, bo po kilku dniach po prostu przeszly. A ja juz na powaznie rozwazalam wizyte w klinice. ;)
Poza tym, wiecie lepiej ode mnie z racji, ze w Polsce sie go obchodzi, a tutaj nie, ze w poniedzialek byl Dzien Dziecka. Poniewaz upieram sie na podtrzymywanie naszych polskich tradycji (mimo, ze maz tylko przewraca oczami), kupilam Potworkom pistoleciki robiace banki mydlane. Drobiazg, ale ile radosci! Tyle, ze dostali je w... srode. Nie chcialam bowiem, zeby puszczali banki w domu. Nie jestem pedantka, ale egoistka juz tak i jak wyszorowalam podlogi w domu, to nie mialam ochoty zeby zaraz nastepnego dnia pokryly sie plamami z mydla. ;) A ze dopiero w srode wyszla odrobina slonca i dalo sie wyjsc na dwor na dluzej, to stanelo na srodzie. :) Na szczescie Potworniccy na kalendarzu sie nie znaja, a o Dniu Dziecka nie wiedza kompletnie. A w srode prezent okazal sie jak znalazl, poniewaz musialam dzieciaki zabrac ze soba do okulisty (odbieralam nowe patrzalki), a tam najpierw Nik urzadzil histerie, ze nie chce isc do domu (w poczekalni jest kacik zabaw), potem ze chce wziac ze soba zabawkowy autobus, nastepnie utknelismy w korku gdzie darl sie, ze slonce swieci mu w oczy (nie swiecilo), naprzemian z wrzaskami o te cholerne autobusisko. Przestal na chwile kiedy zobaczyl migajace swiatelka policji, zeby po chwili wyc, ze gdzie jest woz strazacki! Kiedy po 40 minutach dojechalam do domu (a droga powinna zajac mi jakies 10 min) bylam na wpol ogluszona i tak wkurzona, ze na dzien dobry powiedzialam M., zeby zabral Mlodszego sprzed moich oczu bo go udusze! Na szczescie pistoleciki na banki zadzialaly jak marzenie i Nik nagle zapomnial o autobusach, strazach pozarnych i innych bolaczkach dwulatka... ;) Pechowo, akurat tego dnia bylo niemal calkowicie bezwietrznie, wiec banki zamiast odlatywac, smetnie opadaly na ziemie. Potworki znalazly na to sposob. Mozna biegac:
Mozna ukladac banki w "wiezie", jak to okreslil Kokus:
Najlepsza jednak zabawa okazalo sie strzelanie bankami prosto w pysk piesy.
Ktora zreszta nic sobie z tego nie robila, a raczej wesolo klapala zebiskami lapiac banki w pysk. Zreszta, nawet jakby ja mydlo zaszczypalo, to zasluzyla sobie, bowiem na podjezdzie M. znalazl dwa martwe pisklaki (najprawdopodobnie wypadly z gniazda, chociaz dziwne, ze dwa naraz) i zanim zdazyl zareagowac, Maya ochoczo sie w nich wytarzala! Ptaszki nie zdazyly jeszcze sie "zasmierdziec", ale za to byly dosc hmm... krwawe wiec i nasz siersciuch po takim tarzaniu pokryty byl smugami krwi. Bleee...
Czas na "update" ogrodowy. Tak prezentowal sie warzywnik w srode:
Niestety, cos mi zzera liscie buraczkow. Sadzac po sladach, najprawdopodobniej slimaki, chociaz zadnego nie przylapalam na goracym uczynku... A rzodkiew za nic ma ochlodzenie i wyglada na to, ze zamiast wyhodowac korzenie, woli zakwitnac. :/ Na pocieszenie, zaczynamy pierwsze, ogrodowe konsumpcje. Znaczy sie, Bi zaczyna, bo M i ja nie chcemy "wyzerac" dzieciom, a Nik na pokazane owoce, oswiadczyl: "Niedoble tluskawki, bleee!". ;)
Tymczasem zycze Wam i sobie spokojnego weekendu, bowiem mam takiego PMS'a, ze lepiej przy mnie chodzic na paluszkach. Po ciazach moje cialo w kulki sobie leci. Nie dosc, ze oponka juz chyba do smierci ze mna zostanie. Nie dosc, ze ogolnie nie moge zrzucic ani kilograma. Najpierw pierwsze okresy po narodzinach Nika sprawialy, ze zastanawialam sie czy to jeszcze miesiaczka czy juz krwotok. W koncu sie to ustabilizowalo, za to mam PMSy zaczynajace sie tydzien z hakiem przed okresem. Kiedys brzuch mnie bolal przy okresie, teraz napindala przy PMSie, dodatkowo psujac humor i odechciewajac czegokolwiek... :( Planowalismy na ten weekend zwinac dywany, przyniesc nocnik i zaczac zmudny proces odpieluchowania Nika, ale przy jego i moich humorach moze to byc zrodlem dodatkowego stresu dla wszystkich, a ja bym chciala znalezc raczej zrodlo ZEN... :/
PS. Posprzatalam nieco w liscie blogow. Kilka dodalam, kilka tez usunelam. Staram sie trzymac ta liste w miare ogarnieta i jak na kilku blogach cisza byla ponad rok, stwierdzilam, ze ich autorki raczej porzucily blogowanie na dobre. Mam tylko nadzieje, ze nie bylo to spowodowane osobistymi lub zdrowotntymi problemami... W kazdym razie, jesli czyta mnie ktos, kogo blog mialam na liscie, a teraz zostal usuniety, osoba ta zas planuje jeszcze do blogowania wrocic, dajcie znac. Dodam z powrotem. :)
DOPISEK
Znacie to powiedzenie: "nigdy nie jest tak zle, zeby nie moglo byc gorzej"?
Ponarzekalam sobie wczoraj na pogode, na katarek Potworkow. Oj jaka bylam biedna, marudna, ojojoj! I raptem 2 godziny pozniej dostalam po nosie!
Zle mi bylo z przedluzajacym sie katarem Kokusia? No to odebralam Bi, ubrana w obce ciuchy i z informacja, ze zwymiotowala. Piekny poczatek weekendu (Martus W., podejrzewam, ze jelitowki jakos przechodza po laczach :D). W domu dziecko natychmiast polozylo sie na kanape i zasnelo. Znak, ze cos jest na powaznie nie tak. Godzine pozniej, kolejny chlust i to taki rodem z Egzorcysty!
Zawartosc pieluch Mlodszego (i czestotliwosc ich zmian) tez pozostawia sporo do zyczenia, ale u niego moze to byc efekt zabkowania. Podobnie jak brak apetytu. Teraz jest 11 rano, a on nie zjadl NIC. Ani keska. Poniewaz jednak podejrzewam ten sam wirus, nie przymuszam i nie namawiam... Odpieluchowanie oczywiscie przesuniete na inny, blizej nieokreslony termin... :(
Najlepsza "zabawe" i tak mielismy jednak w nocy i wczesnym rankiem. Jeszcze przed polnoca Nikowi trzeba bylo zmienic pieluche dwa razy pod rzad. Bi za to, taka duza dziewczynka, jak nadal posikuje sie przez sen, tak poprzedniej nocy sie zafajdala. Po pachy, doslownie. Po wymiotach przyszlo rozwolnienie, a nocna pielucha nie wytrzymala. A ona spala sobie jak gdyby nigdy nic. Dopiero rankiem okazalo sie, ze do prania jest pizama, przescieradlo, pokrowiec na materac (o kant dupy mozna go rozbic) oraz sam materac! Do tego poszwa i koldra Bi. Oraz zarzygana dnia poprzedniego narzuta z kanapy. Od rana biegam i na przemian wstawiam pranie, przekladam do suszarki i wstawiam nastepne... Nie pamietam kiedy ostatnio pralka chodzila tyle godzin bez przerwy...
Od rana Bi "pogonilo" ponownie dwa razy i w dodatku wydaje sie podejrzanie ciepla, ale nie daje sobie zmierzyc temperatury... Ale w sumie nawet jakby miala goraczke, to nie mam jej czego podac. Tutaj nie ma czopkow, a zreszta ona ma rozwolnienie. Nic doustnego tez nie podam, bo boje sie, ze znow chlusnie... Caly czas przysypia, budzi sie na chwilke i zaraz znow morzy ja sen. Na szczescie sporo pije.
Obecnie mlodsza polowa rodziny spi (Nik padl o 10:30 rano, wiec cos musi byc na rzeczy), M. pojechal na zakupy, a ja pilnuje lekkiego rosolku na wzmocnienie chorych brzuszkow.
I mam wrazenie, ze w calym domu smierdzi mi sr*ka... Ech... :/
Ziiiimno miii... Kuzwa, jak mi zimno! Rozpiescily mnie te 30 stopni w drugiej polowie maja... Wraz z 1 czerwca, jak na haslo, przyszly deszcze, a temperatura poleciala w dol na leb na szyje... Od srody (w koncu!) w dzien, leniwie i niechetnie, ale dochodzi do 18-20 stopni. Poranki sa jednak brutalne - 8-10 stopni... W nocy w domu wlacza sie ogrzewanie! Taka sama temperature mielismy W DZIEN w pon-wt. Brrrrr... W zeszlym roku mielismy dluga, chlodna i upierdliwa wiosne, ale kiedy kalendarz przeskoczyl na czerwiec, jak na zawolanie przyszlo lato i nie odeszlo przez 4 miesiace. I jak w drugiej polowie maja tego roku mialam powazne obawy co do tego jak goraco moze byc w lipcu-sierpniu, skoro upaly przyszly tak wczesnie, o tyle czerwiec pokazal, ze moje "zmartwienia" sa bezpodstawne. Lato jeszcze moze pokazac nam srodkowy palec i byc takie jak 6 lat temu, kiedy deszcz i burze nawiedzaly nas srednio 4-5 dni w tygodniu, a slonce swiecilo z rzadka, ale niemal nigdy w weekend, kiedy czlowiek chcialby powygrzewac sie na plazy...
Matka sie pozalila, ale Potwory absolutnie nie narzekaly. Wrecz przeciwnie, kiedy po niemal 2-miesiecznej suszy, na podjezdzie pojawily sie wytesknione kaluze, Bi i Nik ze szczescia malo w gacie nie popuscili. Od dwoch dni juz nie pada, ale Kokus nadal codziennie dopytuje czy moze ubrac kalosze. ;)
Najpierw bylo ochocze chlapanie w kaluzach. Co tam katar, co tam kaszel! Trzeba sie maksymalnie zamoczyc!
A kiedy to sie znudzilo, Potwory postanowily sprawdzic wodoszczelnosc swoich zabawek:
(Poczatkowo Bi probowala zamoczyc swojego ukochanego pluszowego (!) konika, ale na szczescie udalo mi sie wyperswadowac jej ten pomysl)
A w ogole to zglaszam reklamacje! Jakim prawem byczycie sie w Polsce (i Niemcowie - czytam u Lux) na dlugim weekendzie, kiedy ja tu haruje??? :) A serio, mieszkajac przez blisko 12 lat w kraju multikulturowym i multireligijnym, zupelnie zapomnialam o pierdylionie katolickich swiat obchodzonych przez chyba wiekszosc Europy. Dlatego czytajac na blogach o dlugim weekendzie, parsknelam "a co oni tam znow swietuja?". A to Boze Cialo. ;) No nic, jak sie nie ma co sie lubi... My w koncu mielismy dlugi weekend 2 tyg. temu, co prawda nie 4-dniowy, ale jednak. :) Nastepny na poczatku lipca, ale zejdzie sie w czasie z naszym powrotem z wakacji (jedziemy juz za 3 tyg., nie do wiary!), wiec go nie poczujemy niestety...
Wraz z pogorszeniem pogody, Potworki "postanowily" sie przeziebic. :/ Chociaz tu winie raczej wirusa, bo Nikowi zaczelo sie kichac pierwszego dnia ochlodzenia, a to niemozliwe zeby chorobsko wylegalo sie raptem kilka godzin... Bi przeszlo po 3 dniach ciagania nosem, Nika trzyma i odpuscilo tylko minimalnie. Doszedl tez lekki kaszel, ale mam nadzieje, ze to splywajaca wydzielina. Podejrzewam, ze Mlodszego trzyma tak dlugo, poniewaz do wirusa dolaczyla pchajaca sie dolna, lewa 5-tka. Jest tuz-tuz pod powierzchnia dziasla, widze wyraznie wszystkie jej uwypulkenia, ale kiedy wyjdzie? Nik mial juz kilka zebow wyrzynajacych sie okolo miesiaca, wiec nie licze na szybki proces. :/ A ze Najmlodszy przechodzi kazda niedogodnosc jak na mezczyzne przystalo, to daje nam sie tak we znaki, ze prosze siadac! Juz kilka tygodni temu pisalam, ze jest nie do zniesienia (juz wtedy dostrzeglam "cos" na jego dziasle). Potem chwilowo odpuscil, teraz zaczelo sie od nowa.
Najpierw w niedzielna noc Niko przypomnial nam bezlitosnie jak to jest miec w domu noworodka. Budzil sie co godzine! W sumie to az tak sie chlopakowi nie dziwie, bo nos zawalony, oddychac sie nie da, wyciagnac glutow z kolei sobie nie pozwoli. Ale pobudki co godzine?! Do 2 nad ranem?! I nie to, ze chlipanie, to bylo wycie takie, ze zrywalismy sie na rowne nogi! Dziecko wsciekle, nie daje sobie naprawde pomoc, za to upiera sie, ze ulge w zapchanym nosie przyniesie mu jesli ktores z rodzicow przesiedzi cala noc w fotelu obok jego lozeczka... Taaa, zadzieram kiece i lece... Siedzielismy tam na zmiane az Nik w koncu usnal. Pozniej na paluszkach do swojej sypialni. Godzinka snu i z pokoju dzieciecego znow dobiegal ryk. Wreszcie okolo 2 Kokusia zmorzylo na tyle, ze zasnal glebiej. Ale pipczenie budzika niecale 4 godziny pozniej to byl najgorszy dzwiek jaki ostatnio slyszalam... Nawet kawa pita jedna za druga nie pomagala. :/
A reszte tygodnia to po prostu mamy ryk. Ciagle i o wszystko. Nik na moment sie zabawi, zeby za chwile wybuchnac placzem. O to, ze nie chce tej bluzki (to juz nasz domowy klasyk). Ze nie bedzie jadl placuszkow. Albo jednak bedzie. Nie chce machac tacie. Ale on jednak chcial, a tata pojechal! Chce kakao w niebieskim kubku! Albo zoltym! Chce wypic kakao Bi! Chce napuszczac wode do zlewu raz za razem! Chce zabrac autobus z poczekalni u okulisty! Kiedy minelismy woz policyjny, zaczal wyc, ze on chcial zobaczyc straz pozarna! Doszlo w koncu do tego, ze zamiast o cos poprosic, od razu uderza w placz. Jak dzis rano, kiedy wzial z polki koparke i zawyl: "Cieeeem wziaaaac do baaabciii, UUUUUU!!!!". Nawet nie spytal czy moze, tylko od razu sie rozryczal tak, ze z trudem zrozumialam o co mu chodzi... Niech juz ten zab sie wyrznie, bo jak slysze caly dzien ciagle wycie, to nie wiem juz czy go tulic i calowac (srednio pomaga, raczej Mlodszy kwiczy i sie odpycha), czy raczej zakneblowac i przywiazac do slupa w piwnicy. Bo ignorowac sie nie da... :/
Jakby malo bylo zmagan z Potworami (bo Bi zazdrosna, zaczyna wtorowac Nikowi z wyciem oraz fanaberiami), to przez kilka dni mialam okropne klucie w podbrzuszu. Normalnie jakby mi ktos wbijal igly! Tak po prawej, czasem po srodku, tuz nad blizna po cesarce. Bol dosc mocny, prawie wstrzymywalam oddech, a chwytalo mnie kilka razy dziennie. Ni to bol miesniowy, ni to gdzies bardziej z "glebi". Co ja sobie nie nawkrecalam! Martusiu W., moge sobie spokojnie podac reke z Marcinem (pamietam jeszcze jego "gangrene" :D), bo zdiagnozowalam u siebie cala serie schorzen, od wyrostka robaczkowego, poprzez rozchodzace sie szwy (tak, 2 i pol roku pozniej!), celiakie oraz przepukline, az po ciaze pozamaciczna. Mozecie sie smiac, ja w sumie teraz tez sie smieje, ale w taki wtorek do smiechu bylo mi dosc daleko. :) Na szczescie w pore przypomnialam sobie, ze w zeszly piatek pogonilo mnie kilka razy do toalety. Pozniejsze bolesci to najwyrazniej pozostalosci po zatruciu badz jakims lagodniejszym wirusie, bo po kilku dniach po prostu przeszly. A ja juz na powaznie rozwazalam wizyte w klinice. ;)
Poza tym, wiecie lepiej ode mnie z racji, ze w Polsce sie go obchodzi, a tutaj nie, ze w poniedzialek byl Dzien Dziecka. Poniewaz upieram sie na podtrzymywanie naszych polskich tradycji (mimo, ze maz tylko przewraca oczami), kupilam Potworkom pistoleciki robiace banki mydlane. Drobiazg, ale ile radosci! Tyle, ze dostali je w... srode. Nie chcialam bowiem, zeby puszczali banki w domu. Nie jestem pedantka, ale egoistka juz tak i jak wyszorowalam podlogi w domu, to nie mialam ochoty zeby zaraz nastepnego dnia pokryly sie plamami z mydla. ;) A ze dopiero w srode wyszla odrobina slonca i dalo sie wyjsc na dwor na dluzej, to stanelo na srodzie. :) Na szczescie Potworniccy na kalendarzu sie nie znaja, a o Dniu Dziecka nie wiedza kompletnie. A w srode prezent okazal sie jak znalazl, poniewaz musialam dzieciaki zabrac ze soba do okulisty (odbieralam nowe patrzalki), a tam najpierw Nik urzadzil histerie, ze nie chce isc do domu (w poczekalni jest kacik zabaw), potem ze chce wziac ze soba zabawkowy autobus, nastepnie utknelismy w korku gdzie darl sie, ze slonce swieci mu w oczy (nie swiecilo), naprzemian z wrzaskami o te cholerne autobusisko. Przestal na chwile kiedy zobaczyl migajace swiatelka policji, zeby po chwili wyc, ze gdzie jest woz strazacki! Kiedy po 40 minutach dojechalam do domu (a droga powinna zajac mi jakies 10 min) bylam na wpol ogluszona i tak wkurzona, ze na dzien dobry powiedzialam M., zeby zabral Mlodszego sprzed moich oczu bo go udusze! Na szczescie pistoleciki na banki zadzialaly jak marzenie i Nik nagle zapomnial o autobusach, strazach pozarnych i innych bolaczkach dwulatka... ;) Pechowo, akurat tego dnia bylo niemal calkowicie bezwietrznie, wiec banki zamiast odlatywac, smetnie opadaly na ziemie. Potworki znalazly na to sposob. Mozna biegac:
Mozna ukladac banki w "wiezie", jak to okreslil Kokus:
Najlepsza jednak zabawa okazalo sie strzelanie bankami prosto w pysk piesy.
Ktora zreszta nic sobie z tego nie robila, a raczej wesolo klapala zebiskami lapiac banki w pysk. Zreszta, nawet jakby ja mydlo zaszczypalo, to zasluzyla sobie, bowiem na podjezdzie M. znalazl dwa martwe pisklaki (najprawdopodobnie wypadly z gniazda, chociaz dziwne, ze dwa naraz) i zanim zdazyl zareagowac, Maya ochoczo sie w nich wytarzala! Ptaszki nie zdazyly jeszcze sie "zasmierdziec", ale za to byly dosc hmm... krwawe wiec i nasz siersciuch po takim tarzaniu pokryty byl smugami krwi. Bleee...
Czas na "update" ogrodowy. Tak prezentowal sie warzywnik w srode:
Niestety, cos mi zzera liscie buraczkow. Sadzac po sladach, najprawdopodobniej slimaki, chociaz zadnego nie przylapalam na goracym uczynku... A rzodkiew za nic ma ochlodzenie i wyglada na to, ze zamiast wyhodowac korzenie, woli zakwitnac. :/ Na pocieszenie, zaczynamy pierwsze, ogrodowe konsumpcje. Znaczy sie, Bi zaczyna, bo M i ja nie chcemy "wyzerac" dzieciom, a Nik na pokazane owoce, oswiadczyl: "Niedoble tluskawki, bleee!". ;)
Tymczasem zycze Wam i sobie spokojnego weekendu, bowiem mam takiego PMS'a, ze lepiej przy mnie chodzic na paluszkach. Po ciazach moje cialo w kulki sobie leci. Nie dosc, ze oponka juz chyba do smierci ze mna zostanie. Nie dosc, ze ogolnie nie moge zrzucic ani kilograma. Najpierw pierwsze okresy po narodzinach Nika sprawialy, ze zastanawialam sie czy to jeszcze miesiaczka czy juz krwotok. W koncu sie to ustabilizowalo, za to mam PMSy zaczynajace sie tydzien z hakiem przed okresem. Kiedys brzuch mnie bolal przy okresie, teraz napindala przy PMSie, dodatkowo psujac humor i odechciewajac czegokolwiek... :( Planowalismy na ten weekend zwinac dywany, przyniesc nocnik i zaczac zmudny proces odpieluchowania Nika, ale przy jego i moich humorach moze to byc zrodlem dodatkowego stresu dla wszystkich, a ja bym chciala znalezc raczej zrodlo ZEN... :/
PS. Posprzatalam nieco w liscie blogow. Kilka dodalam, kilka tez usunelam. Staram sie trzymac ta liste w miare ogarnieta i jak na kilku blogach cisza byla ponad rok, stwierdzilam, ze ich autorki raczej porzucily blogowanie na dobre. Mam tylko nadzieje, ze nie bylo to spowodowane osobistymi lub zdrowotntymi problemami... W kazdym razie, jesli czyta mnie ktos, kogo blog mialam na liscie, a teraz zostal usuniety, osoba ta zas planuje jeszcze do blogowania wrocic, dajcie znac. Dodam z powrotem. :)
DOPISEK
Znacie to powiedzenie: "nigdy nie jest tak zle, zeby nie moglo byc gorzej"?
Ponarzekalam sobie wczoraj na pogode, na katarek Potworkow. Oj jaka bylam biedna, marudna, ojojoj! I raptem 2 godziny pozniej dostalam po nosie!
Zle mi bylo z przedluzajacym sie katarem Kokusia? No to odebralam Bi, ubrana w obce ciuchy i z informacja, ze zwymiotowala. Piekny poczatek weekendu (Martus W., podejrzewam, ze jelitowki jakos przechodza po laczach :D). W domu dziecko natychmiast polozylo sie na kanape i zasnelo. Znak, ze cos jest na powaznie nie tak. Godzine pozniej, kolejny chlust i to taki rodem z Egzorcysty!
Zawartosc pieluch Mlodszego (i czestotliwosc ich zmian) tez pozostawia sporo do zyczenia, ale u niego moze to byc efekt zabkowania. Podobnie jak brak apetytu. Teraz jest 11 rano, a on nie zjadl NIC. Ani keska. Poniewaz jednak podejrzewam ten sam wirus, nie przymuszam i nie namawiam... Odpieluchowanie oczywiscie przesuniete na inny, blizej nieokreslony termin... :(
Najlepsza "zabawe" i tak mielismy jednak w nocy i wczesnym rankiem. Jeszcze przed polnoca Nikowi trzeba bylo zmienic pieluche dwa razy pod rzad. Bi za to, taka duza dziewczynka, jak nadal posikuje sie przez sen, tak poprzedniej nocy sie zafajdala. Po pachy, doslownie. Po wymiotach przyszlo rozwolnienie, a nocna pielucha nie wytrzymala. A ona spala sobie jak gdyby nigdy nic. Dopiero rankiem okazalo sie, ze do prania jest pizama, przescieradlo, pokrowiec na materac (o kant dupy mozna go rozbic) oraz sam materac! Do tego poszwa i koldra Bi. Oraz zarzygana dnia poprzedniego narzuta z kanapy. Od rana biegam i na przemian wstawiam pranie, przekladam do suszarki i wstawiam nastepne... Nie pamietam kiedy ostatnio pralka chodzila tyle godzin bez przerwy...
Od rana Bi "pogonilo" ponownie dwa razy i w dodatku wydaje sie podejrzanie ciepla, ale nie daje sobie zmierzyc temperatury... Ale w sumie nawet jakby miala goraczke, to nie mam jej czego podac. Tutaj nie ma czopkow, a zreszta ona ma rozwolnienie. Nic doustnego tez nie podam, bo boje sie, ze znow chlusnie... Caly czas przysypia, budzi sie na chwilke i zaraz znow morzy ja sen. Na szczescie sporo pije.
Obecnie mlodsza polowa rodziny spi (Nik padl o 10:30 rano, wiec cos musi byc na rzeczy), M. pojechal na zakupy, a ja pilnuje lekkiego rosolku na wzmocnienie chorych brzuszkow.
I mam wrazenie, ze w calym domu smierdzi mi sr*ka... Ech... :/
wtorek, 2 czerwca 2015
Z serii: w tym domu sie gada
Przybywam z kolejna dawka dobrego humoru! Nie wiem jak Wam, ale mi jest ona bardzo potrzebna. Dzieciaki mam zasmarkane, a lato poszlo sobie precz. Jest deszczowo, ponuro i okropnie ziiimnooo (11 stopni, brrr)...
Ale, do brzegu. Przedstawiam kolejne, wylapane (i zapamietane, bo to juz jest sztuka) rozmowki. Kroluje ponownie Nik, ale i malzonek moj "zablysnie". I nawet tym razem nie bedzie zbereznie. ;)
***
Pierwszy tydzien powrotu do Pani Marysi. Nik ryczy w aucie:
"Nie dociemy, nie dociemy tam [nie dotrzemy tam]!"
Kiedy nieuchronnie podjezdzam pod dom Pani Marysi, mowie (tak, bywam zlosliwa):
"A widzisz? Jednak dojechalismy!"
Na to Nik szlocha:
"Nie do wialy..."
Pomijajac zwiedle od wrzaskow uszy, znow jestem pod wrazeniem jego slownictwa! ;)
***
Z tylnego siedzenia, Bi doprasza sie konkretnej piosenki (jakby matka kontrolowala radio...):
"Ta piosenke, mamo! Ta: laaajk juuu duuu!!!"
Kto sie domyslil, o ktora przyspiewke chodzi? "Love me like you do" Ellie Goulding, oczywiscie! :D
***
Cos dla wielbicieli dzieciecych przekrecen, w wykonaniu Mlodszego.
Rankiem:
"Tata musis mnie wyjmnonc z lozecka!"
Podczas rozpalania grilla, chwytajac juz za weza:
"Tsieba ugasic ten ogNien!"
Po zaakceptowaniu codziennego odwozenia do opiekunki:
"Lubie babcie. Nie bendem uplakany!"
***
Po tygodniu rykow, smarkania, histerii, wrzaskow, ze on chce do pracy z tatuuusieeeem, poprzez weekend dopytywania sie czy jedzie do babci, oraz upewnianie sie ze lzami w oczach: "Jak sie wyspie, to psyjedzies po mnieeee?", Nik zmienil strategie. Pewnego ranka, zaraz po przebudzeniu sie, oznajmil:
"Mama ma wolne!"
Tiaaa, chcialabym... :)
***
Bi nazwala nowa maskotke - pieska, "Gryzak". Pomijajac niezwyklosc samego faktu nadania imienia, bo zadna z pozostalych jej zabawek takowego nie posiada, zaintrygowalo mnie samo imie. Dopytuje wiec corke, dlaczego akurat "Gryzak"?
"No bo to Gryzak"
"To ten piesek gryzie?"
"Nie, to mily piesek"
Nic z niej nie wydusilam, a piesek nadal uparcie nazywany jest Gryzakiem. Moze to jakas postac z bajki? ;)
***
Lekcja anatomii w wykonaniu dwu-i-pol-latka.
"Ja mam dyndusia bo jestem chlopcykiem. Mama ma sisie. Bibi ma sisie. Tata... (wahanie) tata tes ma sisie!"
Szkoda, ze tata tego nie slyszal! :D
***
A na koniec M. - teksciarz.
Zanim jednak przytocze czym mnie rozwalil, musze opisac Wam troche sytuacje. Jak wiecie, mieszkam w kraju anglojezycznym. Sporo Polakow tutaj jest dosc, hmm... specyficzna. ;) Jezyk, ktorym sie posluguja, to zabawna mieszanka polskiego z angielskim, na zasadzie "polskiego zapomnialem, angielskiego sie nie nauczylem". Wielokrotnie np. slyszalam od kogos, ze mieszka "na trzeciej podlodze", od floor, ktore oznacza oczywiscie podloge, ale tez pietro. Pomijam wciskanie w polskie zdanie angielskich wyrazow, bo to zdarza sie wszystkim, nie kazdy ma bowiem polski odpowiednik. Nie znosze jednak spolszczania angielskich wyrazow, albo zangielszczania polskich. Przyznam sie, ze wiele razy irytuje mnie to na blogach. Nic nie poradze, ze na slowa: plazing, parentingowy oraz lajfstajlowy, dostaje gesiej skorki. :)
Zostawmy jednak blogowy swiatek. Wrocmy do tutejszej polonii. Takie spolszczanie angielskich wyrazow wynika najczesciej ze zwyklego lenistwa i niedbalej mowy. Ludziom nie chce sie ruszyc szarych komorek i wynalezc w pamieci odpowiedniego polskiego wyrazu. Moj tata jest tu zreszta idealnym przykladem. Na pytanie o prace, mozna bowiem uslyszec takie kwiatki, jak np. ze gdzies byl dygany basen (od dig - kopac). Albo, ze naprawiali pajpy (od pipe - rura). Ja cie pitole, niewiadomo czy smiac sie czy plakac!!! ;) Zazwyczaj wybieralam opcje #1, chyba jednak przejde na #2, albowiem ostatnio MALZONEK moj przyszedl z piwnicy zafrasowany i oznajmil:
"Akcydentalnie zlamalem trzonek..." (od accidentally - niechcacy)
Wszysko mi opadlo! W sumie to cala padlam i dlugo sie nie podnosilam. I jak ja mam dzieci nauczyc poprawnej polszczyzny w tym domu?! :D
***
Wrzucam tez zdjecie tego, za czym obecnie tesknie. W sensie pogody. Spojrzcie na ciuchy Potworkow. Takie lato mielismy jeszcze 3 dni temu... :(
Ale, do brzegu. Przedstawiam kolejne, wylapane (i zapamietane, bo to juz jest sztuka) rozmowki. Kroluje ponownie Nik, ale i malzonek moj "zablysnie". I nawet tym razem nie bedzie zbereznie. ;)
***
Pierwszy tydzien powrotu do Pani Marysi. Nik ryczy w aucie:
"Nie dociemy, nie dociemy tam [nie dotrzemy tam]!"
Kiedy nieuchronnie podjezdzam pod dom Pani Marysi, mowie (tak, bywam zlosliwa):
"A widzisz? Jednak dojechalismy!"
Na to Nik szlocha:
"Nie do wialy..."
Pomijajac zwiedle od wrzaskow uszy, znow jestem pod wrazeniem jego slownictwa! ;)
***
Z tylnego siedzenia, Bi doprasza sie konkretnej piosenki (jakby matka kontrolowala radio...):
"Ta piosenke, mamo! Ta: laaajk juuu duuu!!!"
Kto sie domyslil, o ktora przyspiewke chodzi? "Love me like you do" Ellie Goulding, oczywiscie! :D
***
Cos dla wielbicieli dzieciecych przekrecen, w wykonaniu Mlodszego.
Rankiem:
"Tata musis mnie wyjmnonc z lozecka!"
Podczas rozpalania grilla, chwytajac juz za weza:
"Tsieba ugasic ten ogNien!"
Po zaakceptowaniu codziennego odwozenia do opiekunki:
"Lubie babcie. Nie bendem uplakany!"
***
Po tygodniu rykow, smarkania, histerii, wrzaskow, ze on chce do pracy z tatuuusieeeem, poprzez weekend dopytywania sie czy jedzie do babci, oraz upewnianie sie ze lzami w oczach: "Jak sie wyspie, to psyjedzies po mnieeee?", Nik zmienil strategie. Pewnego ranka, zaraz po przebudzeniu sie, oznajmil:
"Mama ma wolne!"
Tiaaa, chcialabym... :)
***
Bi nazwala nowa maskotke - pieska, "Gryzak". Pomijajac niezwyklosc samego faktu nadania imienia, bo zadna z pozostalych jej zabawek takowego nie posiada, zaintrygowalo mnie samo imie. Dopytuje wiec corke, dlaczego akurat "Gryzak"?
"No bo to Gryzak"
"To ten piesek gryzie?"
"Nie, to mily piesek"
Nic z niej nie wydusilam, a piesek nadal uparcie nazywany jest Gryzakiem. Moze to jakas postac z bajki? ;)
***
Lekcja anatomii w wykonaniu dwu-i-pol-latka.
"Ja mam dyndusia bo jestem chlopcykiem. Mama ma sisie. Bibi ma sisie. Tata... (wahanie) tata tes ma sisie!"
Szkoda, ze tata tego nie slyszal! :D
***
A na koniec M. - teksciarz.
Zanim jednak przytocze czym mnie rozwalil, musze opisac Wam troche sytuacje. Jak wiecie, mieszkam w kraju anglojezycznym. Sporo Polakow tutaj jest dosc, hmm... specyficzna. ;) Jezyk, ktorym sie posluguja, to zabawna mieszanka polskiego z angielskim, na zasadzie "polskiego zapomnialem, angielskiego sie nie nauczylem". Wielokrotnie np. slyszalam od kogos, ze mieszka "na trzeciej podlodze", od floor, ktore oznacza oczywiscie podloge, ale tez pietro. Pomijam wciskanie w polskie zdanie angielskich wyrazow, bo to zdarza sie wszystkim, nie kazdy ma bowiem polski odpowiednik. Nie znosze jednak spolszczania angielskich wyrazow, albo zangielszczania polskich. Przyznam sie, ze wiele razy irytuje mnie to na blogach. Nic nie poradze, ze na slowa: plazing, parentingowy oraz lajfstajlowy, dostaje gesiej skorki. :)
Zostawmy jednak blogowy swiatek. Wrocmy do tutejszej polonii. Takie spolszczanie angielskich wyrazow wynika najczesciej ze zwyklego lenistwa i niedbalej mowy. Ludziom nie chce sie ruszyc szarych komorek i wynalezc w pamieci odpowiedniego polskiego wyrazu. Moj tata jest tu zreszta idealnym przykladem. Na pytanie o prace, mozna bowiem uslyszec takie kwiatki, jak np. ze gdzies byl dygany basen (od dig - kopac). Albo, ze naprawiali pajpy (od pipe - rura). Ja cie pitole, niewiadomo czy smiac sie czy plakac!!! ;) Zazwyczaj wybieralam opcje #1, chyba jednak przejde na #2, albowiem ostatnio MALZONEK moj przyszedl z piwnicy zafrasowany i oznajmil:
"Akcydentalnie zlamalem trzonek..." (od accidentally - niechcacy)
Wszysko mi opadlo! W sumie to cala padlam i dlugo sie nie podnosilam. I jak ja mam dzieci nauczyc poprawnej polszczyzny w tym domu?! :D
***
Wrzucam tez zdjecie tego, za czym obecnie tesknie. W sensie pogody. Spojrzcie na ciuchy Potworkow. Takie lato mielismy jeszcze 3 dni temu... :(
Subskrybuj:
Posty (Atom)