Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 30 kwietnia 2021

Sukienkowo - lazienkowo - sportowy miszmasz

W zeszly piatek przyszly w koncu trzy inne zamowione przeze mnie sukienki komunijne, choc tak naprawde nam obu z Bi podobala sie tylko jedna. Dwie inne zamowilam w akcie desperacji, na wypadek gdyby tamta okazala sie jednak brzydka lub jakosciowo niczym "szmatka". Wiadomo jak to jest z internetowymi zamowieniami; to troche jakby kupowac kota w worku. ;) Na cale szczescie, ta upatrzona sukienka jest sliczna. To znaczy, sliczna dla mnie oraz Bi, bo to w koncu rzecz gustu.

Zostawimy chyba tez ten wianek, choc tu jeszcze sie ciagle waham...
 

O czyms takim jednak od poczatku myslalam: prosta, ale elegancka, z ozdobnym paseczkiem. Jedyne co, przyczepic sie moge do dwoch rzeczy. Pierwsza to dlugosc. Wyobrazalam sobie jednak sukienke niemal do ziemi, a ta siega Bi lekko powyzej kostki. Druga rzecz wyszla na niektorych zdjeciach. Sukienka ma mianowicie podszewke, ale ta konczy sie okolo 15 cm wyzej niz brzeg kiecki. I w niektorym swietle, ta koncowka pod ktora nie ma podszewki, lekko przeswituje.

Na tym zdjeciu widac wlasnie ten przeswitujacy dol
 

Poza tym jednak sukienka jest jakby szyta na Bi. Gora lezy idealnie. Podoba mi sie szczegolnie to, ze nie widac sterczacych zalazkow piersi. Sukienka, ktora przymierzala w sklepie, miala gore tak uszyta, ze te "guziolki" sie wyraznie odznaczaly i juz martwilam sie, ze bede musiala szukac Bi stanika zeby je jakos zamaskowac. :D Na szczescie to jednak kwestia kroju. A ze jest krotsza niz sobie umyslilam? Trudno. Bi bedzie miala rajstopki oraz eleganckie buciki i powinno to w miare wygladac.

Zeby zas nie bylo, ze wylacznie Starsza jest tu "gwiazda", pokaze Wam Kokusia. Przyszedl jeden z zamowionych garniturow i lezy jak ulal. Nie moge sie po prostu napatrzec jak on w nim przystojnie wyglada! Moj maly mezczyzna. <3 Koszula jeszcze nie przyszla, a krawat moze dostanie na nastepnej religii, wiec poki co fota zrobiona z gola klata. ;)

Przystojniak :)
 

Niestety, zamowione eleganckie buty przyszly za duze. Normalnie moze i bym je zostawila na wyrost, ale niestety, kiedy Nik szybciej chodzil, wyraznie obsuwaly sie na pietach. Zwariowac mozna z tymi rozmiarowkami, co marka, to inna! W kazdym razie, buty zmuszona bylam odeslac i wymienic na mniejsze. Mam nadzieje, ze tym razem beda pasowac.

W piatek Nik mial tez wyczekany pierwszy trening pilki noznej tej wiosny. Trener chlopakow jest oczywiscie mlodziutki i pryszczaty, ale przynajmniej dorownuje energia swoim podopiecznym. ;) Dla rownowagi, musi sie bardziej wysilic zeby utrzymac jako taka dyscypline. Na szczescie to juz nie sa maluszki, tylko 9-10 latki, ktorzy wiedza, ze chca grac, wiec sami siebie pilnuja. Nawet Nik (najmlodszy jak zwykle), ktory na jesien jeszcze rozrabial niczym pijany zajac, teraz karnie wykonuje cwiczenia. Oczywiscie, jak to u chlopcow, nie obylo sie bez zartobliwych przepychanek oraz obrzucania trawa. ;)

Trening na zewnatrz, ale maseczki musza byc, ech... :/
 

Ogolnie Mlodszy zachwycony, choc tu chodzi chyba glownie o to, ze w ogole moze grac, bo juz bylo blisko do odpadniecia ich druzyny z braku trenera. Chociaz, jak tak patrzylam na treningu, bylo tam przynajmniej 4-5 tatusiow, ktorzy zywo dyskutowali na temat pilki oraz umiejetnosci swoich synow. Przesiedzieli cala godzine, wiec raczej sie nigdzie nie spieszyli. I co, zaden nie mogl zglosic sie do trenowania chlopakow? :/

Skoro sezon pilki noznej sie zaczal, przez jakis czas sobotnie poranki beda mi uplywaly pod znakiem meczow. W te sobote pierwszy byl Kokusia, o brutalnej (jak na sobotni ranek) porze, bo niby o 9, ale rozgrzewka zaczynala sie juz o 8:30. To nie jest pora (w weekend), ktora Agatki lubia najbardziej. ;)

Obronca Nik (zaznaczony strzalka) czai sie z boku zeby w razie czego odkopnac pilke ;)
 

Niestety, tym razem druzyna ma kilku nowych czlonkow, a wszyscy sa nieco "zesztywniali" po zimie, wiec choc grali niezle, przegrali. I to z hukiem, bo 7:0. :O Nie bardzo sie jednak przejeli, twierdzac filozoficznie, ze to pierwszy mecz i musza sie wprawic. No, zobaczymy. ;) Po meczu udalo nam sie skoczyc na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc, potem na moment do domu i pora byla jechac na rozgrywke Bi.

Bi "atakuje" pilke ;)
 

I tu niespodzianka. Dziewczyny graly przeciwko innej druzynie z naszej miejscowosci. Jakos tak dobieraja dzieciaki, ze w przeciwnej znalazlo sie kilka dziewczynek, ktore wczesniej graly z Bi. W tym jedna, ktora gra bardzo dobrze, potrafi sprawnie przejac pilke i z determinacja pedzi z nia przez boisko. Pewnie nie pamietacie, ale zeszloroczna druzyna Bi ani razu nie wygrala. Raz udalo im sie zremisowac, poza tym dziewczyny przegraly kazdy mecz. ;) Widzac wiec tamta mocna dziewczynke w przeciwnej druzynie, z gory spisalam te rozgrywke na straty. A tu niespodzianka, bowiem "nasze" dziewczyny wygraly i to bodajze 3:0! Stracilam rachube, bo zerkalam tez co chwila na Kokusia, ktory szalal z gromada dzieciakow, ktore tak jak on przyjechaly kibicowac rodzenstwu. ;)

Pilkarzyki. :) Nie, Nik nie gral w crocs'ach; po prostu zdazyl juz przebrac buty ;)
 

Reszta soboty uplynela glownie na swiezym powietrzu, bowiem pogoda byla przepiekna. Po chlodnym ranku (6 stopni!), temperatura doszla do 18, z kilkoma tylko obloczkami na niebie. Zreszta, przez poranny chlod nie docenilam mocy slonca.Wystarczyla godzinka na meczu Kokusia ze sloneczkiem swiecacym mi prosto w twarz, zebym wyszla z niego ze zjaranym na raczka czolem. ;) Potworki zreszta tez maja wyraznie zaczerwienione policzki. Jak zwykle wiosenne slonce wzielo mnie z zaskoczenia. ;) Po poludniu wybralismy sie na wiosenny spacer, a potem zabralismy sie za prace w ogrodzie. Malzonek chcial skosic w koncu chwasty, bo tych w tej chwili wiecej jest na trawniku niz trawy. ;) I w koncu skosil, choc godzine (i wiele przeklenstw) zajelo mu uruchomienie kosiarki, ktora po zimie wyraznie nie miala ochoty na blizsza wspolprace. :D Ja zas zawzielam sie i postanowilam wkopac wszystkie bulwy, ktore lezaly w garazu i czekaly, czyli 6 lilii i 25 mieczykow. Zarowno moje nogi jak i plecy odczuly prace w kuckach, ale kwiatki zostaly zasadzone. Co prawda zastanawiam sie czy cos z nich bedzie. O moich watpliwosciach co do mieczykow, juz Wam pisalam. Poza tym jednak, kilka tygodni temu wkopalam dalie oraz piwonie. Oba mialy wyraznie zywe, kielkujace korzenie. Posadzilam i... nic. Minely juz przynajmniej 2-3 tygodnie i zadna nie puscila ani jednego, marnego kielka. :/ A poza bulwami, rozsadzilam tez hosty, ktore wykopane z ich poprzedniego miejsca, cierpliwie czekaly na swoja kolej. Przy okazji wyszlo jak mocne sa to bestie. Z miesiac lezaly na kamykach, z korzeniami na wierzchu i nie tylko nie padly, ale jeszcze zaczely puszczac liscie. Rozsadzilam je po ogrodzie i zobaczymy. Jak je znam, to nawet jak w tym roku beda rosly opornie, to w przyszlym juz wypuszcza liscie pelna para. :)

Spieszylam sie z tymi bulwami i hostami, bowiem na niedziele zapowiadali deszcz. Poczatkowo mialo padac caly ranek i czesc popoludnia, potem przesunelo sie tylko na godziny poranne, a koniec koncow i tak padalo tylko przelotnie. ;) Ale tenisa odwolali, ku radosci Bi. Ja rowniez poczatkowo sie ucieszylam, dopoki nie uswiadomilam sobie, ze w nastepna niedziele chce urzadzic Bi przyjecie urodzinowe, wiec na tenisa znow nie pojada... No coz... Po calym tygodniu bylam dosc padnieta, wiec odetchnelam z ulga, ze przyszedl jeden dzien, kiedy nic nie musze. :)

Poza tym, w niedziele nie wydarzylo sie nic poruszajacego, poza dostawami butow komunijnych dla Potworkow. Na te Bi dosc dlugo czekalismy, a kiedy przyszly, okazaly sie za duze. Ech... Najgorzej, ze z tego akurat fasonu nie maja mniejszych, a byly to jedyne buty, ktore podobaly sie i mi i Starszej. Trzeba bylo podjac poszukiwania od nowa. Niestety, Bi walczyla jak lwica o najprostszy, najnudniejszy (w moim odczuciu) fason. Ja sama jestem za prosta elegancja, ale ze sukienka Bi bedzie zwyczajna az do bolu, chcialam, zeby butki miala choc tyci bardziej ozdobne. Wiecie, bez kiczu, ale chociaz mala kokardka, kwiatuszek, albo jakies blyszczace koraliki. Nie i juz. :/ W koncu machnelam reka. Niech ma te, ktore chce. I tak pewnie wiecej ich nie zalozy...

Przyszedl tez mniejszy rozmiar butow Kokusia i to az dwie pary! Gdzies zaszla pomylka i dostalam jedna przesylke, a godzine pozniej inne auto dostarczylo kolejna. :D Skontaktowalam sie z Amazonem, ale na szczescie nie zostalo mi policzone za druga pare, a przedstawiciel z ktorym rozmawialam powiedzial, ze moge ja sobie zostawic. Hmmm... Zeby to byly adidasy czy sandaly, byloby super... Druga para eleganckich buciorow mi niepotrzebna, ale spytam kumpeli, ktorej syn ma mniejsza stope niz Nik, czy nie ma ochote na darmowe, nowiutkie buty. ;) Jak nie, to wrzuce do kontenera z uzywana odzieza i juz. Ktos sie ucieszy.

W poniedzialek juz oczywiscie czekala mnie ponownie praca W PRACY. Z praca niedobrze, bez pracy jeszcze gorzej. Jak zyc? :D Dzien jakos zlecial, a po poludniu z Potworkami na basen.

Mlodszy nabiera powietrza przed nurkiem i obrotem pod woda
 

Co prawda Nikowi wlaczylo sie marudzenie, ze jest senny i nie ma sil plywac. Az dosc nerwowo obejrzalam go i obmacalam, bo zaniepokoilam sie czy jakas choroba go nie bierze. Na szczescie okazalo sie, ze to zwykle rozespanie spowodowane dluga i bujajaca jazda autobusem. ;) Teraz i tak jest postep, bo niegdys Nik regularnie zasypial w trakcie drogi do domu. :D Kiedy zjadl i chwile odpoczal, nagle magicznie wrocily mu sily. A w czasie kiedy my bylismy na basenie, M rozpoczal demolke dzieciecej lazienki. Odkladal to i odkladal, ale dluzej sie nie dalo, bo w tym tygodniu zabieraja smieci o duzych gabarytach. Gdyby nie zdazyl, czesci wanny, szafki, blatu ze zlewem oraz kibelek, siedzialyby nam gdzies (pewnie pod tarasem) az do listopada, kiedy znow zbieraja wieksze gabarytowo smieci.

To stan z poniedzialku. Obecnie nie ma juz ani kibelka, ani podlogi, ani reszty scian ;)
 

W kazdym razie cos sie w koncu zaczyna dziac, choc juz pierwszego dnia wyszedl problem. Otoz, po wyrwaniu wanny oraz jej obudowy, okazalo sie, przestrzen, wczesniej zamaskowana rzeczona obudowa, nie jest prostokatna, tylko w ksztalcie trapeza. A ze nie bedziemy wstawiac nowej obudowy, tylko chcemy klasc kafelki, najpierw M. musi postawic tam sciane. Poniewaz przestrzen z jednej strony jest sporo szersza, M. czeka dosztukowywanie desek, zeby to wyrownac. ;)

Kolejny dzien to juz moj oraz Bi crazy Tuesday. ;) Praca, szkola, to jasne. A potem pedem na pilke nozna.

Nawet nie wiem co ona probowala tu zdzialac ;)
 

Tym razem przynajmniej M. zgodzil sie przywiezc Kokusia na karate, wiec nie musialam ciagnac ze soba Mlodego. Choc okazalo sie, ze na trening ze swoja siostra przyjechal jego najlepszy kumpel, wiec Nik by skorzystal, ale coz... Brak Kokusia, na ktorego musialabym caly czas zerkac, sprawil, ze moglam przynajmniej spokojnie polazic i poplotkowac z mama kolezanki Bi, a moja sasiadka. Pytala o wrazenia z powrotu do biura, bo jej firma planuje powrot latem. Poza tym glownym tematem byly dzieci, jak to u dwoch matek. ;) Kolejny raz oczywiscie musialam wyciagnac niechetna Bi z treningu wczesniej, zeby jako tako zdazyc na karate. Dobrze ze to tak blisko. Starsza poszla, ale z jekiem oraz ociaganiem. Ciesze sie, ze lubi pilke, ale wiem, ze lubi rowniez karate, za kazdym razem przypominam, ze musimy wyjsc wczesniej (o raptem 10 minut!), a za kazdym razem musze sie naprosic. :/ W kazdym razie Bi przebrala sie czesciowo w drodze, czesciowo juz na parkingu (zaslaniajac okna w aucie, zeby nikt nie zobaczyl jej "boobies" :D) i poleciala juz bez stekania na zajecia.

Cos ta grupa sie rozrasta...

Po plotkach z sasiadka zaschlo mi w ustach, wiec szybko podjechalam do pobliskiego Dunkin' Donuts po kawe. Niestety, w obecnych czasach nawet kawy nie da sie zamowic bez ceregieli. Ja maseczka, dziewczyna obslugujaca mnie maseczka, a na dodatek miedzy nami szyba. Ona mnie nie mogla doslyszec, ja nie moglam zrozumiec, o co pyta (i zapewniam, ze to nie problem z angielskim). W rezultacie dostalam poslodzona kawe, choc nie slodze od dwoch lat i wyraznie (a wyszlo jak wyszlo) probowalam powiedziec, ze chce bez cukru. Juz mialam wrocic i zazadac wymiany, ale machnelam reka wiedzac, ze to nie wina dziewczyny tylko masek oraz szyby. W kafejce jeszcze gra muzyka i wez sie tu czlowieku uslysz. :/ Wypilam slodka, nie byla taka zla. :)

W srode zawitalo na chwile najprawdziwsze lato. Temperatura podskoczyla do 26 kresek, a wilgotnosc do 65%. Powietrze prawie mozna bylo krajac, bleee... ;) W pracy mialam dlugi meeting, z ktorego jasno wyniklo, ze nasz potencjalny termin przylotu do Polski pod koniec lipca jest malo realny, bowiem akurat w lipcu mamy zaczac badania kliniczne. Wtedy zas musze byc na miejscu i wszystko kontrolowac. Ech... Narazie jednak biletow nie przenosimy, tylko czekamy. Jak bowiem wszystkie branze, tak i nasza ma trudnosci "covidove". Nie ma odczynnikow, nie ma matrialow, itd. Jeszcze wszystko moze sie zdarzyc, nie mowiac juz o tym, ze na dzien dzisiejszy w Polsce czekalaby nas kwarantanna, wiec przylot i tak odpada. Niestety, wychodzi, ze bedziemy ostatecznie decydowac na ostatnia chwile, pod koniec czerwca albo i na poczatku lipca. :/

Sroda to rowniez trening druzyny plywackiej. Cos tam oboje mamrotali z niezadowoleniem pod nosem, ale ostatecznie pojechali bez wiekszego focha. 

Tym razem Bi przygotowuje sie do obrotu
 

Pomogly wlasnie letnie temperatury. Nik, uchachany, pojechal od razu w kapielowkach, bez spodni, a oboje cieszyli sie, ze latwo beda mogli sie przebrac. T-shirty i spodenki jednak latwiej jest naciagnac na wilgotna skore niz dlugie spodnie i bluzki z dlugim rekawem, nie mowiac juz o tym, ze na nogach mieli po prostu crocs'y. :)

Czwartek jawi mi sie obecnie jako "luzny" dzien, z racji, ze Potworki maja tylko jedne zajecia i to dosc pozno, bo na 5:45. Mam wiec wrazenie wiekszej ilosci czasu miedzy powrotem z pracy, a godzina, o ktorej musimy wybiec z domu. W ten czwartek zas, w ogole czulam luz, bo to byl czwartko - piatek. Kolejny dzien bralam bowiem wolny. ;) Jak napisalam wyzej, musialam pojechac z Potworkami na karate, ale tym razem nawet nie mialam poczucia zalu, ze moglabym ten czas spozytkowac inaczej.

Bi demonstruje prawidlowy przewrot
 

Caly dzien padalo, wiec i tak nie moglabym popracowac w ogrodzie, za to w chalupie zawsze znajda sie jakies niechciane zajecia. Tak to przynajmniej posiedzialam spokojnie w aucie czytajac ksiazke. :)

W ten sposob dotarlam do kolejnego piatku. Jak wspomnialam, wzielam sobie dzien wolny. Cholera by to wziala z tym powrotem do pracy. Wczesniej z grubsza moglam tak zorganizowac sobie robote, ze udawalo mi sie i popracowac i porobic cokolwiek innego. Teraz znow przyszla pora na liczenie wykorzystanych dni urlopu. ;) A piatek wzielam wolny, bo na niedziele zaplanowalam male przyjecie urodzinowe dla Bi. W sobote rano Nik ma mecz, a wczesnym popoludniem oba Potworki maja Polska Szkole w plenerze, wiec obawialam sie, ze jedno niecale popoludnie nie starczy mi zeby posprzatac, upiec tort oraz jakies inne ciasto i przygotowac przekaski. Na wszelki wypadek wolalam miec troche zapasu, tym bardziej, ze jeszcze trzeba bylo dokupic kilka brakujacych skladnikow oraz zrobic normalne, tygodniowe zakupy... 

Do nastepnego razu! ;)

piątek, 23 kwietnia 2021

Powrot do normalnosci - zwariowanej codziennosci ;)

Zeszly piatek byl ponury, deszczowy i chlodny, ale dzien rozswietlila mi troche wizyta kolezanki z dzieciakami. Kolezanka - nauczycielka, wiec rowniez miala caly tydzien wolny i mogla wpasc w srodku dnia, kiedy maz nie grozil napadem zlosci na szalejace dzieciaki. Ja bowiem krepuje sie zwracac uwage obcym dzieciom, a wrzeszczec na nie to juz w ogole, ale M. nie ma takich oporow. ;) Zawsze podczas wizyt kolezanek, niepokoje sie wiec czy mlodziez nie bedzie zbytnio rozrabiac i czy moj maz sie na nich nie wydrze... Tym razem "problem" malzonka mialam z glowy bowiem byl w pracy, wstydu narobila mi za to Bi. :/ Starsza dogaduje sie fajnie z corka mojej drugiej bliskiej kolezanki. Sa w podobnym wieku (E. w styczniu skonczyla 9 lat), chodza razem na religie, maja wiec wspolne tematy. Lubi rowniez zabawiac 2.5-letnia siostre E. i nie ma problemu, ze to maly huragan, za ktorym po prostu trzeba biegac i pilnowac zeby z czegos nie spadla. A moze o to chodzi. Zajecie nie wymagajace zbytniego intelektualnego wysilku. ;) Kolezanka, ktora przyjechala do mnie w piatek, ma jednak synka z rocznika Kokusia (i chlopaki swietnie sie bawili, bo obaj maja swira na punkcie pistoletow NERF) oraz coreczke - 5-latke. I niestety, Bi juz z gory stwierdzila, ze ona K. nie lubi, bo jest dziwna. Jak na moje oko, to jest to zupelnie zwyczajne dziecko, pechowo jednak nie jest w zblizonym wieku do Bi, a z kolei jest juz na tyle duza, ze ma swoje zdanie co do zabaw. Ewidentnie Bi to nie pasuje i zanim jeszcze przyjechali, Starsza oznajmila, ze nie wpusci jej do pokoju. Pieknie... Mimo mojej umoralniajacej pogadanki, przez wieksza czesc wizyty, Bi zachowywala sie wrecz skandalicznie. Chodzila za chlopakami zeby nie musiec sie bawic z K., przewracala oczami kiedy prosilam, zeby znalazla jej jakas zabawke albo dala przekaske. Raz wrecz na bezczelnego odpyskowala, ze dlaczego ona musi to robic?! A prosilam ja o to, zeby poniekad wymusic na niej choc chwilowe zajecie sie mala kolezanka... :/ Oczywiscie wszystko to otwarcie przy mojej kumpeli... Alez bylo mi wstyd... A K. przychodzila do nas - doroslych, zalac sie, ze nie ma sie z kim bawic... W koncu, kiedy Bi przyszla i spytala kiedy goscie pojada, zaznaczajac co prawda, ze ona nie chce zeby jechali (to po cholere pyta?!), nie wytrzymalam i rozdarlam sie, ze jest bezczelna, nieuprzejma i ze ma isc do pokoju i z niego nie wychodzic! Panna poszla z placzem, ale okazuje sie, ze czasem potrzebuje ostrej zje*ki, bowiem potem naaagle zaczela sie w koncu bawic z K.! Zaplotla dziecku bransoletke, znalazla lalki, itd. Dopiero po wyjezdzie gosci wytlumaczyla, ze pytala kiedy pojada, bo chciala wiedziec czy ma wystarczajaco czasu na zaplecenie tej bransoletki. Hmmm... Nie wiem czy to prawda i nieslusznie ja okrzyczalam, czy tylko sie tlumaczyla, ale fakt, ze po ochrzanie jakos "magicznie" znalazla zabawy dla malej... W kazdym razie, jak widac, wizyta wielkim sukcesem nie byla, przynajmniej z "dziewczecej" strony. Dobrze, ze chociaz Nik z kolega sie dobrze bawili...

W piatek wieczorem nagle chwycily mnie zawroty glowy. No, moze nie nagle, bo juz kilka dni czulam lekkie "bujanie" przy potrzasnieciu glowa czy innych, gwaltowniejszych ruchach. Ale teraz jak mnie dopadlo, to az zbieralo na wymioty. I to jak nagle! Czytalam Kokusiowi i czulam jak mi burczy w brzuchu. Juz przelatywalo mi przez glowe, co zjem jak skoncze, a tu przy czytaniu Bi, jak zaczela mi sie ksiazka kolysac, to odeszla mi ochota na jakiekolwiek jedzenie. :/ Nie bylam nawet w stanie wypuscic psa, bo nie czulam sie na silach wyczekiwac potem kiedy wroci... Stwierdzilam, ze najwyzej M. wypusci ja o 4 nad ranem. ;)

Myslalam, ze moze przejdzie mi jak sie przespie, ale niestety, w sobote wstalam w niewiele lepszym stanie. Nadal mialam zawroty, ledwie bylam w stanie przygotowac dzieciakom sniadanie, a do tego bylo mi potwornie zimno (ale nie mialam goraczki) i czulam sie oslabiona. Nie dalam rady nic przelknac, bo kazdy ruch szczeka powodowal nawrot nudnosci. Jakby malo bylo wszystkiego, gonilo mnie na kibelek. No cuda na kiju! Pechowo, akurat na ten dzien umowiona bylam z kumpela w sklepie z sukienkami komunijnymi. Chcialam juz zadzwonic i powiedziec, ze nie przyjade, ale zmusilam sie, zeby poczekac. Mialam juz bowiem podobne napady zawrotow wczesniej i przechodzily po paru godzinach. Tu co prawda zaniepokoilo mnie, ze nie przeszlo mi po nocy, ale usiadlam na kanapie z zamknietymi oczami i postanowilam zobaczyc co bedzie. I faktycznie, pomalu, pomalutku zaczelo mi sie robic lepiej. Kiedy w poludnie wychodzilam z domu, zawroty czulam juz tylko przy gwaltowniejszych obrotach glowa, czy tez calym cialem. Uch... Nikomu nie zycze...

Niestety, wypad po sukienki okazal sie niewypalem. Poniewaz uroczystosc Pierwszej Komunii obchodzona jest tutaj chyba wylacznie przez katolikow, ktorzy sa tylko malutka czescia spoleczenstwa, nie ma tu tak rozwinietego przemyslu komunijnego, nawet w okolicy gdzie roi sie od Polakow. Szczerze mowiac, sama z siebie zamawialabym pewnie kiecke dla Bi przez internet, ale kolezanka miala skads namiary na polski sklep sprzedajacy sukienki komunijne. Pojechalysmy wiec i... porazka. Sklep okazal sie z sukniami, ale... slubnymi. :D Mieli co prawda kilka sukienek, ale wiecej juz bylo malutkich, dla dziewczynek majacych sypac kwiatki podczas slubu. Takich w rozmiarach "komunijnych" byla garstka i w dodatku kazdy fason w pojedynczym rozmiarze. Wlascicielka przyznala, ze to takie "jednorazowki", bo niewielu ma na nie klientow. Z tej garstki, tylko jedna sukienka w miare spodobala sie i mnie i kolezance. Oczywiscie byla tylko pojedyncza, a ze Bi na jej widok wykrzyknela, ze jest okropna, to trafila sie mojej kumpeli, ktorej cora jest mniej wybredna. ;) W koncu wybralysmy inna, ktora od biedy by uszla, ale ze nie jestem do niej na 100% przekonana, to poki co wzielam numer do wlascicielki wraz z cena za sukienke oraz poprawki (krawcowa musialaby doszyc rekawki oraz ozdobny paseczek, bo sukienka jest tak prosta, ze az nudna ;P) i jeszcze sie namyslam.

To ta jedna, ktora "jakos" wygladala. Jak widac, bez szalu...
 

Zamowilam 4 sukienki z internetu, ktore wizualnie (przynajmniej na zdjeciach) bardziej mi sie podobaja i jak przyjda, to Bi przymierzy je i bedziemy sie zastanawiac. Nie wspomne juz, ze te zamowione sa prawie o polowe tansze niz ta ze sklepu i to bez ceny poprawek. :O Zreszta, do Komunii pozostalo juz tylko troche ponad miesiac, wiec zabralam sie ostro za zakupy. Jednym rzutem, wraz z sukienkami, zamowilam Kokusiowi dwa garnitury (bo nie mam pojecia jak beda lezec, ani jaki rozmiar) oraz biala koszule, a dla obojga buty do komunijnych strojow. Jak przyjda, beda przymierzac. ;) To na szczescie z nieocenionego Amazona, wiec bedzie mnie po prostu czekac kupa oddawania. :D

W sobote po poludniu pojechalismy pozegnac dziadka. Moj tata w koncu, w niedziele, polecial do Polski. Nie bez lekkiej nerwowki oczywiscie. ;) Tata jest po dwoch dawkach szczepionki, wiec wyslal (za moim posrednictwem) pytanie do lini lotniczych (KLM, a niech maja antyreklame :/) czy nadal potrzebuje testy. W odpowiedzi dostal automatyczna wiadomosc, w ktorej o szczepieniach nie bylo nic, za to miala liste wymaganych testow oraz ich rodzajow i opcji (czasem jeden, czasem dwa, czasem odstep 72 godzin, czasem 48, czasem 4 przed wylotem). Wykaz byl tak zagmatwany, ze nawet ja sie pogubilam. W koncu tata pojechal na "normalny" test w sobote, a potem jeszcze zrobil "szybki" w niedziele, dwie godziny przed wyjazdem na lotnisko. Oba wyszly negatywne. I wyobrazcie sobie, ze kobita na odprawie niemal nie wpuscila go do samolotu, bo popatrzyla na wyniki i stwierdzila, ze to nie takie testy! :O Na stwierdzenie taty, ze jest po dwoch dawkach szczepionki, wzruszyla ramionami i oznajmila, ze to dobrze, ale ona musi miec wyniki odpowiednich testow. W koncu zawolala managera, ktory spojrzawszy na wyniki, uznal, ze "szybki" test zrobiony tego samego dnia, ujdzie. Potem jeszcze doszly pytania o wizy powrotne, itd., ale tu mysle, ze tata sie po prostu nie dogadal, bo slabo mowi po angielsku, a jest obywatelem Stanow oraz Polski, wiec ani w jedna, ani w druga strone, wizy mu niepotrzebne. ;) Dla odmiany, ani w Amsterdamie, ani w Gdansku juz go specjalnie nie "trzepali" i przeszedl kontrole bez problemow. Nie mial tez kwarantanny. Czyli trzeba sie tylko wydostac z Hameryki, a potem juz jakos idzie... :D Ciekawe jak bedzie z lotem powrotnym... W kazdym razie skutecznie zniechecilo mnie to do lotu do Polski, bo u nas wszystkie ceregiele bylyby oczywiscie x4. Ja pierdziele. :/

W niedziele nastapil tez powrot zajec tenisa. I tu Bi zebrala kolejny opieprz, bo panna umyslila sobie, ze juz go nie lubi i nie chce chodzic. Tyle, ze kiedy przyszedl czas zapisania Potworkow (jeszcze w czasie poprzedniej sesji) oboje zakrzykneli, ze chca. Zapisalam i co? I sie Starszej odmienilo!!! A "odmiane" Bi manifestuje wrzaskiem, tupaniem nogami, lzami wscieklosci w oczach i zapieraniem sie, ze nie pojdzie i koniec i ze ona wcale nie mowila, ze chce! :O Mialam ochote ja udusic, a ze swiezo w pamieci mialam jej piatkowe zachowanie przy mojej kolezance, to ku*wica niezle mnie zlapala. Dawno juz nie wydarlam sie na zadne z dzieci tak, ze potem bolalo mnie gardlo. ;) Nawet Nik przyszedl pozniej i powiedzial, ze uszy go bola, choc nawrzeszczalam na siostre, a nie na niego. No, ale sie nalezalo i pannica pojechala juz na tenisa potulna jak owieczka. :D

Ciesze sie, ze chociaz Nik wykazuje entuzjazm co do machania rakieta ;)
 

Co prawda rzucala mi z daleka znudzone i niezadowolone spojrzenia, ale ze byla na drugim koncu kortow, nie mialam za bardzo jak ustawic jej do pionu. ;)

Na szczescie, poza rzucanymi mi, znudzonymi spojrzeniami oraz marudzeniem "po" ze bylo nudno, Starsza wykonywala cwiczenia bez szemrania...
 

A pojechalismy tam na rowerach, przy okazji robiac sobie przyjemna, wiosenna przejazdzke. Co prawda potem jezdzilam z nudow przez godzine w kolko po parkingu, bo nie bylo nawet laweczek zeby usiasc, ale coz, cos za cos. :D

Poniedzialek... Poniedzialek byl wielkim dniem, bowiem po niemal idealnie 13 miesiacach pracy glownie zdalnej, wrocilam na pelen etat do pracy... Nie powiem zebym byla szczesliwa, wrecz przeciwnie, ale co robic. ;) Na szczescie u mnie w pracy nikt specjalnie nie patrzy na godziny w biurze, wiec pojechalam spokojnie na 10, po czym okazalo sie, ze zapomnialam kabla do laptoka, ktory padl mi o 13:40. Pojechalam do domu i napisalam maila, ze reszte dnia bede pracowac zdalnie. Niespodziewanie mialam wiec nieco krotszy dzien na wdrozenie sie. ;) Po moim powrocie pies prawie oszalal ze szczescia, wiec wzielam ja na spacer. Przydalo sie przepisanie Potworkow na szkolny autobus, inaczej nie byloby czasu. ;) A autobus przyjechal niemozliwie pozno! Lekcie koncza sie o 15:15, a dzieciaki przyjechaly prawie o 16:10! Az napisalam do sasiadki z pytaniem czy jej dziewczyny juz dojechaly, bo pomyslalam, ze moze zaszla gdzies pomylka i dzieciaki wysiadly na zlym przystanku, albo wsiadly w nie ten autobus... Okazalo sie jednak, ze to po prostu powolny kierowca... :/ W ten sposob dzieciaki mialy tylko 20 minut na zjedzenie obiadu, zanim musielismy jechac na religie. Nawet jednak tam nie bylo mi dane jak zwykle posiedziec i poplotkowac z kolezankami. Musialam podjechac do Polakowa na szybkie zakupy, a bedac juz w tym miescie, podjechalam jeszcze do taty zeby wyjac mu poczte. Taki to intensywny pierwszy dzien "normalnosci". :D

Hmm... Okreslilam poniedzialek jako "intensywny" i teraz zabraklo mi epitetu na wtorek. :D Tym razem zostalam w pracy juz dluzej. Zabralam grzecznie kabel, wiec nie bylo wymowki. ;) Po raz pierwszy mielismy meeting gdzie wiekszosc z nas byla na miejscu, w sali konferencyjnej, a dwie osoby probowaly sie polaczyc zdalnie. Za cholere nie chcialo to dzialac jak trzeba. W koncu jeden z kolegow musial polaczyc sie z pozostala dwojka ze swojej komorki, ale przez to ledwie bylo ich slychac. Jedna z "brakujacych" osob byl moj szef, ktory pojawil sie w pracy w poniedzialek, ale we wtorek dal znac, ze zle sie czuje, nie chce nikogo zarazic i go nie bedzie. Hmmm, podejrzewam, ze juz w poniedzialek zarazal, ale ok... W kazdym razie, wiecie, jak kota nie ma to myszy grasuja. Wszyscy po kolei zaczeli sie ulatniac do domu sporo szybciej, wspominajac uczciwie, ze nieprzyzwyczajeni sa do pelnoetatowej pracy na miejscu i czuja sie zwyczajnie zmeczeni. Jak wszyscy to wszyscy, wiec i ja zwinelam sie o 15. ;) Dzieki temu zdazylam wrocic do domu sporo przed Potworkami (choc zapomnialam juz jakie korki tamuja ruch przez nasze miasteczko; trzeba wrocic na dawna, nieco okrezna, ale "ruszajaca sie" trase) i ogarnac nieco domowe burdello. Pozostala czesc popoludnia miala byc bowiem szalona! ;) Tego dnia ruszylo ponownie karate, a dodatkowo stalo sie to, czego sie obawialam - trenerki druzyny pilki noznej Bi, wyznaczyly wlasnie ten dzien na trening! :O Na szczescie pilka jest na 17, a karate na 18, a oba miejsca oddalone sa od siebie zaledwie o jakies 5 minut jazdy, wiec da sie to w miare ogarnac. Oznacza to jednak wyrywanie Starszej z treningu o 10 minut wczesniej, a potem jej przebieranie sie w stroj do karate w aucie. No trudno, sztuki walk trwaja tylko miesiac, wiec jakos te 5 szalonych wtorkow wytrzymamy. Akurat tego dnia mialam male utrudnienie, bo musialam wziac ze soba tez Kokusia. Jak M. najbardziej potrzebuje, malo kiedy moge na niego liczyc. :/ Tym razem spytalam czy nie przywiozlby Mlodszego na 18 na karate, zeby nie musial kwitnac ze mna godzine na boisku kiedy Bi ma trening. Myslalam, ze nie bedzie problemu, w koncu to tylko 10 minut od domu. No i sie przeliczylam. Moj maz wyskoczyl z pretensja, ze jak zwykle wymyslam kiedy on chcial isc na silownie! Hmmm... Po pierwsze, nie wiedzialam, ze tego dnia planowal silownie, bo wczesniej narzekal, ze jest zmeczony i boli go glowa... Po drugie, silownia nie zajac, a w przeciwienstwie do treningu pilki Bi, M. moze isc na nia codziennie. A po trzecie, co do cholery jest wazniejsze: jego "pakowanie", czy to, zeby Nik niepotrzebnie nie musial sie ciagnac ze mna?! Odpowiedz, mysle, ze znacie. :( Niestety, ale M. traktuje to jako "kare" dla mnie. On nadal uwaza, ze ja sobie te wszystkie zajecia Potworkow wymyslam dla wlasnej przyjemnosci i satysfakcji i zachowuje sie na zasadzie: chcialas - masz. :/ Zreszta, jak tak slucham pretensji i awantur Bi, zastanawiam sie, czy nie ma przypadkiem odrobiny racji... ;)

W kazdym razie Nik pojechal na trening Bi i wcale sobie nie krzywdowal. Ganial z grupa mlodszych dzieci i kompletnie nie przeszkadzalo mu, ze to 4-5-latki. Cale szczescie, ze posluchal i nie zalozyl od razu stroju na karate, bo wyobrazam sobie jak by on wygladal po godzinie turlania na trawie. Starsza za to nie byla zadowolona, ze wyrwalam ja z treningu 10 minut wczesniej, ale coz. Sama twierdzi, ze pilka i karate to jej dwa ulubione sporty i z zadnego nie chce rezygnowac. ;)

Bi na obronie :)
 

Nikowi zas wlaczyla sie maruda, bowiem przez chwile wygladalo, ze jego druzyna pilkarska moze nie ruszyc tej wiosny w ogole. Treningi mialy sie bowiem zaczac w tym tygodniu, a w weekend sa juz pierwsze mecze, tymczasem w poniedzialek dostalam maila, ze trenerowi (to sa wolontariusze, zazwyczaj rodzic ktoregos z dzieci) zmienily sie plany i musial sie wycofac. Ups... A kiedy Nik zobaczyl, ze Bi zaczela juz oficjalnie trenowac, dostala tez koszulke druzyny w przygotowaniu do meczow, to niestety strzelil focha, zupelnie jakby to byla wina moja lub M. Na szczescie tego samego wieczora odezwal sie nowy trener. Znalezli jakiegos chetnego chlopaczka z III klasy high school. Zobaczymy co to bedzie z niego za "trener". ;) Najwazniejsze jednak, ze Nik bedzie jednak gral, bo inaczej by sie dzieciak chyba zaplakal. :D

Popedzilismy na karate i jakims cudem spoznilismy sie tylko kilka minut. Przeprosilam trenera i wytlumaczylam, ze Bi ma wczesniej inny trening. Na szczescie karate jest dwa razy w tygodniu, wiec w czwartki beda chodzili normalnie.

W grupie prawie wszystkie te same dzieciaki co w poprzedniej sesji, wiec Potworki czuja sie jak ze starymi przyjaciolmi ;)
 

A wtorki ochrzcilysmy z Bi pieszczotliwie jako "crazy Tuesdays". ;) Co ciekawe, ja wieczorem bylam wyrabana niczym kon po westernie, zas Bi twierdzila, ze wcale nie czuje sie zmeczona i nie moglam zagonic jej do lozka az do 22:30. Ale za to w srode rano spala prawie do 8, co jak na nia jest dosc niecodzienne, wiec musiala byc jednak padnieta, tylko sie nie przyznawala. ;)

Sroda w pracy byla ciezka, w sensie, ze robic sie nie chcialo. Zmeczenie materialu coraz wieksze... :D Zreszta, wszyscy narzekaja, ze ciezko caly dzien byc w robocie, ze wczesniej tyle sie dawalo zrobic w domu w tzw. miedzyczasie. No i mozna bylo wyjsc, przejsc sie kilka minut po ogrodzie, dac oczom odpoczac od ekranow i sztucznego swiatla... Teraz doopa. ;) A po pracy z dzieciakami na plywanie.

Znalazlam dobry punkt zdjeciowy na basenie ;)
 

Wyjatkowo nikt nie marudzil, chociaz po poludniu przeszla burza, padalo i temperatura zaczela gwaltownie spadac, wiec Bi cos tam napomknela, czy moze zostaniemy w domu. Taaa, na pewno... :D

Nie wiem co bedzie z plywaniem Bi, bowiem jej przyjaciolka od nastepnego tygodnia rezygnuje ;)
 

Z to po basenie, Nik przeszedl samego siebie. Poszlismy sie przebrac i Bi wyjatkowo poszla z nami, bo zwykle szla sama do damskiej przebieralni, a ja pomagam przebrac sie Kokusiowi w malym kantorku przy basenie. Towarzystwo siostry nie spodobalo sie Mlodemu. Siedzial z buzia wykrzywiona zloscia, trzepal ubraniami z wsciekloscia, bo wiadomo, na wilgotna skore ciezko je zalozyc. W koncu, ubrany, podszedl do drzwi i zaczal je otwierac, nie zwazajac, ze Bi nadal siedzi polnaga. Przyskoczylam szybko, przekrecilam ponownie zamek, syczac na Nika, ze dlaczego to robi, skoro siostra sie nadal przebiera?! Mlody wrzasnal mi prosto w twarz "Do you think I even care?!". Nie wytrzymalam i plasnelam go reka po glowie. No nie jestem z tego dumna, ale serio, nazbieralo mu sie. Tak naprawde to zbieralo sie juz od przynajmniej tygodnia albo i dluzej. Nie wiem co w niego ostatnio wstapilo, ale o wszystko jest foch, obraza majestatu (bo czesto tylko patrzy spode lba i nawet nie raczy powiedziec o co mu chodzi; domyslaj sie matka!) i wlasnie wrzask "I don't care!". Moglabym pomyslec, ze jest przemeczony, ale przeciez teraz mieli ponad 2 tygodnie przerwy od prawie wszystkich aktywnosci, a zeszly tydzien to byly ferie wiosenne. Ciezki przypadek... ;)

Czwartkowy poranek przywital nas zaledwie dwoma stopniami i padajacym... sniegiem! :O Szok po prostu, tym bardziej, ze to takie jednorazowe, krotkie ochlodzenie. Juz w piatek mialo byc 16 stopni, a w sobote 20. ;) Czwartek to rowniez kolejne zajecia z karate dla Potworkow. Dobrze, ze chociaz tu oboje jada bez pretensji i fochow. No i w czwartki nikt nie ma zajec przed, wiec mozemy sie na spokojnie wyszykowac sie i dojechac. :)

Tym razem sensei stal odwrocony przodem do drzwi, wiec nie dalo sie zrobic zdjecia inaczej niz tak... :D

Piatek, zgodnie z zapowiedziami, byl duzo cieplejszy i sloneczny. To dzien pierwszego treningu pilki Kokusia. Szkoda, ze pozno, dopiero o 18:15. Ale o piatku to juz nastepnym razem. ;)  Jutro pierwsze mecze. Dobrze, ze chociaz Polska Szkola jeszcze nie ruszyla, ale od kolejnego weekendu bedzie juz dylemat: mecz czy jezyk polski? :) A w niedziele tenis. Aaaaa!!! Zapowiadany jest deszcz, moze odwolaja. Bi by sie ucieszyla i ja chyba tez. :D

Trzymajcie sie!

sobota, 17 kwietnia 2021

Ferie wiosenne

Tutejsze dzieci nie maja 2-tygodniowych ferii zimowych jak w Polsce, ale za to drugi tydzien kwietnia to tygodniowe ferie wiosenne. Potworki mialy wiec w sumie 9 dni na odpoczecie od szkoly, lekcji i ogolnego szkolnego rozgardiaszu. :) Czy dobrze je wykorzystaly? Mysle, ze tak. ;)

Poniewaz zawiadomilam juz szkole, ze po feriach Potworki beda wracac do domu autobusem, wiec zeszly piatek byl ostatnim (na przynajmniej jakis czas) dniem, kiedy odbieralam dzieci ze szkoly. Od dluzszego juz czasu denerwowala mnie koniecznosc pilnowania godziny oraz odrywania sie od tego, co akurat robie, zeby po nich jechac, a dodatkowo do furii doprowadzala Bi, ktora notorycznie wychodzila ze szkoly ostatnia lub prawie ostatnia. Tak jak z szykowaniem sie rano, tak i ze zbieraniem swoich rzeczy po lekcjach panna ma ewidentny problem. Nie mowiac juz o tym, ze na moje pretensje, ze dlaczego tak dlugo, wymyslala. A to ze sie pakowala (potrzebuje 10 minut na spakowanie paru rzeczy z lawki?!), a to ze pani zapomniala powiedziec, kogo rodzic juz przyjechal (tu bylabym sklonna uwierzyc, gdyby nie zdarzalo sie to przyjamniej 1-2 w tygodniu), a to pomagala nauczycielce przestawiac lawki lub sprzatac. Chwalebne to, nie powiem, ale przeciez to juz nie malutka dziewczynka. Ona doskonale wie, ze ja stercze pod szkola, czekajac na nia. Niewaznie czy deszcz, snieg, lodowaty, urywajacy glowe wiatr, stoje i czekam, a pannica ma to gdzies. Od ponad pol roku tlumacze i prosze, odgrazam sie, ze wroca na autobus (choc czemu Nik mial byc ukarany za jej zachowanie?), a Bi ma to zwyczajnie w powazaniu... Przyszla jednak kryska na matyska i choc nie mam ochoty wracac do biura na dluzej i czesciej, to uznalam, ze to dobra okazja, zeby w koncu Potworki zaczely wracac autobusem. Rano nadal bede ich wozic. Niech sie jednak od nowa przyzwyczaja do jazdy "zoltkami", tym bardziej, ze od nastepnego roku Starsza idzie do innej szkoly. Juz odwozenie ich rano bedzie utrudnione, bo szkoly sa oddalone od siebie o 8 minut jazdy, a o odebraniu po lekcjach, kiedy zawsze chwile sie czeka az dziecko wyjdzie, nie bedzie mowy, bo mimo ze placowki rozne, to i zaczynaja i koncza o tej samej godzinie... Jest to wiec rowniez dobre przygotowanie na kolejny rok szkolny. Oczywiscie jak stanelam przed faktem dokonanym, to teraz mi rzewnie i smutno, ze nie bede na codzien witac ich wychodzacych po lekcjach. Szkoda mi tez Potworkow, bo ze mna mogli pobiec jeszcze na chwilke na plac zabaw, no i (nawet z Bi siedzaca w szkole do oporu) zawsze jednak byli w domu o te 20 minut wczesniej... W kazdym razie, z okazji "ostatniego" odebrania ze szkoly, zabralam ze soba Maye. :)

Widac jak siersciuchowi ogon "lata" :D
 

Psiur byl zdziwiony i lekko zestresowany, ale ze droga trwa zawrotne 7 minut, to jakos wytrzymala. A potem oczywiscie ciagnela na wszystkie strony, bo "O, ludzie, chce sie przywitac!", "O, inne psy!", "O, dzieci, uwielbiam dzieci!!!". Typowe dla mojego przesadnie przyjacielskiego i rozentuzjazmowanego piesa. :D Radosc Potworkow na widok ich czworonoznej przyjaciolki, warta byla jednak stawu niemal wyrwanego z barku. ;)

A tu juz psiur wyrywa sie do innego czworonoga ;)
 

Sobota przywitala nas Polska Szkola. Troche bez sensu sie w tym roku zlozylo, ze poprzednia sobota byla wolna z okazji Swiat, teraz lekcje ponownie sie odbyly, ale kolejne dwie soboty znow beda wolne. Jedna z powodu wspomnianych ferii wiosennych, a druga z okazji obchodow 60-lecia owej szkoly. Zdaje sie, ze nauczyciele oraz dyrekcja i inni pracownicy beda mieli imprezke. ;) Mnie to nie przeszkadza, nawet fajnie, ze dwie soboty pod rzad odpadnie mi zaganianie niechetnych Potworkow do lekcji, ale obawiam sie, ze po takiej przerwie powrot bedzie okraszony buntem i jekami x10. Szczegolnie, ze panie wspominaja, iz od maja zajecia maja wrocic do parku, jesli tylko pogoda dopisze, a Potworkom zdecydowanie pasuja lekcje z komfortu wlasnych pokoi. Szczegolnie kiedy mozna sobie dowolnie wylaczac kamerke... ;)

Reszta soboty uplynela na korzystaniu z niemal letniej pogody. Byl to narazie ostatni tak cieplutki dzien, wiec, poza spacerem, chcielismy tez zabrac sie za prace ogrodowe. M. zaczal wyrownywac teren przed basenem (pomiedzy warzywnikiem a miejscem na ognisko) i klasc tam betonowe plyty. Kiedy latem stanie basen, zrobi sie fajne male patio. Niestety plyt mamy za malo na caly ten kawalek trawy, wiec zostanie pasek na rabatke (niestety, bo dosc mam miejsc do pielenia, kolejne jest mi srednio potrzebne ;P). To miejsce jest niestety pod samym murkiem i malo tam slonca, ale bedzie idealne na funkie, ktore akurat wykopalismy z innej czesci ogrodu. W czasie kiedy malzonek odwalal ciezka, fizyczna orke ("roboty ziemne sa bardzo przyjemne" :D), ja kontynuowalam zbieranie tego, co pozostalo z zimowych "min" psa. Niekonczaca sie robota, choc juz widze swiatelko w tunelu. Zostalo mi juz tylko jedno miejsce za domem. Poki co przerwalam i zabralam sie za inne, rowniez wolajace o uwage rzeczy. Pograbilam czesc ogrodu, posypalam rabatki odzywka, a takze posadzilam nowo zakupiona dalie oraz piwonie. Oprocz tego mam jeszcze cebulki lilii, choc nie moge sie zdecydowac, gdzie je zasadzic oraz mieczykow. Co prawda do tych ostatnich po zeszlym roku stracilam serce, kiedy wykielkowaly tylko bodajze 3, a zakwitly 2... Ale przed kupnem 25 cebulek nie moglam sie powstrzymac... :D

Niedziela miala byc deszczowa. Zreszta, dlatego wlasnie w sobote spieszylam sie w rozsypywaniem odzywki oraz sadzeniem dalii i piwonii, bo chcialam, zeby mi to wszystko podlal deszcz. Taaa... Mial zaczac padac juz w nocy, potem przesunal sie na 8 rano, pozniej na 11, nastepnie na 16... I tak sie przesuwal w prognozach, az w koncu nie spadl wcale. ;) Za to przyjechal moj tata, posiedzial, pogadal, a potem wybralismy sie na spacer. Mimo, ze aura ponura, nie wydawalo sie jednak az tak zimno, ale okazalo sie to kiepskim pomyslem. W polowie spaceru zaczal wiac lodowaty wicher i do domu wrocilismy przemarznieci, a ja z bolacym uchem. Na szczescie przestalo kluc jak tylko sie rozgrzalo. ;)

Zeby Potworki nie przesiedzialy calego tygodnia w chalupie grajac na konsoli, zapisalam ich na takie jakby mini polkolonie. Poniedzialek, sroda i piatek, po 3 godziny zajec z pilki noznej. Na jesien dzieciaki pilke uwielbialy, ochoczo przytaknely na propozycje dodatkowych treningow, a dodatkowo dalo to 3 godziny dla matki na prace czy roboty okolodomowe. I wilk syty i owca cala. Rzecz jasna jak caly poprzedni tydzien byl niemal letni, tak poniedzialek przywital nas chmurami i 11 stopniami. :O Dobrze, ze chociaz deszcz z prognozy zniknal, bo jeszcze w niedziele rano pokazywali jakies przelotne opady i spodziewalam sie, ze zajecia przesuna na inne dni. Tak sie jednak nie stalo, a wlasciwie nie co do poniedzialku, bo juz zajecia z piatku przeniesiono na wtorek, ze wzgledu na deszcz oraz niskie temperatury (7 stopni!) zapowiadane na czwartek i piatek. ;) Polkolonie przesunely sie wiec na pon., wt. i srode. ;)

Jak to ostatnio wszedzie bywa, rodzicom nie wolno bylo zostac i patrzec. Zupelnie nie wiem po co ten wymog, bo nie wyobrazam sobie calej gromady matek oraz ojcow, krazacych przez trzy godziny wokol boiska. ;) Pol godzinki jednak chetnie bym zostala, a tu doopa. ;) Balam sie tez, ze Potworki zmarzna, bo temperatura podniosla sie laskawie "az" do 13 stopni. Dalam dzieciakom dlugie spodnie, ktore oprotestowali, bo wiekszosc innych dzieci byla w krotkich spodenkach. Kazalam tez zalozyc im na t-shirty bluzy, czego Bi ostentacyjnie i tak nie zrobila (to juz bylo na parkingu, w drodze na boisko i  Starsza tak dlugo ociagala sie z naciagnieciem jej na grzbiet, ze w koncu nie zalozyla...).

Ten w bialej koszulce, to Nik
 

Ale kiedy przyjechalam w poludnie, niespodzianka! Starsza w bluzie (a jednak!), za to Nik lata w samej koszulce, ale zgrzany i czerwony. Nie mam pojecia jak mu sie udalo tak rozgrzac przy niskiej temperaturze, ale dobrze, ze chociaz nie zmarzl... 

Jak widac, aura byla raczej ponura...
 

Obydwa Potworki zgodnie zakrzyknely, ze bylo super, za to wieczorem, tuz przed spaniem i jedno i drugie (normalnie jakby sie zmowili!) zaczelo smecic, ze jednak bylo trudno i wcale nie tak fajnie i ze nie chca jechac kolejnego dnia. :O No pieknie...

Coz, marudzenie z poniedzialkowego wieczora okazalo sie spowodowane najwyrazniej zmeczeniem, bo we wtorek rano zadne juz sie nawet nie zajaknelo, ze nie chce jechac... ;) Na ten dzien zapowiadano wyzsze temperatury oraz slonce, ale zwatpilam kiedy rano zobaczylam 6 stopni i ciezkie olowiane chmury. Oczywiscie Bi burknela, ze "przeciez mowilas, ze dzis bedzie slonecznie!", bo przeciez ja kontroluje pogode i to co plota w prognozach... ;) Na szczescie juz w drodze na boisko, wyszlo slonce i utrzymalo sie przez wieksza czesc dnia. Nie przewidzialam tego i w rezultacie, oba Potworki lekko przypiekly sobie buzki, bo nawet nie przyszlo mi do glowy zeby posmarowac ich filtrem... Nik w ogole spalil sobie skore pod oczami i wygladal jakby obydwa mial podbite. :D Tego dnia tez dzieciaki dostaly obiecane t-shirty, choc zastanawiam sie po co im one wlasciwie. Co innego koszulki druzyny, bo te wiadomo, beda ubierane na mecze. Ale tu? T-shirty dostali drugiego dnia, czyli zostal jeszcze tylko jeden dzien zeby je ubrac, hmmm... 

Nik biega mniej wiecej na srodku zdjecia, a Bi siedzi z boku (w pomaranczowej koszulce)
 

Wyglada za to, ze dzieciaki dostaly niezly wycisk na tych treningach. Odbieralam ich wyraznie wymordowanych i caly dzien narzekali, ze bola ich nogi, a przeciez to sa sprawne, wysportowane dzieciaki, ktorym ruch jest nieobcy. Jednak takie 3 godziny ciaglego biegania robi swoje. :D Za to az milo bylo popatrzec na te gromade dzieciakow w wieku od 8 do 14 lat. Ani jednego tluscioszka, wszystkie szczuple i energiczne, zupelnie przeciwnie do tego, co sie mowi o hamerykanskiej mlodziezy. ;) Moj wlasny Potwor Mlodszy niestety, przy zmeczeniu dostaje paskudnego humorku. We wtorek przy obiedzie urzadzil awanture, ze ma za malo sosu z gulaszu na ryzu, a kiedy uprzejmie (i jeszcze spokojnie) spytalam czy chce zebym polala mu wiecej, wypalil: "Przeciez inaczej bym nie mowil, ze mam za malo; czy ty w ogole myslisz?!". A kiedy oswiadczylam, ze jest bezczelny i spytalam co powinien wobec tego mi powiedziec, burknal, ze "Nic!". A, no jak nic, to nic. Nie dostal wiecej sosu, za to otrzymal szlabanik na konsole. A i tak zajelo mu pol godziny zanim przyszedl i grzecznie przeprosil... ;) Czasem zastanawiam sie, czy Mlodszemu pogarsza sie charakterek, czy po prostu przyglada sie siostrze i sie uczy... ;)

Pogoda we wtorek zdecydowala sie poudawac wiosne. Temperatura podniosla sie do 17 stopni, a slonce dopiero gdzies o 16 zdecydowalo sie jednak schowac za chmury. Gdyby nie chlodny wiatr byloby naprawde przyjemnie. Poszlismy na spacer, a potem zdecydowalismy sie kontynuowac roboty ogrodowe. W powietrzu czuc bylo jednak dziwna wilgoc i wydawalo sie, ze zostaniemy pozarci zywcem przez muchy, ktore upierdliwie przy nas krazyly, wlazily do oczu i nosa... Ble... Malzonek skonczyl klasc plyty na patio przy basenie, a ja w koncu uporalam sie z pozimowymi kupskami psa. Niestety, "produkcja" trwa na biezaco, wiec dlugo nie bedzie mi dane odczuwac satysfakcji. :D Wygrabilam tez liscie, ktore w niektorych katach uchowaly sie jeszcze z jesieni. Teraz zeby jeszcze mi sie chcialo uporac z pozostalymi bulwami do posadzenia, oraz hostami do przeniesienia pod murek, a mialabym tymczasowo skonczone prace ogrodowe. Az do sadzenia warzywnika, ale to dopiero za 2-3 tygodnie...

Sroda byla ostatnim dniem mini-polkolonii pilkarskich, a ze mialam miec meeting z praca, musialam wlaczyc motorek w dupce i po odwiezieniu dzieciakow, popedzic po spozywke. Moglam oczywiscie zrobic zakupy w kolejne dni, ale z dziecmi?! Dziekuje, postoje... ;) Poniewaz zas musialam byc w domu na 10:30, wiec to byly zakupy iscie ekspresowe i az dziw, ze niczego nie zapomnialam... W biegu, zziajana, wpadlam do domu i akurat zdazylam jeszcze wyladowac te zakupy, ktore trzeba bylo zamrozic lub schowac do lodowki. A meeting przyniosl niestety irytujace i dolujace jednoczesnie wiesci. Wracamy do pracy. To znaczy stacjonarnie, bo przeciez caly czas i tak pracowalismy. Nie na 50% jak szef mowil ostatnio, ale od razu z grubej rury, na caly etat! Przyznaje, ze mina mi zrzedla i nie czuje sie na to gotowa... Przyzwyczailam sie do mysli o powrocie na pol etatu i nawet myslalam, ze to bedzie dobry czas przejsciowy... No, ale moj szef jest w goracej wodzie kapany i jak powiedzieli mu, ze mozemy normalnie pracowac jesli sie rozproszymy, to nie ma, ze spokojnie, stopniowo... O nie! Od razu na hurra, wracamy i juz! :/ No coz, ja sie kompletnie nie widze na powrot na 8 godzin w biurze i jeszcze w cholernej maseczce. :(

Pomijajac jednak te przykre ogloszenie, sroda byla dosc ciekawym i przyjemnym dniem. Przy pieknym sloncu temperatura wywindowala do 22 stopni, wiec mielismy maly przedsmak lata. Oczywiscie Bi - maruda, jeczala, ze tak strasznie goraco... W ogole, kiedy przyjechalam po dzieciaki, bylam swiadkiem jak jeden z trenerow wywabia ja spod plota, gdzie siedziala i ani myslala wychodzic, stekajac, ze slonce jest za gorace... ;) 

Tak, Bi miala straaaszna ochote na te zdjecie... ;)
 

Tak w ogole, to Bi niby sie podobalo, niby we wtorek i srode pojechala na polkolonie z entuzjazmem... Ale przez 3 dni pod rzad, kiedy przyjezdzalam,  Nik biegal, gral, udzielal sie, a Bi... stala, siedziala... W ogole nie wykazywala checi do gry czy entuzjazmu... No ale niby grala, Mlodszy tez to potwierdzal, wiec moze nie przesiadywala na trawie calych trzech godzin... ;) Po obiedzie chcialam podjechac do biblioteki, ktora co prawda pozwala wejsc na buszowanie miedzy polkami tylko przy umowieniu sie na konkretna godzine, ale za to organizuje rozne zajecia dla dzieciakow i mlodziezy, polegajace na nagrywaniu filmikow z instrukcja oraz rozdajac materialy. W ten sposob Nik raz otrzymal kredki oraz cala mase kartek z zadaniami lub kolorowankami, a tym razem dzieciaki mialy pobawic sie w mlodych fizykow i skonstruowac miniaturowy obwod zamkniety, z bateryjka oraz zarowka, ktora miala rozswietlic serce robota. ;) Trzeba bylo wiec podjechac do biblioteki po materialy. Problem pierwszy: Bi wymysla, ze a po co to, ze ona wcale nie wie  czy chce cos takiego skonstruowac, itd. Ok. Stwierdzilam wiec, ze poczekamy az M. wroci i pojade sama z Kokusiem, a ona moze zostac z tata. W miedzyczasie, korzystajac z pieknej pogody, umowilismy sie z synem, ze pojedziemy na rowerach. Skrotem przez osiedla mamy do biblioteki zawrotne 5 minut. :) Problem drugi: Bi oznajmila, ze ona tez chce pojechac, ale nie na rowerze. Na szczescie okazalo sie, ze po prostu sie nie dogadalysmy i myslala, ze jak nie pojedzie, to nie bedzie mogla wziac materialow. W koncu jednak doszlysmy do porozumienia i zgodzilam sie po prostu wszystko jej przywiezdz. Problem trzeci: M. wrocil do domu, ale oznajmil, ze on tez sie chetnie przejedzie rowerem. Oszalec mozna! :D Bi urzadzila fochy, ze ona nie chce, nie lubi jazdy na rowerze, itd. No, ale pojechala. I w czasie drogi, co slysze? Ze jazda na rowerze jest taaaka fajna! :O 

Rodzinna przejazdzka :)
 

Ja po prostu nie nadazam za ta dziewczyna, a co gorsza ona plecie trzy po trzy, a potem wypiera sie w zywe oczy, ze nic takiego nie mowila! Tak jak z tenisem. Kiedy chodzili z Kokusiem jeszcze na poprzednia sesje, spytalam czy chca chodzic na nastepna. Oboje chcieli. zapisalam ich wiec. Kolejna sesja zaczyna sie w te niedziele i co oznajmia mi moja panna?! Ze tenis jest nudny i ona na niego nie chce juz chodzic! Kiedy wkurzona ochrzanilam, ze przeciez powiedziala zeby ja zapisac, oczywiscie uslyszalam, ze ona nic takiego nie mowila! :/

W kazdym razie, materialy z biblioteki odebralismy, wrocilismy do domu i Potworki zabraly sie konstruowanie. 

Zdjecie totalnie nie instagramowe. Nie patrzcie na to burdello w tle :D
 

Przyznaje, ze Bi zrobila wszystko sama, od poczatku do konca. Nik... Pokolorowal obrazek, ale poddal sie kiedy trzeba bylo oderwac papierek zabezpieczajacy klej na miedzianej tasmie. Jak pomoglam mu z tym, tak okazalo sie, ze przy reszcie projektu tez jakos juz tak musialam mu asystowac. A po skoczonej pracy, zonk! Zarowki nie swieca! :D Mi tam sie chcialo smiac, ale Potworkom blizej bylo do placzu, wiec zaczelam baczniej przygladac sie ich robocie. U Nika szybko znalazlam usterke. Jego obwod zamkniety wcale "zamkniety" nie byl. Mlodszy przykleil krzywo kawalki miedzianej tasmy. ;) W jednym miejscu byla luka, a wiec przerwa w obwodzie. Kiedy przekleilam tasmy tak, zeby sie stykaly, zaroweczka pieknie sie zapalila. 

Efekt koncowy :)

Gorzej bylo u Bi, bo tam nie widac zadnego bledu, a zarowka raz swieci, raz blyska, a innym razem nie zapala sie w ogole. Najwyrazniej musi byc zepsuta... :/

Potworki spedzily wiec popoludnie bardzo kreatywnie. Troche mialam wyrzutow sumienia, ze nie na swiezym powietrzu, ale z drugiej strony, rano trzy godziny grali w pilke, potem bylismy na rowerach, wiec chyba starczylo im fizycznej aktywnosci. ;) A to nie byl koniec atrakcji na ten dzien! Wieczorem zabralam ich jeszcze do kina na "Raye i ostatniego smoka"! Seans na 18:30, bo z jakiegos powodu nie bylo wczesniejszych. Wiadomo, teraz i seanse ograniczone i normalnie rano i wczesnym popoludniem dzieciaki sa w szkole. Ale ze trwaja ferie wiosenne, to kurcze, no mogli zrobic chociaz jeden seans troche wczesniej! :/ Poniewaz jednak nie bylo szkoly, to i taki pozny film nie byl problemem.

Pierwszy raz w kinie od... 1.5 roku?
 

Najwazniejsze jednak, ze film Potworkom sie podobal i to bardzo. No i teraz nie wiem, czy Wam polecac czy nie, bo mi nie podobal sie wcale. W ktoryms momencie nawet sprawdzilam godzine w telefonie, zeby przeliczyc ile mniej wiecej jeszcze tej bajki zostalo. ;) A! Podobala mi sie jedna rzecz! To pierwszy dla mnie film Disney'a, w ktorym nie ma irytujacych piosenek! Piosenek nie bylo w ogole, wow! :D Na koniec mielismy zas "atrakcje", z powrotem do domu, bo policja zamknela droge doslownie moze 2-3 km od naszej chalupy. Mamy prawie godzine 21, a oni przekierowuja nas w boczna droge, na kompletne zadupia bez chociaz jednej lampy! Znam te drogi tak mniej wiecej, ale zawsze jezdze nimi w dzien i to baaardzo rzadko, bo sa mi nie podrodze ani do pracy, ani do domu, ani do sklepu. Potworki panikowaly, ze ciemno i ze co, jak sie zgubimy, a ja panikowalam, ze jedziemy przez lasy oraz pola i zeby tylko zaden glupi jelen albo niedzwiedz mi na droge nie wybiegl. ;) Na szczescie dojechalismy do domu od kompletnie przeciwnej strony, ale bez przygod. ;)

W czwartek, dla odmiany, mielismy jesien, czy tez wczesna wiosne, jak kto woli. ;) Calutki dzien na zmiane padalo i mzylo, a na termometrze pokazywalo ledwie 10 stopni. Tymczasem dostarczono nowy kibelek do lazienki dzieci i... zostawiono go pod garazem. W kartonowym pudle, na deszczu! :/ Dobrze, ze akurat poszlam do skrzyki i zobaczylam. Ciezkie diabelstwo, ale jakosc wsunelam je do garazu, pod dach... Z racji pogody i Potworki i ja, snulismy sie caly dzien po domu bez konkretnego celu. Zeby choc troche oderwac dzieciaki od elektroniki, wyciagnelam ciasteczka w formie "gotowca". 

Dochodzilo poludnie, a moje dziecko w pizamie...
 

Wystarczylo je wylozyc na blache i wsadzic do piekarnika. ;) Za to pokazalam Potworkom co i jak po kolei wlaczac, jak ustawic temperature, czasomierz, itd. A potem jeszcze sobie te ciasteczka udekorowali lukrami zachomikowanymi jeszcze z Bozego Narodzenia. ;) 

Nik przynajmniej nadal chetnie pozuje ;)
 

Ja zas zmienialam posciel, pieklam szarlotke i w zasadzie sama nie wiem kiedy mi dzien zlecial. A po poludnio Nik nagle stwierdzil, ze chce jechac na trening druzyny plywackiej. Z okazji przerwy wiosennej odpuscilam im treningi, ale pytalam czy moooze maja ochote pojechac. Bi nie miala. W poniedzialek oraz srode nie mial jej rowniez Nik. Ale w czwartek nagle mu sie odmienilo! ;) Najlepiej, ze caly dzien powtarzal, ze musi sie zastanowic, a zdecydowal sie o 17:15, kwadrans przed rozpoczeciem treningu! :O Ja w dresach, on w szortach i krotkim rekawku, torba nie spakowana... To bylo bardzo ekspresowe przegotowanie. :D Na szczescie M. wybieral sie akurat na silownie, wiec zabral Mlodszego ze soba, wiec chociaz ja nie musialam sie na gwaltu przebierac i szykowac do wyjscia. ;)

I tak minal tydzien ferii. No prawie, ale o piatku to juz nastepnym razem. Zawsze jakos tak pisze od piatku do czwartku. ;) Za dwa dni konczy sie "babcine sranie" brzydko mowiac... Agata wraca do roboty... Mimo, ze kompletnie mi sie nie chce, staram sie jednak powtarzac sobie, ze los (czy tez pandemia) podarowal mi naprawde wspanialy, luzny ponad rok. Po poczatkowych przebojach z wyplata, potem juz pracowalam z domu podjezdzajac do pracy tylko okazjonalnie. Mialam placone, jednoczesnie moglam zawozic dzieci do szkoly i odbierac ich po lekcjach. Spokojnie wykonywalam domowe obowiazki kiedy nikt mi sie nie paletal pod nogami, moglam w srodku dnia pojsc na dlugi spacer z psem... 

Pod magnolia rosnaca na naszym osiedlu :)
 

No zycie jak w Madrycie. ;) Za ten ponad rok jestem losowi niezmiernie wdzieczna. Teraz pora wracac do "normalnosci"...

piątek, 9 kwietnia 2021

Swiatecznie i poswiatecznie

Poniewaz tutaj na Wielkanoc jest duzo mniej wolnego niz w Polsce, wiec dopiero w Wielki Piatek dzieci nie mialy lekcji, a M. pracy. Ja z tej okazji napisalam maila, ze biore wolne i (w domysle) nie bede wlaczac kompa ani sprawdzac maili. Niech sobie radza beze mnie. ;) I w sumie piatek spedzilam na przygotowaniach, ale spokojnie i bez spiny. Caly czas dreczylo mnie przeswiadczenie, ze cos mialam robic, bo przeciez ostatnio pomiedzy ogarnianiem gotowania, sprzatania, czy innych spraw domowych, pracowalam i wiecznie na stole lezal otwarty laptop, przypominajacy, ze to nie dzien wolny. ;) Tym razem laptoka niet, a ja musialam sobie przypominac, ze nie, nie musze sprawdzac dokumentow ani nikomu wysylac odpowiedzi na maile. Ha! ;) Bardzo fajnie bylo sie tak skupic po prostu na sprawach okolodomowych i wydawalo mi sie, ze mam nagle tyyyle czasu. Oczywiscie zaowocowalo to tym, ze przygotowania trwaly do pozniego wieczora, bo wczesniej sie "nie wyrobilam". :D A wcale tak wiele nie zrobilam, bo pieczona biala kielbase, zamarynowalam mieso zeby je upiec kolejnego dania, wstawilam, wysuszylam oraz poskladalam pranie, ogarnelam lazienke na dole (czyli ta, z ktorej korzystaja goscie), a na wieczor upieklam sernik, zeby mogl spokojnie stygnac sobie przez noc w piekarniku. Chociaz, w sumie zastanawiam sie, po co to robie, bo zawsze i tak opada do 2-centymetrowej grubosci. ;) Tez tak macie, ze jak wydaje Wam sie, ze jest kupa czasu to marnujecie go na bzdety, a potem okazuje sie, ze dzien zlecial? Bo mi zdarza sie naginnie... ;)

Piatek to oczywiscie rowniez malowanie jajek na swieconke. Potworki zabraly sie za to z entuzjazmem, ale niestety, tym razem metoda okazala sie srednio trafiona. Moja wina, bo kupilam gotowe zestawy, nie zastanawiajac sie zbytnio nad wykonaniem. Jajka mialy byc w stylu tie-dye, ale niestety, przed nalozeniem kazdego kolejnego koloru, jajko musialo wyschnac, wiec trwalo to i trwalo.

Czy Wy widzicie ten FRYZ?! :D
 

Potworki znudzone, w miedzyczasie uciekaly na dol zeby grac na Playstation, wiec to mi pozostalo pilnowanie, zeby zawolac ich, ze moga nalozyc kolejny kolor. Inczej nie wiem czy malowanie dobiegloby konca i czy sama nie musialaby dokanczac po nocy. :D

Jajka smarowalo sie farbka przez woreczek, ale wyjecie ich potem bez pomaziania rak, to juz byla wyzsza szkola jazdy. Jeszcze nastepnego dnia mialam kolorowe paluchy ;)
 

No i wlasnie do mnie dotarlo, ze zapomnialam zrobic zdjecia efektu koncowego! :O

Piatek byl potwornie zimny. Bylo w miare slonecznie, wiec wyrzucilam Potwory z ojcem na dwor, zeby oczy odpoczely im od ciaglej gry na konsoli, po czym patrze, a tu -1 na termometrze! :O Wrocili po godzinie rumiani niczym jabluszka. ;)

Poniewaz piatek mialam tak nieproduktywny, na sobote pozostaly mi kolejne dwa prania, upieczenie babki cytrynowej oraz pieczeni, skrojenie salatki i wrzucenie do piekarnika chleba. Nie, chlebka piec nie potrafie, ale kupuje taki polprodukt, ktory trzeba tylko podpiec przez kilkanascie minut. Wychodzi cieplutki i aromatyczny, ale niestety tez koszmarny do pokrojenia w kromki, dlatego postanowilam upiec go dzien wczesniej. :) W sobote rano pojechalismy tez oczywiscie poswiecic koszyczki. Poprzedniego dnia Potworki poklocily sie o to, ktory koszyk jest "czyj", w sobote z rana sprawdzaly czy na pewno kazdy ma wszystkiego po rowno, a ostatecznie Bi odmowila niesienia swojego. :O Najwyrazniej jest to juz dla niej "obciachem". Pamietam, ze w ktoryms momencie tez wstydzilam sie chodzic ze swieconka, ale jestem pewna, ze mialam wtedy duuuzo wiecej lat niz niespelna 10. :/ U Bi wszystko zaczyna sie wczesniej...

Widac, ze usmiech Bi jest nieco wymuszony. Panna, zupelnie nagle, nie chciala miec z koszyczkiem nic wspolnego, nawet do zdjecia ja przymusilam :O
 

A na koniec lekko zszokowalo nas te "hamerykanckie" swiecenie. Ksiadz tylko poblogoslawil koszyki, przepraszajac, ze nie wolno mu uzyc swieconej wody. Oookej... Fakt, ze w zadnym kosciele w naszej okolicy nie ma teraz wody swieconej do przezegnania sie przy wejsciu do kosciola. Ale z tego, co sie dowiedzialam, w przynajmniej trzech roznych kosciolach w okolicy, pokarmy byly swiecone normalnie, woda. Oczywiscie to koscioly polskie, co wiele mowi. Zaczyna mnie ogolnie korcic, zeby napisac do archidiecezji i spytac, jak to jest z tymi obostrzezeniami? Bo co kosciol, to inne zasady! W kosciolach amerykanskich ludzie siedza grzecznie od siebie oddaleni. W Polskich niby sa lekkie odstepy, ale na pewno nie sa to wymagane 2m miedzy rodzinami. Podobnie ze spiewem. Niby jest zabroniony, tutaj jednak juz co kosciol, to inne zasady. W tym najblizej naszego domu, zlikwidowali chor, nie ma spiewaczek, ktore zwykle prowadzily msze, nic. Pan gra na pianinie lub organach, ale nikt nie spiewa. W drugim kosciele w naszym miasteczku jednak, chor co prawda zostal tymczasowo zawieszony, ale pozostala jedna kobieta, ktora spiewa hymny. Ludzie nie spiewaja. Od zeszlego roku bylismy jednak rowniez w dwoch polskich kosciolach. No i nie zgadniecie. Spiewa caly chor, ludzie dra japy (przez maseczki), no zwyczajna msza... Od razu przypomina mi sie sytuacja z polskiego kosciola w Anglii, o ktorej bylo glosno niedawno. I tak wlasnie mnie kusi, zeby sprawdzic z archidiecezja, jakie sa w tej chwili wymagania, bo ja tu widze podwojne standardy, ktorych nikt nie sprawdza. Tak z czystej ciekawosci... Tyle, ze nie chce robic zadnej parafii klopotu, choc tym zadufanym bufonom z tych polskich, dobrze by bylo utrzec nosa. ;)

A dla lekkiego "koscielnego" humoru, to jak juz wspomnialam, pierwszy raz wybralismy sie na swiecenie w kosciele hamerykanckim. Ogolnie wszystko przebieglo podobnie jak w polskim (poza brakiem wody swieconej), ludzie mieli ozdobione koszyczki, biale serwetki, itd. Zreszta, naokolo slychac bylo jezyk polski, wiec to jednak tradycja podtrzymywana glownie przez Rodakow. Ale! Jedna kobita (az mialam ochote pstryknac fote) przytargala wielki kosz piknikowy, ktory z "koszyczkiem" nie mial nic wspolnego. Bylo to o, takie cos:

"koszyczek" wielkanocny :D
 

Przekomicznie to wygladalo na tle wiklinowych koszykow i koronkowych serwetek! :D Takie widoki, to tylko w Hameryce!

Na wczesne popoludnie zaplanowalam dla Potworkow atrakcje. Nie bardzo byla mi ona w smak, bo dzien przed Wielkanoca ma sie oczywiscie pierdylion rzeczy do pokonczenia, ale akurat ta impreza byla blisko domu, wiec przynajmniej praktycznie odpadl dojazd. W naszym miasteczku istnieje klub polo, w ktorym miasto co roku z okazji Wielkanocy organizowalo wielkie poszukiwanie jajek dla dzieciakow. 

Mlodzi uczestnicy mogli sie podpisac :)
 

Przez tyle lat mieszkania w naszej miejscowosci, jakos kompletnie mi to ucieklo. Dopiero rok temu skads sie o tym dowiedzialam, zapisalam Potworki, ale oczywiscie trafilismy na pandemie, kiedy wszelkie imprezy zostaly odwolane. W tym jednak sie udalo, choc zabawe zorganizowano nieco inaczej. Jak dla mnie zreszta chyba fajniej. Zamiast wielkiej gonitwy za jajami, byly "stacje", przy ktorych dzieciarnia dostawala jakies proste zadanie, np. znalezc rym dla podanego slowa, wycelowac pileczka do jednego z kubkow, czy kopnac pilka do bramki.

Nik przymierza sie do kopniecia


Bi celuje i pudlo! :D Ale jajeczka i tak dostala ;)

W nagrode otrzymywli 2-3 jajeczka oraz kolorowa naklejke. Po zdobyciu wszystkich naklejek mogli podejsc do ostatniego stolika, gdzie dostawali po balonie, choc okazalo sie, ze nikt tego nie sprawdzal i rownie dobrze dziecko moglo pojsc prosto po balona, nie zdobywszy ani jednej naklejki. :) A poniewaz impreza odbywala sie w klubie polo, wiec w stajniach oraz na padokach bylo kilkanascie koni oraz kucy do karmienia marchewka (pracownicy rozdawali po kawaleczku) oraz glaskania.

Jeden z amatorow marchewki i nie byl to Kokus :D


Ta urocza klaczka jako jedyna dala sie przebrac ;)

Jedne byly bardziej przyjacielskie, inne wolaly sie chowac w glebi boksu, a jeden imieniem Scooter (:D) oraz Kokus wyraznie przypadli sobie do gustu. :)

Do glaskania byly nie tylko konie...

 

Chyba jedyne zdjecie, na ktorym nikt nie zamknal oczu i wszyscy (lacznie z koniem) patrza w aparat :D
 
Scooter :*

No i super, ze w sobote nieco poprawila sie pogoda. Upalow moze nie bylo, ale 12 stopni przy pelnym sloncu dalo sie zniesc, mimo ze na otwartych terenach klubu pizdzilo az milo. :) 

Wieczorem choc raz Bi nie jeczala, ze nie jest senna i nie chce spac. Wrecz przeciwnie, oboje z Nikiem popedzili do sypialni o porze, kiedy zwykle sie klada w szkolne dni, bo wedlug ich wlasnych slow "im szybciej pojda spac, tym szybciej bedzie jutro". Takie cos zdarza sie tylko 2x w roku: na Boze Narodzenie oraz Wielkanoc. Nik byl nawet sklonny zrezygnowac z czytania zeby jak najszybciej pojsc spac, ale w koncu uznal, ze jeden rozdzial bedzie ok. :D Przed pojsciem na gore, ulozyli jeszcze przy drzwiach "gniazdka" z szalikow. ;)

Ech, przypomina mi sie dziecinstwo... ;)
 

Dla mnie oczywiscie bardzo na reke byl ich wieczorny pospiech, bo czekalo mnie jeszcze chowanie jajeczek. Poniewaz Bi zasypia teraz po 22, wiec dla pewnosci poczekalam az do 23, zeby miec pewnosc, ze padla. ;) A potem zebralam sie na odwage, wzielam latarke, zawolalam psa i ruszylam na ciemny ogrod. To dla mnie chyba najbardziej stresujaca czesc Wielkiej Nocy i pluje sobie w brode, ze w ogole zaczelam te tradycje. Na szczescie tym razem bylo praktycznie bezwietrznie, wiec chociaz nie podskakiwalam przy byle szelescie, no i pies wyjatkowo biegal za mna caly czas. Ale i tak poupychalam jajka w roznych zakamarkach jak najszybciej i czmychnelam do cieplego i jasnego domku. :D

A Wielkanoc byla... srednia. ;) Z samego rana bylo jeszcze ok. Ludzi w kosciele bylo wiecej niz zwykle, ale bez tragedii. Jednak sporo osob musialo skorzystac z nagrania wstawionego na stronie internetowej. Wrocilismy do domu, nadal elegancko ubrani jak przystalo w Swieta. Ja zaczelam goraczkowo konczyc nakrywanie do stolu, bo za 15 minut mieli sie zjawic goscie, a moj malzonek polecial prosto na gore, po czym zszedl... ubrany w stary, sprany t-shirt i spodenki, ktore zwykle zaklada do pracy w ogrodzie! :O Jak wiecie, od 13 lat tocze z nim batalie o te dziurawe koszulki i spodnie dresowe na kazda uroczystosc! Rzecz jasna podnioslo mi sie cisnienie i kiedy spytal w czym mi pomoc, warknelam, ze moze mi "pomoc" przebierajac sie w porzadne ciuchy, bo mamy Swieto, a za chwile przyjedzie moj tata oraz chrzestny Potworkow. Na to moj maz wzruszyl ramionami, ze jego cala ta oprawa okoloswiateczna nie interesuje, najwazniejsze, ze byl w kosciele bo to o zmartwychwstanie chodzi, a reszta moze dla niego nie istniec. Przyznaje, ze tu juz mnie szlag jasny trafil, bo przy kazdych Swietach mamy te sama dyskusje! Tak, wiem, ze to nie o dekoracje, prezenty i ubrania chodzi. Ale dla mnie ta "oprawa" tez jest wazna! Przy kazdych Swietach spedzam dwa dni przy garach, zeby ugotowac i upiec cos specjalnego, zebysmy mogli je godnie uczcic. I tak ciezko zasiasc do tego stolu ubranym troche lepiej niz na codzien?! Przeciez ja mu nie kaze zakladac garnituru i krawata! W kazdym razie, zanim ugryzlam sie w jezyk, warknelam, ze nie chce zeby wygladal na Swieta jak ostatni lump. Tu malzonek sie oczywiscie obrazil i oswiadczyl, ze jak mi sie cos nie podoba, to on moze wyjsc i wrocic wieczorem, bo on byl w kosciele, czyli zrobil najwazniejsze, a reszte ma gdzies. Znam M. i wiem, ze bez wahania spelnilby te grozbe, wiec przywolalam resztki samokontroli, oznajmilam ze nie chce sie z nim klocic w Swieto (i uslyszalam, ze sama zaczynam) i zeby sobie zakladal, na co ma ochote. Niestety, z mojego M. jest typowy katolik - hipokryta, ktory do kosciolka biegalby 3x dziennie, ale brak mu elementarnych podstaw taktu oraz zwyklej, ludzkiej zyczliwosci. :( Reszte dnia humor mialam, mozecie domyslic sie jaki. Mimo, ze nawet sie do siebie odzywalismy, to byly to takie wymuszone polslowka i pojedyncze zdania. Po poludniu poszlismy na rodzinny spacer i przez pol godziny nie zamienilismy ani slowa. :/ Takie wspaniale Swieto, ze zatesknilam za poniedzialkiem, kiedy pan malzonek spedzi wiekszosc dnia w pracy...

Gdyby nie nasza sprzeczka, to mogl byc jednak calkiem fajny dzien. Potwory oczywiscie buszowaly juz od samego rana w prezentach, ktorych w tym roku i tak dostali tylko po dwa, bo uznalam, ze dosc zasypywania ich duperelami, ktorych potem nie mamy gdzie upchnac, bo prezenty od nas Zajaczka, od dziadka, od wujka... i troche sie tego zbiera. ;) Jak to w zyciu bywa, oczywiscie tym razem zaden z gosci nie przyniosl Potworkom nic. Troche mnie to zdziwilo, bo wydaje mi sie, ze jednak wypada cos podarowac malolatom, ale z drugiej strony odetchnelam z ulga. Bi dostala wiec kilka motkow wloczki, bo z filmikami na YouTube probuje ostatnio plesc cos na palcach, a Nik gogle "szpiega", pomagajace widziec w ciemnosci. Oczywiscie to taki pic na wode fotomontaz, ale Mlodszy ucieszyl sie, ze to idealny prezent dla niego, bo boi sie ciemnosci. Moj bidulek... Tyle, ze poki co wcale nie naklada gogli w nocy, tylko ubiera je przy jedzeniu, lub oglada przez nie filmiki na tablecie. Wiecie, nowe doznania wizualne. ;) Oboje dostali tez po zestawie Lego (Bi Friends Dolphin Rescue, a Nik samolot Ninjago). I tu niespodzianka. Dotychczas to Starsza byla niekwestionowana krolowa klockow. Tym razem jednak to Mlodszy ulozyl swoj zestaw pierwszy, mimo ze mial on wiecej elementow (niektore ruchome), byl przeznaczony dla starszych wiekowo dzieci i ogolnie wydawal sie bardziej skomplikowany. A Nik poskladal go do kupy z samego rana, jeszcze przed kosciolem. Nastepne Lego bede chyba musiala kupic mu Technic, zeby mial jakies wyzwanie w tym ukladaniu. :D

Jak wspomnialam, na sniadanie wielkanocne mielismy mojego tate oraz chrzestnego dzieci. Zjedlismy, pogadalismy, choc rozmowa sie srednio kleila, bo oboje z M. bylismy swiezo po klotni i na dobra sprawe zadne z nas nie mialo ochoty na spotkania towarzyskie... Wujek dosc szybko sie zmyl, bo mial do obskoczenia jeszcze dwie "imprezy" wielkanocne (popularny czlowiek ;P), ale dziadek jeszcze z nami posiedzial. Potwory oczywiscie ledwie przy sniadaniu wysiedzialy, bo strasznie chcialy szukac jajek w ogrodzie. ;) Na szczescie w miare grzecznie zjedli po kawalku wszystkiego ze swieconki, a z jajami i tak ich przytrzymalam az pojechal A., nie chcialam bowiem znikac na dluzsza chwile, skoro mial za chwile jechac. W koncu jednak pozwolilam dzieciakom wybiec i szukac jajeczek.

Poczatkowo jeszcze Nik wykazywal entuzjazm na rowni z siostra...
 

Oczywiscie, jak co roku, Bi znalazla wiecej, a Nik strzelil focha. Zreszta, sam sobie szkodzil. W czasie bowiem, kiedy siedzial i dasal sie ze lzami w oczach, obie z Bi znalazlysmy jeszcze 4 jaja. Gdyby poszedl po rozum do glowy i poszedl za mna, pokazalabym mu je. Ale skoro fajniej jest plakac... ;) W rezultacie, tegoroczne foty z koszykami pelnymi jajek nie beda sie nadawaly do kalendarza, bo Mlodszy zamiast usmiechu ma na buzi grymas. :D

Usmiech Kokusia jest tak radosny, ze po prostu powala :D


 

Pokaz kotku co masz w srodku :D

Popoludnie to juz byl relaks pelna geba i cale szczescie, bo Wielkanoc to tutaj tylko jeden dzien. Dwa dni przygotowan na troche bardziej uroczysta niedziele, fajnie wiec, ze chociaz styklo czasu na odpoczynek. Odczulam ulge, ze moj tato zdecydowal sie juz nie wracac po poludniu na swiateczny obiad. Poszlismy wiec na spacer, choc jak juz pisalam, odbyl sie on w kwasnej atmosferze. Coz, Potworki jakos tego nie zauwazaly i skutecznie niwelowaly cisze. ;) Potem juz do wieczora relaksik z ksiazka. Jejku jak fajnie! Mimo, ze od roku jestem prawie caly czas w domu, to jednak na czytanie mam czas niemal wylacznie poznym wieczorem, kiedy zmeczone oczy juz mnie pieka i same sie zamykaja. Mila odmiana bylo poczytac wczesniej, w dziennym swietle i to jeszcze bez wyrzutow sumienia, ze powinnam w tym czasie zrobic cos pozyteczniejszego. ;)

No i tyle z naszej Wielkanocy. Kolejnego dnia Potworki juz zawitaly w progi szkoly, a M. pojechal do pracy. A ja kompletnie zapomnialam, ze to Smingus Dyngus i nikogo nie oblalam woda. ;) W dodatku dzieciaki mialy tego dnia religie, co niezmiernie mnie zdziwilo, bo wydawalo mi sie, ze dla kosciola katolickiego poniedzialek wielkanocny nadal jest swietem, nawet jesli ogol ludu wraca do normalnej codziennosci... A jednak nie. Religia sie odbyla, a przy okazji spotkanie dla rodzicow dzieci komunijnych. Na ktore to zreszta, z calej, liczacej przynajmniej kilkanascioro dzieci grupy, przybylo rodzicow... szescioro! :D I nie, to nie tak, ze reszta ma Komunie dzieci w doopie. Po prostu organizatorka calej uroczystosci, zamiast zawiadomic o spotkaniu dajac kartki dzieciom (przypominam, ze rodzice nie maja wstepu na teren szkoly) lub przez e-mail (a te rodzice musieli podac na poczatku roku dla "szybszego kontaktu", hahaha!), wrzucila informacje... na strone internetowa kosciola! :O No kto w ogole pamieta, zeby co chwila wchodzic na strone kosciola i sprawdzac czy nie pojawilo sie cos ciekawego na temat religii?! Tym bardziej, ze od poczatku roku, poza kalendarzem, wiadomosc pojawila sie tylko jedna - na temat zajec odwolanych z powodu sniezycy. To bylo w grudniu... I teraz babka wrzuca taka, dosc przeciez wazna, informacje i liczy, ze wszyscy ja odczytaja?! Ja wlazlam na strone kosciola tylko dlatego, ze chcialam sprawdzic o ktorej maja swiecenia pokarmow. I tak sobie, z ciekawosci kliknelam na link do religii, a tam niespodzianka! Spotkanie w poniedzialek! Oczywiscie napisalam zaraz do moich kolezanek i dzieki temu na spotkaniu bylo nas 6, a nie 4. ;)

Na samym spotkaniu zreszta nie dowiedzialam sie prawie zadnych nowosci. Moja kumpela wypytala ostatnio o wymogi dotyczace strojow dzieci, wiec tu juz wszystko wiedzialam. Chociaz, babka powiedziala jej, ze bedzie zamawiac dla dzieci identyczne, biale maseczki, a na moje pytanie odpowiedziala, ze jednak kazdy rodzic ma je zamowic we wlasnym zakresie. Za to straaasznie naciskala, zeby zaplacic jej za zamowienie bialych krawatow dla chlopcow, bo takie podobno piekne co roku zamawiaja, och i ach i w ogole to wspaniale wyglada jak wszyscy chlopcy beda je mieli jednakowe. ;) Mi tam wsio ryba, zamowie, bo Nik i tak nie ma krawata, ale kolezanka powiedziala potem, ze jej syn juz bialy krawat posiada, wiec nie potrzebny jej kolejny. ;) Poza tym chlopcy maja miec granatowe lub czarne spodnie (albo caly garnitur) oraz biale koszule, koniecznie z dlugim rekawem. Komunia ma sie odbyc na sam koniec maja, jak znam zycie moga byc juz upaly i zastanawiam sie czy chlopaki sie w tych dlugich rekawkach nie roztopia, a juz w marynarkach to w ogole. :D Ale z drugiej strony, Matka Natura bywa kaprysna i moze byc zimno i deszcz. ;) A wiecej wymogow i tak jest dla dziewczynek. Welonik dowolny, za to sukienka musi miec rekawki, zadnych cienkich ramiaczek lub chociazby bezrekawnikow. Zadnych dekoltow (!). Bez rekawiczek. Buty na plaskim lub malutkim obcasiku, z gumowymi podeszwami, bo posadzka jest sliska. Zadnych sztucznych paznokci ani makijazu (!). Z tego ostatniego w ogole parsknelam, ale organizatorka oznajmila, ze i takie kwiatki sie zdarzaly. :D Poza tym jednak cale spotkanie to formularze za formularzami oraz wyliczenie, za co jeszcze przyjdzie zaplacic. Wiecie, zamowienie na krawat, zamowienie na banery (kazde dziecko bedzie mialo swoj z wlasnym imieniem, do portretow), zamowienie filmu i zdjec z uroczystosci, datek na kwiaty do dekoracji, prezent dla kosciola (cokolwiek poeta mial na mysli...), itd. Pozniej z kolezankami gadalysmy, ze mogli po prostu na poczatku roku zebrac po $150 czy $200 od dziecka, zeby bylo na wszystko, a nie teraz co chwila wolac o kase za to czy tamto (za banery trzeba bylo np. zaplacic na minionej lekcji, bo dzieci juz zaczely je robic). Ciekawe ile jeszcze "niespodziewanych" wydatkow wpadnie przed Komunia? :/

Wtorek byl dniem mocno "pracowym". Rano mialam meeting i tradycyjnie zeszlo nam prawie 1.5 godziny. Mamy dwa rodzaje spotkan, ktore wymieniaja sie co dwa tygodnie. Jeden, co druga srode, jest na temat nadchodzacych badan, spraw organizacyjnych, nowosci w firmie, itd. Dotyczy on wiec w mniejszym lub wiekszym stopniu kazdego. Drugi jednak meeting, co drugi wtorek, to typowe spotkanie na temat spraw "technicznych", laboratoryjnych. Na 20 punktow w excel'u, mnie dotyczy 1-2. Nie znosze wiec tego meetingu, bo jest dla mnie zwyczajna strata czasu. Ale coz poradzic... A w ten wtorek szef w dodatku popsul mi humor. Pamietacie, pisalam bodajze dwa tygodnie temu, ze wymyslil, ni z gruchy, ni z pietruchy, ze wracamy do biura na caly etat? Na szczescie po porozumieniu sie z zarzadem budynku, jego plan odpadl w przebiegach. Odetchnelam z ulga. :) Niestety, szefuncio sie nie poddaje i na meetingu wlasnie oglosil, ze powinnismy zaczac przynajmniej byc na miejscu w 50% czasu. Czy bedzie to praca przez 2.5 dnia, czy codziennie przez pol, to juz bez roznicy. Jedynym warunkiem bylo to, zeby w biurze nie bylo na raz wiecej niz dwoch osob, wiec mamy miec grafik, w ktory kazdy bedzie wpisywal kiedy zamierza byc w biurze. Tak prawde mowiac, to kiedy rok temu wracalismy do budynku pracy, wszyscy laboranci mieli wlasnie wpisane, ze beda tam przez 50% czasu. Poniewaz jednak wlasciwie nie bylo co robic, utarlo sie, ze kazdy przychodzil kiedy i na tyle, ile musial, czyli srednio na godzinke, dwie, 2-3 razy w tygodniu. Teraz jednak mamy sporo wiecej pracy i szef najwyrazniej chce wyegzekwowac to, co bylo zalozone rok temu. Spytalam jednak, co ze mna? Jako jedyna mam prace czysto biurowa (oprocz okresowych audytow laboratoriow) i wedlug zeszlorocznego protokolu, mialam wykonywac 90% swoich obowiazkow z domu. Teraz szef jednak (sadzac po jego minie) sam nie wie, co ze mna "zrobic". W koncu stwierdzil, zebym spogladala na nasz grafik i jesli beda juz wpisane dwie osoby, moge nie przyjezdzac. Z jednej strony ok, powrot nawet na pol etatu, to moze byc taki dobry czas przejsciowy. Liczylam jednak na to, ze do poczatku kolejnego roku szkolnego popracuje glownie z domu i kolejny rok odpadnie nam zagroska z polkoloniami dla Potworkow... Najbardziej jednak wkurzylo mnie, ze najwyrazniej nie bede mogla zaplanowac kiedy mi najbardziej bedzie pasowac zeby wpasc do biura, tylko bede musiala patrzec w grafik i dostosowywac sie do czterech osob! :/

Po meetingu, mialam godzinke przerwy, po czym musialam podjechac do biura. Normalnie w te dni, kiedy mamy spotkania, odpuszczam sobie jazde do biura, bo chce na spokojnie pokonczyc to, co mam do zrobienia zanim trzeba bedzie jechac po mlodziez, ale tym razem szef zarzadzil spotkanie na miejscu dla kilku osob. Kolejny meeting kompletnie nie byl mi na reke, ale coz, "pan kaze, sluga musi...". Pojechalam, spotkanie tym razem na szczescie trwalo tylko niecala godzinke i jedyna kiepska wiadomosc, ze szef polecial pogadac z managerem budynku. Nie wiem w takim razie, z kim on niby rozmawial wczesniej?! W kazdym razie, przylecial zadowolony niczym prosie w deszcz i oznajmil, ze mozemy wrocic nawet w wymiarze pelnoetatowym do budynku, jesli tylko w zadnym pomieszczeniu nie bedzie wiecej niz dwoch osob na raz! Na to jeden z moich kolegow (osiol!) przytaknal skwapliwie, ze mamy przeciez dosc pomieszczen, mozemy sie zawsze rozproszyc! Myslalam, ze faceta udusze! Akurat ja mam taka prace, ze potrzebuje staly dostep do drukarki, skanera oraz szaf z dokumentacja. Nie planuje sie wiec "rozpraszac". W tej chwili wiec zglupialam i nie wiem w jakim zakresie godzinowym mam wracac do pracy i kiedy. Narazie wiem tylko, ze w przyszlym tygodniu Potworki maja przerwe wiosenna, wiec juz w zeszlym tygodniu uprzedzilam, ze pracuje wylacznie zdalnie. A potem? Nie wiem, poki co trzymam sie powrotu na 50%, uzaleznionego od grafiku innych... ;) Na wszelki jednak wypadek, zawiadomilam sekretarke szkolna, ze po przerwie wiosennej dzieci znow beda wracac ze szkoly autobusem. Tak na wszelki wypadek, gdyby nagle przyszlo mi wrocic do biura w pelnym wymiarze godzin, albo gdybym zmuszona byla pojechac tam po poludniu...

A we wtorkowe popoludnie, mielismy "wolne". Karate ma przerwe, zadnych innych zajec poki co nie ma w ten dzien, pogoda w dodatku byla przepiekna (kilkanascie stopni!), wiec choc raz spedzilismy czas spokojnie i bez spiny. Po obiedzie poszlismy na rodzinny spacer, a potem M. pojechal na silownie, a ja zostalam z dziecmi w ogrodzie. Oni szaleli jak pijane zajace, a ja podjelam niewdzieczne zadanie pozbierania psich kup. Niektorych swiezych, ale wiekszosci pozostalych po zimie. Jakos sie bowiem nie skladalo czasowo i pogodowo, zeby zrobic to wczesniej. Na szczescie trawa narazie rosnie opornie, wiec nie przeszkadzala w porzadkach. ;)

Poniewaz wtorek mialam pracowniczo dosc intensywny, w srode odpuscilam sobie jazde do biura. Zreszta, musialam jechac do sklepu uzupelnic spozywke, bo choc poprzednio zrobilam zapas na mniej wiecej dwa tygodnie, to zaczal sie on juz niebezpiecznie kurczyc. ;) A po poludniu czas byl na trening druzyny plywackiej.

Wyglada jakby usmiechal sie do zdjecia, ale tak naprawde tylko nabiera powietrza przed odbiciem sie od scianki ;)
 

Niestety, ostatnio Nik basen ostro oprotestowuje, ale powod ma raczej idiotyczny. Chodzi bowiem o to, ze na plywanie wrocila Bi. I zupelnie nie wiem, co mu to robi za roznice?! Razem chodza na karate, w tym samym czasie maja pilke nozna, ale na basen razem juz chodzic nie moga? Tym bardziej, ze praktycznie nigdy nie plywaja nawet w tej samej linii! Ewidentnie panicz szuka sobie powodu do fochow... :/ Ciekawe co by bylo, gdyby Bi chodzic na basen przestala? A mozliwe, ze niedlugo zacznie sie buntowac, bo akurat tego dnia, mama jej ukochanej kolezanki powiedziala mi, ze planuja ja tymczasowo z plywania wypisac. Dziewczyna ma bowiem miec tyle zajec niedlugo, ze ciezko bedzie to ogarnac... Powiedzialam sasiadce, ze witam w klubie. ;) Kiedy po przerwie wiosennej wroci tenis i karate, a jeszcze zacznie sie pilka nozna, mozliwe, ze tez bede musiala cos dzieciakom uciac. A najlatwiej jest to zrobic wlasnie z druzyna plywacka, ta bowiem dziala caly rok, inne zas zajecia trwaja tylko przez 6-8-tygodniowe sesje...

W czwartek juz grzecznie podjechalam ponownie do pracy, z racji, ze w nastepnym tygodniu bede pracowac wylacznie zdalnie. Podrukowalam co trzeba, powysylalam instrukcje i trzeba tylko trzymac kciuki, ze byly one na tyle jasne, ze nikt nie bedzie mnie "scigal". Licze na spokojny pracowniczo tydzien, bez jezdzenia do biura w te i we wte. A po przerwie sie zobaczy jak to bedzie... Juz wyslalam maila (i odpowiednie formularze) do sekretarki szkolnej, zeby zapisac Potworki na powrot ze szkoly autobusem... Ech... Czlowiek od roku marzy o powrocie do normalnosci, ale kiedy ta normalnosc znienacka przychodzi i wali cie w pysk, to nagle wcale tak fajnie nie jest... :D

W czwartkowe popoludnie oczywiscie znow trening na basenie. Nik zrobil awanture, pokrzykujac, ze dwa dni pod rzad nie jedzie i nie moge go zmusic. :O Uch... Ten moj "slodziak" ostatnio robi sie rownie paskudny jak jego siostra. :/ Na nic przypomnienie, ze omijaja z Bi co drugi poniedzialek ze wzgledu na religie, a w czwartki nie chodzili tylko w marcu, bo mieli karate. Juz za tydzien karate rusza ponownie i znow nie bedzie tego dnia chodzil na plywanie. Powiedzialam nawet, ze poniewaz w przyszlym tygodniu maja przerwe od szkoly, Nik moze sobie zrobic tez przerwe od basenu. Nic nie pomagalo. Mlodszy musial sie po prostu wykrzyczec i wyrzucic emocje, po czym... pojechal na plywanie bez zadnego jeku. A po fakcie stwierdzil, ze dobrze sie bawil... :O

Plywanie na plecach bywa ryzykowne. Bi odepchnela sie od scianki i... zdzielila reka w glowe kolezanke, ktora plywala w tej samej linii. Na szczescie skonczylo sie tylko na smiechu ;)

Poza tym ruszamy pomalu z pracami w ogrodzie. Miniony tydzien byl tak cieply, ze pod jego koniec Potworki zaczely chodzic w szortach i krotkich rekawkach, a ja codziennie zabieralam Maye na spacer dluzszy niz zazwyczaj. W srode kupilam sobie tez kwiatkow. Niektore jednoroczne, jak dalie, a inne wieloroczne, np. lilie oraz... piwonie. Tej ostatniej nie jestem zbyt pewna, bo ponoc sa to rosliny kaprysne i nie wszedzie im pasuje. Coz, zobaczymy. :) M. za to znow mnie irytuje, bo jak zwykle, zabiera sie za wszystko na raz. W piwnicy stoi nam szafka do lazienki dzieci oraz zlew. Mielismy siasc i zamowic kibelek oraz wanne, a takze kafle na podloge (akurat tych nie mieli w sklepie "na stanie"), bo na wszystko teraz czeka sie dluzej niz zwykle. A co robi moj maz? Po pierwsze, zabiera sie za warzywnik. W ktorym przynajmniej jeszcze miesiac nic nie posadze, bo ryzyko przymrozkow jest za duze! Ale nie, M. kupil pare workow kompostu i przekopal teren, zeby przywiezc tam ogrodowej ziemii. To jeszcze nie koniec! Jakby tego bylo malo, nagle go cos naszlo na oczyszczanie przodu domu. Byly tam dwa miejsca, jedno pod "placzaca" brzoza, adrugie wokol starego, sprochnialego pnia, ktore bylo wysypane kamykami i obramowane wiekszymi kamieniami. Mnie te dwa miejsca specjalnie nie przeszkadzaly, poza tym, ze miedzy kamykami zawsze wyrastala trawa, z tego rodzaju, ktory nie daje sie wyrwac z korzeniem, tylko urywa w polowie. Latem wygladalo to wiec dosc niechlujnie i malzonek juz wiele razy wspominal, ze zrobi z tym porzadek. Tylko wiecie, mowi o tym od 3 lat, a zabiera sie, kiedy ma zupelnie inne projekty! :/ W kazdym razie, ktoregos dnia, wyzbieral i wywiozl na taczce te kamienie. Pozostal jednak pniak. M. postanowil go obciac pila. Okazalo sie jednak, ze choc pien pozornie sprochnialy, to tylko gdzies do glebokosci 20 cm. A pod spodem ma zdrowe, twarde drewno. Malzon sie nie poddal i innego dnia zaczal pieniek po kawalku ociupywac. I w koncu dopial swego i pniaka sie pozbyl, ale "zmarnowal" na to kilka dni... Nic nie mowie, poki co ma czas, ale demolke lazienki musi zakonczyc (a jeszcze nawet nie zaczal) najpozniej do polowy ostatniego tygodnia kwietnia. Na jego koniec bowiem bedzie w naszym miasteczku zbiorka duzych gabarytowo smieci, a to czas idealny zeby wyrzucic stara lazienkowa szafke, blat ze zlewem, kibelek oraz wanne z zabudowa. Jak znam zycie, zabierze sie za to kilka dni przed, po czym bedzie panikowal, ze sie nie wyrobi, spieszyl sie, a przez to wsciekal sie i klal na czym swiat stoi. No ale nie przetlumaczysz... :/

I tu juz chyba tasiemca skoncze... Gratulacje dla tego, kto zdola to przeczytac przy jednym posiedzeniu. :D