Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

wtorek, 29 marca 2016

Juz po?

Uffff... :D

Zdecydowanie lepiej odczuwalo sie Swieta, czy to Boze Narodzenie, czy Wielkanoc, w domu rodzinnym, nawet pod dyktatura mojej mamuski. Znacznie latwiej jednak pomoc w przygotowaniu tego czy owego oraz w porzadkach, niz byc gospodynia i zostac ze wszystkim sama... Oczywiscie jest jeszcze druga strona medalu. Teraz, jak nie umyje przed Swietami okien (a nie umylam, bo nie mialam czasu, poza tym w ta zimnice nie mam ochoty sterczec w przeciagu) to nikt nie bedzie na mnie krzywo patrzyl. ;) Pozostala jeszcze trzecia strona medalu, taka, ze ciotka mojego malzonka, telefonicznie wspomniala w sobote, ze upiecze kurczaka i przywiezie go na swiateczna obiado - kolacje, a przywiozla... kawalek kupnego ciasta. :/ Bo niby przyjechali do nas prosto z imprezy urodzinowej jakiegos znajomego. Tylko... dzien wczesniej nie wiedziala, ze jada na przyjecie?! Hmmm... :/ Dobrze, ze nie patrzylismy na nich, tylko sami pichcilismy...

Wielkanocne menu i tak bylo raczej skromne, bo na cztery dorosle osoby, plus dwoje maloletnich niejadkow, nie oplacalo sie stac przy garach do polnocy. Szczegolnie, ze wiekszosc piatku spedzilam przeciez w pracy. Liczylam tez (choc sceptycznie), ze ciotka M. jednak cos upichci i przywiezie. Tiaaa... Zaczelam powaznie rozwazac, jesli moj tata znow za rok bedzie na Wielkanoc w Polsce, zorganizowanie rodzinnego wyjazdu, tak jak Minia. I pieprze ciotke. :/
W kazdym razie byla jedna salatka, nie wymagajaca zbyt duzo krojenia, byla potrawka z kurczaka, pieczone slodkie ziemniaki oraz surowka z czerwonej kapusty. Byl tez moj debiut w postaci wytrawnych muffinek majonezowych z kielbasa i szpinakiem. Bardzo ciekawil mnie ten przepis, ale linku nie bedzie, bo jednak w smaku nie powalaly... Za bardzo zalatywaly mdlym szpinakiem, mimo ze walnelam do niego tyle przypraw i czosnku, ze myslalam, ze solidnie przedobrzylam. Krotko: nie polecam! Na oku mam tez przepis na muffiny lososiowe z koperkiem. Jak juz je upieke, dam Wam znac czy sa warte uwagi. ;)

Moj malzonek, zeby zajac czyms Potworki w piatek, upiekl babke. Bylam pod wrazeniem! Przy okazji M. ze zgroza opowiadal, ze Nik probowal wsadzac paluchy w pokretla miksera. Ciekawe, ze przy mnie nigdy mu cos takiego nie przyszlo do glowy... Niestety, Potworki, ktore wiekszosc domowych wypiekow ignoruja, niespodziewanie rzucily sie na babke, my zas, patrzac jak znika, tez darowalismy sobie hamulce i w rezultacie zostala ona pozarta jeszcze przed sobotnim wieczorem. ;) I co teraz?
Nie chcialo mi sie juz wymyslac bardziej skomplikowanego ciacha, kolejnej babki tez piec nie mialam ochoty. Stanelo wiec na czekoladowych ciastkach na maslance oraz bananowych muffinkach, poniewaz znow pare bananow wolalo desperacko o zrobienie z nich czegos, zanim beda sie nadawaly wylacznie do kosza. ;)

No, dosc nietypowe bylo to nasze menu, jak na Wielkanoc. :D

W piatek odbylo sie oczywiscie uroczyste malowanie jajek. Myslalam, ze Potworki rzuca sie na to zadanie z entuzjazmem, szczegolnie ze ostatnio Nik zapalal miloscia do farb. Okazalo sie, ze mialam racje tylko w polowie. Bi owszem, smarowala po jajkach z zapalem.




Nik zas, bedac Panem Hrabia, wzdrygal sie przed wzieciem malowanego jaja do rak, wiec pomazial jak-ci-badz jedno, a kolejne oddal Bi. ;)


(Po kazdym dotknieciu jaja, pieczolowicie plukal lapki w wodzie przeznaczonej do czyszczenia pedzelka...)


(W koncu dalam mu plastikowy spodeczek, zeby utrzymac jajo w miejscu, skoro Mlodszy uparcie nie chcial go dotykac, wiec chociaz jedno samodzielnie pomalowal...)

Swiecenie jajek z Potworami to nadal stresujace przezycie. Bylo w sumie smiesznie, z mocnymi elementami opadu rak. ;) Z racji, ze oboje musza koniecznie niesc koszyczek, dokupilismy drugi. Niestety, nie udalo nam sie dostac identycznego. Najpierw wiec byla wojna, ktory koszyk jest czyj. Jak sie juz w tej kwestii dogadali, przystapilam do ich zapelnienia. Mielismy tylko jednego maslanego baranka, ktory znalazl sie w koszyczku Nika, z racji, ze byl lekko owalny, wiec "tryk" ladnie sie tam wkomponowal. I zaraz po wyjsciu z domu ryk - bo on nie chce niesc owiecki! Na szczescie w miare bezproblemowo zamienili sie z Bi koszykami i wyruszylismy. Po drodze Starsza zajrzala pod serwetke i zauwazyla, ze po zamianie zostala z jajkami Kokusia. Kolejny ryk! W kosciele dluuugie poszukiwanie najlepszego miejsca dla naszych koszykow pod oltarzem. Poniewaz podczas swiecenia nie jest zbierana kolekta, wiec wystawiono kosze na datki. I Niko uznal, ze jeden z tych koszy bedzie miejscem idealnym dla jego koszyczka. Podczas swiecenia, Bi wiercila sie jakby miala owsiki, wyciagala jeden modlitewnik za drugim, szarpala kartki, gadala. No cyrk na kolkach!Calosc trwala moze z 15 minut, a ja mialam wrazenie, ze siedze tam kilka godzin, bo i Nik dawal popisy znudzenia... A na koniec, juz po powrocie do domu, potknal sie o prog i malo nie wywalil z koszyka calej zawartosci! ;)


(A tutaj oboje wygladaja tak radosnie :D)

Sama Wielkanoc uplynela w biegu. Potworki zerwaly sie po 6 rano, ale zamiast poleciec otwierac prezenty, przylezli do naszego lozka marudzac, ze jest ciemno (a kto im kazal sie zrywac przed switem?! :D) i oni sie boja sami isc pod kuchenne drzwi. Chcac nie chcac, zwleklismy sie i my... Bi rzucila sie na puzzle z postaciami z "Krainy Lodu". Nik zaczal marudzic, ze ktos ma mu ulozyc jego, z "Tomkiem". Koniec koncow wiecej naukladalismy sie ja oraz M, niz dzieci. :) Dla Bi 60 elementow to jednak jeszcze nieco za duzo, chociaz i tak radzila sobie niezle. Jesli chodzi o Nika, to znow ponioslam porazke jesli chodzi o zachecenie syna do puzzli. Myslalam, ze ulubione postaci to bedzie niezla przyneta, ale niestety... :/ Mimo wszystko, warto bylo sprobowac. Kolejna porazka prezentowa (chociaz tu bardziej dla rodzicow) okazaly sie gwizdki. W zalozeniu (tylko moim jak sie okazalo) mialy one puszczac banki, ale nie gwizdac. Tymczasem baniek nie robia (ale piane owszem...), za to wydaja taki gwizd, ze po 15 minutach bylam calkowicie ogluszona! :/ Po calym wczorajszym dniu, kiedy Potwory gwizdolily ile sil w plucach, dostali szlaban na uzywanie gwizdkow w domu. Na podworku niech sobie plosza cala okoliczna zwierzyne do woli. A ja mam nauczke, zeby na przyszlosc dokladniej czytac opisy na zabawkach. ;)

W biegu popedzilismy do kosciola, ktory zgodnie z naszymi obawami, pekal w szwach, a zazwyczaj jest pustawy... Potwory maja ostatnio jakis okres rozpierajacej, czy wrecz rozdzierajacej ich energii, ale za to problemow z koncentracja. W kosciele tak dawali czadu, ze myslalm, ze zwariuje. Nika mialam ochote wyprowadzic i strzelic mu konkretnego klapsa. Zaczelo sie od tego, ze nie wzielismy chrupek ani ciasteczek, ktorymi zazwyczaj zapewniamy sobie spokoj na chociaz pierwsze 15 minut mszy. Tym razem do domu wracalismy prosto na wielkanocne sniadanie, wiec nie chcialam zapychac dzieciakom zoladkow. A Nik, jak zaczal o to jeczec, tak sie rozkrecil, ze juz do konca cudowal. A Bi przeciez gorsza byc nie mogla, wiec gadala, jeczala i... rozerwala okladke jednego z modlitewnikow... :/
Jak w koncu z kosciola wyszlismy, czulam sie tak wymordowana, ze marzylam tylko o tym, zeby klapnac na kanapie z ksiazka. A to przeciez byl dopiero poczatek dnia.
Kiedy zas dojechalismy do domu, Nik tak wystrzelil z samochodu, ze po dwoch krokach wywalil sie w bloto, a wiec odswietne spodnie nie dotrwaly nawet do sniadania. ;)

Po powrocie ekspresowe nakrywanie do stolu i... swieconke udalo sie Potworkom wcisnac tylko pod grozba calkowitego szlabanu na slodycze, ktorych z racji Wielkiej Nocy podostawali cale stosy (nie od rodzicow, zeby nie bylo... :D). Nik skapitulowal po polowie jajka, za to zapychal sie chlebem z maslem... :/


(Uwielbiam ich miny na tym zdjeciu. Nik: "Mmm... maselko na chlebku, dawaj wiecej ojciec!". Bi: "O rany, czerstwy jak cholera, ale dla tej czekoladki zjem nawet to!")

Pozniej kolejna runda puzzli, a ja wymknelam sie z domu, zeby pochowac w ogrodzie plastikowe jajka. Niestety, od nastepnego roku bede musiala to robic w nocy lub poprzedniego wieczora, bo M. nie dopilnowal i Bi dojrzala mnie przez okno. Na szczescie jest jeszcze na tyle niska, ze nie wiedziala dokladnie co tam robilam. ;)

Dzieciaki sie ubraly, wyszlismy na poszukiwania i okazalo sie, ze Maya zdazyla dorwac jedno z jajek. Kiedy wyszlam je chowac, piesa wybiegla za mna, ale wracajac do domu zapomnialam jej zawolac i to byl blad. ;) Plastikowe jajo nadawalo sie juz tylko do wyrzucenia, ale na szczescie naklejkami, ktore byly w srodku, pies pogardzil. Dobrze, ze nie trafilo jej sie ktores z czekoladka. ;) Ktorych zreszta bylo tylko kilka, reszte wypelnilam naklejkami i roznymi drobiazgami. Najwieksza furore zrobilo cos zwane "silly putty". Mnie sama fascynuje. ;) To cos ma konsystencje twardszej plasteliny, mozna to ugniatac, rozrywac, mozna tworzyc ksztalty, ale szybko sie rozplywaja w bezksztaltna mase. Tak samo jak plastelina wczepia sie to w dywan, czy inna wlochata powierzchnie. Za to, jesli sie rzuci tym o podloge czy mebel, odbija sie niczym kauczuk! Dosc niesamowite. :)


(Nie udalo mi sie strzelic lepszej foty z poszukiwania jaj (za szybcy byli), ale przejeta mina Bi mowi sama za siebie :D)

Bi jest dla Nika nadal za szybka, poza tym ma wzrok niczym sokol! W mgnieniu oka wyzbierala wiekszosc jajek, a bratu trafily sie jakies pojedyncze sztuki. Trzeba jej jednak oddac sprawiedliwosc, ze kiedy napelnila swoj koszyk, reszte "znalezisk" wrzucala juz do nikowego. :)


(Koniec koncow, obaj "poszukiwacze" byli zadowoleni)

Potem juz tylko pootwierac jaja i podzielic sie lupami. Obawialam sie tego lekko, przyznaje, ale okazalo sie, ze szybko zalapali, ktory drobiazg jest dla kogo i zgodnie sie podzielili. :)


(Liczymy lupy :D)


Po tylu atrakcjach, ciezko bylo Potwory polozyc na drzemke. Tu bylismy jednak nieugieci. ;) Czekala nas reszta pichcenia oraz sprzatania, a placzace sie pod nogami, jeczace dzieciaki, mocno wszystko opozniaja. ;) A wieczorem zjawila sie ciotka M. i kolejna porcja slodyczy. Najlepsze, ze ciotunia, ze slowami, ze ona wie, ze dzieciom nie powinno dawac sie zbyt duzo slodkosci, wiec ona kupila im deserki, wreczyla im... monte (oraz kinder niespodzianki)!!! To ci dopiero zdrowy deser! :D W rezultacie Potworki nie ruszyly nawet obiadu i ich jedynym nie-slodyczowym posilkiem w niedziele, pozostalo sniadanie... Tym razem machnelam jednak reka. Wielkanoc to tylko 1 dzien, niech im bedzie. Poza tym bylam juz zmeczona calodniowa bieganina i nie mialam sily na kolejna bitwe. :)

W kazdym razie, w niedzielny wieczor czulam sie jak po maratonie. Mam wrazenie, ze jeden jedyny, wielkanocny dzien, trwal tych dni przynajmniej piec. I ucieszylam sie, ze nie musze juz swietowac w poniedzialek. ;) Fizycznie lepiej odpoczywam przy swoim biurku niz w domu, w ktorym zawsze jest cos do zrobienia. Ze juz o utrzymaniu w jarzmach Malych Potworow nie wspomne... ;)

A wczoraj po poludniu, pozwolilam Potworkom choc zasmakowac Lanego Poniedzialku. Wlasciwie poczatkowo zasmakowali sobie go sami, z rozpedu wpadajac w gigantyczna, blotna kaluze, zaraz po wyjsciu z auta... Nik z zapalem przekopywal przez nia pilke, Bi zapamietale grzebala paluchem w blocie... Rezultat? Spodnie mokre, woda w kaloszach... Bi miala rozprysniete bloto nawet na nosie. ;) Potem wreczylam im pistoleciki na wode. Myslalam, ze zaczna psikac siebie nawzajem, tymczasem za ofiare wybrali sobie... mnie!




Coz, zgodnie z przesadami, dalam sie spryskac na szczescie, po czym czmychnelam do domu. ;) A Potwory ruszyly do ataku na kazdy sprzet oraz element podworka, choc skupily sie glownie na psie. Dobrze, ze Maya szybko biega. ;) Mimo blagan, pozwolilam im pistoleciki "naladowac" jeszcze tylko raz, bo bylo chlodno i wietrznie, a oni juz mieli przemoczone doszczetnie portki. A "bron" skrzetnie schowalam. Bedzie jak znalazl na upalne, letnie dni. :)

I tak, Wielkanoc 2016, przeszla juz do historii. Teraz czekamy na urodziny Bi. ;)

piątek, 25 marca 2016

Nie-tasiemiec przedswiateczny

Dzis bedzie na szybciutko. Wiekszosc z Was oddaje sie juz pewnie radosnemu pieczeniu, krojeniu, mieszaniu i przyprawianiu. Tudziez sprzatacie z obledem w oczach... ;)

A ja? Ja, Moje Panie, siedzie w pracy. I uczucia mam mocno mieszane. Z jednej strony, wczoraj caly wieczor podsmiewalam sie z M., ze bedzie samiutki walczyl caly dzionek z Potworkami. Zazwyczaj, jesli trzeba z nimi zostac w domu, ten "przywilej" spada na mnie. I nieraz (a moze powinnam napisac "zazwyczaj"?), kiedy okolo godziny 17, Pan Tata zajezdza do domu, zastaje sajgon w salonie i mnie na ostrym wku*wie. Zamiast jednak przejac male Potwory i dac mi odetchnac, zaczyna dopytywac o co ja wlasciwie jestem zla. Tu zazwyczaj mam zagroske, bo jak opisac w kilku zdaniach caloksztalt potworkowych dzialan destrukcyjnych? Tego ze oni swoje, ja swoje i pod koniec dnia gardlo mam zryte od powtarzania w kolko tych samych prosb oraz upomnien, a w uszach mi dzwoni od dzieciecych piskliwych wrzaskow? Malzonek moj ma paskudny zwyczaj, na moje narzekania, ripostowac natychmiast zlosliwie, ze przeciez tak bardzo chcialam dzieci. No to mam i o co mi wlasciwie chodzi. Tutaj tez wszystko mi opada. Przeciez ja nie mowie, ze chcialabym Potworki gdzies oddac (dobra, weekend u dziadkow, gdyby byl mozliwy, bylby swietnym pomyslem :D), tylko ze po calym samotnym dniu z nimi, jestem ogluszona i zachrypnieta. I docenilabym bardzo, gdyby tata, po powrocie, pobawil sie z wlasnymi dziecmi, albo kurcze, chociaz kanapke im zrobil, czy picie podal, zamiast zasiadac do godzinnej rozmowy z bratem na Skype. Tymczasem zazwyczaj jest tak, ze mimo ojca w domu, dzieci zauwazaja go tylko od niechcenia, natomiast kontunuuja zawracanie glowy swojej matce. Niewazne, ze ojciec w jadalni patrzy w komputer, a matka w lazience szoruje wanne. I tak co chwila slychac "Maaaamoooo!!!". Ten fenomen nie przestaje mnie zadziwiac. Ani wkurzac.

W kazdym razie, bo cos mi temat posta zaczyna odbiegac od zamierzonego. Mial byc skrot tygodnia, a tymczasem piore w najlepsze malzenskie brudy. A wbrew temu co napisalam w poprzednim akapicie, aktualnie uklada nam sie calkiem niezle. Oczywiscie przed nami swiateczne przygotowania, a to juz tradycja, ze wtedy na bank musimy sie poklocic. Jakby inaczej, kiedy ja probuje ogarnac i sprzatanie i gotowanie, a Potworki placza mi sie pod nogami. Tata? Tata gada z rodzina na Skype, a w najlepszym razie gapi sie w telefon. :/

O, czekajcie, bo znow schodze na ten sam temat...

W kazdym razie, ucieszylam sie na mysl, ze dzis M. pobedzie calutki (moze nie do konca, bo mam nadzieje urwac sie wczesniej) dzionek sam z Potworkami i ZOBACZY JAK TO JEST. Co prawda, podejrzewam, ze potrzebowalby jakiegos tygodnia sam na sam z dziecmi, zeby cos do niego dotarlo... Mimo wszystko jednak, taki dzien, kiedy ja ide do pracy, a M. zostaje z dziecmi, zdarza sie, hmm... Niezmiernie rzadko. Taki dzien to juz swieto samo w sobie. M. niech wysluchuje wrzaskow i rozdziela tluczace sie Potwory, a ja wypije w spokoju moje 3 kawki. ;)

Z drugiej jednak strony, przesladuje mnie mysl, ze moje swiateczne przygotowania utknely na posprzataniu lazienki. A co z reszta? Trzeba choc troche odgruzowac (uwielbiam to okreslenie!) dom, pomalowac jajca, zrobic salatke, babke oraz ugotowac swiateczny obiad, bo w niedziele planuje juz robic NIC. Chce choc jeden dzien, raz na jakis czas przezyc tak, zeby nic mnie nie gonilo. Zebym mogla bez patrzenia na zegarek bawic sie z dziecmi, pojsc na spacer z psem, wypic kawe na siedzaco. Wielkanoc to u nas zaledwie jeden dzien, wiec chce choc czesciowo poczuc, ze to SWIETO.

Poki co jednak jestem w pracy i siedze jak na szpilkach, bo moje wczesniejsze wyjscie uzaleznione jest nie ode mnie niestety, ale od pewnego bardzo waznego raportu, ktory musi byc zatwierdzony przez klienta zanim moge go podpisac i zwiac do domu. A kiedy klient go laskawie zatwierdzi, nie wiadomo. To znaczy, wiadomo, ze dzisiaj. Ale o ktorej godzinie, to juz zagadka. :/ A potem pedem na zakupy do "Polakowa", gdzie pewnie kolejki jak za PRL'u i brak miejsc parkingowych. Nastepnie pedem do domu, ugotowac Potworkom jaja na twardo, wreczyc farby i zostawic wolna reke co do malowania. I odkurzyc. Podlogi umyc jak juz Potwory padna wieczorem... Przygotowac koszyczki (tak, dwa, zeby nie bylo klotni i wyrywania, bo jajka moga tego nie przetrwac). A jutro, po swieceniu, pichcenie. Ech, juz czuje sie zmeczona... ;)

A, mialam napisac o minionym tygodniu.

Ostatnio pokazalam Wam zdjecie salonu po dzieciecej aktywnosci w delikatniejszej wersji. Dzis bedzie tylko polowa pokoju, ale za to w wersji "hard". Wlasciwie caly pokoj wygladal jak po przejsciu tornada, ale jakos nie przyszlo mi do glowy, zeby zrobic zdjecie caloksztaltu. ;)
W kazdym razie, w zeszla sobote, w salonie odbyly sie potezne prace budowlane. Efekt?




Musze pochwalic Bi za kreatywnosc. Okazuje sie, ze szuflady w komodzie stanowia swietny element zaczepu dla namiotow. ;)
Podczas budowania oraz zabawy, Starsza miala jak zwykle wiernego widza i fana, w postaci Mai:


Pisalam Wam ostatnio, ze przyjecie urodzinowe, na ktorym bylysmy w zeszla sobote, zupelnie Bi nie podeszlo. Wygladalo to tak:



Pusta sala, przygotowana do cwiczen. Nic dziwnego, ze Bi byla rozczarowana. Za to widoczny za maluchami "sensei" jest po prostu urodzony do pracy z dziecmi, ale nawet on nie spodobal sie mojej corce. ;)
Co jeszcze rzuca mi sie w oczy na powyzszym zdjeciu? Kiedys gdzies wspominalam, ze w tym kraju bardzo malo jest ludzi z blond wlosami. Popatrzcie na grupke dzieci. Bi jest tam jedyna blondynka! Wrazenie poteguje jeszcze jasna karnacja oraz biala bluzka (nie ubralam jej tak specjalnie, przysiegam :D) i Starsza wyglada niczym jasna plama na fotce. ;)

A taka zime mielismy w poniedzialkowy poranek:


Mialam nadzieje, ze moze czesciowo utrzyma sie do popoludnia, bo rano nie bylo zbytnio czasu na sniegowe zabawy, ale niestety. Temperatura niemal 10 stopni na plusie, zrobila swoje i snieg zniknal ekspresowo. :(

Co jeszcze?

We wtorek bylam na "wywiadowce" w przedszkolu, czyli na indywidualnej rozmowie z nauczycielka Bi. Czego sie dowiedzialam? Wlasciwie niczego nowego. Starsza pomalu otwiera sie zarowno w stusunku do nauczycielek, jak i innych dzieci. Pamietacie jak w styczniu pani okreslila jej zdolnosc do rozwiazywania konfliktow jako Level 1 (najnizszy)? Pomalu widac tu postep. Bi zaczyna walczyc o swoje i zamiast plakac lub odejsc, potrafi postawic sie innym dzieciom. To dobrze. Najwazniejsze, ze nie ma zadnych zastrzezen co do poslania Bi do zerowki.
Kolejna dobra wiadomoscia jest to, ze na poczatku roku najprawdopodobniej przeprowadza z Bi test jej znajomosci angielskiego. Jesli okaze sie, ze potrzebna jej pomoc, otrzyma dodatkowego nauczyciela, ktory pomoze jej w zadaniach oraz bedzie codziennie przeprowadzal z nia zajecia z nauki angielskiego. To jedna z zalet mieszkania w kraju, gdzie tak ogromna jest populacja imigrantow. Szkoly sa bardzo dobrze przystosowane do potrzeb dwujezycznych dzieci.

Na koniec jeszcze jeden z niewielu akcentow wielkanocnych w domu:


I tu juz Was zostawiam, bo posta planowalam krociutkiego, a tymczasem znow wyszedl tasiemiec. No, moze nie do konca tasiemiec, ale mocno mi sie wydluzyl. ;)

Wracajcie do sprzatania, pichcenia oraz jajec! Ja jeszcze pare godzin posiedze w biurze. ;)

Wesolego Alleluja!!!

poniedziałek, 21 marca 2016

Z serii: W tym domu sie gada + co u nas, na szybko, w punktach :)

Nie pamietam (i nie chce mi sie sprawdzac) kiedy zamiescilam poprzedni odcinek serii, ale albo bylo to dawno temu, albo moje dzieci wyrabialy ostatnio jakies 300% normy w gadulstwie, bo jak spojrzalam w wersje robocza, az sie przerazilam. ;)

No to nie przeciagam wstepu. Lecimy z koksem!


Z humoru "koscielnego", poraz fafnasty:

Bi: "Czemu my tyle kleczymy?"
Mama: "Bo teraz jest taka czesc mszy, gdzie trzeba kilka razy kleknac."
Bi: "Ale moje kolanka juz nie radza!"

Nie radza = nie daja rady, w bibusiowym slowniku. Ach te biedne, niespelna 5-letnie kolanka, takie juz zyciem zmeczone, ze kilku minut nie poklecza! :D



***

Jedziemy w sniezyce. Znaczy, ja oraz Nik. Nagle:

Nik: "Mama, zwolnij, bo sie slizgniesz!"



***

Bi (mocno zafrasowana): "Mamo, bo jak sie pochylam i szukam zabawek w pudle, to pupa mi purka..."



***

Kolejna "fizjologiczna" dyskusja:

Nik: "Ale zlobilem slicnom, duzom kupe!"
Matka (ironicznie): "No piekna..."
Nik: "Nieee, psecies kupy nie som ladne."

A sekunde wczesniej sam sie zachwycal... ;)



***

I jeszcze odrobinka fizjologii:

Nik siedzi na nocniku, bawi sie swoim helikopterem oraz powtarza niemal slowo w slowo kwestie Harolda z "Tomka i Przyjaciol": "To pozal! Nie, to nie dym, to pala! To palowoz! I to chyba jest Tomek!"

Po czym dodaje juz od siebie: "Ale Halold nie mogl leciec na latunek, bo ja lobiem kupe..."

Nom. Nic dodac nic ujac. ;)



***

Bi mowi naprawde ladnie i wyraznie, ale nadal zdarza jej sie przekrecac wyrazy wrecz niemilosiernie.

Bi: "Zrob mi ten tularz!" [tularz = tatuaz]


Gramatyka rowniez lezy i kwiczy:

Bi: "Chcesz zeby to ja narysowalam?"


Bi: "Mamo, a ty wiesz ile to jest paluszkow wiedenascie?"
Matka: "Wiem, ale to nie jest wiedenascie, tylko jedenascie."
Bi: "W... W... Wiedenascie?"
Mama: "Je-denascie. Na poczatku jest J, nie W".
Bi: "Jjj... Je... Wiedenascie!"

Tu matce opadlo juz wszystko. :)



***

W samym srodku ostatniego stresujacego audytu, w piatek, dzieciaki zaczely smarkac. Po weekendzie mozliwosc zostania w domu ograniczona byla tylko do sytuacji zycia i smierci, wiec na sobote matka zarzadzila areszt domowy. Nik pogodzil sie z pozostaniem w domowych pieleszach dosc szybko, natomiast Bi zatesknila za ogrodem i caly ranek blagala, prosila, tupala nogami, itd. W koncu przeszla w zalosne zawodzenie:

"Ale mamooo... Ja potrzebuje powietrza... Nie moge oddychac... Potrzebuje powietrza z podworka..."

Jakby co, to pamietajcie: w domu brakuje tlenu. ;)



***

Babcia: "Kokus, byles w kosciolku?"
Nik (przekornie): "Nie!"
Babcia: "Jak to? Nie byles w kosciolku? A po kawe pojechales z tata?"
Nik: "Nie, ja nie moglem pojechac, bo psecies ja nie umiem kielowac!"

Czy to nie logiczne? ;)



***

Bi: "Jaka to literka?"
M: "To jest "es"."
Bi: "Aaaa, "S" jak... "S" jak... WEZ!" [Bi tak wlasnie mowi, nie "waz", tylko "wez". ;)]

Tylko teraz mam pytanie: czy jej chodzilo o "snake", czy o odglos "sssss..." wydawany przez weze? :)



***

Bywa tez wzruszajaco:

Bi: "Jestes moja ulubiona na calym swiecie!!!"



***

A czasem intymnie:

Bi przyglada sie jak zmieniam podpaske.

"Twoja sisia jest chora?"

Kiedy potwierdzam, odsuwa sie stwierdzajac: "Nie chce sie zarazic od twojej sisi!".

Chwile pozniej:
"A jak bede duza, to moja sisia tez bedzie chora i bede nosic zakladki?"



***

A na koniec "kwiatki" dzieci dwujezycznych. Czasem zalamuje rece, czasem zrywam boki z ich tekstow, a czasem zachwycam sie jak pieknie lacza sobie dwa jezyki, zastepujac jeden drugim kiedy brakuje im slow. I oboje doskonale sie rozumieja. Matka z ojcem zas czasem maja problem, nie nadazajac za "przeskokami" z polskiego na angielski (lub odwrotnie). ;)

Tu prym wiedzie oczywiscie Bi:

"Zobacz jaki ma face ladny!"

"O ptaszek! Leci jak spaceship, zobacz jak szybko!"

"Narysuje serduszko, a ty follow the line, potem to pokoloruje i decorate i potem schowam i dam ci jak bedzie twoje Happy Birthday."

Nik: "Juz sie nie moge doczekac!"
Bi: "Ja juz sie nie moge doczekac either!"


Ale Niko tez nie pozostaje daleko w tyle:

Kokus, jakie kolory maja owieczki w piosence?
Nik: "Brown, black and bialy!"

Nik: "Bloto chlapnelo na jego engine!"

Nik: "One skokuja!"
Tata: "Chyba podskakuja?"
Nik: "Tak, bounce'uja!"



***

Cisza w domu zapada wylacznie kiedy padna, zmeczeni gadaniem:


(Bi spi jak przystalo na Mala Dame, urocza nawet w objeciach Morfeusza)


A teraz, w telegraficznym skrocie, co slychac?

  • Stokrotka pytala w komentarzu pod ostatnim postem, o wyniki audytu. Rzeczywiscie nic wczesniej nie wspominalam. Jakos nie myslalam, ze kogos moze to interesowac. ;) W kazdym razie, dostalismy 3 oficjalne "uwagi", co jak na 5-dniowy audit, z dwoma inspektorami oraz bycie sprawdzanym 5 lat wstecz, wydaje mi sie calkiem dobrym wynikiem. Szczegolnie, ze z tych 3 poprawek, tylko z jedna w pelni sie zgadzamy. Pozostale dwie sa mocno naciagniete. No, ale z FDA sie nie dyskutuje, tylko sie poprawia. :)
  • W piatek zawiozlam reszte wymaganych dokumentow do urzedu miasta. Tym samym, Nik jest oficjalnie zapisany do przedszkola od wrzesnia! Szczerze, to myslalam, ze bede to przezywac znacznie mniej, a tymczasem na sama mysl, gula staje mi w gardle tak samo jak z Bi. Niepoprawna ze mnie matka - wariatka. ;)
  • Jesli juz o edukacji moich potomkow pisze, to jutro mam kolejna wywiadowke z wychowawczynia Bi. Ciekawa jestem co uslysze, szczegolnie, ze mam przyniesc ze soba "swiadectwo" ze stycznia. :)
  • W sobote, tak jak pisalam ostatnio, bylam z Bi na imprezie urodzinowej kolegi Bi z klasy. Coz... To przyjecie zdecydowanie NIE bylo tym, co tygryski lubia najbardziej. ;) Bylo ono zorganizowane w klubie taekwondo. Poprowadzil je trener, z niesamowitym humorem oraz podejsciem do dzieci. I wiekszosc ochoczo biegala, skakala, wykonywala kopniaki, obroty oraz boksowala powietrze. Tylko Bi oraz inna dziewczynka, stanowczo odmowily zabawy. Moja corka zreszta dobitnie oswiadczyla, ze ta "gra" jest nudna. Dobrze, ze stwierdzila to po polsku, wiec zatroskanej mamie solenizanta moglam sklamac, ze Bi jest po prostu niesmiala. ;) Ozywila sie dopiero, kiedy mogla piescia przebic deseczke. A dla mnie to tez cenna lekcja, ze jesli przyjdzie mi do glowy zapisac Bi na jakies zajecia sportowe (a zastanawiam sie nad tym bardzo intensywnie), najpierw powinnam zapytac o darmowe treningi probne. ;)
  • Wczoraj spedzilam popoludnie na blogich (bo samotnych!) zakupach. Nik zaliczyl skok wzrostu i nagle wszystkie spodnie zrobily mu sie nad kostke! Wyglada to dosc komicznie, ale tez niczym u dziesiatego dziecka stroza, wiec popedzilam do sklepow. I sie zalamalam, bo wszedzie juz kolekcja letnia! Szortow i koszulek zatrzesienie, a dlugich spodni jak na lekarstwo! Zaden wybor. Trzeba pobuszowac w necie. :)
  • A dzisiejszy ranek przywital nas sniegiem! Oraz opoznieniem w szkole o godzine, rzecz jasna. ;) Teraz juz +8 i po sniegu praktycznie nie ma sladu, ale rano Potworki jeszcze sobie pobiegaly po bialym puchu.
  • Swieta juz w niedziele, a ja w czarnej doopie. Nawet nie mam konkretnych planow kulinarnych, ze o zakupach nie wspomne. Rzezucha nawet nie posiana, wiec raczej nie ma szans do Swiat wyrosnac. Entuzjazmu do przygotowan tez brak. Co sie jednak dziwic, skoro tutaj Wielkanoc to tylko niedziela. W poniedzialek juz normalnie idziemy do pracy. Wielki Piatek M. ma wolny, wiec spedzi go z Potworkami, bo przedszkole nieczynne. Ja zasuwam do pracy. :/
A na koniec bonusik. Potworki zajete ulubionym ostatnio zajeciem:



Nawet Nik polubil malowanie! Dotychczas stawial jedna, gora dwie kreski i juz go nie bylo. Teraz pieczolowicie zamalowuje kilka kartek. Co prawda nie widac na nich jeszcze nic konkretnego, ale wazne, ze cwiczy reke, no i potrafi sie skoncentrowac przez te 15-20 min. :)

A w tle mozecie podziwiac wyglad naszego saloniku po jednym poranku z dziecmi w domu. To co widzicie, to i tak "delikatna" wersja. ;)

środa, 16 marca 2016

Nadrabiam zaleglosci w tasiemcowym stylu

Czas nadrobic nieco zaleglosci, poniewaz ostatnimi czasy pisze tylko na szybko i z doskoku. Skonczyly sie moje zwyczajowe tasiemce. :) Moze juz pora stworzyc kolejnego. ;)

Zaczne od konca i najpierw napisze co to za strasznie wazne wydarzenie w pracy zablokowalo niemal kompletnie moja blogowa aktywnosc. :)

Ano, ni mniej ni wiecej, tylko wpadla nam na audyt agencja rzadowa, zwana Food and Drug Administration, w skrocie FDA. O wadze tego zdarzenia niech swiadczy to, ze w przypadku zarejestrowania naprawde karygodnych zaniedban, agencja ta ma prawo zalozyc klodke na drzwi firmy, obkleic wejscie zolta tasma i ogolnie zamknac biznes na glucho. Nie sadze zeby kiedykolwiek grozilo to naszemu laboratorium, ktore jest malutkie, ale dziala uczciwie i bez przekretow, ale presja oraz stres sa ogromne. Nacisk, zeby wypasc dobrze, poteguje tez to, ze raport z takiego audytu jest traktowany jako wlasnosc publiczna. Po kilku miesiacach, agencja wrzuca go na strone internetowa, gdzie moga go znalezc wszyscy obecni, jak i potencjalni klienci. A ci, jak wiadomo, beda krecic nosem na laboratorium, ktore otrzymalo zbyt wiele uwag i poprawek. Aha, FDA "wpada" bez uprzedzenia, wiec kiedy mija okolo 2 lat od poprzedniej inspekcji, nikt nie zna dnia ani godziny i w pracy ma sie czasem wrazenie, ze siedzi sie na tykajacej bombie. ;)

Pieknego srodowego poranka 2 tygodnie temu, zastukaly nam wiec do drzwi dwie kobitki w rzadowych uniformach i zaczal sie najgorszy audyt w mojej karierze. Najgorszy, poniewaz byl pierwszym w ktorym w pelni uczestniczylam (poprzednie razy bylam najpierw laborantka, a wiec poza audytem, potem bylam zbyt nowa w departamencie zeby byc jakakolwiek pomoca, a ostatnim razem mialam 2 tygodnie do terminu porodu z Bi, szef wystraszyl sie, ze zaczne mu rodzic i kazal nie wychodzic z biura :D) oraz ze wzgledu na jego dlugosc. FDA zazwyczaj zjawia sie w kazdym laboratorium testujacym zywnosc, lekarstwa, badz ich opakowania, co okolo 2 lata. Poniewaz i tam byly ciecia budzetowe, brak im audytorow, wiec tym razem nie bylo ich u nas niemal 5 lat. W dodatku, panie, po przejrzeniu dokumentacji z poprzedniej inspekcji, uznaly ze odbyla sie na szybko i niedokladnie, wiec postanowily przyjrzec sie niektorym papierom az do jeszcze wczesniejszej, z 2009 roku. Suma summarum, zostaly u nas calutkie 5 dni, z przerwa na weekend. Przez te dni, praca calego departamentu, poza asystentka wykonujaca swoja codzienna papierkowa robote, zamarla. Zadne protokoly czy raporty nie byly sprawdzane ani wysylane do klientow. Mi udalo sie tylko w biegu zlozyc podpisy w na kilku dokumentach nie wymagajacych doglebnego przegladniecia. A nasze agentki, sadze, ze zostalyby jeszcze dluzej, gdyby moj szef, po 4 dniach sie nie wkurzyl i nie spytal grzecznie czy nie widza "swiatelka w tunelu", czyli konca inspekcji w najblizszym czasie. Odpowiedzialy, ze chcialyby zakonczyc nastepnego dnia i ta deklaracja, mam wrazenie, zmotywowala je do zweryfikowania listy dokumentow, ktore zazyczyly sobie obejrzec. Inaczej siedzialyby u nas kolejny tydzien... :/

Presja byla ogromna i na nieszczescie spadla glownie na mnie. Chyba wzbudzilam sympatie pan agentek, bo to mnie dusily o wszystkie dokumenty i do mnie dzwonily kiedy pilnie chcialy otrzymac odpowiedz na pytanie. Zreszta, co ja pisze, wszystkie pytania byly pilne... ;) Na prozno probowalam troche odsapnac, dzielac liste dokumentow sprawiedliwie pomiedzy kilka innych osob, bioracych udzial w audycie. Kiedy ktokolwiek inny przynosil im papiery, na pytanie czy potrzebuja jeszcze czegos, odpowiadaly, zeby przyslac im Agate. ;) Moj szef stwierdzil z przekasem, ze moge czuc sie wazna. Zazdrosny, czy jak?! Bo nie ma o co... Jestem typem szarej myszki, ktora raczej woli schowac sie i zniknac w tlumie, a takie wypchniecie na srodek sceny, dziala na mnie jak pozywka dla nerwicy. :) Po tych 5 dniach, znow odezwaly mi sie kolana... Stanowczo zbyt duzo biegalam z dokumentami. A wierzcie mi, przy FDA szybkie dostarczanie tego, o co prosza, jest niezbedne. Taka maja juz prace, zeby wszedzie wietrzyc podstep, korupcje i zaniedbania. Kiedy troche nam zajelo sformatowanie jednej z tabelek, bo skubana zamiast sie drukowac w calosci, drukowala sie po jednej kolumnie na strone, natychmiast agentki zaczely pytac czy jest jakis "problem". Problem u nich jest delikatna sugestia, ze cos probujemy ukryc, a to juz haslo, zeby grzebac w naszej dokumentacji glebiej i dokladniej. :/ I jedynym pozytywnym punktem inspekcji bylo to, ze jedna z pan byla znosna, a druga sympatyczna. To bardzo ulatwialo prace z nimi. Nie wiem w jakim stanie psychicznym bylabym po audycie z jakimis gburami. I tak w zeszla srode, juz po wszystkim, poczulam sie jak przemielona przez maszynke. Szefuncio opisal swoje odczucia jako zdjecie butow narciarskich po calym dniu szusowania i cos w tym jest, ta ulga i lekkosc... Ale nie, u mnie jednak przewazalo wyczerpanie psychiczne oraz fizyczne. Gdybym nie zuzywala tyle urlopu na wszystkie durne szkolne swieta i ferie, chetnie wzielabym pare dni wolnego...

Same widzicie wiec, ze niezly mialam maraton. Bo oczywiscie, kiedy agentki laskawie opuscily nasza firme, na moim biurku oraz wokol niego pietrzyly sie cale stosy dokumentow, kopii, segregatorow, itd. Czesc zwiazana z audytem, ta trzeba bylo posegregowac i odlozyc na miejsce lub podrzec, jesli byly juz niepotrzebne. A druga czesc, to gory dokumentow, ktore narosly podczas tych kilku dni, kiedy nie mialam czasu na biezaca prace. Te z kolei trzeba sprawdzic i podpisac, albo zwrocic z poprawkami. Zaleglosci w biezacej pracy, nadal jeszcze nadrabiam... :/

Teraz pora na kilka wiesci biezacych oraz (baaardzo) zaleglych. :)

Najpierw cofnijmy sie do polowy lutego, kiedy to Bi miala w przedszkolu tydzien wolnego z okazji ferii zimowych. A wraz z nia oczywiscie ja oraz Nik, ktorego tez zatrzymalam w domu, a co. ;) Z feriami w tutejszych szkolach jest dosc dziwnie (o czym dowiedzialam sie dopiero w tym roku), bowiem kazde miasteczko ma wlasny kalendarz. I tak, my mielismy wolny 15-19 luty, sasiednie miasteczko tydzien wczesniej, inne tydzien pozniej, a znajoma, posylajaca synow do szkoly w kolejnym miasteczku powiedziala ze zdziwieniem, ze jej chlopaki mieli tylko dlugi weekend z okazji Washington's Birthday, ale ferii zimowych nie mieli w ogole. Kompletny misz-masz. :) W kazdym razie, dzieciaki w naszym miasteczku mialy jeden tydzien ferii zimowych, nie maja wolnego z okazji rekolekcji (ktore sa tu tylko wieczorami w polskich kosciolach i to dla doroslych), nie slyszaly o wolnym poniedzialku (oraz wtorku) po Wielkanocy, ale za to maja tydzien ferii wiosennych w kwietniu. Oczywiscie nie mam wyjscia i musze znow wziac tydzien wolnego z tej okazji, ale tutaj akurat bardzo sobie nie krzywduje. To bedzie juz koniec kwietnia, mam nadzieje, ze pogoda dopisze i jednym okiem zerkajac na Potworki, uda mi sie solidnie popracowac w ogrodzie. :)

Zobaczymy, bowiem plany planami, a zycie i tak pisze wlasne scenariusze. Na przyklad kilka tygodni przed feriami zimowymi porobilam sobie ambitne plany co do atrakcji, ktore chcialabym Potworkom zapewnic, zeby nie siedzialy tak po prostu ze mna w domu. A potem wszystko sie posypalo, akurat podczas wolnego bylam mocno niedysponowana i nie mialam ochoty, ani w sumie sily, na nic. A juz napewno nie bylam w stanie wyruszyc z domu z dwojka energicznych, rozbieganych dzieciakow, ktore w dodatku maja problem ze sluchem. W sensie, ze slysza, ale nie sluchaja. Czy tez puszczaja pomimo uszu. ;)
Nik uwiezienie okolodomowe (bo na szczescie jest jeszcze ogrod) przyjal tak naturalnie, jak gdyby nigdy nie zostawal u opiekunki. Bi jednak, to juz inna para kaloszy. Po kilku dniach widocznie tesknila za kolezankami oraz przedszkolnym rozgardiaszem (chociaz tego ostatniego w domu tez zupelnie nie brakuje). Dopytywala sie kiedy wraca do "pre-school", a ktoregos dnia, kiedy zdenerwowalam sie i podnioslam na nia glos, oznajmila, ze woli isc do przedszkola, bo w domu mama na nia krzyczy. :)
Zeby zabic nieco nude, Starsza wyzywala sie artystycznie. Mazaki, kredki oraz farby sa u nas w regularnym uzyciu, ale tym razem Bi przechodzila sama siebie! Tworzyla tego tyle, ze wieczorami cichcem "utylizowalam" lwia czesc obrazkow, bowiem zalegaly na szafce, stole, stoliku, w kacie pokoju na podlodze oraz spadaly z lodowki, bowiem magnesy nie dawaly rady utrzymac takiej ilosci. Gdzies w miedzyczasie Bi odkryla tasme klejaca i zmienila dom w galerie. Arcydziela pojawily sie w przeroznej formie w przeroznych miejscach:





Na moje zrzedzenie, ze razem z tasma, poobkrusza sie ze scian farba, Bi oswiadczyla z niewinna minka, ze lubi swoj domek i chce zeby byl ladny, dlatego rozwiesza piekne rysunki. Coz mialam zrobic. Zamknelam marudna gebe na klodke i pochwalilam dziecko za wysilek. ;)
A "dziela" stopniowo, po jednym, odklejam ze scian i wyrzucam. Jak mozna bylo przewidziec, dziecko nawet nie zauwaza. :D
W uzyciu byla rowniez ciastolina. Tu, calkiem udany (jak sie przyjzec, bo kolory sprawy nie ulatwiaja) balwanek:


Oraz jego bardzo dumna i bardzo rozczochrana, autorka:



Oraz Kokus, rownie dumnie prezentujacy ciastolinowe kule NIE bedace jego dzielem:



Kule pracowicie "ukulal" tata, natomiast Mlodszy tak samo pracowicie spuszczal je z podjazdu dla autek. :D

Co jeszcze z wydarzen wiekszego kalibru... A! Na poczatku marca odbylo sie kolejne spotkanie przed-zerowkowe. Tym razem Bi, wiedzaca juz czego sie spodziewac, nie miala zbyt wielkiej ochoty, zeby jechac. Tym bardziej kiedy dotarlo do niej, ze Nik zostaje z tata w domu. Ten ostatni za to byl bardzo chetny zeby pojechac i poprzeszkadzac, ale rodzice postawili veto. ;) W kazdym razie widzac niechec Bi, zaczynam sie obawiac wrzesnia. Ze Nik bedzie ryczal na poczatku przedszkola, nie mam zadnych watpliwosci. Mialam jednak cichutka nadzieje, ze Bi pojdzie do zerowki bez placzu. Teraz juz nie jestem taka pewna...
W kazdym razie spotkania maja na celu miedzy innymi wlasnie oswojenie dzieci z nowym miejscem oraz nauczycielkami, dlatego resztka argumentow przekonalam Bi, zeby pojechala ze mna. Koniec koncow dziecko chyba bawilo sie calkiem niezle, za to dla mnie to spotkanie bylo totalna porazka... Najpierw przemowil jeden z czlonkow komitetu rodzicielskiego, ktory przekonywal zeby rodzice uczestniczyli w spotkaniach w urzedzie miasta, kiedy dyskutowany jest budzet. Chodzi o to, zeby sprobowac zatrzymac ciecia w zasobach przeznaczonych na szkolnictwo. I wszystko super, rozumiem, ale kto ma na to czas?! Niepracujacy rodzice moze, ale przecietny czlowiek jest poza domem okolo 9 godzin, a potem musi ogarnac rodzine, posilki, chalupe, itd. Juz widze siebie jak 2x w tygodniu popylam do urzedu miasta, zeby posluchac o finansach, statystykach i innych porywajacych tematach... ;) Drugim mowca, a raczej mowczynia, byla bibliotekarka. I tu znow sie zalamalam... Mowila bowiem o tym jak wazne jest czytanie dzieciom ksiazek. Rozwodzila sie nad tym ponad pol godziny i oczywiscie zgadzalam sie z kazdym punktem ale... Na Boga, to nie odkrywanie Ameryki!!! Wystarczy otworzyc byle poradnik, czy forum dla rodzicow. Wszedzie az do znudzenia trabia o tym jak wazne jest czytanie dziecku ksiazek! A ja, idac na spotkanie w sprawie zerowki, chce sie dowiedziec czegos wlasnie o zerowce, szkole, nauczycielach, programie... I pierwsze spotkanie wlasnie o tym traktowalo. Drugie bylo bezcelowe i az sie boje trzeciego... Czwarte to juz bedzie indywidualne spotkanie z pania dyrektor i skupiac sie bedzie konkretnie na potrzebach dziecka. Powinno byc do przezycia.

Poza tym, wiosna do nas zawitala, na ponad tydzien. Trzy dni to bylo wlasciwie lato, bo na sloncu temperatura dochodzila do 25 stopni! Niestety, juz sobie poszla, ustepujac miejsca lodowatej mzawce i deszczowi. Czyli teraz jesien mamy i oby tylko zima nie wrocila. ;) Zanim jednak nadeszlo ochlodzenie, ogrod zaczal juz oddychac glebiej i szykowac sie na wiosne:

Hiacynty

Tulipany

Zonkile

Zdjecia zrobione w czasie ferii zimowych, a wiec kilka tygodni temu. Teraz sa duzo wieksze. Hiacynty powinny zakwitnac w ciagu tygodnia - dwoch, chyba ze wroca przymrozki. Te moga je troche opoznic. Za to kilka dni temu, znalazlam w ogrodzie takie pieknosci:


To tyle z zaleglosci. Skoro juz pisze, a sadzac po mojej ostatniej (nie)aktywnosci, nie wiem kiedy znow sie odezwe z dluzszym postem, wspomne jeszcze tylko, ku pamieci, o malej atrakcji zafundowanej Potworkom w miniony weekend. Nasza lokalna straz pozarna, zbiera pieniazki na utrzymanie remizy i co roku urzadza sniadanie, z ktorego dochod przeznaczony jest na ten wlasnie cel. Tak na marginesie, to najwyrazniej takie doroczne sniadanka przynosza calkiem niezly zysk, a poza tym straz oplacana jest ze stanowego budzetu, poniewaz remize maja przepiekna. Obszerna, z ogromnymi tarasami z tylu, grillem, koszem do koszykowki, itd., zeby bron Boze strazacy nie nudzili sie pomiedzy zgloszeniami. Normalnie elegancja-francja i nie wiem czy dodatkowa zbiorka jest im niezbedna, ale niech bedzie... :) Poniewaz zas na potworkowej liscie przebojow, dzielny "Starazak Sam" stoi zaraz po "Tomku", a przejazd wozu strazackiego (a takze karetki lub policji, wszystko jedno, byle wylo i blyskalo) wywoluje dzikie piski i okrzyki radosci, pomyslelismy, ze obejrzenie pojazdow z bliska moze byc niezla frajda. I bylo. :) Co prawda na poczatku Bi schowala sie za moimi plecami i oswiadczyla, ze sie boi (choc nie potrafila powiedziec czego), ale juz po chwili z entuzjazmem zaczela biegac dookola pojazdow. Co do Nika, to ten od poczatku malo ze skory nie wyskoczyl i az sie palil, zeby wdrapac sie do ktoregos z wozow. Przyznaje, ze nawet ja oraz M. mielismy radoche, bo oboje rowniez pierwszy raz w zyciu mielismy okazje obejrzec wozy strazackie z bliska. ;)





Najszczesliwszy jednak byl chyba najmlodszy czlonek rodziny i jednoczesnie zagorzaly milosnik motoryzacji. ;)



Nie mam tego na zdjeciach, bo robilam za tlumacza i opiekuna, ale byla tam tez przyczepka kempingowa, ktora sluzy strazy do lekcji pokazowych w podstawowkach, o tym, jak zachowac sie na wypadek pozaru w domu. Z wentylacji leci sztuczny dym, a dzieci maja przejsc na czworakach przez jej dlugosc, na koniec zas wygramolic sie przez okno. Przynajmniej w teorii, bo Potworki odmowily czworakowania, a ja, po asekuracji obojga przy przejsciu przez okienko, zapytalam czy moge wyjsc "tradycyjnie", czyli przez drzwi. ;) Nie mniej, uwazam, ze to calkiem pozyteczna lekcja dla dzieciakow. Bi miala juz zreszta podobne zajecia w przedszkolu. Po powrocie do domu, opowiadala, ze "jak fire jest u gory, to ty musisz go down, a jak fire jest na twoim ubraniu, musisz sie polozyc na podloge i roll!". Tak to mniej wiecej brzmialo w wykonaniu mojego dwujezycznego dziecka. :D

Poza tym wyglada na to, ze bedziemy miec bardzo aktywna wiosne. Czas nadrobic zimowy marazm! ;) W miniony weekend zwiedzalismy remize, w nadchodzacy idziemy na impreze urodzinowa kolegi z klasy Bi. W ten sam weekend, w stolicy naszego stanu odbywa sie rodzaj festynu w budynku, z roznorakimi atrakcjami dla dzieciakow. Tez rozwazamy pojscie, tylko nie wiem czy wyrobimy czasowo pomiedzy zakupami, sprzataniem, kosciolem, a przyjeciem urodzinowym. Pore drzemek Potworkow jestem sklonna zupelnie zignorowac. ;) Tydzien potem sa oczywiscie Swieta. Pod koniec kwietnia za to, w muzeum kolei parowej jakas godzine od nas, odbywa sie prawdziwa gratka dla mlodych milosnikow kolei - dzien z "Tomkiem"! Cena biletow jest z lekka, hmm... zwalajaca z nog, ale za to pokrywa przejazdzke z Tomkiem, zdjecia z Piotrusiem i Grubym Zawiadowca oraz cala mase innych atrakcji. Powaznie rozwazam kupienie biletow, poki szal na Thomas'a trwa w naszym domu. :) Na poczatku maja oczywiscie wypadaja urodziny Bi. Czeka mnie niezla przeprawa z M., ktory nie lubi tego typu imprez, ale chcialabym zamowic przyjecie dla Bi w sali zabaw i zaprosic kilkoro z jej ulubionych kolegow z klasy. Owszem, to spory wydatek, ale jaka frajda dla dzieciakow! No i ulga dla rodzicow, ktorzy podczas takiego wydarzenia musza robic wielkie NIC! Zobaczymy czy przekonam malzonka. ;)

To by chyba bylo na tyle. Jak cos mi sie przypomni to napisze... w kolejnym tasiemcu. ;) Gratulacje dla tego, kto dotrwal do konca!

wtorek, 8 marca 2016

Krotka anegdotka na Dzien Kobiet

Dzisiaj krociutko, bo w pracy dzieje sie rzecz wazna i powodujaca nerwice, ale o tym opowiem, jak burza przejdzie (mam nadzieje, ze jeszcze w tym tygodniu). ;)


****

Dzis rano, podczas prob okielznania czupryny mojej Malej Kobietki, owa panna poprosila:

"Mamo, nie chce warkocza, tylko zwykla kitke"
Mama: "Nie ma problemu, bedzie kitka."
Bi: "Bo jak mam warkocza, to Christopher ciagle dotyka moje wlosy..."

Przypomnialam sobie wszystkie anegdotki o chlopcach ciagnacych dziewczynki za warkocze (swoja droga co te warkocze maja w sobie, ze tak przyciagaja meska uwage? :D).

Mama: "Ale on cie ciagnie za wlosy, czy tylko dotyka?"
Bi: "Nieee, tylko dotyka."

Cale szczescie. Trafil jej sie jakis delikatniejszy zalotnik. :D


****

Wszystkiego Najlepszego Kobietki Male i Duze!!! :)