Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 kwietnia 2016

Z serii: w tym domu sie gada

Zmobilizowalam sie do jeszcze jednego posta w tym tygodniu, zeby nieco poprawic kwietniowe statystyki. Zreszta, niektore tekscicki siedza w "roboczych" juz od dobrych, kilku tygodni... Ogolnie widze, ze z miesiaca na miesiac pisze coraz mniej, ale tegoroczny kwiecien pobil niechlubny rekord - zaledwie 3 posty! Niech wiec bedzie chociaz te 4... ;)



Dzieciece pojecie czasu, a raczej jego brak:

Nik: "Mamo, jak bylas taka mala dziewcynka jak ja, to chodzilas ze mna do babci i lazem sie bawilismy!"

Przypominam, ze "babcia" to nikowa opiekunka. :)


***

Nik wkracza do lazienki z maskotka - reniferem.

Nik: "Mama, a lenifelki umiom latac?"
Matka (myjaca zeby, mruczy niewyraznie): "Nie."
Nik (uparcie): "Potlafia!"
Matka (wypluwa w koncu paste): "Hmm... Wiesz, wiekszosc nie potrafi. Tylko Mikolaj ma takie czarodziejskie renifery, ktore lataja."
Nik (zadowolony podrzuca swoja maskotke do gory): "Tak i moj lenifelek tes potlafi latac!"

W koncu imie Nicholas (pol. Mikolaj) zobowiazuje!


***

Humor koscielny, poraz ktorys tam.

Przed Niedziela Palmowa, pierwszy raz od Bozego Narodzenia, poszlam do spowiedzi (bardzo religijne z Was, niech udadza, ze tego nie czytaly :D). Tata juz jako tako oswiecil Bi na temat korelacji miedzy spowiedzia a przyjmowaniem oplatka. Kiedy wiec podczas mszy zaproponowalam corce, zeby poszla ze mna do Komunii, ta zapytala zdziwiona: "To jestes juz grzeczna dziewczynka?".

Zawsze jestem grzeczna dziewczynka. :D


***
I znow w kosciele i ponownie to Bi jest obserwatorem oraz komentatorem (Nik woli rozrabiac i jak najglosniej spiewac (czyt. krzyczec) Alleluja).

Organista zawodzi: "Paaaanieee, cos tam, cos tam..."
Bi: "Mamo, on spiewa "panie"?
Mama: "Tak, "Panie"."
Bi (ucieszona): "Panie, czyli dziewczyny! On spiewa o dziewczynach!"

Taaa... W wybitnie patriarchalnym Kosciele Katolickim, jedyna "dziewczyna", o ktorej sie spiewa, jest Maryja... ;)

***

Chwytam wladke do nocnika z "grubsza" zawartoscia, w celu wyniesienia do kibla.
"Ale parowki..." mrucze z obrzydzeniem. M. parska smiechem.
Nik (oburzony): "To kiepski zalt!"


***

Zasypalo nas. Kiedy maszerujemy do drzwi domu opiekunki, Nik wola radosnie:
"Mamy snieg! Bedzie choinka!"

Nom. W kwietniu. Z drugiej strony, kwiecien mielismy bardziej zimowy niz grudzien. Chyba trzeba zamienic pory roku Swiat. ;)

***

Bi dostala od moich tesciow ksiazke z zadaniami dla 4-latkow. Na jednym z obrazkow ma opisac gdzie znajduje sie pilka w stosunku do stolu.

Bi: "A tu jest under the stolem".


***

Ulegajac prosbom syna (Mamo nalysuj! Mamo nalysuj! Mamo nalysuj! Mamo nalysuj! Mamo! Mamo! Mamo!), podchodze do tablicy suchosciernej, zeby naszkicowac samochod.

Bi: (z duma w glosie): "Wyczyscilam ja mamo. Moim jezykiem i moja slina."

Boszzz... Czasem wolalabym nie wiedziec co liza moje dzieci... ;)


***

Sprzedawczyni (podajac Nikowi lizaka): "Here you go sweetheart."
Nik (obrazony): "I'm NOT your sweetheart, I'm brother!"

Nic mi nie wiadomo o rzekomym pokrewienstwie mojego syna oraz tej ekspedientki. ;)


***

Nik biegnie za tata udajacym sie do kuchni. Zdyszany krzyczy: "Tata, zacekaj ty waliatku!" To "wariatku" nawet smiesznie brzmialo. Niestety z matka juz tak ladnie nie wyszlo. Nik wpadl do kuchni w momencie kiedy z niej akurat wychodzilam i pogonil za mna z okrzykiem: "Mama, co ty lobis ty waliatko!".

Stara wariatka. :D


***

Trzymam Kokusia na rekach, opowiadajac mu, ze jak byl malym dzidziorkiem, to podniesiony, zawsze mi glowke kladl na ramieniu.

Nik: "Ale telas jus jestem duzy!"
Mama: "No wlasnie, skad ty sie tu taki duzy nagle wziales, co?"
Nik: "Moze mnie gdzies kupilas?"

Na Alledrogo. ;)


***

Na koniec, moj osobisty HIT ostatnich dni.

Chyba pomalu zarazam Bi zamilowaniem do ogrodnictwa. Codziennie robimy sobie obchod wokol ogrodu i patrzymy jak rosna kwiatki. Kazdego Starsza kazde mi wymienic z nazwy. W koncu docieramy do jednego, ktory nie ma chyba polskiej nazwy, ale tutaj nazywa sie Spiderwort.
Zanim zdaze podac Bi nazwe, ona zaczyna skakac cala podniecona i krzyczec: "Nie mow mi, nie mow! Pamietam! Ten kwiatek nazywa sie... Spiderman!"

:D


***

To na tyle. Milego dlugiego weekendu! Szczesciarze! ;)

A my jutro jedziemy na wyczekany przez dzieciaki (a szczegolnie Bi, ktora codziennie po przebudzeniu pedzi do kalendarza i liczy dni) "Thomaskowy ride", jak to moja corcia okresla. :)

środa, 27 kwietnia 2016

I po feriach!

Dziwnie mi sie pisze "ferie". Jakos utkwilo mi w glowie z dziecinstwa, ze ferie to sa zimowe. Ciezko bedzie sie przyzwyczaic do ferii wiosennych. ;) Ale wiecie co? Ciesze sie z takiego ukladu. Wole kombinowac z jednym tygodniem wolnym w lutym i potem jednym w kwietniu, niz zastanawiac sie co zrobic z dziecmi dwa tygodnie pod rzad. ;) Ciekawa jestem jak radza sobie z tym pracujacy rodzice w Polsce? Nie kazdy moze przeciez brac sobie dwa tygodnie wolne na zawolanie i nie kazdy ma pod reka dziadkow czy innych krewnych. Chyba, tak jak tutaj, pozostaja polkolonie i obozy...

Tymczasem dzis juz jestem w pracy i chociaz straaasznie nie chcialo mi sie wstawac, to jak juz przyjechalam do firmy, nawet ucieszylam sie z widoku innych doroslych oraz "dojrzalej" konwersacji (haha, jasne, nie w naszym stuknietym gronie...). A ze szef zrobil mi dodatkowy prezent w postaci pozostania dzisiaj (poniedzialek) w domu, to moge sobie spokojnie zaczac posta. Nie skoncze go co prawda, nie ma szans, szczegolnie ze chcialam wrzucic kilka zdjec, ale i tak fajnie bedzie miec wiekszosc wklepana. Potem tylko doszlifowac, sprawdzic dwa razy literowki i publikowac! ;) A piszac o literowkach, zauwazylam, ze ile razy bym nie czytala posta przed publikacja, zawsze cos mi umknie! Tez tak macie?

Dzisiaj (przypominam, posta zaczelam 25 kwietnia) jest wazna rocznica. Piec lat temu mielismy akurat Wielkanoc (piekna, sloneczna i goraca w dodatku!), a ja mialam termin porodu! I nawet poniedzialek wtedy tez wypadal! :) Bi sie co prawda zupelnie nie wybierala na ta strone brzucha, ale termin utkwil mi w glowie. I co roku jakos mysli kraza wokol tej daty. Co ciekawe, o planowanej dacie porodu Nika tak nie rozmyslam, chociaz ja pamietam - 4 grudzien. Chyba po prostu nie mam do tego glowy, pomiedzy Swietem Dziekczynienia a grudniowym zabieganiem. :) A moze po prostu z Bi wszystko bylo takie pierwsze, wyczekane, wymarzone...

A 5 lat pozniej, nie moge uwierzyc, ze juz za tydzien kolejne urodziny mojej coruni! Ja wiem, ze to oklepany frazes, ale serio, nie wiem kiedy ten czas mija! Tymczasem dalam, brzydko mowiac, doopy, z organizacja przyjecia urodzinowego. Mialam juz wybrane miejsce i tydzien temu, jeszcze przed feriami, podjechalam w czasie przerwy na lunch, zeby zaklepac date oraz godzine. Niestety, cos sie tam dzieje z zarzadem, facet strasznie krecil, nie chcial powiedziec o co chodzi, ale koniec koncow wyszlo na to, ze aktualnie nie rezerwuja imprez na maj. Zonk... Powiedzial tylko zeby zadzwonic za tydzien, to powinni juz wiedziec co i jak. Wstrzymalam sie wiec z szukaniem innego miejsca. Minal tydzien, ale niestety, jakikolwiek maja tam problem, nadal go nie rozwiazali...

Mam teraz dylemat. Do wlasciwej daty urodzin zostal tydzien. Mysle, ze wiekszosc sal zabaw bedzie miala miejsca najwczesniej za 3-4 tygodnie i to w niezbyt dogodnych godzinach. Takich miejsc mamy w okolicy zaledwie kilka, wiec sa mocno oblozone. Organizowanie przyjecia miesiac po urodzinach? Troche bez sensu jak dla mnie...
Z drugiej jednak strony, napewno urzadzimy przyjecie dla "rodziny", czyli dziadka, ciotki M. oraz chrzestnego. Obawiam sie wiec, ze Bi, ktora byla przeciez w tym roku juz na dwoch imprezkach urodzinowych kolegow, moze zaczac dopytywac sie kiedy bedzie swietowac z dzieciakami z przedszkola. Moge sobie wyobrazic ten placz, kiedy dowie sie, ze nie bedzie...
Nie wiem co robic...


Jakies inne przemyslenia po tygodniu spedzonym w domu z dzieciarnia? Kilka.

Po pierwsze, z radoscia zawiadamiam, ze moja brutalnie potraktowana lopata hosta, przetrwala. W zasadzie, przetrwalY, bowiem i starsza roslina i sadzonka, jakos doszly do siebie. Nawet nowe liscie wypuszczaja. :)

Po drugie, tulipanom z tylu domu, cos odryza glowki. Tylko glowki... Gdyby nie to, ze Potworki nie maja dostepu do sekatora, obwinilabym ktores z nich. Lodyzki przegryzione tak rowniutko, jakby byly przeciete. :/ Za to jeden tulipan, zasadzony dobrych kilka lat temu, w koncu mial szanse zakwitnac! Co roku spotykal go los jak jego opisanych wyzej kolegow. Jakies zwierzatko odgryzalo mu jeszcze - zielone paczki! Zasadzilam bulwy chyba z 4 lata temu i dopiero w tym roku mialam okazje zobaczyc jakiego koloru sa jego kwiaty! :) Niestety, sa bladozolte, niemal biale (na zdjeciu wyszly nieco ciemniejsze), a ja liczylam na jakis zywszy kolor...



Dobrze, ze pstryknelam forke, bowiem kwiatkami nacieszylam sie cale dwa dni! Wystarczylo, ze w poniedzialek wszyscy rano wyruszylismy z domu, pies nie biegal po ogrodzie i swiezo zakwitle tulipany rowniez stracily glowki. :(

Po trzecie, moje "siedzenie" w domu, zweryfikowalo poglady na temat wlasnego balaganiarstwa. Okazuje sie, ze moje domostwo moze byc czyste oraz wzglednie (na tyle, na ile da sie przy dzieciach) zorganizowane. Potrzebuje tylko czasu. Dotyczy to w szczegolnosci kuchni. Gdzie zazwyczaj zmywarka czeka na rozladowanie, a w zlewie zalegaja jakies teskniace za umyciem lub wsadzeniem do zmywary naczynia, teraz zlew byl pusty, a zmywarka oprozniona. Gdzie kuchenka wiecznie czyms upackana, teraz blyszczaca czystoscia. Gdzie w lodowce zazwyczaj cos nakapane, teraz polki umyte i lsniace. Gdzie wokol stolika dzieci ciagle cos nakruszone i rozlane, teraz na biezaco zamiecione oraz przetarte. I moglabym jeszcze wiele takich "Gdzie..." wymienic. Czyli da sie. Tyle, ze kazdy dzien po "wydaniu" sniadania zaczynalam od przetarcia kuchni. I porzadkami kuchennymi kazdy dzien konczylam... A w miedzy czasie, srednio co 10 min. cos wycieralam, przecieralam, zamiatalam i szorowalam... I dosc mocno wzdychalam nad ta syzyfowa praca. Wniosek? Wole nie miec czasu, miec balagan w chalupie, ale za to posiadac solidna wymowke od pucowania, w postaci pracy i spedzania wiekszosci dnia poza domem! :D

Po czwarte. Dzieciaki. Matko Boska, jak one mi daly popalic! Potworki wkraczaja w kolejne etapy stosunkow miedzy rodzenstwem. Po zazdrosci, rywalizacji, tluczeniu Starszej Mlodszego i ryku tegoz, wyplywamy na nieznane wody dokuczania sobie nawzajem oraz wzajemnych rekoczynow. Poranne dialogi zaslyszane z kuchni, czesto brzmialy mniej wiecej tak:
Bi: "Czesc glupi Nik!"
Nik: "Cesc glupia Bi!"
Bi: "Ty pierdnales!"
Nik: "Nie! Ty pieldnelas!"
Bi: "Twoja pupa smierdzi!"
Nik: "To twoja pupa smieldzi!"

Za chwile ktores tracilo cierpliwosc do wyzywania sie od glupoli oraz pierdzacych smierdziuchow i dochodzilo do rekoczynow. Jeszcze niedawno Bi walnela Nika, ten sie rozdarl, wkraczali rodzice, Bi szla za kare do pokoju, tam z kolei ona wyla, ze bedzie juz grzeczna i na tym sie konczylo. Teraz Nik zaczal sie odgryzac. Nie tylko oddaje Bi, ale tez czesto sam zaczyna bijatyki. A mnie zdarzylo sie kilka razy zeszlego tygodnia wzniesc oczy ku gorze, po czym oznajmic potomstwu, ze maja sie dogadac, albo przestane reagowac do momentu, az poleci krew. ;) Tyle, ze 5-latka oraz niespelna 3.5-latek chyba nie bardzo rozumieja taka grozbe. W kazdym razie niezbyt sie przejeli. ;)

Poza tym, nie da sie nie wspomniec, ze z Nika jest mala cholera. Kiedys, dawno temu, dosc czesto dawalam mu ta ksywke. Potem jednak stal sie takim slodkim, przytulasnym, malym chlopczykiem. Jeszcze niedawno (kurcze, jakis miesiac temu!) chwalilam go ze jest tak pokojowo nastawiony do swiata. Inne dzieci u opiekunki sie tluka, a Nik nigdy. Kiedy Bi go walnela, tylko plakal... Kilka tygodni temu, w rozmowie z mezem, az wyrazilam obawe, ze w przedszkolu czeka go niezla szkola zycia. Jak moj spokojny, wrazliwy, nieco misiowaty Kokus odnajdzie sie wsrod innych, czesto szalonych i agresywnych chlopcow? Hmmm... Wyglada na to, ze moje obawy byly bezpodstawne. To ze Nikowy poziom energii wzrosl 300-krotnie (500-krotnie?) zauwazylam i ja i opiekunka juz kilka miesiecy temu. A teraz odkrywam z niemalym szokiem i konsternacja kolejne nowosci. Kiedy Nik sie wscieknie, czyli srednio co pol godziny, wrzeszczy. Ale jak wrzeszczy! Kiedys wrzasnal na Bi, kiedy akurat ubieralam mu pizamke i mialam glowe zaraz przy jego paszczy. Ludzie, az mi uszy zadzwonily, a mozg sie bolesnie skurczyl od nadmiaru decybeli! Jego wrzaski sa straszne. Ale lobuzowanie chyba jest gorsze. Biega to-to jak z motorkiem w malej dupce, skacze po meblach. wspina sie po regalach, a po drodze, podbiega do domownikow i znienacka trzepie lapa! Albo kopie, tudziez "buca" z glowki. Najczesciej siostre, ale ja oraz M. tez obrywamy. A maly urwis rechocze i zwiewa, po czym wraca pedem, zeby znow cie trzepnac. Co gorsza, rzuca sie z rekoma w zlosci. Najwiecej obrywa oczywiscie Bi. O ile my - rodzice, staramy sie nie reagowac, zeby zobaczyl, ze nic nie wskora, o tyle Starsza juz tyle cierpliwosci nie ma. Goni wiec za malym delikwentem z wrzaskiem oraz lzami i mamy awanture na calego.
Po prostu kochajace sie rodzenstwo! :/

Oprocz trzepniecia znienacka, Nik otwarcie ( i ciagle, ciagle, bez przerwy...) prowokuje siostre. Oboje niemozliwie pilnuja swoich zabawek i doskonale wiedza co nalezy do kogo. Kilka(nascie) razy dziennie obserwuje wiec jak Nik bierze wlasnosc siostry i bezczelnie wola "Bi, a ja mam twoje... (tu wstawic dowolny przedmiot)". Dosyc czesto tez, zanim podejdzie pomachac Bi przed nosem jej wlasnoscia, przychodzi do mnie i szepcze konspiracyjnie, ze podkradl Starszej to czy tamto. Po prostu mala, zawadiacka cholera! :D

A jaka szybka! Codziennie mialam okazje obserwowac podobne dokuczanie sobie na ogrodzie. W domu mozliwosc manewru oraz rozpedu jest mocno ograniczona, wiec gonitwy koncza sie dosc szybko, ale na podworku? Ha! Tam dopiero Nik ma pole do popisu! Niewiadomo kiedy wyksztalcil sobie niezly sprint. Jeszcze niedawno Bi bez trudu go doganiala. Jest wyzsza, ma dluzsze nogi, wiec nadal go zlapie, ale teraz musi sie mocno wysilic. A Mlodszy dobrze o tym wie. Zapiernicza jak mala rakieta, a nozkami przebiera tak szybko, ze dziwne, ze mu nie odpadna. ;) I odwrotnie, potrafi dogonic siostre. "Przypadkowe" trzepniecia po glowie oraz spierdzielanie z nieswoimi zabawkami jest wiec na porzadku dziennym (kilkadziesiat-razy-dziennym), z obu stron.
Ale i tak wyjscia do ogrodu, byly (oprocz drzemki) moim ulubionym "oddechem". Wiecej przestrzeni, rowerki, hustawki, piaskownica i dzieciaki zazwyczaj bawily sie zgodnie, a mi udalo sie nawet kilka razy wypic kawe siedzac na krzeselku w sloncu. ;)


(Banki krolowaly! :D)


(Takie lato mielismy jeszcze w zeszly piatek. Szkoda, ze chwilowo sie skonczylo...)

Mowie Wam. Juz dawno stwierdzilam, ze cos mi ta praktyczna strona wychowywania dzieci nie idzie za dobrze... Teraz stwierdzam, ze nawet teoria gdzies sie ulotnila. Wszelkie pedagogiczne podejscie przegrywa z zywioloscia, uporem i zawzietymi charakterkami moich Potworkow... :D Kilka razy M. ze zgroza pytal mnie czy ja tez tak walczylam z siostra, bo on nie pamieta zeby tak bez przerwy bil sie oraz klocil sie z bratem o wszystko... ;) Z tego co pamietam jednak, to ja z siostra bylysmy obie dosc spokojne nieczesto dochodzilo do rekoczynow. Zreszta, miedzy nami byla nieco inna dynamika, bo dzielilo nas 6 lat. Dzieki temu ja, jako starsza, potrafilam juz negocjowac, albo zrecznie manipulowac mlodsza, zeby dostac co chce. ;)

Zeby jednak zrownowazyc te narzekania, musze przyznac, ze z jednej rzeczy udalo mi sie w zeszlym tygodniu skorzystac. Ze snu. W koncu! Po kilku latach nocnych pobudek oraz wstawania skoro swit, wreszcie mam nieco starsze dzieci. Przesypiaja noce. Nooo, zazwyczaj, bo np. zeszlej, Nik obudzil sie przed 1 nad ranem i ryczal niewiadomo o co. Koniec koncow wyszlo, ze chyba bylo mu chlodno, bo po okryciu grzecznie zasnal. A chwile pozniej Bi (wybudzona przez brata), przytuptala z poduszka do naszego lozka, wgramolila sie na srodek i bez pytania przykryla tatusiowa koldra. ;) Kiedy udalo nam sie ja pogonic (z wielkim zawodzeniem), po chwili zaczela wolac, ze jeszcze potrzebuje buziaczka i tulenie do zasniecia. A za moment przyszla do ojca kolejny raz, bo jej sie chce siusiu i potrzebuje meskiej asysty. :D Takze, hm hm, bywa roznie, ale zazwyczaj spia ladnie. ;)

W zeszlym tygodniu Potworki zrywaly sie oczywiscie zaraz po 6 rano, ale na szczescie M. byl juz wtedy na nogach, wiec wreczal im kakao, wlaczal bajki i mniej lub bardziej grzecznie, siedzieli sobie w salonie. Malzonek budzil mnie wychodzac, ale ja wtedy zakopywalam sie glebiej pod koldre i wygrzewalam stare kosci. Co prawda trudno to nazwac spaniem, raczej delektowalam sie cieplem oraz nierobstwem i przysypialam od czasu do czasu na kilka minut. A jednym uchem caly czas nasluchiwalam czy dzieciarnia sie nie morduje. Albo psa. ;) Zreszta po jakims czasie bajki im sie nudzily i przychodzili do sypialni sprawdzic czy matka zyje. Wtedy albo przytulali sie do mnie i lezelismy sobie razem, gadajac o bzdurkach (takie piekne macierzynskie chwile jak w filmach :D), albo zaczynali po mnie skakac, tudziez marudzic o sniadanie, czym zmuszali mnie do wygramolenia sie z wyrka. Ale i tak wylegiwalam sie codziennie do okolo 8. Luksus! ;)


O dzieciach chwilowo wystarczy. Poza tym, w sobote doczekalismy sie w koncu brakujacej szafki do salonu oraz stolu jadalnego i krzesel! Wreszcie!



Szafka jak szafka. Potrzebowalam pasujacego do komody mebla na kwiatka, z szufladami na jakies duperelki, to wszystko. Natomiast stol oraz krzesla swietnie sie wkomponowaly stylem w nasza jadalnie!


Pasuja i do okiennic i do poleczki zamontowanej na scianie. Nadaly pomieszczeniu taki nieco "wiejski" klimat, ale odkrylam, ze nawet mi sie to podoba. :) Nie mowiac juz o tym, ze jasne kolory i duzo nizszy blat optycznie powiekszyly ten niewielki pokoik, czy raczej kacik (bo jadalnia otwarta jest na kuchnie oraz salon). Zeby jeszcze mozna bylo wywalic stamtad klatke psa, bo marzy mi sie biala, oszklona gablotka na elegancka zastawe w kacie... Niestety, nie ma dla niej innego miejsca...

Pudla po meblach oczywiscie posluzyly Potworkom za swietne "domki". Cale szczescie krzesla przyjechaly w dwoch identycznych kartonach, wiec obylo sie bez klotni i ryku. ;)






W sobote jedziemy na dlugo wyczekany dzien z "Tomkiem i Przyjaciolmi". Oby pogoda dopisala i zdrowie nikogo z rodziny nie zawiodlo, bowiem przejazdzka jest wykupiona na konkretny dzien (i nawet okreslona godzine). Przejechac sie ciuchcia mozna od biedy nawet w deszczu. Ale oprocz tego, obok stacji ma byc caly wielki festyn z atrakcjami dla dzieciarni. Szkoda by bylo gdyby Potworki musialy z niego zrezygnowac z powodu chorobska lub ulewy...

No i chyba sobie wykrakalam! W poniedzialek rano odwiozlam do przedszkola calkowicie zdrowe dziecko. Bi nawet kaszlec w koncu przestala. Co prawda w niedziele wieczorem mialam wrazenie, ze mowi jakby troszke przez nos, ale do poniedzialkowego popoludnia wszystko wydawalo sie ok. Tymczasem, po jednym dniu, odebralam dziecko juz z lekka "pociagajace". Do wieczora juz z wyraznym gilem i skora pod nosem oraz na policzkach, obtarta do ciemnej czerwieni od ciaglego wycierania rekawem (Bi nadal nie nauczyla sie wydmuchiwac, a chusteczek uzywa bardzo opornie). Eeeech... Oby skonczylo sie tylko na katarze i do soboty w miare przeszlo. Byle nie na innych czlonkow rodziny. M. jeszcze kaszle po ostatnim wirusie... :/

Na koniec cos smiesznego-inaczej dla innych "bab". Date wyjazdu na wakacje wybieralismy tak, zeby polaczyc go z jakims dlugim weekendem i zaoszczedzic dzien urlopu. Jeden mamy pod koniec maja, ale to za szybko, wiosne mamy zalatana i nie wyrobilibysmy z organizacja. Inny dlugi weekend jest na poczatku wrzesnia, ale tu z kolei Nik bedzie dopiero tydzien w przedszkolu, a Bi w zerowce. Ze wzgledu na adaptacje, zabieranie ich na urlop w tym czasie, to kiepski pomysl. Padlo wiec na poczatek lipca, kiedy wypada Dzien Niepodleglosci. I wszystko ladnie - pieknie, ale wczoraj cos mnie tknelo. Spojrzalam w kalendarzyk na komorce i voila! Okres wypadnie mi w polowie urlopu! Jak sie przesunie i zjawi wczesniej (a czesto sie przesuwa), mam szanse dostac go zaraz na poczatku wyjazdu i miec przez calutkie wakacje! Noszzz, to jakis kiepski zart... Caly rok czlowiek czeka na odpoczynek, a potem ma sie meczyc z miesiaczka?! Wiem wiem, niektore z Was napisza, ze mozna uzywac tamponow (ktorych nie lubie i normalnie nie stosuje) i normalnie chodzic na plaze czy basen. Ale okres w moim przypadku to tez wzdecia, niewygoda, zmeczenie i wkurw... Marzenie na urlopie... :/
Coz... Jeszcze dwa cykle do wyjazdu. Licze, ze tak sie poprzesuwaja, ze "te" dni przyjda PO urlopie, albo juz pod jego koniec... ;)

czwartek, 21 kwietnia 2016

Ferie wiosenne

Witam i o zdrowie pytam! Martusia sie dopytuje, wiec postanowilam cos kliknac. ;)

Zdrowie to teraz slowo kluczowe na wielu blogach. Doczytalam ostatnio u Marty W, ze jelitowka ich rodzinnie rozlozyla! Wspolczuje, wspolczuje...

Tymczasem sama zniknelam z bloga na niemal 2 tygodnie i powodem po czesci tez bylo zdrowie, a raczej jego dokuczliwy brak. Ta grypa, czy co to za dziadostwo bylo, o ktorym ostatnio wspomialam, porzadnie przetrzepala nasza czworke. Kiedy pisalam poprzedniego posta, wlasnie wzielo mnie. To byl piatek. W sobote po poludniu goraczka odpuscila. Zdazylam sie nawet ucieszyc, ze przechodze to lzej niz Kokusio, ale za wczesnie bylo na radosc. Goraczka zostawila za soba potworne oslabienie oraz zawroty glowy. I to one glownie przyczynily sie do braku postow, komentarzy oraz odpowiedzi... Po prostu nie moglam patrzec w ekran komputera, bo literki sie rozlewaly, a mnie zbieralo sie na wymioty... Nawet w pracy, do ktorej uparcie wrocilam w poniedzialek, staralam sie jak najwiecej patrzec w papiery, a jak najmniej wklepywac w kompa... Zawroty trzymaly mnie prawie tydzien, a ze przy okazji ucho mialam lekko przytkane od smarkania, zaczelam sie obawiac, ze cos mi sie porobilo z blednikiem... Na szczescie przeszlo. Za to ja sie chyba od bloga oddzwyczailam, bo wcale nie mialam ochoty wracac z pisaniem. Sorki dziewczyny, szczerze Was lubie i  nie zamierzam narazie znikac, ale przy kazdej dluzszej przerwie, przekonuje sie, ze wlasciwie to moglabym spokojnie przywyknac do braku blogowego swiatka. :D

To nie koniec historii chorobowej. W poniedzialek wszyscy rano rozjechalismy sie tam, gdzie trzeba: Nik do opiekunki, Bi do przedszkola, ja oraz M. do pracy. Jakos przebrnelismy przez wtorek, mimo, ze Starsza rano prawie nietknela kakao. Jak moje dzieci odmawiaja kakao, to cos musi byc na rzeczy... Modlilam sie, zeby cokolwiek ja bralo, zaczekalo do weekendu, wiedzac, ze kolejny tydzien spedze i tak w domu. Nie zaczekalo... W srode rano Bi znow kakao tylko lyknela, oznajmila, ze boli ja brzuch i ze jest zmeczona. Termometr pokazal stan podgoraczkowy. O 6:30 rano... Teraz pytanie co robic?! Ten odwieczny dylemat pracujacej matki... W poprzednim tygodniu siedzialam 3 dni w domu. Kolejny mialam spedzic z dzieciakami caly. Szefa mam wyrozumialego, ale czulam, ze gdybym znow pol tygodnia siedziala w domu, to byloby lekkie przegiecie. Poza tym wrocilismy z malzonkiem do dyskusji nad urlopem, a zeby jechac na urlop, to ja potrzebuje miec jakies resztki dni wolnych, no! Oznajmilam wiec, ze JA do pracy ide. "Szczesliwie", poprzedniego wieczora goraczki dostal M. Postanowil wiec zostac w domu i podkurowac Bi oraz siebie samego. W czwartek juz sie zlitowalam i wzielam kolejny dzien wolny. Na szczescie tego dnia Bi juz nie miala goraczki, wiec w piatek wszyscy wyruszylismy rano w codzienne miejsca przeznaczenia.

A w tym tygodniu lokalne szkoly maja ferie wiosenne, przedszkole Bi jest zamkniete, wiec leniuchujemy w domu. I cale szczescie, bo stwierdzam, ze ten czas naprawde przyda nam sie na porzadne doleczenie. Status na dzis jest taki, ze ja rano chrypie tak, ze ledwie mnie slychac i od czasu do czasu musze sie wysmarkac i porzadnie odkaszlnac. Bi kaszle jak stary palacz, ale coraz rzadziej na szczescie. M. brzmi z kolei niczym gruzlik i jak to mezczyzna, narzeka, ze juz dawno nie byl taki chory. ;) Nik za to, ktory od 3 dni wydawal sie zupelnie zdrowy (znaczy przestal kaszlec), dzis dorobil sie cieknacego kinola. I to tak "ladnie", zoltawo od czasu do czasu. Ech... :/

To tyle z frontu wirusowego. Poza tym musze przyznac, ze pogoda na ferie wiosenne trafila nam sie niczym na zamowienie! Jest po prostu przepieknie! W poniedzialek oraz dzis mielismy ponad 20 stopni! We wtorek i srode bylo chlodniej, ale tez okolo 18 stopni i wystarczyla bluza na wierzch. I slonce, slonko, sloneczko! :) Jutro po poludniu maja niestety przejsc burze, ale temperatura ma nadal byc letnia - 25 stopni, wiec nie narzekam! Nie pisalam ostatnio, ze w tym roku kwiecien naprawde przeplata? Dwa tygonie wczesniej spadl snieg. W poniedzialek zas wyciagnelam bluzki na krotki rekaw!

(Ulubione zajecie ostatnio: grzebanie w ognisku, wzniecajac jak najwieksza chmure pylu...)

(Zwroccie uwage na to polaczenie wzorow oraz kolorow! Matka dala dziecku rajstopy, a ono uparlo sie na ta, konkretna spodnice...)

Probowalam porobic troche w ogrodzie, ale jak narazie wszystko sprzysiega sie przeciwko mnie. Najpierw naszukalam sie kluczyka do szopki. Jeden M. ma przy swoich kluczach, a drugi... No wlasnie, drugi powinien byc w szufladzie w kuchni. I byl, tyle ze wrzucony w woreczek z kupa innych drobiazgow i nie moglam go namierzyc. W dodatku jak juz myslalam, ze go znalazlam, okazalo sie, ze mamy dwa identyczne. Oczywiscie pierwszy musialam znalezc ten niewlasciwy, jakzeby inaczej. ;) A na koniec, kiedy w koncu do szopki sie dostalam, okazalo sie, ze lopata z ostrym koncem ma zlamany trzonek, a zeby cos wykopac plaska przy naszej twardej, kamienistej glebie, trzeba miec sile Herkulesa conajmniej... :/ Udalo mi sie rozdzielic jedna Hoste i nie wiem czy zarowno roslina "macierzysta", jak i sadzonka, przezyja to rozsadzanie. Nie majac bowiem sily zeby wbic lopate raz a dobrze, "dziabalam" nia na wszystkie strony, lamiac przy okazji polowe dopiero co rozwinietych lisci... Pocieszam sie, ze to sa bardzo mocne rosliny i powinny odzyc. Albo bede pierwsza osoba w historii, ktora "zameczyla" Hoste. ;) W kazdym razie przy reszcie zamierzam pracowac paluszkiem - pokazywac M. gdzie ma co wykopac i w ktore miejsce przesadzic. :D Przycielam jednak troche suchych badyli pozostalych po zimie i popielilam chwasty, ktore oczywiscie rosna znacznie szybciej niz moje kwiatki. A niedlugo bede musiala przymusic meza, zeby skopal mi warzywnik, tylko jak tego dokonac? ;)

Co poza tym sie dzialo w ciagu ostatnich 2 tygodni? W poprzedni wtorek pojechalysmy z Bi na kolejne spotkanie przed - zerowkowe. Nie bardzo mialam ochote, bo nadal walczylam z zawrotami glowy, a Bi juz wykazywala pierwsze oznaki, ze ja tez bierze choroba. Ale ze bylo to ostatnie spotkanie grupowe, a Bi wyjatkowo sama sie o nie dopytywala, pojechalysmy. I cale szczescie! Samo spotkanie znow mnie rozczarowalo. Tym razem szkolna specjalistka od matematyki, powtarzala, zeby w domu z dzieckiem jak najwiecej liczyc, sortowac oraz ukladac sekwencje. Nuuuda... Ale! Przed "specem od matmy", krotka przemowe miala dyrektorka i wspomniala w niej, ze rodzice dostali juz maile z linkami do elektronicznych zapisow na spotkania indywidualne w maju. A ja nic nie dostalam! Po spotkaniu podeszlam spytac co i jak. Dowiedzialam sie, zeby zadzwonic nastepnego dnia do biura i sprawdzic czy maja moj poprawny odres mailowy. Zadzwonilam. Niezbyt ochocza we wspolpracy pani, co chwila wzdychajac polecila mi, chociaz nie powinnam tego robic, zebym zarejestrowala Bi na stronie internetowej szkol w naszym miasteczku. Dopytalam czy jest pewna, bo zrobilam to rok temu, przed przedszkolem, a na stronie jest jak byk napisane, ze rejestracja jest dla uczniow nowych w systemie. Tak tak, ona wie, nie powinnam tego robic, ale tylko w ten sposob bede otrzymywac wszystkie maile w sprawie rejestracji do zerowki. Ok, zarejstrowalam. W ciagu kilku godzin zaczela splywac na moja skrzynke cala zalegla korespondencja. Zeby bylo smieszniej, zaraz w pierwszym mailu, pogrubionym drukiem, napisane bylo, zeby rodzice dzieci uczeszczajacych do naszego miasteczkowego przedszkola NIE rejestrowali ich ponownie na stronie! ;) Balagan maja niemozliwy!!! Najwazniejsze jednak, ze dostalam w koncu linka do zapisow na indywidualna rejestracje. Odbedzie sie ona na poczatku maja i bedzie sie skladac ze spotkan z dyrektorka oraz szkolna pielegniarka, gdzie sprawdzane beda wszystkie dokumenty dziecka, a w tym czasie przyszly zerowkowicz bedzie "maglowany" przez dwie nauczycielki. Celem jest sprawdzenie co dziecko umie i na jakim jest poziomie, zeby przydzielic je do odpowiedniej klasy.

W zeszla sobote zas bylysmy z Bi na kolejnym przyjeciu urodzinowym. Stalo ono pod znakiem zapytania, bowiem nie bylam pewna czy Starsza wydobrzeje. Nawet w dzien imprezy nadal mialam watpliwosci, ale Bi odliczala dni caly tydzien i blagala zeby mogla pojsc, wiec uleglam. Szkoda mi jej bylo, bo chociaz ewidentnie swietnie sie bawila, to nadal byla lekko oslabiona po chorobie.

 (Niemal cala klasa przedszkolna Bi :D)

Przyjecie odbylo sie w miejscu zabaw z ogromnymi dmuchancami, a Bi co chwilka przerywala skakanie zeby usiasc kolo mnie na laweczce i odpoczac. Zupelnie jak nie moje niewyzyte dziecko... Koniec koncow wyszla jednak zadowolona i to najwazniejsze.

Tymczasem w tym tygodniu odbebniam ferie i "pracuje" z domu. Moj szef byl na tyle wspanialomyslny, ze zgodzil sie, zebym wziela kilka dokumentow i sprawdzila je w domu i w ten sposob zaoszczedzila dni wolnych. Idzie mi to jak po grudzie, bo skupic moge sie tylko podczas potworkowej drzemki oraz wieczorem, kiedy juz pojda spac. Ale moze "skasuje" sobie 2 dni urlopowe, zamiast 5. Zawsze to cos, szczegolnie, ze...

Zarezerwowalismy wakacje! Temat tegorocznego urlopu wracal, po czym znikal juz od jakiegos miesiaca. Poniewaz za rok naprawde chcemy poleciec do Polski, a na taki wyjazd spokojnie pojdzie kilka tysiakow, wiec bylam sklonna odpuscic sobie wakacje w tym roku. Szczegolnie, ze tyle dni urlopu idzie mi na te nieszczesne dni wolne od przedszkola, ze wychodze praktycznie na zero... A u mnie w pracy, urlop nie resetuje sie od nowego roku, czyli nagle od stycznia nie bede znow miala wolnych 4 tygodni, tylko co miesiac doliczaja mi 2.5 dnia. Przy ciaglych swietach i feriach przedszkolnych, uskladanie sobie 3 wolnych tygodni na wyjazd do Polski, bedzie niezlym wyzwaniem... Ale M. sie uparl, a wiadomo, odpoczynek fajna rzecz, wiec uleglam. ;)

Jedziemy na tydzien, a wyjazd laczymy z dlugim weekendem, wiec wezme na niego 4 dni wolne, zamiast 5. :) Moj malzonek ma jedna, fatalna wade. Nie lubi wracac w miejsce, ktore juz zna. Tym razem poszedl na calosc i nie chce wracac do Poludniowej Karoliny, nawet w zupelnie inna miejscowosc! :/ W koncu machnelam reka na jego fanaberie i zostawilam mu wolna reke. Iiii... nie wiem czy to nie byl blad. Zeby zaoszczedzic kasiory znow jedziemy autem, natomiast moj malzonek postanowil zjechac tym razem az w gorne rejony Florydy! Wychodzi nam 17 godzin jazdy!!! Ostatnie 14 byly nielatwe, szczegolnie droga powrotna, wiec M. okazuje sie byc niepoprawnym optymista, ale coz... Jak znam zycie, nie da mi nawet na moment zasiasc za kolkiem, wiec skoro sam chce tyle godzin sie meczyc, jego wola. ;) A poza tym wakacje beda wygladac kropka w kropke jak rok temu. Hotel z basenem, przy samej plazy. Na terenie kurortu nie ma co prawda placu zabaw, ale za to bedziemy zaraz przy centrum miasteczka z wieloma atrakcjami dla dzieciakow. Mysle, ze moze odpuscimy sobie na te kilka dni drzemke i dla odmiany troche pojezdzimy i poogladamy. :)

A oprocz "pracy" z domu i porzadkow w ogrodzie, namietnie w tym tygodniu pieke. Tutaj ciacho bananowe, ktore posmakowalo Nikowi (matka sie wzruszyla, bo to rzadkosc...) i zniklo w jeden dzien!


 I to tyle z dzisiejszej relacji. Ide "popracowac", zeby szef krzywo nie patrzyl w poniedzialek. ;)

piątek, 8 kwietnia 2016

Kwiecien - plecien i wiosenna grypa

Melduje sie w kwietniu! Dzis juz 8, a ja dopiero pisze. Powod na szczescie jest prozaiczny - praca, praca, praca... I chociaz zazwyczaj wlasnie z biura do Was pisuje, to tym razem natlok pilnych obowiazkow sprawil, ze wysiadlam z wagonika zwanego blogiem. Przynajmniej czesciowo. Ale nic to, co sie odwlecze, to nie uciecze, a w przeciagu ostatnich 2 tygodni, poza pogoda, nie zdarzylo sie zbyt wielu rzeczy wartych zapisania.

Wlasciwie to zdarzyla sie (poza ta wspomniana pogoda) jedna, wazna rzecz. Dokladnie 1 kwietnia i nie jest to Prima Aprilisowy zart, M. zabral starsze z naszych dzieci do dentysty. Zaraz, wroc. Konkretnie to oboje Bi tam zabralismy, bo tata wymawial sie, ze nie wie gdzie to jest i co jak w polowie zabiegu corka zacznie nawolywac mame, itp. Ogolnie szukal wymowek i za Chiny Ludowe nie wiem na co ja mu tam bylam potrzebna, poza zwyklym komfortem psychicznym. No ale wzielam pol dnia wolnego, posiedzialam pol godziny w dentystycznej poczekalni i okazalo sie, ze do niczego nie bylam Bi potrzebna, oprocz tego, ze po wszystkim, zaryczana i usmarkana, wystrzelila z gabinetu jak z procy prosto w moje ramiona. ;)

Za to, tam-ta-ra-ram! Obecnosc taty sprawila cud, na ktory liczylismy i Bi dala sobie zreperowac zeba! Ufff... Kolejna - ostatnia dziurka do zaplombowania za dwa tygodnie i koniec (tylko na jakis czas zapewne, niestety...)! Bi stanowczo oswiadczyla, ze tym razem idzie z mama, ale nie ma glupich. Tata tez jedzie, zeby w razie czego utemperowac histeryczna corcie. ;) Chociaz powiedzial mi, ze jedyne co zrobil to postraszyl Bi, ze wyjdzie z gabinetu i zostawi ja tam sama. Pomoglo jak widac. A M. przyznal po wyjciu, ze caly byl mokry od potu. ;) Ja zas uwazam, ze to dla niego dobre doswiadczenie, podobnie jak zostanie z dziecmi samemu w domu. Jakos tak zawsze wypada, ze to ja zostaje z dziecmi jak sa chore lub przedszkole jest zamkniete, ja jezdze z nimi po lekarzach i dentystach, ja biore udzial w spotkaniach, wywiadowkach, itd. Rozumiem zem matka, poza tym mam wiecej urlopu, ale czasem mierzi mnie z lekka, ze zawsze to ja, ja, ja... Niech tata tez raz posmakuje "wychowania" wlasnego potomstwa. :D

Ale dentysta swoja droga, a kwiecien przywital nas bardzo klasycznie, jesli o pogode chodzi. W ostatni dzien marca i pierwszy kwietnia, mielismy ponad 20 stopni! Juz ozdobna wisnia zasadzona przed budynkiem w pracy zaczela wygladac tak:






Przypominam, letnia pogoda byla w czwartek i piatek. Natomiast niedzielny poranek przywital nas tak:




Nie do uwierzenia! Wiem ze "bo przeplata, troche zimy, troche lata", ale wolalabym zeby ta kwestia pozostala tylko dziecieca rymowanka, no. :/ W kazdym razie moje dzieci byly wniebowziete. Nie nacieszyly sie biedactwa zima w tym roku... Ja zas pogratulowalam sobie choc raz, prokrastynacji. Zbieraaalam sie, zeby wyprac i schowac zimowe rzeczy i zbieraaalam i zebrac sie nie moglam. I prosze, jeszcze sie przydaly! :D Potworki nie mogly sie doczekac zeby wrocic z kosciola, ubrac ocieplane spodnie i ruszyc do zabawy.





Mnie zas zal bylo moich biednych bzow, ktore wlasnie rozwinely pierwsze malenkie listki i zalazki kwiatow i je przysypalo.


W niedziele jednak w sumie napadalo tego sniegu tyle, co kotek naplakal, a po poludniu, w mocnym, wiosennym sloncu, prawie caly stopnial. Moje hiacynty tez odtajaly.



Nie na dlugo. W nocy przyszedl bowiem kolejny front, tym razem jeszcze zimniejszy i przyniosl kolejna fale sniegu. Rano jeszcze nie wygladalo to tak zle, chociaz szkoly poopozniali o 2 godziny. I tu sie pomylili, bo majac porownanie jak wygladaly drogi rano, a jak po poludniu stwierdzam, ze powinni byli raczej pozamykac szkoly wczesniej. Rano przejechalam z domu do opiekunki, do przedszkola, do pracy bez najmniejszego problemu. Potem, poznym rankiem zaczelo naprawde sypac, ale sadzilam ze przy temperaturze okolo zera oraz drogowcach pracujacych caly dzien, po poludniu bedzie w porzadku. Dawno sie tak nie pomylilam... Tu zdjecie zrobione parkingowi pod praca, kiedy sniezyca dopiero zaczynala sie rozkrecac. Parking jeszcze "czarny". Ale juz 3 godziny pozniej byl bielusienki. Tylko, ze wtedy mialam pelno w gaciach i nie w glowie byly mi zdjecia. ;)


Drogowcy zas kompletnie odpuscili sobie odsniezanie w srodku dnia... Z reka na sercu stwierdzam, ze droga powrotna w poniedzialek byla dla mnie najgorsza tej "zimy"! A, o ironio, teoretycznie mamy juz wiosne! Po czesci zapewne dlatego, ze podczas poprzednich sniezyc przedszkole bylo nieczynne i siedzialam z dziecmi w domu. ;)

Najlepsze bylo to, ze ja prowadzilam z dusza na ramieniu, drogi sliskie, godziny szczytu wiec aut jak "mrowkow", skupiam sie, zeby komus w dupke nie przywalic, a Potwory z tylnego siedzenia cala droge mi jecza, ze dlaczego tak wolno jade, a kiedy bedziemy w domu, a w ogole to im sie nudzi i czy jak juz do tego domu dojedziemy, to bedziemy lepic balwana? Mieli szczescie, ze bylam zbyt skupiona na jezdzie, zeby ich uwaznie sluchac, inaczej zgarneliby niezly ochrzan. ;)

Szczesliwie do domu dojechalismy bez wypadku i... nie balwana nie lepilismy, ale Potworki z radoscia wdzialy zimowe ubranka i znow rzucily sie na podboj zimowej scenerii. ;)







I jak widac, moje trzecie, czworonozne "dziecko" tez mialo radoche. Taka, ze nie dalo jej sie zlapac na zadnym "statycznym" ujeciu. ;)

I czy ktos uwierzy, patrzac na te zdjecia, ze zostaly zrobione w kwietniu?! Toz to styczen jak sie patrzy! ;) Ale na dowod mam to:





Moje biedne kwiatki... Biedne, bo o ile przetrwaly bez problemu zasypanie i odtajanie w niedziele oraz kolejne przysypanie sniegiem w poniedzialek, o tyle bycia zawalonymi kupa sniegu podczas odsniezania, juz nie przetrwaly. Zostaly z nich nedzne, rozplaszczone na ziemi kikuty. :(

I to wlasciwie tyle z anomalii pogodowych. Wiosna, mokra i paskudna oraz nadal chlodna, wrocila wlasciwie dopiero wczoraj. Wczesniej, w nocy temperatury spadaly do -6 stopni, a w dzien dochodzily raptem do +2. Brrr...

Za to we wtorkowy wieczor odwiedzila nas nieproszona, tytulowa grypa. :( Albo jakis wirus bardzo grype przypominajacy. Odebralam od opiekunki wesolego, energicznego syna, ktory to w miare jak mijal wieczor robil sie coraz bardziej "mialczacy". Na poczatku wygladalo to jak wymyslanie i normalne u niego wymuszanie, nawet zostal ofukniety, ze ma przestac jeczec o nic. ;) Az ktores z nas dotknelo mu glowy i stwierdzilo, ze cos ona podejrzanie ciepla. Termometr w ruch i bingo! 38.6. W ten sposob, chcac czy nie, bujam sie w domu z dwojka szalonych dzieci w wieku przedszkolnym, bo Bi rzecz jasna oznajmila, ze tez chce zostac w domu, mimo, ze jej akurat nic nie dolega poza malym katarkiem.

A goraczka Nika okazala sie mocno upierdliwa, bo srodki na zbicie temperatury zbijaly ja tylko do stanu podgoraczkowego i ani kreseczki nizej... W srodowy wieczor, nie mogac patrzec jak mi sie dziecko meczy, podalam mu w akcie desperacji dwa rozne srodki (spokojnie, mozna je laczyc, pytalam kiedys pediatre) i dopiero to podzialalo. Oczywiscie, jak to bywa, nawet zbicie do stanu podgoraczkowego wystarczalo Kokusiowi, zeby szalec jak kazde zdrowe dziecko. ;)

I tak bimbam juz trzeci dzien. Bardzo mi to wolne nie na reke, bo moje urlopowe dni topnieja jak wiosenne sniegi (co za akuratny opis w swietle ostatniej pogody :D), a za tydzien Bi ma ferie wiosenne i czeka mnie znow tydzien siedzenia w domu... Dzis rano Nik juz w koncu mial normalna temperature i moze i bym zaryzykowala oddanie go do opiekunki, tyle, ze wczoraj po poludniu zaczelo lamac w kosciach mnie, a wieczorem dostalam goraczki. Cudnie! Nie ma to jak pielegnowac w chorobie dzieci, a potem sie od nich zarazic! :/

M. dzwonil z pracy, ze tez cos podejrzanie boli go glowa, wiec nie wiadomo czy i jego nie lapie. I tylko Bi jest wzglednie zdrowa, ale ona byla szczepiona przeciw grypie. Stad moje skojarzenie, ze moze to TO... A zeby bylo jeszcze weselej, to dzis rano, w pakiecie z grypa, dostalam okres. Zyc nie umierac. ;)

Pozostaje tylko miec nadzieje, ze przez weekend wszyscy dojdziemy do siebie, bo przed nami najintensywniejszy okres kwietnia. We wtorek kolejne spotkanie w sprawie zerowki. W sobote matka do dentysty na przeglad, a po poludniu z Bi na przyjecie urodzinowe przedszkolnej kolezanki. W kolejny piatek do dentysty znow Bi, a w miedzy czasie tydzien ferii. A za 3 tygodnie festyn z "Tomkiem i Przyjaciolmi". O drobnych sprawach jak czas na tabletki na robaki oraz srodek na kleszcze dla psa oraz wcisniecie gdzies fryzjera dla matki, bo zarosla niczym lew, nawet nie ma co wspominac. ;)

Milego weekendu!