Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

wtorek, 24 kwietnia 2018

Odliczamy do maja

Nadszedl ostatni tydzien kwietnia. W przyszlym tygodniu w Polsce majowka i to jaka! Kto moze, bierze pewnie caly tydzien wolny! :D

U nas majowki nie ma, a raczej jest ale dopiero na samiutki koniec miesiaca (i tylko 3 dniu, buuu!). Czekam wiec na ten maj w sumie bez wiekszego powodu. Ot tak, po prostu. W koncu to piekny miesiac, taki "umajony" (:D), kwiaty, drzewa kwitna, jest cieplej... Oznacza on tez urodziny Bi (juz za tydzien bede miec w domu 7-latke, szok!) oraz dzien matki. W szkole Potworkow odbedzie sie swietowanie wiosny - May Day (to chyba glownie brytyjska tradycja?) i kazdy rocznik bedzie mial swoj wystep (oprocz tego w szkole jest zbiorka zywnosci dla najubozszych, a Bi ma na poczatku miesiaca wycieczke do teatru. Nie mowiac juz o tym, ze w skrzynce mailowej czeka na mnie ankieta do wypelnienia oraz formularze do okreslenia, w klasach o jakich standardach oraz atmosferze Potworki beda sie dobrze czuly). Bedzie sie sporo dzialo, a oprocz tego mam nadzieje, ze po prostu w koncu przeniesiemy spora czesc zycia na swieze powietrze i pouzywamy spacerow oraz rowerow. Kwiecien nie byl dla nas pogodowo laskawy. Zima nadrabiala zaleglosci i bylo zimno, sniezno i po prostu nieprzyjemnie. Patrze na zdjecia z Polski, lub przez Skype'a na zakopianskie widoki tesciow i Stary Kraj jest juz zielony i pokryty kwieciem. W porownaniu z nim, jestesmy jakies 2-3 tygodnie do tylu. Wiekszosc drzew dopiero ma paki, tylko niektore pokryly sie delikatna, zielona mgielka. Kwitna tylko te najwczesniejsze. Gdzieniegdzie widac nadal krokusy, hiacynty i zonkile dopiero rozkwitaja, a tulipany maja tylko liscie. Nadal jest glownie szaro - brazowo mimo, ze slonce przygrzewa juz dosc mocno.

A poza przyroda, co dzieje sie u nas jeszcze w kwietniu?

Udalo mi sie przekonac Kokusia do lekcji plywania! To taki moj maly sukcesik... Plywanie to wg. mnie wazna umiejetnosc, szczegolnie tutaj, gdzie lata sa gorace i przy niemal kazdym domu basen, a dodatkowo lubimy spedzac czas nad woda. Nie mowiac juz o tym, ze dobre jest ono na wszystkie miesnie, a w szczegolnosci plecow. Nik zas, mam wrazenie, ze ma zla posture. Moze taka jego uroda, ale porownuje go z Bi, ktora jest prosta jak struna i Mlodszy ma jakby przygiete do przodu ramionka. Oczywiscie tutaj opieka zdrowotna jest olewatorska i choc pediatra przy kazdym bilansie oglada kregoslup Kokusia, to nigdy nie znalazla nic niepokojacego. Moze wiec to ja sie czepiam? W kazdym razie Nik ma niestety po kim odziedziczyc skolioze. Ja oraz moja siostra mamy skrzywienia kregoslupa. Moj tata wyraznie sie garbi. Babcia od strony taty, pod koniec zycia miala juz wyraznego garba przywolujacego na mysl dzwonnika z Notre Dame... A ze Nik to taka mini kopia mnie, wcale sie nie zdziwie, jesli i on bedzie mial problemy z kregoslupem. :/ Plywanie jest wiec dla niego bardzo wskazane.

Jak mi sie udalo dokonac tego cudu, skoro jeszcze dwa tygodnie temu Nik zapieral sie rekoma i nogami?
Po prostu, instynkt mi podpowiadal, ze trauma z jesieni moze miec cos wspolnego z tym, ze w grupie, do ktorej trafil, nie bylo innych dzieci. Dorosly by sie ucieszyl, ze "hehe, mam lekcje prywatne, w cenie grupowych". ;) Ale nie dzieciak. Dzieci mysla inaczej i z jakiegos powodu Nikowi zupelnie lekcja "prywatna" nie podpasowala. Przynajmniej tak mi sie wydawalo, pamietajac z zeszlej wiosny, jak Nik w grupie z dwiema dziewczynkami, wyglupial sie i zasmiewal do rozpuku. Zdecydowanie jest on stworzeniem towarzyskim. ;)

Idac tym tropem, kiedy Bi miala swoja pierwsza lekcje, podpytalam instruktorow, ile dzieci maja obecnie na poziomie 1. Okazalo sie, ze czworke. Dobra nasza! ;) Wyslalam maila do koordynatorki zajec na basenie z pytaniem, czy przyjeliby dziecko juz po rozpoczeciu sesji. Przyjeliby. Ok, pozostalo "urobic" Kokusia.
Ktoregos wieczora kilka dni pozniej, wspomnialam mu wiec, ze gdyby chcial jednak zapisac sie na lekcje plywania, to bedzie mial w grupie kilkoro dzieci. Zgodnie z moimi przewidywaniami, Nik zastrzygl uszami: "A sa tam jacys chlopcy?".
No kuzwa! Dopytalam czy sa dzieci, nie przyszlo mi do glowy, ze tu plec ma niestety znaczenie! Mialam jednak nadzieje, ze na czworo dzieci trafi sie choc jeden przedstawiciel plci meskiej. ;)
Juz od czwartku wspominalam Kokusiowi niby od niechcenia, ze jesli chce to mozemy pojechac na basen i sprawdzic czy jacys chlopcy sa w "jego" grupie. Z Nikiem jest tak, ze gdybym naciskala, zaparlby sie na amen. Ale pozostawiony z wolnym wyborem, czesto w koncu sam dochodzi do oczekiwanych przeze mnie wnioskow. Tak bylo ze sprawdzeniem basenu. Pierwsza reakcja: "Nie!". Nie i koniec. Pod wieczor nie byl jednak juz pewien. W piatek juz gotow byl sprobowac, zastrzegajac jedynie, ze on tylko chce sprawdzic i zebym go absolutnie nie zapisywala od razu. Ale na pytanie, czy jesli w grupie bedzie jakis chlopiec, to pojdzie poplywac, stwierdzil, ze tak.
Bylismy na dobrej drodze. :)
Nadeszla sobota rano. I tu na poczatku zonk, bo Kokusiowi sie odwidzialo i stwierdzil, ze pojechac na rekonesans - tak, ale plywac - absolutnie nie. :/ Juz mialam sobie odpuscic, bo nie chcialo mi sie tracic nerwow oraz czasu, ale stwierdzilam, ze co mi zalezy. I tak juz wczesniej wstalam... Bez wiekszych nadziei zapakowalam wiec kapielowki oraz recznik Nika i pojechalismy.
Jest! Jeden chlopiec! Jeden jedyny rodzynek, ale jest! :D Co na to Kokus? Nie, on jednak nie chce plywac...
Myslalam, ze go tam udusze!
Siedze i przekonuje: a moze sprobuj, zobacz jak fajnie! Dzieci sie smieja, chlapia, wyglupiaja!
Na basenie goraco i duszno jak w dzungli, pot mi splywa po doopie, ale ten nie i nie, ale widze ze patrzy na dzieciaki w wodzie z usmiechem z serii "tak bym chcial, ale sie boje". Minelo dobre 10 minut (a lekcje sa polgodzinne!) i juz mialam dac sobie spokoj, kiedy Nik nagle stwierdzil, ze jednak chce!
Bieg do auta po jego rzeczy, bieg do przebieralni, bieg znow na basen i... sukces! Nik cala lekcje spedzil z usmiechem od ucha do ucha i oswiadczyl, ze jednak chce na plywanie chodzic! :D

Po lekcji, na rozgrzanie - jacuzzi :)

I trzymajcie kciuki, zeby do soboty mu sie nie odmienilo... ;)

Bi na szczescie zadnej zachety nie potrzebuje. Sama pruje na basen, poganiajac mnie jeszcze po drodze. ;)

Ta rozowa plama w wodzie to Bi. ;) Czepek tym razem nie zdal sie na nic, bo jakos zle go jej nalozylam, podniosl sie do gory i w rezultacie, cale wlosy miala mokre :/

Niestety, po zimie wyraznie brak jej kondycji. Widzialam ze w polowie basenu juz lekko wymiekala... Kilka razy az na wpol zerwalam sie z krzesla, bo Bi poplynela sporo do przodu, po czym widzialam, ze brakuje jej sil i probuje doplynac do brzegu. A instruktorka zajeta duzo wolniejszym, nowym chlopcem, ktory plywa z gabkami i nawet nie chce mu sie machac za bardzo nogami. Nie wiem jak to dziecko dostalo sie na poziom 3... :/ W kazdym razie, na szczescie zawsze Bi jakos do tego brzegu doplywala. ;)

Niestety, w tym tygodniu Bi chyba czeka przerwa od basenu, bowiem sie pochorowala... :/ W poniedzialek rano otrzymalam dwa telefony ze szkoly. Pierwszy, ze Bi przyszla do pielegniarki, narzekajac, ze czuje sie "dziwnie". :D Nie ma kataru, ani nie boli ja gardlo, tylko to "dziwne" samopoczucie. ;) Okazalo sie, ze ma stan podgoraczkowy - 37.5. Wedlug tutejszych regulaminow, to nie jest jeszcze goraczka i pielegniarka poinformowala mnie, zeby po prostu miec na nia oko. ;) Niestety, pol godziny pozniej otrzymalam telefon, ze Starsza wrocila do gabinetu, bo poczula sie gorzej. Tym razem miala juz 37.8. Ledwie trzy kreski wyzej, ale dla pielegniarki to jest juz goraczka i polecono mi, ze ktos musi po nia przyjechac. Po konsultacji z M. i przeliczeniu urlopowych dni, padlo na mnie. ;)

I tak spedzilam polowe poniedzialku. Bi, po zbiciu goraczki nie miescila sie w skorze. Apetyt tez jej dopisywal i juz zaczelam sie zastanawiac czy to nie jakas pomylka, ale na wieczor temperatura znow podniosla sie do 38, Bi zaczela narzekac, ze jest zmeczona i jej zimno, nie dokonczyla nawet wieczornej miseczki owocow (ktore uwielbia) i poszla spac wczesniej od Kokusia. Poza tym miala wyraznie przytkany nos i od czasu do czasu sobie odkaszlnela. We wtorek (dzis) znow wiec zostalam z nia w domu. Na szczescie goraczka juz nie wrocila, Bi wyraznie lepiej sie oddycha, a kaszel praktycznie ustal. Kie licho? :O
W kazdym razie jutro do szkoly juz idzie, bo kiedy jest zdrowa, z nudow po prostu odbija jej palma i jest zwyczajnie nieznosna. ;)

Tymczasem mialam wrzucic zdjecia koncowego urzadzenia pokoi Potworkow i nie zdazylam. M. zdecydowal sie bowiem zaczac wymiane podlogi w naszej sypialni, a to oznacza, ze chwilowo spimy w pokoju Kokusia, a dzieciaki zamieszkaly razem. ;)

Burdello na kolkach, ale przynajmniej teraz wiemy, ze na upartego, pokoje Potworkow pomieszcza dwoje dzieci. ;)

To tez troche taka proba generalna aranzacji noclegowej przed przylotem tesciow. To juz tylko 1.5 miesiaca, ojej!

Wymiana podlogi okazala sie wcale nie takim prostym procesem. M. rozwalil chyba wszystkie paluchy, a w jednym omal nie obcial nozykiem calego opuszka. :O Poza tym "polamany" jest od pozycji na kleczkach, ma parszywy humor i narzeka na caly swiat.

Stan z soboty

Ale robota szybko posuwala sie do przodu i dzis wlasnie M. skonczyl. W sumie zajelo mu to jeden dzien i dwa popoludnia. Niezle!

Tak wygladalo to w poniedzialek. Teraz podloga lezy juz w calym pokoju

Mam cichutka nadzieje, ze jutro M. zlozy lozko i poprzenosimy meble z powrotem. Potem zostanie juz zawieszenie obrazkow i bede mogla cieszyc sie moja sypialnia. Przynajmniej do przylotu tesciow... ;)

Tymczasem w niedziele, korzystajac z pieknej pogody, M. zrobil sobie krotka przerwe i wzielismy nasza piese na jej pierwsza przechadzke po sasiedztwie. A na koncu ulicy prostopadlej do naszej, znalezlismy taka tabliczke:

:D

Zeby byla jasnosc, zadnych kurczakow, ani nawet kurnika nie namierzylam. ;)

Dzis zas, korzystajac z tego, ze bylam w domu, wzielam sie za pieczenie. I musze napisac, ze uwielbiam moja kuchnie! No, moze szafki to nie do konca, ale jej rozmiar na pewno! ;) W starym domu, kiedy ustawilam na blacie mikser, praktycznie nie bylo juz naokolo miejsca. Potworki dostawialy krzesla, a ja z trudem sie miedzy nich wciskalam, zeby cos dorzucic do michy. A tutaj, prosze:

Pomocnicy, czy raczej przeszkadzacze :D

Mikser stoi, Potworki siedza obok, a dookola jeszcze kupa przestrzeni. A to tylko czesc blatu w kuchni!

A co pieklam?
A probny torcik na urodziny Bi. ;)


Torcik Oreo, choc lepiej pasuje "torcik Z Oreo, bo oprocz dekoracji na wierzchu, nie zawiera tych ciastek wcale ;)

Wybaczcie ten niechlujny wyglad tortu. Nie dosc, ze marna ze mnie dekoratorka, to jeszcze ten pieklam na sprobowanie. Jesli bedzie smaczny, upieke go ponownie juz na urodziny Bi. Jesli wyjdzie paskudny, zamowie inny w cukierni. :D
Potworki sa wielkimi fanami ciasteczek Oreo, stad taki tort, a nie inny. Osobiscie uwazam, ze to najgorsze markizy na swiecie i siegam po nie tylko jesli jestem juz bardzo zdesperowana. Wroc. Wlasciwie niemal wcale po nie nie siegam. Zjadlam moze 2-3 sztuki w zyciu. ;) Poniewaz jednak tort ma byc na urodziny Starszej, a nie moje, a trafilam w sieci na bardzo prosty przepis, postanowilam sprobowac. Zawsze moge zdjac ciastko z wierzchu, oddac Potworkom i pozrec reszte. ;)

I tym slodkim akcentem, sie zegnam! Do przeczytania (raczej) w maju!

czwartek, 19 kwietnia 2018

Po wiosnie ani widu, ani slychu :(

Jak w tytule. Wiosna o nas zapomniala. Kwiatki kwitna, na drzewach rosna listki, ale nie mam pojecia jak to wszystko daje rade, skoro temperatury w nocy nadal sa okolo 0, a w dzien, nawet jesli wydaje sie byc w miare cieplo, np. 8 stopni, to jest pochmurno i wieje lodowaty wicher. Albo mzy.

A piatek i sobota byly takie piekne...

W zasadzie co do piatku, w polowie dnia tez stracilam nadzieje. Zapowiadano bowiem 20 stopni i slonce, ale kiedy wyjrzalam w poludnie przez okno, okazalo sie, ze nie tylko jest ledwie 15 stopni, ale jeszcze kropi! :/

Nie mialam jednak czasu zastanawiac sie nad pogoda, bowiem z racji, ze Potworki mialy ferie wiosenne, wstalam dosc pozno. Zanim zwleklam sie z lozka, zjedlismy sniadanie, uprzatnelam poranny balagan, doprowadzilam sie do jako-takiego stanu i zaparzylam kawe, zrobila sie 11. Na popoludnie zas zaproszony byl moj znajomy z synkiem, zeby dzieciaki mogly sie razem pobawic. Smazylam wiec nalesniki na obiad, jednoczesnie piekac ciasteczka dyniowe zeby miec czym poczestowac gosci. ;)

To dopiero poczatek pysznosci :)

Znalazlam na dnie zamrazarnika pojemniki z cennym musem dyniowym. Cennym, poniewaz nie bede miala okazji przygotowac i zamrozic kolejnej porcji, az do jesieni. Kiedy wobec tego okazalo sie, ze musu mam prawie dwa razy tyle ile potrzeba mi do przepisu, decyzja mogla byc tylko jedna - robie z podwojnej porcji (przeciez nie wyrzuce takiego skarbu)! ;) Coz... Ciastka podczas pieczenia sporo rosna, nie miesci sie ich wiec zbyt wiele na blaszce, do tego podwojna porcja i w rezultacie pieklam i pieklam... i pieklam... ;)
Okazalo sie jednak, ze dobrze ze wyszlo sporo wiecej, bowiem ciasteczka, z powodu dodatku korzennych przypraw, smakuja troche "piernikowo", a ze Nik jest ogromnym amatorem pierniczkow, przyssal sie do ciastek dyniowych jak mala pijawka (albo ciastkawka :D) i z trudem oderwalam go od nich tlumaczac, ze po wyjsciu gosci bedzie mogl wcinac az sie porzyga (no, moze az tak dosadnie sie nie wyrazilam...). ;)

A wczesnym popoludniem pogoda sprawila nam mila niespodzianke, wyszlo slonko i nagle zrobilo sie to obiecane 20 stopni. :) Znajomy przyjechal, pogadalismy, posmialismy sie, wypilismy po dwie kawy, a dzieciaki szalaly jakby miesiac na dworze nie byly. Oczywiscie jak to bywa z trojka, czyli nie do pary, co chwila wybuchal jakis konflikt. Najpierw chlopaki skumali sie przy autach i Bi przyszla niepocieszona, ze nie chca sie z nia bawic. ;) Po chwili jednak Nik dorwal swoj ukochany rower i maly T. wraz z Bi zalozyli druzyne przeciwko niemu. Nie mamy trzeciego roweru, a ten Starszej okazal sie dla T. troche za duzy, wiec Bi po kolezensku tez nie jezdzila. Za to Nik uparcie krazyl wokol nich na swoim, co wyraznie pozostala dwojke draznilo. Skonczylo sie tym, ze T. zadrapal kijkiem policzek Nika (chce wierzyc, ze niechcacy), Kokus sie poplakal i przez chwile bylo niezbyt przyjemnie. Ale juz za moment cala trojka zgodnie wspinala sie na glazy przed domem. ;)

Sobota za to byla prze-cud-na! Pelne slonce, odczuwalne ponad 20 stopni. Wreszcie! Wiosna!

Wczesnym popludniem pojechalismy zrobic rekonesans na najblizszym placu zabaw, ktory wyczailam w necie.

Szczescie az bije od Bi ;)

Plac polozony w parku, rzeczywiscie bliziutko - jakies 5 minut autem, niezle wyposazony, ale... opustoszaly! Sobota po poludniu, piekna pogoda, a na placu ani jednego dziecka! Szok!

Caly plac dla nich!

Okazalo sie tez, ze park ma basen na swiezym powietrzu. Dobrze wiedziec, na wypadek gdyby lato okazalo sie tak upalne jak to dwa lata temu, kiedy jezdzilismy schlodzic sie w wodzie przynajmniej dwa razy w tygodniu. Trzeba bedzie tylko sprawdzic czy bedzie tu w miare czysto. Narazie z dna duzego basenu pompowany jest szlam. ;) Szkoda tylko, ze park formalnie nalezy juz do innego miasteczka, wiec znow bedziemy musieli placic za wstep wiecej, jako nie-rezydenci. A nasze miasto nie ma publicznego basenu! :/ Wszystkie naleza do jakiegos klubu, gdzie trzeba wykupic czlonkowstwo. A na to szkoda mi pieniedzy, skoro nie wiem, jakie trafi sie lato. Moze byc chlodne i deszczowe jak rok temu i na basen pojade raz. Po co w takim razie bulic? :/

Niestety, w sobote pod wieczor, wiosna sie skonczyla... :( W ciagu godziny temperatura spadla o 10 stopni i kiedy w samej bluzeczce wyszlam z polskiego sklepu, do ktorego pojechalismy na zakupy, szczekalam juz zebami z zimna. W niedziele slupek rteci nie przekroczyl 3 stopni i w dodatku mzylo. Wieczorem mzawka przeszla w mokry snieg, a nad ranem znow w deszcz. Ten nie zdolal niestety zmyc 4-centymetrowej warstwy sniegu z mojego auta... :/

Poniedzialek rano. Fota strzelona przez okno, dlatego jakosc taka jaka jest...

Czekam na kolejny tydzien, kiedy temperatura ma sie w koncu utrzymac okolo 16-17 stopni. Moze wreszcie zaczniemy regularny ruch na swiezym powietrzu? Moze i ja wyciagne rower? Moze w koncu zabiore Maye na spacer? Po niemal 2 miesiacach, znalezlismy bowiem w koncu jej smycz i obroze! :D Smiejcie sie ile chcecie, ale za cholere nie moglismy sie ich dokopac. Pamietalam mgliscie, ze wrzucalam ja do jakiejs torby, razem z kupa innych dupereli. I potem za cholere nie moglam jej znalezc! Juz planowalam kupic nowe, chociaz nie dawalo mi spokoju, ze gdzies przeciez musza byc! ;) W koncu M. sprzatajac garaz, oproznil ostatnie pudla. W jednym z nich znajdowala sie siatka z zupelnie przypadkowymi przedmiotami: gasnica (!), rekawicami narciarskimi, wielka kempingowa zapalniczka, etc. A miedzy nimi - obroza i smycz siersciucha! :D Mozemy wiec zaczac "wyprowadzanie", bo przez niemal dwa miesiace psina ograniczona byla do wlasnego ogrodu.


W zeszla sobote rano, odbyla sie pierwsza lekcja plywania Bi po dluzszej przerwie. Ze starszej jest urodzona foka czy inna uchatka, bo az piszczala ze szczescia jadac na basen.

Bi szykuje sie do skoku

A po 40 minutach plywania, strzelila focha, ze ona chce jeszcze. Kiedy oznajmilam, ze to na ten dzien koniec i ze JA jade do domu, obrazona stwierdzila, ze ona zostaje! "I co bedziesz tu sama robic?". "Plywac!"
Taaa... chwile mi zajelo przekonanie jej, ze nikt nie bedzie jej tam pilnowac i pora wracac...


Pokoje dzieci mam juz praktycznie skonczone. Dzis M., w przyplywie natchnienia czy tam checi, zawiesil pare ostatnich obrazkow. ;) Porobie zdjecia efektu ostatecznego, tylko musze nieco ogarnac burdel w Potworkowych krolestwach. ;)
Przyszly tez obrazy na sciane w naszej sypialni oraz kacika jadalnego w kuchni. A w srode pojechalismy do sklepu spytac co jest z ta nieszczesna podloga, bo znow minal ponad tydzien i dalej cisza! Okazalo sie, ze deski przyszly dwa dni wczesniej i ze "ktos powinien byl do nas dzwonic". Coz... Moze i powinien byl, ale nie zadzwonil! :/ A kartonow z deskami szukali w magazynie przez pol godziny (myslalam, ze jajo tam zniose!), bo ktos zamiast przewiezc na odpowiednie miejsce, zostawil je w jakims przypadkowym kacie...
Ale deski sa, to najwazniejsze, mam wiec nadzieje, ze teraz juz M. zabierze sie za podloge w sypialni, a potem skladanie naszego lozka!
Poza tym kupilismy uszczelki oraz lubrykant do linek od drzwi garazowych. W poniedzialek bowiem M. skonczyl montowac silniczki do tychze (jeszcze musi zaprogramowac piloty do aut), niedlugo wiec mam nadzieje, ze bede mogla w koncu wjezdzac do garazu! :)
Dodatkowo dokupilam karnisz do kuchni, bo ostatnio wzielam za waski, lampe (rowniez do kuchni), bo w starej M. zbil klosz probujac go zdjac (bez komentarza...) i farby do tejze oraz jadalni. A! I zaslonke do naszej lazienki! Tak wiec urzadzanie nadal trwa w najlepsze i konca nie widac. :D

Amazon znow sobie w kulki rznie.
Nie wiem czy pamietacie, ze w pazdzierniku wyslali mi uzywana pare butow? No to teraz dla odmiany dostalam zaslonke w rozerwanym opakowaniu, zaciagnieta i z dziura! :/ Oczywiscie odsylam to w cholere, ale wysmarowalam im tez "przyjemnego" maila i oczekuje rekompensaty za stracone nerwy!

Z jeszcze innej beczki, moje postanowienie wielkopostne (nieslodzenie kawy) zaowocowalo tym, ze oduczylam sie pic kawe z cukrem (prawie) zupelnie. Slodze tylko wtedy, kiedy zrobie sobie niechcacy taka siekiere, ze bez cukru jej nie przelkne. Nawet jednak wtedy, sypie doslownie pol plaskiej lyzeczki.
W kazdym razie M. patrzyl na moje poczynania i dopytywal, po co sie tak meczyc. Wytlumaczylam wiec, ze po pierwsze, zupelnie mnie to nie meczy, bo sie przyzwyczailam do smaku. Po drugie, cukier jest niezdrowy i im mniej go skonsumuje, tym lepiej. Ze slodyczy niestety zupelnie nie uda mi sie raczej zrezygnowac (tak, tak, mietka jestem, poza tym zwyczajnie lubie :D), a poza tym cukier, podbnie jak sol dodawany jest do wielu produktow spozywczych. Kawy pije sporo,  bo 5-6 dziennie. Co prawda duzo nie slodzilam, bo pol lyzeczki - plaska lyzeczke na kubek, ale przez caly dzien troche sie tego uzbieralo. Zawsze to te kilkanascie - kilkadziesiat gram cukru dziennie mniej. ;)
Maz moj przygladal sie, sluchal i najwyrazniej moje wywody wyjatkowo trafily na podatny grunt, bo w koncu stwierdzil, ze on tez przestanie slodzic kawe, a co!
Hmmm... Po 3 dniach oznajmil, ze chyba po prostu zrezygnuje z kawy zupelnie, bo ma odruch wymiotny przy kazdym lyku. ;) No coz, moj maz, w przeciwienstwie do mnie, zawsze slodzil duuuzo (szkoda, ze nie zonie! :D). Do herbaty potrafil wsypac dwie kopiaste lyzeczki i podlac to jeszcze syropem z malin. ;) Przyznal sie, ze do duzego, tekturowego kubka kawy w pracy, sypal 8 (osiem!) torebek cukru ("Ale one przeciez malutkie!"), a oprocz tego kubek niemal do polowy wypelnial smietanka!
Nooo... Jak sie dotychczas pilo melase zamiast kawy, to rzeczywiscie jest sie od czego odzwyczajac. ;) Ciekawa jestem ile mu zajmie, zanim rzuci to w cholere i znow zacznie slodzic tyle, co dotychczas? ;) Jak narazie, w dzien #4 skapitulowal i slodzil w pracy kawe, ale "tylko" 3 torebki. :D

Pozdrawiam z nie-wiosennej krainy! ;)

czwartek, 12 kwietnia 2018

Codzienne nudy na pudy

Kolejny tydzien przeszedl jak burza. W sensie, ze tak szybko, a nie, ze dzialo sie cos spektakularnego. ;)

W sklepie, do ktorego wybralismy sie w sobote, leca sobie w kulki. Podloga (czyt. deski) do naszej sypialni, zamowione tydzien wczesniej z hakiem, mialy byc za 2-3 dni. Po tygodniu ciszy (mieli dzwonic jak przyjda) podjechalismy spytac, co sie dzieje.
I tu dostalismy trzy wersje wydarzen, z racji, ze rozmawialismy z trzema roznymi osobami. ;) Osoba #1 powiedziala, ze podlogi nie ma, ale nie jest w stanie powiedziec co sie z nia stalo. Osoba #2 stwierdzila, ze facet skladajacy zamowienie cos pokrecil i deski przyszly nie jako zamowienie dla konkretnego klienta, tylko jako dostawa sklepowa, z racji czego... zostaly sprzedane! :O Osoba #3 zas (manager zreszta) zapewnila, ze wszystko jest w porzadku, zamowienie jest poprawne, tylko magazyn nie ma tego typu podlogi na stanie, wiec musza czekac na dostawe od producenta.
Jesli o mnie chodzi to jakos najbardziej wierze osobie #2 z racji, ze gadala najkonkretniej i udzielila najwiekszej ilosci informacji. Poza tym, gosc, ktory wysylal nasze zamowienie naprawde wygladal na zakreconego. :/
Coz, dostalismy rabat za fatyge i czekamy kolejny tydzien. :/ A mnie cos zaczyna trafiac pomalu. Dosc mam spania na materacu, chce juz normalne lozko! Tego zas M. nie zlozy przed polozeniem podlogi, bo z nim, zajmujacym wiekszosc pokoju, nie da rady jej klasc. Bledne kolo! Moi tesciowie przylatuja na poczatku czerwca, a ze planujemy oddac im nasza sypialnie, wyglada na to, ze nawet sie nia dobrze nie nacieszymy zanim przyjdzie pora ja odstapic. :/

Podlogi nie da sie polozyc, lozka nie da sie skrecic, M. zrobil wiec to, co mogl - pomalowal sciany. ;) I tu moze Was zaskocze, ale kolory wybralam bardzo mocne, zadne tam pastele. Osobiscie poszlabym raczej w odcien szarosci, w ktorej sie zakochalam remontujac lazienke w starym domu. M. jednak mial tylko jedno zyczenie co do koloru - mial byc cieply. Szary wiec odpadal. ;) Chcialam zeby pokoj byl raczej neutralny, odpadaly wiec rowniez "dzikie" czerwienie czy pomarancze. Na delikatne beze, z racji ze stary dom byl ich pelen, nie moge zas chwilowo patrzec. ;)
Wybor padl wiec na braz.

Wiem, posciel nie pasuje ni w gruche ni w pietruche. ;) Niestety, posiadam tylko jeden komplet w odcieniach brazu. Musze zainwestowac w pasujaca narzute. :)

Pokoj ma poludniowe okno i jest bardzo jasny, wiec moglam sobie spokojnie pozwolic na mocniejsze kolory, bez ryzyka, ze pokoj przytlocze i optycznie zmniejsze (co prawda ciotka M. twierdzi, ze tak wlasnie sie stalo, ale ja akurat jej o zdanie nie pytalam, sama sie z nim wyrwala). Poza tym marzyla mi sie jedna sciana ciemniejsza i taka jest - czekoladowa. Dobra, wyszla troche mocniejsza niz zakladalam, ale trudno. ;)
W kazdym razie pokoj zrobil sie bardzo przytulny. Wchodzac do niego, mam wrazenie, ze sam kiwa na mnie palcem, zeby sie polozyc i odpoczac. Zeby jeszcze miec normalne lozko... ;)
Teraz "tylko" dodatki. Nie bedzie prosto, oj nie. ;) Np. obraz, ktory spodobal mi sie w sklepie, jednak musze oddac, bo po patrzeniu na niego przez kilka dni, stwierdzilam, ze to nie to. ;)

Wykanczanie pokoi to w ogole wyzsza szkola jazdy. Sporo frajdy tez, przyznaje. ;) Ale trzeba mocno uwazac, zeby nie przedobrzyc. Pokoj Bi, np., przy jej codziennym balaganie, wydaje mi sie przeladowany (pokaze go jak skoncze). A Bi wola wiecej i wiecej! Najchetniej zapelnilaby kazdy cm scian! :D
A ja siedze z nosem w kompie i wybieram zaslonki, obrazki, lampki, ramki, itd. I boje sie najblizszych rachunkow za karty kredytowe. ;)

*

Z innej beczki.
W szkole Potworkow zorganizowany zostal konkurs na najporzadniejsza klase, odbywajacy sie co tydzien. Przewidziane sa chyba jakies nagrody, np. dluzsza przerwa, ale glownym trofeum jest "golden broom", czyli "puchar zlotej miotly" (:D), ktory zwyciezka klasa moze trzymac przez kilka dni.
Klasa Bi byla pierwsza w szkole, ktora wygrala! Oto dumni zwyciezcy:


Kilka tygodni pozniej, wygrala rowniez klasa Nika:


Tak jak ostatnio pisalam, Potworki maja w tym tygodniu spring break. W poniedzialek i wtorek zostaly z tata, na reszte tygodnia wolne wzielam ja. Mialam zaplanowac jakies wyjscia, atrakcje, albo chociaz umowic sie ze znajomymi. I co? I nico. Jedna kolezanka zapracowana, druga na ferie wiosenne wyjechala wygrzac sie na Florydzie. Wszyscy zabiegani, zajeci. :( Tylko kolega ze starej pracy moze wpadnie jutro ze swoim synkiem. Zobaczymy. :)
Zreszta, tak naprawde to nawet bardzo sie nie przejelam. ;) W glowie mam tylko kolory i dodatki do pokoi. Poza nimi na niczym nie jestem w stanie sie skupic. Nawet w pracy mam z tym problem, wiec chyba dobrze, ze moj szef wroci z Chin dopiero w przyszlym tygodniu. ;)

W weekend, w wiekszym miescie nieopodal, maja miec wystawe dinozaurow z atrakcjami dla dzieci. Zastanawiam sie czy sie nie wybrac. Caly event wyglada mi na wydarzenie raczej dla mlodszych dzieciakow. Nik powinien wpasowac sie idealnie, ale Bi moze juz sie troche znudzic. No i pytanie czy bilety sa jeszcze w ogole do dostania. :)

Zima nam nadal nie odpuszcza. W zeszly piatek padal snieg i nawet przykryl trawe i inne, bardzie chropowate powierzchnie.


We wtorek znow troche przyproszylo, ale tym razem szybko przeszlo w snieg z deszczem i wszystko zmylo. Ale na piatek i sobote zapowiadaja ponad 20 stopni. I dziwic sie, ze przy takich skokach rypie mnie lepetyna... ;)
Jak pisalam wyzej, w piatek mozemy miec gosci, ale i tak mam nadzieje, ze dzieciarnia pojdzie latac po ogrodzie, a ja z kolega posiedzimy w slonku na tarasie. A w sobote chcialabym wyciagnac M. na rodzinna przejazdzke rowerowa (Nik bylby w siodmym niebie!), albo chociaz spacer
Poki co, po wtorkowym pseudo sniegu, temperaturowo nie jest zle - okolo 12 stopni, ale wieje strasznie zimny wiatr. Dzis (czwartek) termometr pokazal nawet 15 stopni, pozwolilam Potworkom biegac w samych kamizelkach, ale kiedy wyszlam za nimi, czym predzej ubralam kaptur i po pol godzinie, zmarznieta i zesztywniala, mialam dosc. Dzieciakom jednak chlodny wiatr nie przeszkadzal. Z przodu domu, przy samym chodniku, mamy dwa ogromne glazy, stanowiace naturalny plac zabaw. Mieszkamy tu dopiero niecale 2 miesiace, a juz kilka portek dorobilo sie na nich dziur na kolanach (przy wspinaczce) oraz tylkach (przy zjezdzaniu). Patrze wiec na te "kamyczki" dosc niechetnie, ale Bi z uporem maniaka doprasza sie o pozwolenie na wspinanie.

Dumna jakby wlazla na K2 ;)

Nik zazwyczaj preferuje dzika jazde na rowerze.

Kawalek naszej ulicy. W takim ladnym miejscu teraz mieszkamy. Kiedy drzewa pokryja sie liscmi, prawie nie bedzie widac domow. :)

Oczywiscie nie po chodniku czy podjezdzie, no gdzie! Po trawie, kraweznikach, kamieniach, byle trzeslo i podnosilo adrenaline.Pproby zjechania po schodach juz tez sie pojawily. ;)
Czasem jednak i on daje sie namowic Bi na wspolna wspinaczke.


Poza podpatrzona u siostry :D

Wlezc - wlezie, gorzej z zejsciem. Ambitnie jednak, nie pozwala matce po prostu sie zdjac. Kiedy czasem to zrobie, wsciekly wspina sie kolejny raz, po czym wola siostre, zeby go nakierowywala, noga po nodze, kiedy mozolnie schodzi tylem. ;)

Wiosna pojawia sie w tym roku bardzo opornie. Jej poczatek okazal sie zimny i sniezny. Pomalu jednak w moim ogrodzie pojawiaja sie pierwsze kwiatki.

Krokusy mam w nowym domu tylko jednego koloru. :( A w starym nasadzilam i zoltych i bialych... Coz, mam pretekst, zeby posadzic wiecej. ;)

A te kwiatuszki to dla mnie tajemnica. Cos? Ktos? Tu wygladaja na niemal niebieskie, ale w rzeczywistosci sa fioletowe. W innych miejscach rosna zas sporo jasniejsze, niemal rozowe. Nie mam pojecia co to, ale ladne jest. ;)

A tu taki kwiatek:

W ciaglym ruchu :D

Zrobienie tej cholerze porzadnego zdjecia graniczy z cudem. Biega, skacze, nosem traca aparat, nie siadzie ani na moment. ;)

Bi, ktora od stycznia nie miala zajec pozalekcyjnych i zaczynalo ja juz chyba porzadnie swierzbic, zachecona faktem, ze zbliza sie lato, a wraz znim szeroko pojeta woooda, odpuscila sobie chwilowo balet i postanowila wrocic na plywanie. Od soboty czeka mnie wiec znow zrywanie sie rano, zeby zawiezc dziecko na basen. Na szczescie, po przeprowadzce mamy go doslownie dwie minutki autem, taki bonusik nam sie trafil! :)
Probowalam namowic rowniez Nika, ale nie chce za nic w swiecie. Tlumacze, ze latem bedzie mu przykro kiedy Bi bedzie szla plywac w "duzym" basenie, a on zostanie w brodziku z dzidziusiami, ale jakos to na niego nie dziala. ;) Nie wiem co go tak wystraszylo, ale chyba trzeba bedzie poczekac do wakacji. Moze siostra skutecznie wejdzie mu na ambicje. ;)

I chyba tu skoncze. Czas wolny jak zwykle uplywa ekspresowo. Za trzy dni znow Potworki do szkoly, a ja do pracy. Kolejne dluzsze wolne dopiero pod koniec maja. :/
A moj tata wraca jutro z Polski, juhuuu! Mam wrazenie, jakby nie bylo go pol roku, a to tylko 3 tygodnie! ;)

środa, 4 kwietnia 2018

I co? Juz po?! ;)

Krotkie jakies takie byly te Swieta... U nas jednodniowe, wiec wiecie... ;)

Musze sobie zapamietac jedna rzecz na przyszlosc - brac Wielki Piatek caly wolny, a nie tylko pol. ;)
Wyszlam z pracy o 12. Zanim podjechalam do domu taty zeby wyjac jego poczte, zanim wstapilam do sklepu zeby kupic kilka brakujacych produktow, zanim wrocilam do domu taty bo zapomnialam pozyczyc otwieracz do wina (a w miedzyczasie M. znalazl nasz i niepotrzebnie zrobilam koleczko...), zanim w koncu zajechalam do domu, odkurzylam i pomylam podlogi, zrobila sie 17... A tu jeszcze jaja trzeba pomalowac! A gdzie reszta sprzatania i gotowanie?! :O W koncu, w piatek udalo mi sie jeszcze upiec biala kielbase (w winie - po to potrzebowalam tego cholernego otwieracza! :D) oraz babke na oleju oraz powycierac kurze. I poszlam spac prawie o polnocy...

W sobote nie bylo duzo lepiej. W piatek asystowalam Potworkom w farbowaniu jajek, ale rano trzeba bylo jeszcze uszykowac koszyczki i dotrzec na swiecenie. Wracajac z kosciola utknelismy w takim korku, ze musielismy nawrocic i nadkladajac sporo drogi, dojechac do domu od zupelnie przeciwnej strony. :/ W ten sposob wrocilismy grubo po poludniu.
Tego dnia niestety wypadalo tez cotygodniowe pranie, bo Swieta czy nie, ale na reszte tygodnia wypada miec zapas czystych gaci. ;) W przerwach miedzy swiatecznymi przygotowaniami, przekladalam wiec do suszarki mokra odziez oraz skladalam sucha, klnac na strate czasu. Poza tym upieklam mini ziemniaczki (kupilam trzy, wydawalo mi sie, male woreczki, a tymczasem bede je jadla chyba przez kolejne dwa tygodnie...), skroilam salatke oraz upieklam babke cytrynowa.
Atmosfera zrobila sie dosc napieta, bo Potworki, ignorujac oczywiscie ojca, przybiegaly z kazda pierdola do mnie. A M. dolewal oliwy do ognia, namawiajac mnie na rodzinny spacer i przekonujac, ze koleczko po osiedlu mnie nie zbawi. Ja urobiona po lokcie, a on mi wyskakuje z takimi propozycjami! I jeszcze sie obrusza kiedy stwierdzam, ze nigdzie nie ide, ale on moze dzieci zabrac na przechadzke z moim blogoslawienstwem, bo mi ciagle ktos przeszkadza! ;)

Udalo sie jednak przygotowac wszystko, co zaplanowalam. Chalupa posprzatana, co trzeba bylo - upieczone. Niestety, babka cytrynowa mi sie spalila. :/ I to tak dziwnie, bo z wierzchu miala piekny, zloty kolor, a po wyjeciu z blaszki, caly obszar, ktory do niej przylegal, byl czarno - brazowy. :( Pierwszy raz cos takiego widzialam... Poza tym, niestety wyszla sucha, mimo ze pieklam ja zgodnie z przepisem. A taka mialam na nia ochote! Na szczescie, po odkrojeniu spalonego wierzchu, reszta pod spodem byla calkiem smaczna, tyle ze okropnie sie kruszyla... Ja oraz Bi sie nia zgodnie opychamy. :) Tak to bywa, jak sie czlowiek bierze za nowy, niewyprobowany przepis, w nowym, "niewyczutym" jeszcze do konca, piekarniku. ;) Kolejnym razem musze pamietac, zeby piec albo w nizszej temperaturze, albo krocej.

Moj nowy piekarnik w ogole dostal chrzest bojowy. Do instrukcji obslugi, ktorej i tak bym nie czytala (no hello - to piekarnik, sprzet, ktorego z mniejszym lub wiekszym powodzeniem uzywam od 25 lat!), dolaczona byla karteczka (ktora na szczescie zauwazylam), zeby przed uzyciem go "przepalic", czyli wlaczyc na 200 stopni na godzine. Tak tez zrobilam, caly dol domu smierdzial topiaca sie guma, bleee, ale... kilka dni pozniej nadeszly Swieta i biedak napracowal sie w jeden weekend, jak normalnie, przy dobrych wiatrach, przez miesiac. ;) Przy okazji dowiedzialam sie, ze podobnie jak piekarnik w starym domu, temu rowniez nie nagrzewaja sie drzwiczki. To znaczy, robia sie podczas pieczenia przyjemnie cieplutkie, ale nie parza. Funkcja juz nie taka niezbedna przy nieco starszych dzieciach, ale jednak przyjemna. :)

W sobote, o 22 wieczorem, poszlam jeszcze z latarka do ogrodu, pochowac plastikowe jajka z drobiazgami dla Potworkow. Mialam lekkiego pietra, bo poza drzewami za naszym ogrodem jest jeszcze pojedyncza linia domow, potem ulica, a potem juz dlugo tylko las. Jest tam sciezka spacerowo - rowerowa, ale noca to krolestwo zwierzat, ktore (slyszalam juz ostrzezenia od poprzednich wlascicieli oraz kilkorga sasiadow) chetnie zapedzaja sie w okolice naszego ogrodu. A kilka dni wczesniej departament ochrony przyrody w naszym stanie zamiescil na Fejsie ogloszenie, ze pora schowac karmniki dla ptakow, bo wlasnie niedzwiedzie budza sie ze snu zimowego... Suuuper... :/
Wzielam ze soba Maye, chociaz bardziej dla komfortu psychicznego niz dla faktycznej obrony, bo to najwiekszy tchorz, jakiego znam. :D Siersciuch stal na patio zaraz przy domu i wcale nie mial zamiaru towarzyszyc mi w bardziej oddalonych zakamarkach ogrodu...
W ktoryms momencie jak cos wystrzelilo spod krzakow i popedzilo miedzy drzewa, to az podskoczylam i gwaltownie wciagnelam powietrze. Mysle tez, ze serce stanelo mi na ulamek sekundy, ale przezylam. Byl to najprawdopodobniej krolik. ;) W kazdym razie, po rozlozeniu (nie bylo mowy o "chowaniu", za ciemno bylo i kazdy kat wygladal jak dobra kryjowka) jajek, wrocilam do domu z prawdziwa ulga. ;)

Za to w niedziele mialam pelen relaks. Rano obudzil nas tupot nog na schodach - to Bi juz sie zbudzila i popedzila sprawdzic czy Zajaczek zostawil prezenty w "gniazdkach", ktore dzieci w mojej rodzinie robia przy drzwiach z szalikow (czyli po prostu ukladaja je w "koleczko" ;P). Zanim ziewajac zeszlam na dol, Bi zdazyla juz otworzyc swoj glowny upominek - Barbie trenerke gimnastyki.
Nik jest ostatnio spiochem, ale odglosy radosci siostry rowniez i jego zwabily na dol. Kokus dostal miniaturke Chevrolet'a Silverado, ciagnacego przyczepke z motorem. Oprocz tego, "Zajaczek" myslal w tym roku praktycznie i Potworki dostaly po nowej parze adidasow do szkoly, bowiem stare przedstawialy obraz nedzy i rozpaczy. ;) Dodatkowo kazde otrzymalo po zestawie mazakow oraz po prezencie, ktory zrobil chyba najwieksza furore - ksiazki "paint by sticker". Jest to zestaw 10 bialych obrazkow z ponumerowanymi czesciami. W te miejsca przykleja sie odpowiednio kolorowe naklejki, tworzac obrazek przypominajacy nieco witraz. Obrazki nie dosc, ze sa piekne, to jeszcze wyklejanie ich wspaniale relaksuje, co odkrylam pomagajac Kokusiowi, ktoremu brak cierpliwosci, zeby skonczyc samodzielnie caly, a oczywiscie chce go miec teraz, zaraz, natychmiast. Chyba kupie sobie wlasny zestaw, bo maja je rowniez dla doroslych. ;)

Niestety zabawe Potworki musialy dosc szybko skonczyc, bo pedzilismy do kosciola, a po powrocie zasiedlismy do uroczystego sniadania. Szkoda tylko, ze moj tata jest w Polsce, bowiem w czworke jakos tak smutno bylo... To znaczy mi oraz M., bo Potworki raczej tego nie odczuly. Oni juz dawno wyczaili przez okna "pochowane" jajeczka i jeczeli zeby pojsc je pozbierac. Po sniadaniu wiec zabralam ich na 5-minutowy szal zbierania, ktory skonczyl sie fochem Kokusia, bowiem szybsza siostra znalazla sporo wiecej jaj od niego. ;) I nie pomoglo zapewnienie Bi, ze w domu sie wszystkim z nim podzieli... Na szczescie Starsza dotrzymala slowa i kiedy juz policzyli, ze maja po rowno baczkow, jo-jo, plastikowych rybek, pierscionkow, figurek Pikachu i innych pierdol, humor Kokusiowi wrocil. ;)

W poludnie dalam sie namowic na przechadzke po okolicy. Uwierzycie, ze mieszkamy w nowym miejscu miesiac, ale dopiero pierwszy raz spacerowalam po nowej dzielnicy? W tygodniu nie ma na to czasu, a w weekendy mielismy pechowo tragiczna pogode. Oczywiscie, w Wielkanoc bylo piekne slonce, ale jak tylko wyszlismy z domu, zerwal sie wiatr, przywial chmury i okropnie zmarzlam. ;)
A potem wpadla na obiad ciotunia M., Potworki po dlugim marudzeniu ("A cooo to za zuuupa? Fuj!") spalaszowaly z apetytem zurek, posiedzielismy, pogadalismy, dzieci poroznosily chalupe i kolejna Wielknoc przeszla do historii. :)

Teraz tylko pare wspomnien zdjeciowych. I tekstu pewnie tez cos sie wcisnie. ;)
Farbowanie jajec:

 Kilka jaj oraz barwnikow, a tyyyle radosci... :)

Poczatkowo jajek bylo 6, ale dwa popekaly przy gotowaniu i do malowania sie nie nadwaly. Dobrze, ze zostaly chociaz 4 - po jednym na lepka. ;)

Gotowe!

Tak naprawde to Nik nie chcial koloru rozowego, zas Bi nie chciala niebieskiego. Te pastylki z barwnikami wygladaja jednak tak tajemniczo, ze obojgu trafilo sie po takim samym kolorze. ;)
Nik swoje niebieskie jajko upuscil (dobrze, ze na stol, a nie podloge...) zaraz po farbowaniu i do swiecenia zaniosl pekniete. Bez komentarza... ;)

 Nika niechcacy ubralam calego w podobnych odcieniach i wygladal niczym niebieski kleks :D

Swiecenie to tez powod do radosci. Ciekawe, ze ja z dziecinstwa pamietam, ze przy Wielkanocy czekalam tylko na Zajaca, a wyprawe do kosciola celem swiecenia pokarmow traktowalam jako kare i strate czasu. Ale malowac jaja lubilam. ;)

Niedzielne poranne szalenstwo:

"Mam buty jak a rock star!" A pies latal podniecony jakby to conajmniej on dostal prezenty :D

Upominki "praktyczne" rowniez cieszyly sie (i nadal ciesza) powodzeniem, z racji, ze buty przy kazdym kroku swieca. :)

Chlopiec i jego (kolejne juz) auto. Nawet kakalko (w zielonym kubku) szurniete na bok :)

Bi juz od rana wyklejala obrazki

Nasze sniadanie wielkanocne, z racji, ze zasiadalismy do niego tylko we czworke, bylo jak widac raczej skromne.

Zbieranie jajek, a raczej juz po "zbiorze". Pokusze sie o stwierdzenie, ze Potworki lubia zbierac kolorowe jaja chyba bardziej nawet niz dostawac wieksze prezenty od Zajaczka. Coz, moga przy okazji pobiegac, jest element rywalizacji, a przy okazji dostaje sie kolejna kupke dupereli... czego tu nie lubic? ;)

Na moja komende, Kokus usilowal wcisnac na buzie choc cien usmiechu, ale widac te "szczesliwa" mine po porownaniu koszyka siostry ze swoim ;)

Przy otwieraniu jajek humor Nika znacznie sie poprawil, szczgolnie kiedy zaraz w pierwszym znalazl figurke Pikachu. :)
Wielkie otwieranie :)

W poprzednich latach spedzalam godziny w supermarkecie, wybierajac jakies naklejki, figurki, szukajac na wlasna reke rzeczy, ktore beda ciekawe, a jednoczesnie zmieszcza sie do jajek. W tym roku kompletnie nie mialam do tego weny, wiec poszlam na latwizne i zamowilam gotowy zestaw. ;)

Oprocz Pikachu, najwieksza furore z jajek zrobily chyba jo-jo. Nik jeszcze srednio sobie z nimi radzi, ale Bi juz kombinuje z roznymi sztuczkami :)

Po poludniu Potworki wsiakly juz w najlepsze w wyklejanki:

Widzicie to skupienie? ;)

Poniedzialek Wielkanocny to u nas juz dzien powszedni. Ale zeby nie bylo zbyt nudno, to poranek zastal nas taki:


Jaja jak berety!!!

Oczywiscie jest juz kwiecien, wiec szkol nie zamkneli, choc tym razem byloby to usprawiedliwione, bowiem drogi rano byly w kondycji gorzej niz sredniej... Sniegu spadlo dobre 20 cm. Za to po poludniu temperatura podskoczyla do +8 i migusiem stopnial. ;)

Z powodu przygotowan swiatecznych, urzadzanie domku spadlo w zeszlym tygodniu na dalszy plan. W sobote co prawda przywiezli w koncu nasze lozko, ale skladanie go musi poczekac. Najpierw bowiem M. chce pomalowac sciany i wymienic podloge.
W calym domu jest piekna, drewniana podloga, a w sypialniach... panele. Wiem, ze w Polsce sa one popularne, ale w Stanach juz nie bardzo, chociaz chyba pomalu wkraczaja do lask... W kazdym razie, nie sam fakt paneli stanowi problem. Widzicie, w Hameryce nadal wiele osob lubi miec chociaz w sypialniach, tzw. carpet'y, czyli dywany kladzione od sciany do sciany z gabczasta izolacja pod spodem. Dla mnie to ohydne siedlisko roztoczy oraz zluszczonego naskorka oraz innych swinstw, bowiem taki "carpet" mozna odkurzyc, mozna nawet przejechac odkurzaczem pioracym, ale wszystko to sa tylko powierzchowne zabiegi. Jestem wiec wdzieczna poprzednim wlascicielom, ze ich nie zostawili, bo i tak bym je zerwala. O ile jednak w starszych domach takie dywany najczesciej byly kladzione na drewniane podlogi, bowiem carpet'y zrobily sie popularne okolo lat 70-tych, o tyle w tych nowszych kladziono je bezposrednio na deski badz cement, w zaleznosci od tego, z czego byla zrobiona podloga. Tak niestety sprawy maja sie u nas - poprzedni wlasciciele najwyrazniej zerwali dywany, pod ktorymi byly zwykle, niewykonczone dechy. Ciesze sie, ze nie polozyli na nie kolejnych dywanow, ale za to panele wybrali nie dosc, ze jedne z najtanszych, to jeszcze nie zadbali o uprzednie wyrownanie podlogi. Efekt? Widac, ze miedzy panelami robily sie szpary, ktore oni "latali" wypelniaczami. Gdzieniegdzie rog lub bok jakiegos panela, wystawal ponad inne... Po miesiacu uzytkowania, panele zyja wlasnym zyciem, podnoszac sie po prostu jeden po drugim. Chcemy wiec je zerwac i polozyc drewaniana podloge. Projekt czasochlonny oraz dosc kosztowny, ale na dluzsza mete mysle, ze oplacalny.

Inna sprawa, ze takie same, byle jakie panele sa polozone w pokojach dzieci. Tam wygladaja ok, zapewne poniewaz pokoje nie byly zbyt czesto uzytkowane. Synowie poprzednich wlascicieli sa juz dorosli i ide o zaklad, ze panele polozone zostaly juz po ich wyprowadzce. Zobaczymy jak beda wygladac po kilku miesiacach...

A! W Wielki Czwartek, wiedzac ze nastepnego dnia M. oraz dzieciaki maja wolne, co dawalo nam luzniejsze popoludnie, pojechalismy do sklepu kupic zaluzje oraz karnisze na okna. Poprzedni wlasciciele bowiem, posciagali wszystkie! Gole okna zostawili! :O Do salonu kupilismy zaluzje zaraz po przeprowadzce bo przy ty wielkim, nisko osadzonym oknie czulismy sie bardzo nieswojo nie mogac go zaslonic. Ale reszta dotychczas byla pusta. Uznalismy, ze juz czas je pozaslaniac. Do niektorych pokoi kupilismy tylko zaluzje, do niektorych tylko karnisze, do innych i to i to... i $1000 poszedl! Rany ile kasy idzie na takie pierdoly! :/ A nie kupilam jeszcze zadnych zaslonek ani firanek na okna, poza pokojem Kokusia! Tu pewnie znow stuknie kilkaset $$$! :O
W dodatku zaluzje do jadalni oraz naszej sypialni okazaly sie zle przyciete i nie mieszcza sie we wnekach okiennych, wrrr... :///

I to tyle. Poza tym nic sie nie dzieje. Za to w kolejnym tygodniu, Potworki maja ferie wiosenne. Musze zaplanowac jakies atrakcje, ale jeszcze nie wiem jakie. :)