Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

wtorek, 28 czerwca 2016

Hamerykanckie dziwactwa, czyli imigrantem byc :)

Gdzies mi wena uciekla… Dopada mnie pomalu przedwyjazdowy stres. W glowie klebia sie (bo absolutnie NIE klaruja) obrazy tego co trzeba spakowac, przygotowac, zabrac… Powinnam zrobic sobie liste, ale do tego tez weny nie mam… Glownie mysle o Potworkach i zajeciu ich w czasie podrozy, wiec jesli chodzi o mnie sama, obudze sie pewnie w sobotni ranek z reka w nocniku… :/ Na szczescie nie jedziemy w kompletne odludzie, wiec w razie czego bedziemy mogli zaopatrzyc sie w zapomniane drobiazgi na miejscu…

O przygotwaniach do podrozy i nerwowce z nia zwiazanej, mam nadzieje, ze dam rade napisac Wam jeszcze pod koniec tygodnia (a jak nie zdaze z dluzszym postem, to chociaz wpadne sie pozegnac), a poki co doszlifuje posta, ktory siedzi w roboczych od ladnych paru miesiecy…

Zostal on zainspirowany niegdysiejszym postem Mini, ktora napisala o rzeczach, ktore zaskoczyly ja podczas imigracji. Zaczelam wtedy spisywac to, co zadziwialo, badz zadziwia mnie nadal, na hamerykanckiej ziemi. Pozniej, na jakis czas odpuscilam temat, ale przy okazji zeszlotygodniowych “urodzin” bloga, Anula napisala, ze chetnie poczytalaby o tym jak sie zyje za oceanem. Przypomnialam sobie o tym zaczetym poscie i voila! Anula, specjalnie dla Ciebie! :D

Na poczatek napisze Wam to, co Anuli w odpowiedzi na komentarz. We wrzesniu minie 13 lat odkad zawitalam do Hameryki. W tym czasie, w Polsce bylam zaledwie 4 razy, maksymalnie na 2-3 tygodnie. Wiem, smutne to, ale odleglosc i koszty takiej wyprawy mocno odstraszaja… Majac tak malo stycznosci z Ojczyzna, musze przyznac, ze wsiaklam w tutejsze zwyczaje i wiele rzeczy zaskakiwac mnie przestalo. Przedstawiam Wam jednak skromna liste tubylczych dziwactw, ktore udalo mi sie spamietac. Bez zadnego porzadku, w kolejnosci wpadania pomyslow w moja rozczochrana. :D

·         Pierwsza konsternacja nastepuje juz przy wypisywaniu jakiegokolwiek dokumentu. Dane osobiste wypisuje sie w sekwencji: first name, middle name… dotychczas wszystko jasne, ale po tym nastepuje: LAST name… Slowko “surname”, do ktorego przywyklam uczac sie jezyka w Polsce, tutaj nie funkcjonuje.

·         Skoro juz przy wypisywaniu dokumentow jestesmy, to data wpisywana jest w kolejnosci: miesiac/dzien/rok. Na poczatku potwornie mi sie to mylilo! ;) Potem sie przyzwyczailam, zeby ponownie sie podlamac, kiedy w pracy przez jakis czas bylam odpowiedzialna za logowanie probek do naszego systemu. Zalamke zaliczylam, kiedy musialam wpisac w papiery date produkcji niektorych z nich. Otoz przybyly one z Kanady, a tam wpisuje sie date po ludzku, czyli: dzien/miesiac/rok. Pol biedy, kiedy dzien wypadal pozniejszy niz 12-ty, ale przy poczatkach kazdego miesiaca, notorycznie sie mylilam.

·         Kolejna konsternacja, to istnieja niewielkie, ale upierdliwe roznice jezykowe. Np. zamiast “mum”, tutaj pisze sie “mom”. Zamiast slow typu: “authorisation”, “organisation”, czy “Elisabeth”, pisze sie “authoriZation”, “organiZation” i “EliZabeth”. A z ciekawostek, na “trousers”, tubylcy reaguja dzikim rechotem. Najwyrazniej to bardzo “brytyjskie” slowko. Spodnie po amerykansku to “pants”. ;)

·         Jakby malo bylo drapania sie po glowie dla swiezo upieczonego imigranta, Amerykanie nie stosuja systemu metrycznego. Odleglosci mierzy sie wiec w jardach oraz milach, ciezar w ounce’ach oraz funtach, pojemnosc w ounce’ach oraz galonach, a dlugosc w inch’ach. Aha, temperature mierza w skali Fahrenheit’a. Badz tu czlowieku madry i pisz wiersze. O ile do temperatury w miare szybko przywyklam, bo stosuje na codzien, o tyle cala reszta to do dzis czarna magia. Wage oraz wzrost dzieci, od ich urodzenia przeliczam sobie na cm oraz kg, zeby miec chociaz blade pojecie, ile mierza. :D Co ciekawe, laboratoria musza przyjac miedzynarodowe standardy i stosuja system metryczny! Ja akurat odetchnelam z ulga, ale wielu tubylczych laborantow psioczy, ze na studiach musieli sie nauczyc zupelnie innego systemu. Tacy biedni… ;)

·         Kanapki, tubylcy smaruja musztarda lub majonezem. Na mnie, smarujaca kanapeczke maselkiem, patrza jak na wariatke. ;) Maslo stosuja tylko do “opiekanego” chleba, czyli tostow badz “bagels”.

·         Jesli juz o maselku (lub margarynie) mowa, to typowe, do pieczywa, jest solone! Ohyda! Wedlug Hamerykanow, niesolone maslo jest mdle. Moze i jest, ale za to zdrowsze. ;) Wiadomo, ze nadmiar soli szkodzi, a jest ona dodawana do praktycznie wszyskiego. Ciezko dostac nawet niesolone pestki slonecznika! Oszczedze jej sobie chociaz w tym masle. A to bez soli mozna dostac w kazdym supermarkecie, tubylcy je stosuja, a i owszem – ale wylacznie do wypiekow. ;)

·         Nastepne dziwactwo kulinarne, to uwielbienie dla slynnego masla orzechowego. Po 13 latach, nadal go nie polubilam. Przelknac, przelkne, ale jak dla mnie ma sucha, jakby cierpka konsystencje, klei sie do zebow oraz podniebienia, a smak tez nie powala.  ;) A juz od klasyki amerykanskiego dziecinstwa: “peanut butter and jelly sandwich”, czyli kanapki z maslem orzechowym oraz galaretka (koniecznie z ciemnych winogron), zwiewam az sie kurzy. ;) Nik ma podejscie swojej matki: zje, ale bez entuzjazmu. Bi za to, szczerze maslo orzechowe lubi. Od razu widac, ze tu urodzona! ;)

·         Poza tym, stereotypowy Amerykanin, to milosnik grilla! I to o kazdej porze roku! Jesli ma jakiekolwiek zadaszenie przy domu, bedzie piekl miecho nawet w srodku zimy! Oczywiscie na grillu gazowym. Z brykietem i rozpalka, malo komu chce sie bawic… ;)

·         W Niedziele Palmowa, tylko Polacy przynosza nasze tradycyjne “palemki”. Poza tym, wszyscy otrzymuja przed msza prawdziwe, palmowe listki, jeszcze zielone, ktore w domu jednak szybko usychaja na sztywne, zolte wiechcie.

·         “Ciekawym” doswiadczeniem byla dla mnie pierwsza Wielkanoc w Ameryce, a raczej swiecenie koszyczkow. Na ta uroczystosc zebraly sie cale rodziny, matki, ojcowie, babcie, wujkowie, kuzynostwo… Kazda taka grupa podchodzila do oltarza indywidualnie, a po pokropieniu przez ksiedza pokarmow… ustawiali sie na oltarzu do zdjecia! Razem z ksiedzem, oczywiscie… W rezultacie w kosciele panowal scisk, harmider i duchota, kolejka do swiecenia posuwala sie w slimaczym tempie, a cale swiecenie trwalo ponad 1.5 godziny… Dodam jeszcze, ze byl to polski kosciol, w ktorym, po tamtym doswiadczeniu, postanowilam nie postawic wiecej nogi. Slowa dotrzymalam czesciowo, bo zdarza nam sie wpasc tam na msze (to najblizszy dla nas kosciol), ale na swiecenie koszyczkow rzeczywiscie nigdy juz tam nie pojechalam. ;) A Amerykanie pokarmow nie swieca i robia wielkie oczy, kiedy slysza o tej naszej tradycji.

·         Nadal z tematyki koscielnej. ;) Na poczatku sezonu grypowego, po jednej z mszy, odbywa sie tu “swiecenie gardel”, zeby odgonic choroby. Ksiadz trzyma rozdzke wygladajaca kubek w kubek jak te do poszukiwania zyl wodnych, tylko odwrotnie. Podchodzi sie tak, zeby szyja znalazla sie miedzy widelkami, ksiadz mruczy formulke i koniec. Jak dla mnie pachnie to nieco szarlatanstwem, a i nie zauwazylam jakos spadku smarkania oraz kaszlenia zima. ;)

·         Tubylcy to milosnicy niskich temperatur, chociaz zimy oraz sniezyc, juz nie bardzo… W domach jednak okna maja, nawet zima, pozaslaniane zaluzjami, roletami i ciemnymi zaslonami. Byle nawet zablakany promyczek slonca sie nie dostal… A latem klima idzie pelna para. Kiedy wchodze do domu przecietnego tubylca, musze natychmiast wkladac sweter, chocby byl to lipiec. Podobnie sprawa ma sie we wszelkich sklepach czy restauracjach. Lodowa! Jeden z moich szefow, ktory regularnie odwiedza Europe, zawsze narzeka, ze tam wszedzie mu za goraco. ;) Pewnie, bo tutaj jak w budynku jest wiecej niz 18 stopni, zaraz ktos sie skarzy, ze gorac i duchota. ;) Zreszta, nie dziwota. Tubylcy nauczeni sa umilowania do zimna od malego. Dzieci dostaja mleko modyfikowane rozpuszczone w zimnej wodzie. Juz roczniaki pija soczki z kostkami lodu. W przedszkolu, wszystko co Bi dostawala, czy to mleko, czy sok, bylo prosto z lodowki… W mojej pracy malo kto pije cieple napoje. Wiekszosc pochlania litry lodowatej wody. Kiedy raz chlodziarka sie zepsula i woda byla w temperaturze pokojowej, co druga osoba rozpaczala, ze jak mozna to pic. ;)

·         O tym chyba juz wspominalam, ale Hamerykanie choinki dekoruja czesto juz polowie listopada, jeszcze przed Indykiem, ale za to wywalaja je do smieci zaraz po Bozym Narodzeniu.

·         Boze Narodzenie tez rozni sie od naszego, ale to mozecie wiedziec z filmow. Nie obchodzi sie tutaj Wigilii (na szczescie wiekszosc firm jest zamknieta, zeby umozliwic pracownikom podroz w rodzinne strony). Nie ma wigilijnej wieczerzy, dzielenia sie oplatkiem, prezentow 24 grudnia. Te ostatnie “Mikolaj” zostawia o polnocy, a dzieci otwieraja je rano. Rodzina gromadzi sie na uroczysty obiad dopiero wieczorem w pierwszy (i ostatni) dzien Swiat.

·         Swiezo odkryte, moze nie “dziwactwo”, ale inna tradycja po prostu. Dowiedzialam sie mianowicie, ze juz od zerowki, kazda klasa jest prowadzona co roku przez nowego nauczyciela. Niby w sumie drobiazg, ale wole polski system, gdzie maluchy maja tego samego wychowawce przez pierwsze trzy lata. Wydaje mi sie, ze taki nauczyciel ma dzieki temu szanse naprawde poznac swoich podopiecznych, ich charaktery i indywidualne potrzeby. Tutaj tego nie bedzie… poza tym jednak, do V klasy, wiekszosc przedmiotow uczy jeden nauczyciel, osobnymi sa tylko np. nauczyciele obcego jezyka lub muzyki (ten ostatni chyba od III-IV klasy...).

·         Czestym widokiem na zakupach, sa tutaj kobiety ubrane w spodnie typu “pizamowe”, miekkie, wlochate bambosze oraz w papilotach na glowie. Dotyczy to zarowno kobiet w srednim wieku, jak i nastolatek (u tych ostatnich raczej bez papilotw :D). Kiedys myslalam, ze moze babki te nosza takie spodnie oraz papcie zamiennie z normalna garderoba, bo tak im zwyczajnie wygodnie (tylko te walki na glowie...). Pewnego dnia napotkalam jednak pania okolo 50-tki, ubrana w powyzszy zestaw, oraz… puchaty szlafrok! Dla mnie, przyzwyczajonej zeby chociaz “oko” umalowac na wyjscie do przyblokowego warzywniaka, byl to szok odbierajacy mowe. :D

·         Rownie czestym widokiem sa osoby stasze, takie babulenki oraz dziadziusie, ledwie idace przez parking, podpierajace sie laseczka lub wrecz balkonikiem, po czym wsiadajacych do przeogromnych buick’ow i odjezdzajacy. Z jednej strony fajnie, ze starosc nie uwiezila ich w domu, z drugiej jednak, zastanawiam sie na ile pozostalo im jeszcze refleksu i szybkosci w ocenie sytuacji, na bezpieczne prowadzenie pojazdu? Kiedy czasem jade za takim dziadkiem i w jego lusterku widze jak glowa trzesie mu sie i kiwa od starosci oraz najwyrazniej choroby parkinsona, ciesze sie, ze moje auto jest ZA nim… ;)

·         Co mi sie jednak podoba, to ogolna spontanicznosc oraz przyjacielska otwartosc tubylcow! Szczegolnie jesli chodzi o dzieci. Hamerykanie uwielbiaja maluchy! Kiedy Potworki byly malutkie, nie mozna bylo w spokoju zrobic zakupow, bo doslownie kazda starsza pani musiala sie nad nimi ugruchac, ze ach, jaka(i) sliczna(y), jaki blondasek, jaka slodka… Podobnie, kasjerki zawsze cos tam zagadaja, inni ludzie sie usmiechna… No chyba, ze Potworki maja akurat focha i dra sie na caly sklep albo rycza o jakas zabawke. Ale np. w poprzedni weekend, kiedy wypadal tutaj Dzien Ojca, przypadkowy chlop w sklepie, malo nie rozjechany wozkiem przez kochanego Kokusia, usmiechnal sie do M. i zyczyl mu “Happy Father’s Day”. Na to M. spytal czy facet rowniez jest ojcem, a po otrzymaniu potwierdzenia, obaj uscisneli sobie dlonie w wyrazie gratulacji. Zupelnie obcy mezczyzni, przypadkowo w tej samej alejce w spozywczym! ;)

·         Wszystkie rachunki czy wazne urzedowe pisma, wysyla sie tutaj poczta. Do oficjalnych urzedow trzeba sie fatygowac w naprawde waznej sprawie. Np. do urzedu imigracyjnego, gdzie zawsze traktuja cie, jakbys pracowal tu na czarno i naciagal biednych tubylcow na miliony dolarow. ;) Po akty urodzenia dzieci tez musialam osobiscie pojechac do urzedu miasta, ale tam akurat kolejek praktycznie nie ma, a panie sa przemile. Poza tym, wszystko wysylamy poczta (no, teraz sporo naleznosci placi sie tez elektronicznie). W przyslanym rachunku jest juz koperta zwrotna, a jego dol ma perforowany odcinek do wypelnienia, oderwania i odeslania wraz z czekiem. Z rachunkami to wybawienie, bo choc i tak wypisywac sie nie chce, ale i tak lepsze to niz popylanie do spoldzielni, zeby zaplacic za gaz czy prad (pamietam to z Polski, ale nie wiem czy nadal sie to praktykuje?), to na inne przesylki reaguje dosc nerwowo. Przedstawie Wam np. taka sytuacje. Swiezo zrobilam obywatelstwo. Wlasnie dostalam do lapki pachnacy drukarnia certyfikat obywatela. Chce wyrobic sobie hamerykancki paszport. Tylko, ze aby go otrzymac musze wypelnic formularz i wyslac go poczta, razem z moim nowo otrzymanym certyfikatem! Nie, kopia nie wystarczy, musi byc oryginal! Wyobrazacie sobie ile paznokci obgryzlam w ciagu kolejnego miesiaca?! W kazdym razie, po kilku tygodniach, certyfikat wrocil do mnie bezpiecznie (poczta, a jak) wraz z nowiutkim paszportem. :) Podobnie miala sie rzecz z paszportem Bi, tylko ze zamiast certyfikatu, wysylalismy akt urodzenia. Poczta wysylaja rowniez karty  z  numerem social security. To bardzo wazny numer, cos w rodzaju naszego PESEL. Bez niego, nie dostanie sie ani ubezpieczenia, ani pracy (numer ten uzywa sie do rozliczania podatkowego). Moj maz, swoja Zielona Karte, rowniez otrzymal poczta. Podobnie jest z wszelkimi kartami platniczymi. Wszystkie przychodza poczta. A np. zasilek dla bezrobotnych, zalatwia sie przez telefon (pod warunkiem, ze ma sie odpowiedni dokument od pracodawcy). ;)

To wszystko co wpadlo mi do glowy. I tak wyszedl tasiemiec. ;) Nie da sie ukryc, ze Hameryka jest krajem, hmm… specyficznym. :D Do wszystkiego da sie jednak przyzwyczaic, no i nie ma co ukrywac, ze to jednak zachodni, cywilizowany kraj. Po tylu latach czuje sie tu swojsko i swobodnie i momentami zapominam, ze mieszkam zagranica. Gdybym przeniosla sie do, powiedzmy, Chin, byloby zapewne duzo ciezej. ;)

piątek, 24 czerwca 2016

Z serii: w tym domu sie gada

Kilka teksciorow, na dobry poczatek weekendu. Enjoy! ;)


Od jakiegos czasu, codziennym rytualem Kokusia, jest wachanie naszych dezodorantow. Wpakowuje sie taki krasnal za toba do lazienki i nie odpuszcza i nudzi:

"Mama, moge to popachniec?"


***

Kiedy Nik wie, ze nabroil i mama byla zla, ale w koncu jej przechodzi i przytula skruszonego syna, pyta:

"Jus mnie polubialas?"


***

Bi: "Mama, pretenduj, ze dzis jest Mother's Day!".

Na moje rozbawione spojrzenie, po namysle: "Udawaj mamo!"

No. To ja rozumiem. ;)


***

Po tym jak matka znalazla kleszcza lazacego jej po nodze, Bi uznala za stosowne pouczyc (czyt. postraszyc) brata:

Bi: "Jak kleszcz wypije twoja krewke, to nie bedziesz juz taki duzy i mieciutki, tylko plaski, jak jakis placek!"


***

Nik, ta moja maruda i zlosnik, potrafi mnie czasem rozwalic okazjonalnym stoicyzmem. Np. taka sytuacja:
Bi przebiera sie w swoja blekitna suknie rodem z Krainy Lodu, zatacza kilka piruetow, po czym podbiega do brata ukladajacego tory i probujac zachecic go do zabawy, wola:

Bi: "I nagle chlopczyk zobaczyl piekna Else!"
Nik (calkowicie bez emocji, nie podnoszac nawet glowy): "Ale chlopcyk nie zobacyl, bo on sie bawil."

Na takie diktum, Bi stanela jak wryta, zapominajac jezyka. ;)

Albo taki dialog:

Bi spiewa, Nik jej wtoruje, dosc nieudolnie. ;)

Bi (wkurzona): "Nik, przestan!"
Nik (luzacko): "Dobla, dobla, ja tak sobie tylko spiewalem..."


***

Odbieram dzieci od opiekunki. Cmokam, "klaszcze jezykiem" i ogolnie wydurniam sie, zeby wywolac usmiech na buzi jej polrocznej podopiecznej. Bi, najwyrazniej zazdrosna, wpycha mi sie na kolana, zaslania soba wszelkie inne widoki i wola:

"Mama, ty musisz lubic mnie i Kokusia jak bedziemy bejbusiami, a nie takie obce, male ludzie!".


***

To tyle. Wiecej (grzechow) nie pamietam. ;)

To juz nasz ostatni weekend przed urlopem, uwierzycie?! Musimy zrobic liste potrzebnych rzeczy i to, co sie da, kupic z wyprzedzeniem, zeby kolejnej soboty nie spedzic latajac jak ze sraczka... Poza tym trzeba doprowadzic ogrod do jako takiego stanu, zeby po powrocie nie zastac dzungli. ;)

Milego weekendu i niech pogoda Wam dopisze! U nas bedzie goraco! :)

wtorek, 21 czerwca 2016

Cos sie konczy, cos sie zaczyna...

Tytul  nieco juz oklepany, bo uzyty przeze mnie kilkukrotnie, ale nic nie poradze, ze lubie ten cytat… Przy kazdych zmianach robie sie sentymentalna i jakos mi tak rzewnie…

Od wczoraj Bi oficjalnie zaczela wakacje. Rano odwiozlam ja do opiekunki, aka “babci”. Traumy nie bylo, zostala bez problemu, cieszac sie na nowe zabawki oraz nowa-stara kolezanke, bowiem do niani wrocila na wakacje rowniez inna, dawna podopieczna, z ktora byly niegdys nierozlaczne. Ja zas ciesze sie, ze mala Ella mowi wylacznie po angielsku. Martwilo mnie bowiem troche, czy Bi przez lato nie zapomni zbytnio “nowego” jezyka. Teraz jestem spokojna. Jesli bedzie chciala dogadac sie z Ella, bedzie musiala uzywac angielskiego. ;)

Oby tylko radosc Bi, po kilku dniach nie zmienila sie w znudzenie. W przedszkolu jednak duzo sie dzieje, wiecej dzieciakow, ciagle jakies atrakcje i dodatkowe zajecia… A u Pani Marysi cichutko, spokojnie… Na tyle, na ile to mozliwe przy dwoch 5-latkach, dwojce 3-latkow, 2-latku oraz dwojce niemowlat. Tak, taki przekroj wiekowy ma obecnie nasza niania! Na szczescie nie codziennie i tylko przez kilka godzin. ;) Szczerze ta kobiete podziwiam, ja bym chyba zwariowala. :D
Niby wszystko wiec w porzadku, a mi jest smutno i czuje sie (juz na zapas), zestresowana… Wakacje oznaczaja bowiem, ze juz za chwile, nieodwolanie przyjdzie kolejny etap, a raczej etapy: zerowka dla Bi, przedszkole dla Nika… Juz widze te 3-tygodniowe ryki. Obojga… :( Co do tego, ze Nik bedzie wyc, nie mam najmniejszej watpliwosci. Co do Bi, to nadal tli sie we mnie plomyk nadziei, ze pojdzie z fochem, ale bez placzu. Po feralnym spotkaniu zapisowym bowiem, kiedy to Bi poplakala sie, kiedy panie zabieraly dzieci do klasy, Starsza uparcie odmawia pojscia do zerowki… Przy wczesniejszych spotkaniach szla z entuzjazmem i usmiechem, a tu jak sie wystraszyla, tak jej zostalo… :/
Staram sie nie myslec na zapas, skupic sie zamiast tego na radosci z lata oraz oczekiwaniu na urlop. Jestem jednak juz kilka lat na tym swiecie, a przy tym odzywa sie wrodzony pesymizm i wiem, ze urlop przyjdzie i minie jakby go nie bylo, a lato smignie ekspresowo i znow bedzie poczatek roku szkolnego…
W czwartek, w przedszkolu Bi odbyla sie imprezka z okazji zakonczenia roku (mimo, ze oficjalny ostatni dzien byl wczoraj). Niemal sila, ale zaciagnelam na nie rowniez M., wybralismy sie wiec cala rodzina. ;) Mowiac szczerze, zalowalam, ze nie mam z kim zostawic Nika, mlody bowiem wynudzil sie niczym mops. Podczas wystepow i rozdawania dyplomow, lazil miedzy rzedami, zarzucal nogi na oparcie krzesla przed nim i jeeeczaaal…
Jadac, zupelnie nie wiedzialam czego sie spodziewac (nauczycielka napisala tylko, ze dzieci beda mialy dla rodzicow male przedstawienie), poza obowiazkowa pizza, ale koniec koncow bylam zachwycona! Co prawda dzieci nie zostaly ubrane w togi oraz profesorskie czapeczki, jak widzialam na wielu filmach, ale w pofarbowane koszulki, ale jakos to przelknelam. ;) W kazdym razie zaspiewaly dla rodzicow 2 piosenki z choreografia. Zaluje, ze caly tydzien spedzilam w biegu, planujac ostatnie szczegoly prezentow dla nauczycielek, dopracowujac detale, do tego doszla ta impreza, gdzie tez musialam wyjsc wczesniej z pracy, w biegu odebrac dzieciaki, popedzic do domu odswiezyc sie i przebrac, popedzic meza, ktory ciagle przebakiwal, ze wolalby pogrzebac przy aucie, itd. Z tego wszystkiego, nawet nie pomyslalam zeby wziac aparat fotograficzny, a moj telefon niestety nie dal rady… Przedstawienie odbylo sie w audytorium szkoly, przy ktorej miesci sie przedszkole. Sala byla ciemnawa, ale scena mocno oswietlona. W rezultacie, dla srajfona bylo za ciemno zeby ustawic porzadnie ostrosc, ale swiatlo ze sceny mu sie odbijalo i nie wlaczal lampy blyskowej. Co za szajs... :/ WSZYSTKIE zdjecia mam zamazane. :( Nagralam tez kilka krotkich filmikow, ale nie mam pojecia jak je wrzucic na bloga (tak, ja i technologia nie idziemy w parze)…
W kazdym razie dzieciaki swietnie sie spisaly. Tylko jeden chlopiec stal z boku sfoszony i nie bardzo mial ochote tanczyc (jesli mozna to nazwac tancem – glownie machali rekami :D). Musze tez z duma napisac, ze Bi byla jedna z lepiej skoordynowanych. Znala slowa, pamietala ruchy, nie gubila rytmu… Zupelnie nie po matce… ;) A jeszcze przed przedstawieniem myslalam, ze bedzie krucho. Wszyscy bowiem, rodzice, dzieci, dziadkowie, rodzenstwo i kto tam jeszcze przyszedl, zebrali sie na poczatku w klasie. Po chwili panie daly gosciom sygnal, zeby poszli zajac miejsca w audytorium, a dzieci przebiora sie i za chwile wyjda na scene. Na te slowa Bi, myk i przylgnela do mnie z buzia w podkowke. Ups… Chwilke zajelo mi oraz jednej z pan, zeby przekonac  ja, ze zaraz po wystepie dolaczy do mamy. W koncu obiecalam, ze zajme jej miejsce obok siebie, musialam dac obowiazkowo piec buziakow i jakos pozwolila mi wyjsc. Ale, po takim malo obiecujacym poczatku, przygotowana bylam, ze na widok mnie na widowni, Bi zbiegnie ze sceny i tyle bedzie z jej wystepu. ;) Nic takiego jednak sie nie stalo. Wrecz przeciwnie, kiedy mnie zobaczyla, usmiechnela sie szeroko, pomachala i zadowolona zajela swoje miejsce na scenie. To dziecko zrobi kiedys kariere w teatrzyku szkolnym. ;)
 

(Bi to pierwsza od lewej, oczywiscie najjasniejsza "plama" :D)

 


 Po wystepie, wszystkie dzieci po kolei wolane byly po imieniu i podchodzily po dyplomy. Nie wiem co bylo napisane na dyplomach dzieci zostajacych na kolejny rok w przedszkolu (w grupie byly zarowno 4- jak i 5-latki), ale maluchy idace po wakacjach do zerowki, dostaly dyplom ukonczenia przedszkola. Kazde dziecko bylo tez pytane, kim chcialoby zostac kiedy dorosnie.

 
Odpowiedz Bi? Ona chce zostac jezdzcem konnym! A ja myslalam juz, ze fascynacja konmi jej przeszla… ;) Nastepnie obejrzelismy DVD ze zdjeciami z przedszkola z minionego roku (ale sie wzruszylam! Zapomnialam juz jakie to byly maluchy we wrzesniu!) i przyszedl czas na pizze! Tutaj, w koncu rozchmurzyl sie Nik, wielki wielbiciel tejze. :D Bi najpierw krecila nosem, ale w koncu tez sobie pojadla. ;) A potem szybko ucieklismy do domu, bo czekalo mnie jeszcze podlewanie ogrodka oraz zasadzenie kwiatkow w doniczki dla nauczycielek. ;)

(Bi ze swoim dyplomem)
Napisze Wam, ze chociaz przedstawieniem bylam zachwycona i na przyjeciu tez sie dosc dobrze bawilam, to takie imprezy jednak nie sa dla mnie! ;) Za latwo sie wzruszam. Nawet nie zlicze ile razy mialam kluche w gardle. Tak naprawde, az do tego pozegnania, nie zdawalam sobie sprawy jak bardzo zzylam sie ze znajomymi twarzami rodzicow oraz nauczycielek. Teraz zdalam sobie sprawe, ze ¾ grupy Bi przechodzi do zerowki (czesto do roznych szkol, a dzieci idace do tej samej szkoly co Bi, beda rozrzucone po 4 klasach), a w dodatku dowiedzialam sie, ze polowa nauczycielek od wrzesnia przenosi sie do innego przedszkola (nie wiem czy to ich decyzja czy wydzialu edukacji). Zrobilo mi sie strasznie przykro, bo myslalam, ze od nastepnego roku powierze Nika w znajome rece, ktorym zdazylam juz zaufac, a tu klops. Oswajanie zacznie sie od nowa, zarowno dla syna, jak i matki. :/
I chyba to wszystko wplywa na moje kiepskie samopoczucie. Zle znosze zmiany, a w dodatku juz mentalnie przygotowuje sie na stresujacy wrzesien. Mimo, ze kocham lato, a ono dopiero sie zaczyna, chetnie bym je przespala razem z wrzesniem i obudzila sie juz w pazdzierniku. A wlasciwie to najchetniej siadlabym sobie i poplakala. Wiem, pomyslicie: stuknieta! ;)
Zeby zmienic nieco temat, napisze ze od okolo tygodnia mamy LATO. Oficjalne moze od wczoraj, ale pogodowe trwa juz kilka dni. Jest pieknie, na sloncu goraco, okolo 30 stopni, ale z orzezwiajacym wiaterkiem. Ranki i wieczory sa wrecz chlodne. Mam gesia skorke, kiedy podczas wieczornego podlewania, wiatr nawiewa na mnie nieco lodowatych kropelek wody z weza. Nie musielismy jeszcze podlaczac klimy. I jest sucho! Nie, nie chodzi mi o deszcz (chociaz ten tez nas omija), tylko o wilgotnosc powietrza, ktora wynosi przyjemne 50 procent. Ten raj ma sie jednak skonczyc w ciagu nastepnych 2-3 dni. Wilgotnosc powierza ma podskoczyc, ale temperatury zostac bez zmian, wiec znow na sloncu nie mozna bedzie wytrzymac, a nawet w cienu pot bedzie ciurkal po skroni oraz doopie. ;)
Poza tym, wczoraj obchodzilismy tutaj Dzien Ojca. Znow mozna bylo polegac na kreatywnosci pan z przedszkola i M. otrzymal od Bi takie cos:



Jak widac, jest to wieszaczek na klucze z napisem “trzymasz klucze do mojego serca”. Hmm… Mnie sie wydaje, ze tata jest raczej sklonny trzymac dubeltowke na potencjalnych wielbicieli…  Ale moze to ma sens? Wszyscy chetni na blizsze poznanie Bi, musza sie najpierw wkupic w laske tatusia… :D
Wczoraj rowniez wybralismy sie na pierwsze w tym sezonie lody. Tacy juz bowiem z nas przewrazliwieni rodzice, ze fundujemy dzieciakom podobne atrakcje tylko wtedy, kiedy mamy 200% pewnosci, ze sa zdrowi. A i tak potrafimy sie pomylic, ale o tym za chwile… W kazdym razie Potworki potrzebuja wiecej cwiczenia w jedzeniu topniejacych smakolykow, bowiem upackali sie niczym swinki. Cale brody, policzki, sukienka Bi, bluzka oraz spodnie Nika… Wszystko pokryte czekoladowo – malinowymi plamami. :)
 

(Dzieciom oczywiscie to nie przeszkadzalo wcale a wcale :D)
A wieczorem, juz po polozeniu Potworkow spac, u Nika uaktywnil sie wirus, ktory zatrzymal Bi w domu w zeszla srode. Przynajmniej wydaje sie, ze to TO. Klasyk. Polozysz do lozka zdrowe dziecko, a za godzine budzi sie chore. ;) Kiedy bylo po 21, a Nik nadal wiercil sie i stekal w lozku, bardzo sie nie przejelam, bo w dzien zaliczyl dluga drzemke. Kiedy jednak zrobila sie 22:30, a Mlodszy nadal postekiwal i wzdychal, postanowilam sprawdzic co sie dzieje. Glowa ciepla, ale za to reszta cialka az goraca! Jeszcze przez sekunde mialam nadzieje, ze moze to od wysokiej temperatury w domu, ale szybko postukalam sie w lepetyne, ze wtedy bylby spocony. Termometr w ruch i wyszlo rowniutkie 38 kresek, wiec nie dramat, ale jednak goraczka. I zadnych innych objawow. Dzis rano zas juz temperatura w normie, a dziecko, mimo niedospania, wesole i pelne energii. Mam wiec nadzieje, ze to wirus przywleczony przez Bi, ktory trzyma niecale 24 godziny. Teraz trzymam kciuki zeby bylo to cos, co chwyta wylacznie maloletnich, a doroslych sie nie ima. Nie mam ochoty na chorowanie, a w dodatku wiadomo, ze czlowiek “stary” o wiele gorzej znosi nawet glupi stan podgoraczkowy. ;)
A na koniec bonusik ogrodowy. Z przodu (a raczej z boku, ale po "przedniej" stronie plotka :D) domu rosnie piekny, stary dab. I to jaki!!!


Nie widac tego na zdjeciu, ale Potwory krazyly wokol, probujac wykombinowac jakby tu sie na to drzewsko wspiac. ;) Widzicie ten masywny pien?! Potrzebnych byloby z szesciu takich Kokusiow, zeby go objac naokolo. ;) Nie wiem ile ten dab moze miec lat, ale z 100 pewnie ma. Jest poki co silny i zdrowy i mam nadzieje, ze dlugo jeszcze takim pozostanie. Uwielbiam drzewa (zapewne dlatego, ze to nie ja co jesien mecze sie z dmuchaniem lisci z trawnika :D), a deby, ten symbole sily oraz roslego wzrostu, naprawde cos w sobie maja. :)

środa, 15 czerwca 2016

Tasiemiec pospolity, czyli o codziennosci


Dzis dla odmiany post bez okazji. Rocznice, polrocznice i inne takie sie bowiem skonczyly. Czas wrocic do szarej codziennosci. No, moze nie takiej szarej, bowiem wrocilo do nas lato, niebo jest blekitne, z tylko delikatna, pierzasta chmurka od czasu do czasu, zar leje sie z nieba, czyli jest to, co Agata lubi najbardziej. Wyciagam sie i wygrzewam na tym sloncu, niczym kocur, chlonac zapas na dlugie, mrozne wieczory. Ok, przyznaje, przy 30 stopniach wytrzymuje na sloncu jakies 10 minut, a potem czym predzej uciekam do cienia (a i tak spalilam sobie dekolt). ;) Nie mniej, laduje baterie, ile sie da...

Jakis czas nie bylo juz takiego zwyklego posta, o tym co w Potworkowie piszczy. Hmm... Piszcza glownie dzieciaki, wiecznie z czegos niezadowolone. ;) Cykady w tym roku jakos milcza. Nie moge sobie przypomniec czy jeszcze na nie za wczesnie, czy padly przez zime. Co byloby dosc dziwne, bo mielismy ja dosc lagodna... Poza tym, caly ogrod bzyczy wysoko i nisko, wszedzie pelzaja gasiennice, "chipmunk'i" przemykaja po trawie niczym miniaturowe pershing'i, kolibry przylatuja do karmnika, a lisy podchodza bezczelnie w bialy dzien pod sam dom.
Czyli po prostu stara bida. ;)

Nasz wlasny, prywatny siersciuch, tez zreszta czuje lato, czyli wlazi w szkode ile wlezie. Kopie dolki, depcze moje kwiatki, a ponadto zezarla ostatnia garstke truskawek, ktore zebralam dla Bi (wyjasniam, ze Nik truskawek nie jada, zeby nikt mnie nie oskarzyl o dyskryminacje dziecka :D). Zerwalam, juz nioslam do domu, ale zauwazylam, ze czas zmienic kolibrom nektar w karmniku. Truskawki polozylam na balustradzie tarasu, a po zmianie nektaru, weszlam do domu, zapominajac o nich. Coz, psi nos nie zapomnial. M. dojrzal ruch przez okno katem oka, skomentowal, ze Maya zjadla cos z balustrady. Wypryslam z domu jak oparzona, ale bylo za pozno. Po truskawkach zostala tylko mokra plama... :/

Skoro mowa juz o faunie, to z niebieskich jajeczek, ktore pokazywalam Wam kilka postow temu, wykluly sie dwa male rudziki. W ciagu 2 tygodni, ktore minely od tamtego zdjecia, zdazyly sie wykluc, opierzyc, otworzyc oczy i odfrunac. Zagladalismy do nich z dzieciakami codziennie, chcialam im zrobic zdjecie, ale kiedy dzis zajrzalam do gniazdka, znalazlam je puste. Niesamowite jak szybko rosna takie pisklaki...

Podobnie jak male ptaszki, moje warzywa tez rosna jak na dopalaczu. ;)

Dla przypomnienia - tak wygladal warzywnik zaraz po posadzeniu oraz zasianiu tego, co trzeba
Stan z 4 czerwca

Stan z 14 czerwca

Jeden z baklazanow zakwitl.

Szkoda, ze aparat odmowil ustawienia ostrosci na kwiatka, sa takie ladne! :/
Ogorki i groszek zaczynaja puszczac "wasy", czyli czas sprawic im jakies tyczki.
Szkoda, ze rosna tez chwasty, a ja jak zwykle nie nadazam z pieleniem. W warzywniku jeszcze nie jest zle, ale rabatki zarastaja w strasznym tempie. Poza tym, nadal tocze wojne z czerwonymi zukami obgryzajacymi nasze lilie, a przy skrzynce na listy odkrylam caly gaszcz "poison ivy". Chodze wiec wokol ogrodu i psikam gdzie trzeba, na przemian odpowiednimi pestycydami. :)

A tak w ogole, to zapomnialam wspomniec na samym poczatku, ze pisze do Was z domu. Nie mamy zadnego swieta, ani dlugiego weekendu, wiec jak sie pewnie domyslacie, wine ponosi kolejne wirusisko. Tym razem dopadlo Bi. Nie wiadomo w sumie, co za cholera. Narzekala troche na bol brzuszka, ale wlasciwie normalnie sie bawila, wiec zawiozlam ja we wtorek do przedszkola. Tam lekko mnie zaalarmowala, kiedy odmowila zjedzenia ulubionego jogurtu. Z mieszanymi uczuciami, ale zostawilam ja w placowce, skoro juz tam zajechalysmy. Niestety, o godzinie 11 rano dostalam telefon, ze Bi ma goraczke i musze ja odebrac. W ten sposob, corka (kochana!) zalatwila mi kolejny dzien w domu, bowiem wedlug tutejszych zasad, dziecko musi spedzic poza placowka 24 godziny od ustapienia goraczki... Utknelam wiec w domu z dwojka zdrowych pociech, bo jak mozna sie domyslic, dzis w poludnie, temperatura Bi wyniosla 36.9, czyli nawet nie stan podgoraczkowy. A Nik jest juz za cwany, zeby go podstepem odwiezc do niani, wiec zeby uniknac rykow i pretensji zostawilam w domu oboje... A oni odstawiaja skuteczna demolke... ;) Wlasnie rozpoczela sie ulubiona pora dnia rodzica - drzemka, wiec szybko klece posta. Za moment musze sie zabrac za prace, szef bowiem pozwolil mi wziac do domu stosik papierow, zebym nie musiala wykorzystywac na opieke dnia urlopowego. Kochany facet. :*

Mam nadzieje, ze Bi nie zaliczy zadnego nawrotu choroby, bowiem jutro po poludniu, w przedszkolu odbedzie sie imprezka z okazji zakonczenia roku. Dzieci maja miec wystep dla rodzicow, dostac dyplomy z okazji zakonczenia przedszkola, potem ma byc poczestunek w postaci niesmiertelnej pizzy (:D) i szkoda bylo by i Bi i mnie samej, gdyby nas to ominelo. M. nie licze, bowiem z niego taki domator, ze probowal sie wykrecic od uczestnictwa w uroczystosci i musialam mu stanowczo warknac, ze MA tam byc, czy mu sie to podoba czy nie. :D

A co poza tym, z pomniejszych wydarzen?

Jakis tydzien temu, moja swiezo piecioletnia corka, posiusiala sie w nocy w lozko... Tak dawno jej sie nic takiego nie przydarzylo, ze wystraszylam sie, ze zlapalo ja jakies przeziebienie pecherza. Na szczescie, wydaje sie, ze byl to jednorazowy wybryk... Od tego czasu jednak, Bi regularnie nawiedza w nocy lub nad ranem, nasze malzenskie loze. I chociaz fajnie jest sie budzic z buziakiem i usmiechem dziecka, to obrywac w nocy z lokcia lub piety, juz tak milo nie jest. ;)

Skoro juz o fizjologii mowa, to po kolejnym masywnym zaczadzeniu salonu przez Nika (nie zartuje, musielismy zrobic przeciag, zeby wywietrzyc smrodek), M. stracil cierpliwosc i wyrzucil nocnik do piwnicy. Nik protestuje, bo lubi sobie urzadzac posiedzenia na "tronie", a w lazience sie nudzi, ale nie ma wyjscia. Zalatwia sie na nakladce. W koncu! :)

Kilka dni temu przezylam chwile grozy, kiedy przyszlam rano do pokoju dzieci w celu obudzenia corki i na zaslonce zauwazylam ciemna plamke. Myslalam, ze to pajak, a to KLESZCZ! Brrr... Nie cierpie tego obrzydlistwa! Kleszcz prawdopodobnie "przyjechal" na psie, a ze ten pryskany jest odpowiednim srodkiem, to zlazl z "autobusu" i w nocy przeszedl przez dom, w poszukiwaniu lepszej przekaski. Cale szczescie, ze wlazl na zaslonke, a nie lozko, bo po nim juz bez trudu znalazl by sie na Bi. Ale i tak przez reszte dnia sie paranoicznie drapalam... :D

Jak juz wspomnialam, Bi ma w czwartek pozegnanie przedszkola. Ostatnim dniem jest jednak piatek, przynajmniej dla niej, bo oficjalnie jest to poniedzialek. W kazdym razie, tutaj na zakonczenie roku, nie wystarczy dla pani kwiatek, tutaj daje sie prezenty! Podobno w lepiej zgranych klasach, rodzice robia zrzutke i jakies bardziej zaangazowane mamuski kupuja prezent od wszystkich. No coz, klasa przedszkolna do zgranych zupelnie nie nalezy. Nie wiem nawet jak wyglada polowa rodzicow oraz ich dzieci, bo te przychodza tylko na 3 godziny dziennie. Nie ma wiec wyjscia, upominek musialam kupic sama. A raczej upominki, bo tych pan jest tam przeciez gromada. W dodatku, Bi ranki oraz popoludnia spedza z paniami z drugiej klasy, kiedy grupy sa laczone. Nie ma mowy, zebym kupila kazdej z nauczycielek oraz opiekunek indywidualny prezent, wiec kupilam doniczki na kwiaty z dedykacja dla dwoch glownych nauczycielek, a dla pozostalych "bukiecik" ciasteczek w ksztalcie kwiatkow. Po jednym na grupe.

Wybaczcie to marne swiatlo...
Mam nadzieje, ze to wystarczy... Niestety, doniczki dostarczono juz w zeszlym tygodniu i jedna przyszla stluczona!

Zdjecie zrobione na potrzebe reklamacji. Nie wiedziec czemu, nie chcieli mi uwierzyc na slowo. :D

Musialam zamowic kolejna z ekspresowym dostarczeniem. Na szczescie tym razem przyszla cala, a firma okazala sie solidna i zwrocila pieniadze bez problemu.

A na koniec, to juz odliczamy do urlopu! Zostalo 2 i pol tygodnia! :) Troche przeraza mnie pakowanie oraz droga, a poza tym juz ze smutkiem mysle, ze urlop przeleci jakby go nie bylo, ale mimo wszystko fajnie bedzie spedzic pelen tydzien z dzieciakami. Trzeba sie cieszyc, ze poki co chca jeszcze z nami spedzac czas. Za kilka lat beda zrzedzic, ze wola pojechac na jakis oboz niz tluc sie ze starymi. ;)

Skoro juz o urlopie mowa, to niestety, nie poszczescilo mi sie z okresami. Majowy przyszedl spozniony o 2 dni, tak jak chcialam. Ale juz czerwcowy dostalam jak w zegareczku. :( Oznacza to, ze lipcowy, jesli tez przyjdzie punktualnie, dostane drugiego dnia po przyjezdzie na wakacje. Nic, tylko w leb sobie strzelic... Czyli, oprocz dmuchanych zabawek, recznikow oraz strojow kapielowych, musze spakowac zapas podpasek. Co za los... :/

Ale, zeby nie konczyc tak pesymistycznie, pokaze Wam jedna z prac przedszkolnych Bi.


To byle jak zabazgrane po lewej, to jagoda. A to kanciaste po prawej to bibusiowa interpretacja artystyczna zelka. Jak widac teorie ma w jednym paluszku. Szkoda, ze praktyka lezy i kwiczy. ;)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Opijmy to!

A co! Ja – kawa, bo jestem w pracy. Wy – czym macie pod reka i lubicie. ;)

Co wlasciwie opijamy? Urodziny!

Bloga!
 
Tak, tak, to juz 4 lata temu na “Nie tak znow kolorowo” pojawil sie pierwszy wpis! Tradycyjnie, nie moge uwierzyc, ze to juz taki szmat czasu! Sama mam wrazenie, ze bardzo sie nie zmienilam (psychicznie, bo zdjecia przekonuja uparcie, ze fizycznie jednak sie postarzalam), ale Potworki przypominaja mi o uplywie czasu. Kiedy zaczelam pisac, Bi miala 13 miesiecy, a Nik plywal sobie u mnie w brzuchu. Nawet nie wiedzialam, ze jest “Kokusiem”, bo nie znalam jeszcze plci. Ale jaja! ;)

Z rozrzewnieniem wracam do starych wpisow… A jaka ja wtedy bylam produktywna! Kilkanascie postow na miesiac?! Rany! Teraz, jak pojawi sie 6-7, to bije rekordy! Za to wtedy wpisy byly krociutkie. Moze w tym tkwi sekret?  ;)
Nie bede pisac, ze blogosfera sie zmienia, ze blogerzy sa inni i tym podobnych blah, blah, bla (chociaz to prawda :D)… Rozpisalam sie na ten temat rok temu, a dzis po prostu ciesze sie, ze kilka zaprzyjaznionych blogow zostalo jednak w niezmienionej formie. Wchodzac i czytajac, czuje sie, jakbym wpadala na pogaduchy do dobrych znajomych. Mam nadzieje, ze tak samo czujecie sie, wchodzac na moje blogowe podworeczko. “Nie tak znow kolorowo” tez chyba sie bardzo nie zmienilo? Ba! Nawet tlo nadal jest to samo, mimo wielokrotnego odgrazania sie, ze czas na zmiane! ;)

Podsumowujac:
Kochane Dziewczyny (chlopaki?)! Drogie Czytelniczki, nowe i stare (chodzi o staz czytania, nie wiek :D)! Dziekuje Wam za juz 4 wspolne lata! I zycze sobie oraz Wam, kolejnych, przynajmniej czterech, fajnych lat! :)

piątek, 10 czerwca 2016

Nikowe 3 i pol

Martwilam sie, ze bede mniej pisac, a tu prosze! Pisze wiecej! To juz trzeci post w tym tygodniu! Troche to jednak zasluga wartych zapisania tematow. Kiedy sie skoncza, roznie to moze byc. ;)


Dopiero co przyzwyczailam sie do mysli, ze mam w domu trzylatka, a tu prosze, 6 miesiecy sobie smignelo i Kokusiowi stuknelo kolejne polrocze. Czas wiec sklecic kolejne podsumowanie.

Charakter nadal bez zmian. Nik to urodzony malkontent. Doprowadza nas tym doslownie do bialej goraczki, bo nie da sie spokojnie sluchac ciaglych jekow oraz placzu. A niestety, nie wyglada, zeby mialo to Nikowi w najblizszym czasie przejsc… Zaczyna sie od jekow o coranne kakao, nastepnie o ubranie, zamkniecie psa lub otworzenie drzwi (o dwa ostatnie mamy ciagla rywalizacje miedzy dzieciakami, na zasadzie “kto pierwszy?!”)… Tydzien temu, idac ze mna do przedszkola po Bi, Nik dojrzal dziewczynke niosaca rozowego misia. Z miejsca rozryczal sie, ze on tez chce takiego, ze mam mu go kupic i koniec. I nie myslcie, ze to chwilowe. Od tamtego czasu, co jakis czas przypomina mu sie o tym cholernym misku i zaczyna jeczenie oraz wrzaski! Kilka dni temu poszedl jeszcze krok dalej. Kiedy odbieralam go od opiekunki, zapytal czy kupilam mu jakas zabawke. Na moje tlumaczenie, ze bylam w pracy, a nie w sklepie, uderzyl w bek, ze on chce, zebym mu cos kupila! I wyl mi tak cala droge do przedszkola! Musze tu zaznaczyc, ze niezmiernie rzadko kupujemy dzieciakom zabawki bez okazji. W zasadzie wiekszosc kolorowego plastiku, walajacego sie po domu, Potworki dostaly od znajomych czy krewnych. Nie mozna wiec tlumaczyc, ze Nik przyzwyczajony do dobrego, buntuje sie, kiedy tego nie dostanie. Wrecz przeciwnie, ostatnio mam wrazenie, ze on podswiadomie szuka pretekstu, zeby sie podasac. Powyzsze, to tylko 2 malenkie przyklady, ale wierzcie mi, tak jest wlasciwie ciagle, z krotkimi przerwami. Nik potrafi strzelic focha i tupnac noga, kiedy mowimy, ze jedziemy na plac zabaw. On nie chce i nie bedzie sie bawic! Oczywiscie, kiedy odpowiemy, ze w takim razie nie jedziemy, natychmiast nastepuje zwrot o 180 stopni i ryk, ze on jednak chce. Zdarza sie nawet, ze z rana oznajmia, ze nie bedzie pil ukochanego kakao! Na nasze stwierdzenie, ze nie to nie, rzecz jasna wlacza syrene… Jest jednak na tyle uparty, ze czesto kilkanascie minut mija, zanim przyzna, ze wyje, bo jednak chce kakao.

I tak w kolko, o wszystko, byle sobie pomarudzic…

Jedyne co stwierdzam, kiedy obserwuje Kokusia ostatnio, to to, ze buzuje w nim tyle emocji, ze on sam nie wie czego chce i jak sobie z tym poradzic. Co tam bunt dwulatka! To bylo tylko delikatne odkrycie, ze jest sie jednostka odrebna od rodzica i mozna miec odmienne zdanie. Trzylatek to duzo wyzsza szkola jazdy! Teraz dopiero zaczyna ksztaltowac sie wlasciwy charakter! Podwaja sie upor, pojawia chec rywalizacji. W przypadku Nika, mam wrazenie tez, ze on po prostu jest za bystry. Pochlania i przetwarza tyle informacji, w takim tempie, ze podejrzewam, ze zwoje mu sie zwyczajnie przegrzewaja, ze tak to ujme. ;) Do tego dochodzi bowiem rozwoj fizyczny, motoryka duza i mala, koordynacjia, itd. Za wiele po prostu na jednego trzylatka. Gdzies musi odreagowac, a oprocz dzikiego biegania po ogrodzie, zostaja emocje. Stad to przeskakiwanie z radosci w foch i tendencja do jeczenia. Licze, ze kiedys wyrosnie… ;)

Zreszta, to nie do konca domena Nika. Niedawno powiedzialam mezowi, ze nasze dzieci po prostu nie potrafia mowic normalnym tonem. Nawet kiedy chca pic, przychodza z takim jeczaco –  placzliwym zawodzeniem: “Niiiieeee maaaam juuuz woooooodyyyyy!!!!”. Kurna, to nie mozna po prostu spytac: “Mamo, mozesz nalac mi piciu?”. Przyznaje, ze kiedy mam gorszy dzien, burcze, ze naleje im wody, jak poprosza normalnym tonem… ;)

A jesli juz mowa o burczeniu, to Nik “warczy” na ludzi… Wlasciwie “mruczy” byloby trafniejszym okresleniem, ale mruczenie kojarzy mi sie pozytywnie (jak u kotka), wiec nie pasuje. Kiedy ktos obcy powie cos do Kokusia, albo na placu zabaw minie go inne dziecko i osmieli sie na niego spojrzec, Mlodszy marszczy brwi, zaciska buzie z zawzietoscia i wydaje z siebie gardlowe “grrrrr”. M. oraz ja, zrywamy boki ze smiechu (warczy tez na czlonkow rodziny), ale podejrzewam, ze ludzie moga pomyslec, ze cos z nim nie teges. Coz, niektore dzieci wystawiaja jezyki, a moje “warczy”… :D


Moze o osobliwym charakterku mego drugorodnego, juz wystarczy. ;)

Nik nadal spi w pieluchomajtkach. A te, po nocy moglyby posluzyc za bron dalekiego razenia, bo zbiera sie tam chyba dobrych kilka litrow. :) Na drzemki tez nie ryzykuje i zakladam mu pampersa, chociaz tu akurat Nik zaczal sie ostatnio mocno buntowac. Przyznaje, ze dosc czesto po drzemce pieluchy sa suche (M. stwierdzil, ze szkoda wyrzucic i powinnismy je wykorzystac na nastepny raz :D), ale ze narazie Nik nie jest w tym konsekwentny, wole nie ryzykowac. :)

Kilka miesiecy temu, zaczelismy Kokusiowi myc zeby pasta z fluorem. Niestety, Mlodszy nie jest tak ambitnym typem jak siostra. W nosie ma, ze to pasta dla duzych dzieci. Zazwyczaj ryczy, ze on chce “swoja” (czyli niemowleca). Zostal nam zapas “dzidziusiowej” pasty, wiec staramy sie stosowac obie naprzemiennie, chociaz nasze uszy na tym cierpia, a sciany lazienki az sie trzesa od wrzaskow… Poza tym, Nik nie potrafi porzadnie wyplukac buzi. W zasadzie to nabiera wode i natychmiast ja wypluwa. Nie mowiac juz o tym, ze nadal zdarza mu sie z rozpedu polknac paste… :/ Czasem az trudno uwierzyc, jak pod pewnymi wzgledami rozni sie od siostry w tym samym wieku…

Postepy w samodzielnosci nadal robi bardzo mizerne. Nauczyl sie w koncu podciagac majty oraz spodnie po sikaniu. Zawsze to do przodu, chociaz zazwyczaj guma w gaciach jest cala zrolowana, a spodnie przekrecone. A on tak chodzi, jak gdyby nigdy nic! Jesli sama nie zauwaze, spedzi tak kilka godzin!

Ostatnio dosc czesto, zamiast na nocnik, Nik woli siadac na nakladke na toalecie, ale tu rowniez brak mu poki co, konsekwencji…

Aha! Majtki oraz spodnie nauczyl sie zakladac! Od poczatku, nie tylko po obnizeniu przed posiedzeniem na nocniku. Niestety, nadal woli, zeby go wyreczac. Ogolnie, mimo, ze zwykle oznajmia, ze jest juz duzym “chlopcykiem”, jesli trzeba sie ubrac badz nakarmic, nagle dowiaduje sie, ze “Ja jestem jesce malutki i nie potlafie”. ;)

Nik nadal sepleni. Brzmi to slodko i dziecieco i jeszcze bardziej utrwala obraz malego, rozkosznego dzidziusia, ktorym Mlodszy pomalu przestaje byc. Czasem przechodzi mi przez glowe mysl, ze moze powinien juz mowic wyrazniej, ale pamietam, ze Bi tez miala tragiczna wymowe, az nagle, w ciagu kilku miesiecy, zaczela mowic poprawnie. Mam nadzieje, ze z Nikiem bedzie podobnie…

Rysunki Nika nabieraja precyzji. To znaczy, nadal nie widac na nich niczego konkretnego, ale nie sa juz kolorowymi zlepkami bazgrolow. Teraz sa to skomplikowane linie oraz zygzaki, a Nik opisuje je jako “mape”. ;) Ciekawostka jest, ze Bi tez zaczynala od rysowania “map”. Skad im sie to bierze? Czyzby rosli mi mlodzi odkrywcy, tudziez geodeci? :D

W koncu zainteresowal sie puzzlami! Nie ma do tego takiego zaciecia jak siostra, brak mu koncentracji i szybko sie zniecheca, kiedy mu nie idzie. Licze jednak, ze w koncu zlapie bakcyla. Narazie ciesze sie, ze chociaz czasem sam, z wlasnej woli, do tego zasiada. Czternascie elementow to jednak jego maksimum i to mocno wymeczone. :D Coz, chociaz tyle. To swietne cwiczenie dla malej mozgownicy oraz raczek. Przy tym ladnie wycisza, a to tez dobrze Nikowi robi… ;)

Nadal najwieksza fascynacja sa pojazdy. Najlepsza aktualnie zabawka jest duza, podworkowa ciezarowka. Bi kopie dolki, a Nik zwozi na “pace” kamyki oraz wode i wlewa to do nich, tworzac blotniste kaluze. Co ciekawe, z przejeciem opowiedzial mi, ze to woda dla potworow, ktore w nocy wyjda z lasu i ja wypija. Hmmm… Moje dzieci opowiadaja sobie podobne historie, a potem ja sie dziwie, ze pod wieczor boja sie same pojsc do lazienki… :/

Pamietam (I mam filmiki na dowod), ze Bi w wieku Nika jezdzila juz pieknie na rowerze z bocznymi kolkami. Niestety, Nik nie potrafi skoordynowac naprzemiennego ruchu nog. Ogolnie, to nawet nie chce mu sie probowac. Nie moze tez skapowac jak cisnac pedaly do przodu. Naciska, one sie oczywiscie cofaja I rower staje. ;) Ale za to namietnie gania za pilka. Zwazywszy, ze ma dziadka – pilkarza, to chyba odzywaja sie geny przodkow. Ani M., ani tymbardziej ja, nie mamy zaciecia do pilki noznej. A Nik potrafi 20 minut biegac po ogrodzie, kopiac i goniac pilke! I nie potrzebuje do tego drugiego gracza. Ewentualnie zasmiewa sie, kiedy Maya dogania pilke i usiluje zlapac ja zebami. Kiedys bedzie ryk, jak w koncu jej sie uda i przebije dziure. ;)

Bilans bedzie mial dopiero po 4 urodzinach, w grudniu, ale zmierzylam go w domu, przy naszej miarce. Wyszlo mi 102 cm. Musze jednak nadmienic, ze Bi, zmierzona w domu ma 115.5 cm, natomiast u lekarza wyszlo 114. Mozliwe, ze nasza miarka mierzy okolo 1.5 cm za wysoko. Wobec tego Nik moze miec 100.5 cm. W kazdym razie przekroczyl magiczny metr wzrostu. ;)

Wagi niestety nie posiadam, wiec nie wiem ile wazy. Na “oko” jest w sam raz. Nie jest pulchny, ale do chudzielcow tez nie nalezy. ;)

Na koniec, zamiast Waszej ulubionej serii, kilka ostatnich, kokusiowych tekstow i tekscikow. ;)

***

Popijam kawe na tarasie, z daleka obserwujac zabawe dzieci. Jestem wiec swiadkiem, jak Nik robi siostrze na przekor I przekomarza sie, az ta nie zdzierza I ucieka jak najdalej. Dlatego, kiedy Nik, sfoszony, przychodzi z placzem, ze “Bibi nie chce sie ze mna baaawiiic…”, zamiast pozalowac, mityguje go, ze trzeba bylo sie z siostra nie draznic. Nik obrazony wchodzi do domu, a ja slysze przez otwarte drzwi ryki:

"Bibi mnie nie lubi i mama tez mnie nie lubi!!!! YYYYYYYYY!!!!!"
Chwila ciszy.
Nik: "Cy ktos mnie jesce luuubi???!!! YYYYYYY!!!!"

Na to juz nie wytrzymalam ze smiechu i zawolalam, ze matka “jesce” go lubi. ;)

***

Przy Niku trzeba byc naprawde ostroznym co i kiedy sie mowi. Jest bowiem pewne, ze predzej czy pozniej to powtorzy i nie zawsze bedzie to ladne i grzeczne slownictwo… ;)

Nik (pokazuje na zadrapanie na ramieniu): "Mucha mnie uglyzla!"
Tata: "Mucha? Jaka mucha?"
Nik: "Jakas sie wpieldzielila do domu!"

***

Nik (wkurzony): "Kulde, no!"

***

Nik: "A co spidery jedza na sniadanie?" [od spider - pajak]
Matka: "Mysle, ze muchy."
Nik: "Tak jak zaby?"
Matka: "Tak"
Po przetrawieniu zdania wypowiedzianego przez syna, zaskoczona:
"A skad ty wiesz, co jedza zaby?"
Nik (z duma): "Bo ja jestem juz duzy i wiem wsystko o zabach."

***

Taki wlasnie jest 3.5 – letni Kokusio. Zaryczany, czesto nieznosny, ale tez rozgadany, bystry i rozsmieszajacy nas do lez. :)

środa, 8 czerwca 2016

5-latka na przegladzie :)

Pisanie z Word’a nie jest zle! ;) Musze tylko dojsc do ladu z czcionkami. Normalna 12nastka z Times New Roman, przekopiowana do Blogger’a jest za malutka. Nie wiem jak Wam, ale mi sie zle czytalo. Z kolei, kiedy zwiekszylam jej rozmiar na “duzy”, zrobila sie za duza i wygladala jakos groteskowo. Bede jeszcze kombinowac… J

***

O bilansie i aktualnych rozmiarach Bi mialam wspomniec przy okazji pisania innego posta, ale taka kontrola zasluguje na osobny wpis! ;)

Czy ja pisalam rok temu, ze bilans 4-latka byl bilasem przez duze “B”? Cofam to! Kontrola 5-latka, to byl dopiero BILANS!

Zazwyczaj, jadac z dziecmi do pediatry, spedzam w klinice okolo godziny. Tylko, ze okolo polowa tego czasu to czekanie. Najpierw w poczekalni, potem w gabinecie. Tym razem rowniez spedzilysmy tam z Bi godzinke, tylko, ze z tych 60 min, moze 5 bylo czekaniem.

Jak wiec wyglada bilans 5-latka w Hameryce? ;)

Bylo oczywiscie zwyczajowe mierzenie, wazenie, macanie wezlow chlonnych, zagladanie w uszy, gardlo, oczy, osluchiwanie i ucisk brzucha w celu sprawdzenia watroby, trzustki i Bog wie czego jeszcze. Lekarka zmierzyla jej tez cisnienie “hugging machine”. :D

Oprocz standardowego “opukiwania”, przeprowadzone zostalo badanie sluchu. Bi miala je robione rowniez rok temu. W tym roku przeprowadzono je ponownie i tym razem Starsza wspolpracowala! ;) Pomoglo byc moze, ze trafilysmy na mlodziutka pielegniarke ze wspanialym podejsciem do dzieci. Wytlumaczyla Bi, ze bedzie slyszala pipczenie oraz buczenie i za kazdym razem kiedy to uslyszy, ma za zadanie podniesc reke do gory. Pamietajac zeszloroczne pipczenie Bi dla zabawy, bylam sceptyczna. Okazalo sie jednak, ze wywiazala sie znakomicie!

Nastepnie badanie wzroku. Najpierw pielegniarka pokazala Bi karty z obrazkami. Na czarno – bialych kwadratach, na brzegu kazdej scianki, narysowane byly: dziewczynka, chlopiec, ptaszek oraz kotek. Srodek zas zapelniony byl literkami “E”, ktorych ramiona wskazywaly na ktorys z obrazkow. Pielegniarka najpierw przeprowadzila cwiczenie na kartach, zeby upewnic sie, ze Bi rozumie o co chodzi. Nastepnie Bi musiala patrzec w cos na ksztalt komputerka (u okulisty maja cos podobnego, do automatycznego sprawdzania wzroku), chociaz mi to uparcie przypomina mikroskop. ;) Znow padly pytania, na ktory obrazek wskazuje litera “E”. Potem po stronie ktorego obrazka znajduje sie kolorowa plama. A na koniec jakiego koloru jest kropka (domyslam sie, ze sprawdzaja czy dziecko nie ma daltonizmu).

Nastepnie dostalam w reke plastikowy kubeczek i polecenie, zeby Bi sprobowala do niego nasiusiac… Hmm… Starsza wysikala sie na moje polecenie dokladnie przed wyjsciem z domu, wiec mialam watpliwosci czy cos “wydusi”. Poza tym, sama jeszcze w kubek nasikam, ale dziecko? Trudno, trzeba bylo cos wymyslic. ;) Pomaszerowalysmy do lazienki, postawilam dziecko (spanikowane i kurczowo sie mnie trzymajace) na sedesie, kazalam przykucnac i sikac. Ja mialam lapac cenna ciecz do kubka. ;) Szczegolow operacji Wam oszczedze, dodam tylko, ze mam nadzieje, ze oklady z moczu dobrze robia na dlonie. ;) Do kubka rowniez udalo mi sie zlapac, niewiele, ale wystarczylo. Pocieszam sie, ze za 1.5 roku, z Nikiem, chociaz to pojdzie sprawniej. Czasem dobrze miec “dyndusia”. ;)

Najgorsze jednak (dla mnie) bylo jeszcze przed nami. Pielegniarka bowiem oznajmila, ze musza pobrac probke krwi, zeby sprawdzic poziom hemoglobiny. Brrr… Co prawda okazalo sie, ze potrzebuja doslownie kropelke z paluszka, ale i tak mialam obawy jak Bi zareaguje. Wiecie, z wczesnego dziecinstwa zostala mi trauma. ;) Pamietam, ze pielegniarki tak mocno tlukly mi igla w palca, ze potem przez dwa dni bolal mnie opuszek. Kiedy troche podroslam, doslownie blagalam, zeby zaczeli pobierac mi krew z zyly w zgieciu lokcia. ;) Coz, mi przelecialy przez glowe wszystkie te wspomnienia, podejrzewam ze musialam zbladnac, wyobrazilam sobie juz Bi zaryczana i wyrywajaca sie… Tymczasem pielegniarka naklula jej palec czyms co wygladalo i dzialalo niczym dlugopis, a Starsza nawet sie nie wzdrygnela! :D Kropelka krwi zostala zebrana na szkielko, Bi dostala malenki plasterek, co wprawilo ja oczywiscie w zachwyt i po krzyku. A matka ukradkiem otarla pot ze skroni… ;)

Fajnie, ze pobranie krwi oraz moczu odbylo sie na samym poczatku. W czasie, kiedy Bi miala ogledziny z pediatra, pielegniarka porobila wszystkie testy i na koniec wizyty dostalam od razu wydruk z wynikami. J

Badania te byly doslownie czytaniem w moich myslach. Jadac bowiem na bilans, mialam zamiar poprosic pediatre o skierowanie na morfologie oraz badanie moczu. Taka jest bowiem specyfika tego kraju, ze bez skierowania nie mozna sobie po prostu podjechac do laboratorium i poprosic o zrobienie testow. Tymczasem, ostatnia morfologie Bi miala konczac 2 lata. Mocz miala badany tylko raz, po przedluzajacej sie goraczce, w ramach kompleksowych testow. Nie miala wtedy nawet 2 lat. Poza tym, chcialam sprawdzic czy wszystko ok, poniewaz, chyba nie pisalam o tym na blogu, ale Bi chrzaka. Wedlug mnie za czesto. W ciagu wieczora potrafi to robic kilkanascie razy… Nie potrafie okreslic, kiedy zaczela, ale napewno dobrych kilka miesiecy temu. Wydaje mi sie, ze na poczatku byla to pozostalosc po przeziebieniu, tylko ze dziwnie sie przedluza. M. uwaza, ze to na tle nerwowym, taki tik i zdarza mu sie nawet upomniec corke, zeby juz przestala… Ja sklanialam sie bardziej, zeby uznac to za przedluzajace sie podraznienie drog oddechowych. Nawet polecilam Bi, zeby zamiast ciagle chrzakac, porzadnie odkaszlnela. Teraz Starsza wiec pochrzakuje z elementami kaszlu. ;) W kazdym razie, poniewaz w miniona jesien, zime i teraz wiosne (zapewne “dzieki” przedszkolu) Bi lapala co chwila katar czy kaszel, chcialam zrobic jej morfologie, zeby sprawdzic czy nie ma lekkiej anemii czy “cus”. Spytalam tez pediatre o skierowanie do laryngologa (bo tak, do specjalisty tez nie mozna tu sobie ot tak, pojsc! :/). Pediatra, po ogledzinach, stwierdzila, ze w gardle Bi nie widzi nic niepokojacego, ale za to ma ona obrzeknieta sluzowke nosa. Stwierdzila, ze jesli wydzielina splywa gardlem, moze byc przyczyna takiego chrzakania. Mamy sprobowac spray do nosa raz dziennie przez miesiac. Hmmm… Mialam ochote powiedziec jej co mysle o tym calym spray’u. Psikniecie zwykla sola fizjologiczna, laczy sie z jednym z rodzicow trzymajcym Bi, a drugim probujacym trafic do dziurki przy krecacej sie na wszystkie strony glowie. :D A sama zainteresowana, wrzeszczy oczywiscie wnieboglosy! Ja dziekuje, narazie nawet tych kropli nie kupilam. Poza tym, ciiii, ale mam wrazenie, ze Bi chrzaka jakby mniej. Moze rzeczywiscie byla to jakas dluuuga pozostalosc po przeziebieniu, a teraz, kiedy zrobilo sie cieplo, organizm wraca do normy…

Pediatra, po ogledzinach “lekarskich”, sprawdzila tez co nieco z rozwoju intelektualnego. Zupelnie nie wiem po co… W kazdym razie zapytala Bi, czy jest dziewczynka czy chlopcem, a nastepnie poprosila, zeby narysowala dziewczynke i podpisala ja swoim imieniem. Bi wykonala polecenie, chociaz troche na “odwal-odpieprz”, bo jej “ludek” nie mial ani wlosow, ani ramion, gdzie normalnie Bi dorysowuje nawet dlonie z palcami. ;) Nastepnie lekarka narysowala ksztalty i pytala Bi czy je zna. Tu moje dziecko sie stremowalo i poprawnie okreslilo tylko kolko, reszte pomylila. A wiem, ze podstawowe ksztalty rozpoznaje. J Potem Bi musiala jeszcze skoczyc na wybrany przez siebie kafelek (i okreslic jego kolor), postac chwile na jednej nodze i skakac “naprzemiennie”. O tym ostatnim, pediatra powiedziala, ze Bi jest dobrze rozwinieta fizycznie, bo zazwyczaj dzieci w jej wieku tego jeszcze nie potrafia. Ciekawe, bo mi sie wydaje, ze Starsza robi to od “zawsze”. ;) I chwala Bi, ze zrozumiala o co chodzi, bo kiedy pediatra spytala “Can you skip?”, przyznaje, ze nie mialam pojecia co to ma byc. A to skakanie, ale odbijajac sie raz jedna, raz druga noga. ;)

Na koniec dane techniczne, ktore co prawda dopisalam do postu o 5-letniej Bi, ale jak juz pisze o bilansie, niech bedzie komplet danych. ;)

Wzrost: 114.3 cm
Waga: 20.8 kg

Przez rok, Bi przytyla niemal 2 kg, co pediatra okreslila jako normalny przybor masy. Dla mnie to niewiele. Nic dziwnego, ze zrobily jej sie jakies kosciste kolana. ;) Za to urosla ponad 6 cm! Jesli chodzi o wzrost jest w 90 centylu. Najwyrazniej wyciaga sie w gore, zamiast “rosnac” w szerz. Zebym ja tak mogla. ;)

 
A na koniec zarcik, ktory powinien pewnie trafic do Waszej ulubionej serii, ale ze jest czescia bilansu, wpisze go tu.

Jak wspomnialam wczesniej, pediatra spytala Bi: “Are you a boy or a girl?”
A na to moje dziecko: “A butterfly…”

 
Kurtyna.
 
 
 
 

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Internet to ZUO!


Musze Was lojalnie ostrzec, ze (jakby bylo mnie przesadnie duzo), moze byc mnie tutaj jeszcze mniej… Mielismy w piatek milusia prezentacje przygotowana przez glownego bossa, na temat uzywania internetu w pracy. Stanelo na tym, ze nie wolno nam surfowac po necie. Nie wolno nawet sprawdzic prywatnej poczty (z obawy przed wirusami). Nie wolno takze uzywac w tym celu prywatnego telefonu oraz tabletu. Firma moze (chociaz nie musi) sledzic dokladnie nasze “sieciowe” poczynania. Aha! Mamy tez ograniczac towarzyskie rozmowy, nie przedluzac przerwy na lunch, a jesli musimy wyjsc wczesniej lub przyjsc pozniej, ten czas musi byc nadrobiony…

Pomalu koncza sie zalety tej pracy… Zawsze ja chwalilam, ze chociaz placa srednio, to chociaz godziny mamy bardzo “otwarte” i nikt nie kreci nosem, kiedy trzeba sie zwolnic, albo zalatwic cos w godzinach pracy. Coz, wszystko co dobre, szybko sie konczy… Jeden z managerow zostal glowna szycha w firmie i zaprowadza wlasne porzadki… Zeby bylo smieszniej, ten sam gosc, jeszcze kilka lat temu wychodzil w czasie lunch’u na ryby i wracal po 2 godzinach, a takze znany jest z ukladania pasjansow w czasie pracy. Takze, przyganial kociol garnkowi, khem khem… ;)

Wszystko przez to, ze jeden z glownych klientow, postanowil zacisnac nieco pasa i przeniosl wazny dla nas finansowo projekt, do (duzo) tanszego Puerto Rico. Jak widac, konkurencja dla zachodniego rynku, sa nie tylko Chiny czy Indie. Sa nia, jak widac, tez Karaiby, ktore dotychczas kojarzyly mi sie wylacznie ze slonecznymi wakacjami z palmami w tle. Nie do wiary, ze dziala tam jakis przemysl. ;) Nasza firma stracila jakies 40% dochodu, natomiast glowna filia wyznaczyla juz pewien pulap w przychodach, ktory musimy osignac do konca roku. A przypominam, ze wlasnie minela jego polowa… K., jako swiezo mianowany glowny manager, sra zapewne w gacie, ze sie nie wykaze jako szef nad szefami. Walnal nam wiec przemowe o nie marnowaniu czasu…

Niech mu bedzie, ze niby ma racje. Wiem dobrze, ze przychodze tu do pracy, nie na spotkania towarzyskie i nie na calodzienne, internetowe zakupy. I naprawde staram sie solidnie wykonywac swoje obowiazki. Tyle, ze przez 8 godzin dziennie nie da sie gapic w papiery. Potrzebuje odskoczni. Musze od czasu do czasu oderwac mysli od przegladanych dokumentow i zwyczajnie sie odmozdzyc. Pewnie, ze moge sie przejsc wkolo budynku. Zreszta, to tez robie, bo od calodziennego siedzenia boli zadek i strzyka kregoslup. Ale ogolnie, lazenie w kolko jest nudne. A internet jest fajny. Zawsze znajdzie sie w nim cos ciekawego. ;) Dodatkowo, to glownie przez internet komunikuje sie z nauczycielkami Bi i administratorami. Nie mowiac juz o tym, ze to najczesciej z pracy pisze posty, komentuje oraz odpowiadam.

A teraz musze to wszystko ukrocic.

Nie, nie zamierzam zupelnie odcinac sie od sieci. Zreszta, K. moze sobie bredzic o nie marnowaniu czasu, ale sa rzeczy, ktorych po prostu nie da sie zrobic po pracy. Pomijajac nawet internet, wiele urzedow pracuje w godzinach bardziej ograniczonych od moich i zeby sie do nich dodzwonic, nie mam wyjscia, musze dzwonic z pracy. I wydaje mi sie, ze jesli zachowa sie rozsadek, to i produktywnosc nie ucierpi.

U mnie dochodzi jeszcze to, ze w pracy jestem jeszcze w miare wypoczeta i przytomna. W domu, czas, zeby usiasc przy laptopie, mam dopiero kiedy dzieci spia, a wtedy najczesciej jestem tak zmeczona, ze literki mi sie zlewaja i zupelnie nie moge sie skupic. Dlatego, na maile wole odpowiadac z pracy. Podobnie, wiekszosc zakupow zamawia(la)m zza biurka. Nie, ze spedzalam godzine szukajac odpowiedniej rzeczy. Sama mam na tyle sumienia, zeby wiedziec, ze to nie fair w stosunku do pracodawcy. Ale, jesli wiem, czego szukam, wejscie, dokonanie zakupu i finalizacja oplaty, to kwestia kilku minutek. Naprawde moze to komus przeszkadzac? Glupie pytanie, oczywiscie, ze szefostwu moze to przeszkadzac, oni chcieliby nas widziec uwijajacych sie przez 8 godzin non-stop, niczym mroweczki. Tyle, ze tak sie nie da. Nie jestesmy robotami…

Dobra, zmierzam do sedna…

Najwazniejsze: co z blogiem? Nie, nie bac sie, nie zamierzam zupelnie znikac! ;)

Tajemnica nie jest, ze moj maz nie wie o blogu, wiec sila rzeczy posty klece w pracy. Zreszta, nawet odpowiedzi pod komentarzami czytam oraz odpowiadam tylko jak M. spi, albo nie ma go w domu, zeby mi gdzies znienacka nie zajrzal przez ramie… Sytuacja w firmie mozno mi wiec komplikuje blogowe “zycie”. Jak to jednak mowia, “jak sie nie chce, szuka sie powodu, a jak sie chce, szuka sie sposobu”. ;) Poki co, posty bede sklecac w Wordzie. Tego (chyba) nie sledza. :D Spodziewajcie sie wiec kosmicznej mieszanki rodzajow oraz wielkosci czcionek! Potem tylko szybciutko przekopiuje na bloggera i na internecie spedze raptem minutke. ;) Najgorzej bedzie jednak z komentarzami… Postaram sie odpowiadac i komentowac z telefonu, ale kazdy, kto mial ta watpliwa przyjemnosc wie, jaki to bol. Do czytania jeszcze sie srajfon nada, chociaz oslepnac mozna od miniaturowych literek, ale komentowanie to porazka. Wszystko sie przesuwa, przeskakuje na koniec, a jak straci zasieg to caly komentarz moze szlag trafic. :/ Sa oczywiscie i dobre tego strony – w telefonie mam polskie litery! W koncu nie bede na bakier z ortografia! :D

Innym wyjsciem byloby oczywiscie powiedziec M. o blogu… Wielokrotnie sie juz nad tym zastanawialam, ale kurcze… To juz nie bylo by TO. Juz zawsze zastanawialabym sie, jak malzonek moj zinterpretowalby to czy tamto. Bo, ze czytalby moje posty, nie mam watpliwosci… A moze mam? Bo M. nienawidzi czytac. Czegokolwiek. Hmmm… ;) Nie ufalabym jednak, ze nie wygadalby sie o blogu komus z rodziny. A na audytorium w postaci znajomych oraz krewnych (krolika) juz kompletnie nie mam ochoty… :/

A poza tym, juz widze to zrzedzenie, ze ile mozna stukac w klawiature? ;)

 
A na koniec… Rozmawialismy sobie oczywiscie z kolegami w pracy o zaostrzonych zasadach, itd. Glownie zartujemy, ze niedlugo beda nam odliczac 2 minutki na siusiu oraz 10 minut na kupe. :D Ktos jednak skomentowal, ze nie mamy co narzekac. Jego mama pracuje w firmie, ktorej wlascicielami sa Japonczycy i tej narodowosci jest cala kadra kierownicza. Nie wiem czym sie zajmuje owa mama, ale podobno jej biurko stoi wsrod innych w wielkim budynku. Nie maja nawet scianek dzialowych! Nic, tylko wielki pokoj wypelniony biurkami. Japonczycy, niczym zaganiacze niewolnikow, ciagle wsrod tych biurek kraza i “szczebiocza” po swojemu. ;) A w dodatku, maja bardzo restrykcyjne zasady, co do tego, co moze znajdowac sie na biurku. A wlasciwie, to nie moze sie na nim znajdywac nic poza tym, nad czym sie akurat pracuje. Mama kolegi zgarnela podobno kiedys uwage, bo postawila na nim… pudelko chusteczek higienicznych! Owa mama przechodzi na emeryture za kilka miesiecy i nie moze sie juz doczekac… ;)

Takze tego… zawsze moze byc gorzej… :D

PS. Post mial byc w zalozeniu o minionym weekendzie oraz bilansie 5-latka, ktory Bi miala w czwartek. Tak sie jednak rozpisalam wieszajac psy na pracodawcy, ze lepiej skoncze. Moze dzieki nowym zasadom, uda mi sie pisac czesciej, ale mniej? W Wordzie jakos sie tego tekstu wydaje wiecej… ;)