Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 27 września 2018

Z rodzina najlepiej na zdjeciu ;)

Nadszedl oto TEN dzien! Jaki dzien, zapytacie? A ten, kiedy nie mam o czym pisac! :) Serio, przez ostatni tydzien nie dzialo sie nic specjalnego, nie bylismy w zadnym ciekawym miejscu i ogolnie niewiele ruszalismy sie z domu. Zwykla codzienna rutyna, ktora zreszta bardzo lubie, ale ktora nie przysparza inspiracji... ;) Ale spokojnie, pewnie i tak wyjdzie mi tasiemiec. :D

Co sie wiec dzialo, kiedy nic sie nie dzialo? ;)

Po pierwsze, M. nadal walczy z lazienka. I jeszcze chwilke powalczy. :D Jak to przy remontach bywa, zawsze wyskocza jakies niespodzianki. Kiedy przelknelismy juz fakt, ze w naszych scianach tetni zycie (o rajuuu, ja nie chce!), kiedy juz M. ogarnal kody budowlane okreslajace jakich materialow uzyc, zeby zapobiec hodowli grzyba w lazience, okazalo sie, ze podloga jest pochyla i obniza sie akurat w strone przyszlych drzwi prysznicowych. To grozi ciaglym zbieraniem sie wody po jednej stronie. Nie moze tak oczywiscie zostac. Kiedy juz powstal plan na wyrownanie podlogi, pomiary rurek do odplywu pokazaly, ze brodzik siedzi za nisko i odplyw wystaje na 6 cm w gore... Pierwsza mysla M. bylo, ze trzeba cos tam podciac, cos przesunac, itd. Po blizszych ogledzinach stwierdzil jednak, ze nie da rady, bo akurat jedna rura idzie idealnie pod odplywem, blokujac mozliwosc zainstalowania kolejnej wyzej. Jak byl zrobiony odplyw wanny, nie mam pojecia, wiem jednak, ze byl sporo mniejszy. A pod spodem idzie cala siec rurek z obu wanien, zlewow oraz kibelkow. Mniejsze rurki lacza sie w wieksze, a nastepnie z glowna rura. Malzonek moj skrobal sie w glowe, ale w koncu stwierdzil, ze przerobki calej hydrauliki to on sie nie podejmie. Juz mial dzwonic do kolegow z pytaniem o polecenie kogos godnego zaufania, kiedy jego szanowna malzonka, czyli moja skromna osoba (:D), patrzac na burdel w lazience i wyobrazajac sobie, ze bedzie to tak wygladalo jeszcze przez 3 miesiace zanim hydraulik zjawi sie, oceni sytuacje, wyceni, kupi materialy i w koncu podejmie i skonczy prace, spytala zalosnie czy nie prosciej jest po prostu zamontowac cos na podlodze zeby podniesc brodzik?
Bingo! Obecnie stelaz na podwyzszenie brodzika jest juz niemal sklecony, a M. twierdzi, ze ON juz wczesniej myslal o podwyzszeniu podlogi. Tiaaa... Pewnie glupio mu przyznac, ze baba mowi mu jak ma wykonywac swoja robote... :D
Niestety, kiedy juz podlaczyl rurki do odplywu brodzika, okazalo sie, ze mierzyl wedlug rur pod spodem, a te byly zainstalowane krzywo. W rezultacie, jego rury tez ida krzywo i nie pasuja. Czyli mamy kolejna przerwe, bo kiedy podjechal do marketu budowlanego po nowe rury, jako ze tamte juz skleil ze soba i teraz musial wyciac, okazalo sie, ze nie ma kolanka o konkretnym wymiarze z konkretnego materialu... :/

Stan z dzisiaj... Tak to w sumie wyglada od niedzieli... :/


Po drugie, po pierwszych zajeciach w polskiej szkole musze powiedziec, ze jest ona jednoczesnie blogoslawienstwem oraz logistycznym koszmarem. :D
Blogoslawienstwem, bo przy jakiej innej okazji moglabym sie "pozbyc" Potworkow na 4 godziny, nie bedac jednoczesnie w pracy? :D A koszmarem, bo 4 godziny mozna by spozytkowac naprawde przyjemnie, zas ja spedzilam je glownie jezdzac w kolko. ;)
Odstawiam Potworki w szkole na 8:30 rano. I moglabym teoretycznie wrocic do domu, zaparzyc kawe i zalec na kanapie z laptokiem. Ile bym wtedy postow popisala, ha! :D Niestety, wyrzuty sumienia zjadlyby mnie chyba zywcem. ;) Postanowilam, skoro jestem juz w tamtej okolicy, pojechac na zakupy do polskich sklepow. Po zakupach w "Polakowie", zajechalam jeszcze do hamerykanskiego supermarketu, zeby wypelnic liste brakujacych artykulow. Moglabym co prawda kupic wszystko w polskich sklepach i zaoszczedzic troche czasu, ale niestety wlasciciele tychze lubia "zerowac" na rodakach i ceny zwyklych, codziennych artykulow sa tam o wiele wyzsze. Zakupy w polskim sklepie ograniczam wiec zazwyczaj do chleba (no nie moge przekonac sie do tubylczego!), wedlin, twarogu i czasem slodyczy. Reszte kupuje w hamerykanckim. ;)
Wrocilam w koncu do domu. Tu mala dygresja. Naprawde lubie swoj nowy dom. Napraaawde kocham okolice. Niestety, kupujac gotowy budynek, trzeba sie liczyc z kompromisami. My mielismy kilka punktow, ktore w domu MUSIALY byc. Reszta byla opcjonalna. Niestety na liscie "musow" nie bylo garazu na tym samym poziomie co reszta domu. ;) Na codzien nie jest to bardzo uciazliwe, ale kiedy w sobote zaparkowalam auto, otworzylam bagaznik (a ten mam duuuzy) wypelniony szczelnie cotygodniowymi zakupami i stwierdzilam, ze nie ma kto mi pomoc wtaszczyc to na gore, nie mialam zbyt wesolej miny. ;)
Wkoncu jednak przytargalam wszystko do kuchni. Zostalo mi poltorej godziny zanim musialam znow wyruszac, zeby odebrac dzieci. Rozpakowalam zakupy, wstawilam pranie, rozladowalam i zaladowalam zmywarke i zostalo mi niecale pol godziny. A! Zrobilam tez czystki w szufladach biurka Bi oraz innych kupkach pocietego papieru, tektury i innych smieci, ktore moje dzieciaki juz od dawna ignoruja, ale na probe wyrzucenia nagle okazuje sie, ze sa to skarby i sie z nimi nie rozstana. ;)
W kazdym razie, 20 minut pokrecilam sie zerkajac co chwila na zegarek, po czym pojechalam po Potworki. I rano i w poludnie wybralam wyjazd duzo wczesniej i slusznie, bo to co sie dzieje na parkingu pod polska szkola to jest cyrk w najczystszej postaci. Ludzie parkujacy jak chca, gdzie chca, trabiacy na siebie i machajacy z irytacja rekoma... A miedzy krazacymi autami, ludzie maszerujacy raznie po parkingu, bo przeciez chodnik jest dla mieczakow. :/ Po poludniu zas okazalo sie, ze na boisku po drugiej stronie ulicy odbywa sie mecz, w zwiazku z czym parking zajety byl przez graczy oraz kibicow. Dla rodzicow polskiej szkoly zabraklo praktycznie miejsc. Ja zaparkowalam z polowa auta na trawniku wzdluz drogi i modlilam sie, zeby nie dostac mandatu. ;)

Poza tym, Bi ma juz pierwsze zadanie domowe z polskiej szkoly... Ech... Jak zawsze nadchodzil piatek i cieszylam sie, ze mozna glebiej odetchnac, to teraz w piatki bede musiala zaganiac Potwory do odrabiania lekcji na sobote. Zalamka... :/
A tak w ogole, to nie napisalam chyba, ze Nik jest w klasie 0C, a Bi w 1A? Niby nic specjalnego, ot przypisana klasa, ale dla mnie to bardzo sentymentalne, bo brzmi jak w Polsce! ;)

Po trzecie, w hamerykanskiej szkole Bi ma problemy... Jak zawsze na poczatku roku zreszta... Wlasciwie trudno powiedziec z czym dokladnie. Juz drugi raz mialam (nie)przyjemnosc otrzymac telefon od jej nauczycielki, ze Bi placze i nie da sie od niej dowiedziec dlaczego. Za pierwszym razem nie chciala wchodzic do klasy i tu pomoglo pozwolenie jej na wziecie maskotki (normalnie dzieciom nie wolno przynosic zabawek). Teraz jednak podobno Bi nosi maskotke wszedzie, bawi sie nia, kiedy powinna pracowac nad zadaniem, a i tak poplakuje bez powodu. Nauczycielce Bi mowi, ze teskni za mama, mi zas probowala sprzedac bajeczke, ze miala cos zrobic, ale nie wiedziala co, a nie wolno im sie ani pytac ani podnosic reki. Troche dziwne mi sie to wydalo, wiec wspomnialam, ze napisze do jej pani. Tu Starsza szybko sie wycofala z zeznania i oznajmila, ze ona wlasciwie to juz dokladnie nie pamieta co sie stalo. ;) Wedlug mnie Bi nadal po prostu nie przywykla do nowej, szkolnej rutyny. Ma nowa wychowawczynie, w wiekszosci nowe dzieci, nagle zaczely sie lekcje skrzypiec, plywanie oraz polska szkola. W dodatku wyjechali dziadkowie. Mysle, ze to wszystko skumulowalo sie naraz i Bi sobie emocjonalnie z tym nie radzi. Przynajmniej takie mam zdanie JA. Z Bi ma porozmawiac social worker i zobaczyc, czy uda jej sie jakos pomoc... Nie wiem kto to jest w szkole w Polsce - pedagog? Psycholog? W kazdym razie uwazam, ze Starsza potrzebuje po prostu czasu, zeby od nowa wsiaknac w nowa rzeczywistosc, a jej wychowawczyni jest przewrazliwiona i nadgorliwa. Rozumiem ja jednak poniekad, bowiem ma w klasie 20 dzieci, a Bi zapewne nie jest jedyna, ktora sprawia problemy. ;)

I to, Moi Panstwo, wszystko, co sie dzieje. Pogoda sie spiep**yla, lato sobie poszlo i w niedziele bylo tak zimno, ze nie chcialo sie nosa z domu wysciubiac. Poniedzialek oraz wtorek nie byly lepsze. We wtorek dodatkowo lalo jak z cebra, wiec poraz pierwszy wyciagnelam jesienne kurtki. Pod koniec wrzesnia to troche wczesnie... Mielismy mokra, dluga i zimna wiosne w tym roku. Mam nadzieje, ze teraz nie szykuje nam sie wczesna, zimna i mokra jesien... :/

Skoro nie ma o czym pisac, to moze wspomne co nieco o odlocie tesciow. Dzisiaj minely w koncu 3 tygodnie od ich wyjazdu, a ja wspomnialam tylko przelotem, ze wybyli. ;)
Przyznaje, ze zanim przylecieli, myslalam o trzech wspolnych miesiacach z niechecia,. Pocieszalam sie tylko, ze to wszystko dla Potworkow, zeby mieli luzne, przyjemne wakacje, a przy okazji zblizyli sie do dziadkow, ktorych nie widzieli ponad 3 lata i podszkolili jezyk polski. Kiedy jednak przylecieli, wpasowali sie w nasza rodzine tak szybko i plynnie, ze niemal nie odczulam ich obecnosci. Poprzednim razem byli zima oraz wczesna wiosna, ktore w dodatku okazaly sie bardzo mrozne i sniezne. W dawnym malenkim domku, mialam wrazenie, ze siedzimy jeden drugiemu na glowie. Tym razem, w niemal dwa razy wiekszym domu, cala nasza szostka jakos tak sie rozproszyla, ze zupelnie nie bylo czuc dwoch dodatkowych osob. Lato rowniez pomagalo, bo jesli tylko upal i wilgoc nie osiagaly krytycznych wartosci, spedzalismy mnostwo czasu na zewnatrz. Moj tesc ogladal wszystkie mozliwe wiadomosci, ale cale szczescie telewizor umiescilismy w bawialni dzieci na najnizszym poziomie (czyt. piwnicy :D). Oddanie tesciom naszej sypialni z lazienka (choc bolesne ;P) takze przyczynilo sie do poczucia prywatnosci, bo wieczorami chodzili na gore i przed snem siedzieli sobie cichutko, czytajac oraz rozwiazujac krzyzowki. Nawet do lazienki nie musieli wychodzic. ;) Czesto wiec po godzinie 19 juz ich nie widywalismy.
I sama nie wiem czy to wszystko co wymienilam, czy poczucie uplywajacego czasu sprawilo, ze w ogole mi tescie nie wadzili? Im jestem starsza, tym szybciej dla mnie ten czas pedzi, tym mocniejsze mam poczucie przemijania... Moj tesc bardzo dobrze sie trzyma, ale ma juz 79 lat. Kto wie czy jeszcze kiedys nas z tesciowa odwiedza? Czy w ogole jeszcze zobaczymy sie na zywo, bo wiadomo jak to jest z naszymi wizytami w Polsce? To przerazajace, kiedy o tym pomysle, ale niestety bardzo rzeczywiste... Dlatego, oprocz drobnych irytacji tu i owdzie, dla mnie mogli posiedziec u nas jeszcze kolejne pol roku. ;)

I tylko Potworki najwyrazniej "cierpialy" z powodu braku prywatnosci, bo jak tylko tescie wyjechali, Nik czym predzej wyniosl sie z pokoju Bi do wlasnego. :)

Tylko jedna rozmowa, a w zasadzie komentarz tescia podniosla mi cisnienie i to pechowo na sam koniec tej calkiem przyjemnej wizyty. Akurat rozpoczal sie rok szkolny i biegalam jak kot z pecherzem na spotkania zapoznawcze oraz organizacyjne, do polskiej szkoly, do amerykanskiej, ogarnialam dokumenty do wypelnienia oraz oplaty do zaplacenia. Przez kilka dni wpadalam do domu z pracy, gdzie mialam tylko czas cos zjesc i sie przebrac, po czym musialam gdzies jechac cos zalatwic. Na dodatek Bi, jak pisalam wczesniej, od pierwszego dnia przynosila zadania domowe, przy czym odzwyczajona, buntowala sie, plakala i wrzeszczala przy nich, a wiec sila rzeczy ja rowniez chodzilam podminowana. I ktoregos pieknego dnia, miedzy praca a jazda na jakies spotkanie, klapnelam na chwile na tarasie i mruknelam w sumie sama do siebie, ale ze siedzieli tam tescie, to czesciowo i do nich:

"Ech, poczatek roku... W takie dni mialabym ochote wziac urlop z pracy, zeby to wszystko ogarnac..."

Tesciowa spojrzala ze wspolczuciem. Zapewne rozumie moj bol, bo w ich domu wszystkie sprawy zwiazane z edukacja chlopcow rowniez spadaly wylacznie na jej barki... Moj tesc za to nadymal sie niczym indor, po czym wypalil:
"A Ola [imie na potrzeby bloga] na czworo dzieci i daje rade! No, najmlodsza jeszcze do szkoly nie chodzi, ale mimo wszystko!"

"Ola" to moja szwagierka, zona najmlodszego brata M. - az wstyd, ze dwoch braci moze sie TAK roznic...

Ubodl mnie ten komentarz. Nie to, ze wszedl mi na ambicje. ;) Najbardziej poczulam zazenowanie, ze ktos porownuje mnie do takiej Olki. Nie zrozumcie mnie zle, nie jestem zarozumiala, wrecz przeciwnie, moja samoocena jest raczej slaba, ale Olka?! Po pierwsze, Ola nie pracuje zawodowo. Nigdy nie pracowala. Nie chce urazic tutaj niepracujacych zawodowo mam, bo nie w tym rzecz. Nie mam nic do matek poswiecajacych cale swoje zycie na wychowanie dzieci. Jesli ktos swiadomie odstawia na dalszy tor kariere, w imie wyzszego celu zapewnienia dzieciom stabilnego dziecinstwa u boku mamy, moge tylko takie osoby podziwiac. Olka jednak i jej maz, zrobili sobie z posiadania licznej rodziny sposob na zycie. Zadne nie ma wyksztalcenia wyzszego niz podstawowe. Jego za slabe wyniki oraz wagary wywalili najpierw z technikum, potem z zawodowki (!). Duzo mlodszy od dwoch starszych braci, ukochany i rozpieszczony, mieszkal z rodzicami imajac sie dorywczych, sezonowych prac. Czas wolny spedzal ze swoja dziewczyna - wlasnie Ola. Spedzanie czasu szybko zaowocowalo - ciaza. ;) Ona miala wowczas 17 lat, on niecale 19. No coz, bywa. Rodzice z obu stron pomagali, dokladali sie finansowo i jakos to szlo. Ola juz do szkoly nie wrocila. Jesli jednak myslicie, ze nieplanowana ciaza cos Mlodych nauczyla (np. zakladania gumki) jestescie w bledzie. Nie minal rok od narodzin ich pierwszej coreczki, a Ola znow byla w ciazy! Z dwojka dzieci, bez slubu, nadal mieszkala u swoich rodzicow, a on pomieszkiwal troche u swoich, troche z nia. Minely 3 lata. Ola oddala mlodsza do przedszkola i zaczela wieczorowe liceum, zeby chociaz mature zrobic. Nie zdazyla, bo... znow zaszla w ciaze. ;) Teraz juz z trojgiem dzieci, Mlodzi pod presja rodzicow w koncu wzieli slub, ale nadal mieszkali glownie osobno. Rodzice co prawda pomagali, ale on nadal pracowal tylko dorywczo, opieka spoleczna dawala jakies grosze i w Polsce ciezko bylo im zwiazac koniec z koncem. Wyjechali do Anglii, gdzie od wielu juz lat rezyduje sredni brat M. Myslicie, ze zaczeli tam normalne zycie, zeby sie odkuc finansowo? A gdzie tam! Zyja glownie z angielskiego socjalu, ktory placi im za mieszkanie oraz czesc rachunkow. Olka nie pracuje, on pracuje tylko minimalna ilosc godzin. Po kilku latach, kiedy ich najmlodszy mial zaczac szkole, Ola zaczela przebakiwac o znalezieniu jakiejs pracy na pol etatu. Jej maz zgasil ja natychmiast: "No pewnie, zeby nam dofinansowanie zabrali!". Zamiast wrocic do pracy, Ola... zaszla w kolejna ciaze! Zazdroszcze im plodnosci, ale mimo, ze jest w sumie sympatyczna dziewczyna, wspolczuje jej (a moze bardziej jemu) leserstwa, swiatopogladu i ograniczenia umyslowego... :/ Co lepsze (gorsze?) Olka jest nadal przed 30-stka. Jak tak dalej pojdzie, to do 40-stki dorobia sie kolejnej trojki...

Majac teraz przed soba historie mojej szwagierki, dziwi sie ktos jeszcze, ze wkurzylo mnie porownanie tescia?! Z kim jak z kim, ale z Olka?! Po jednej stronie ja, ktora ukonczylam studia w Polsce, ukonczylam kolejne w Stanach, pracuje zawodowo (i w koncu niezle zarabiam), a oprocz tego staram sie jak moge najlepiej ogarniac dom oraz dzieci. Po drugiej stronie zas, osoba bez ambicji ani wyksztalcenia, ktora jedyne co potrafi to rodzic kolejne dzieci?! Jesli to wszystko co ona umie, to lepiej, zeby rzeczywiscie to ogarniala i ogarniala dobrze, bo inaczej jej zycie rodzinne mozna by przyrownac do czystej patologii. :/

Dobra, troche mi ulzylo. :D

Obsmarowywania rodzinki ciag dalszy. ;)
Wspomnialam chyba, ze wraz z tesciami, do Polski wracala na stale ciotka M., a siostra mojego tescia? Po niemal 13 latach! Specjalnie zdecydowala sie wrocic teraz, twierdzac, ze z tesciami bedzie jej razniej i przyznajac, ze sama odkladalaby zapewne powrot przez wiele lat. Do konca nie dowierzalismy, ze wyjedzie, a i ona sama wypytywala tesciow oraz swoje siostry (z jedna mieszka w Polsce - dwie stare panny) czy powinna moze przesunac powrot o jeszcze rok - dwa. W koncu jednak wyleciala. Przy okazji wysepila od tesciow jedna walizke, bo mimo paczek wysylanych masowo do Polski od pol roku, nadal nie mogla sie spakowac. Biedni tescie zostawili u nas mnostwo rzeczy, jakies kosmetyki, jakies reczniki, bo musieli upchnac sie nagle w jedna walizke. :/

Przez te wszystkie lata, z ciotka ukladalo nam sie roznie. Widywalismy sie na wszystkie swieta oraz urodziny dzieci. Zostala chrzestna Kokusia, bowiem nie mielismy po prostu tutaj innej rodziny. Poza jednak tymi kilkoma wydarzeniami w roku, wlasciwie sie nie widywalismy. Bywalo, ze jesli M. nie zadzwonil spytac czy zyje i wszystko ok, nie odzywala sie przez kilka miesiecy. Njczesciej przypominala sobie o nas, kiedy czegos potrzebowala. ;) Osobiscie srednio ja lubilam (zapewne z wzajemnoscia), bo ciotka byla z rodzaju niemozliwych pedantek i tych, co to sa nieomylne. Do dzis pamietam sytuacje po narodzinach Bi. Chodzilismy z M. niedospani i glodni, bo Starsza byla niemowleciem nieodkladalnym. Bez rodziny na miejscu, marzylam, zeby ktos przejal ode mnie choc na chwile ryczace dziecko, albo zeby przywiozl mi obiad, bo nawet nie mielismy sil gotowac. A ciocia? Zamiast spytac czego nam potrzeba, co jakis czas ponawiala propozycje... posprzatania nam w domu! :D A mi wtedy akurat zwisalo i powiewalo, ze koty kurzu lataly pod meblami! Moim zyciowym priotetem bylo wtedy zjesc cos w miare pozywnego, bo przeciez karmilam piersia i sie zdrzemnac. Ostatnia rzecza, na jaka mialam ochote, bylo zeby ktos kolo mnie latal z odkurzaczem... :/
Jesli ciotki posluchac, to wszyscy naokolo to swinie, pijaki oraz falszywcy, tylko ona jest swieta. Do kosciola biegala niemal codziennie i dokarmiala tuzin bezdomnych kotow. Zima rozkladala im na murku gazety (zeby im dupki nie marzly kiedy czekaja na jedzenie), a swojego faceta przymuszala do budowy na podworku "szalasow" dla tych kotow i za pomoca przedluzacza ciagniecia do nich ogrzewania (ze to z dymem nie poszlo...). Ech, przynajmniej mozna sie bylo posmiac. ;) Ta milosniczka zwierzat, ktora fukala na nas, ze nie powinnismy miec zwierzat, kiedy tylko burknelismy w jej obecnosci na Maje, wyrazala sie jednak jak najgorzej o ludziach, nawet o swoich "znajomych". Nas tez zapewne obsmarowywala za naszymi plecami. ;)
Nie bylo wiec miedzy nia a mna i M. zbytniej zazylosci. Na dobre skonczyla sie rok temu, kiedy poproszona o opieke nad Maja, ciotka oswiadczyla, ze albo zbudujemy naszemu psu taka klatke jaka ona sobie umyslila, albo sie nim nie zajmie. Osobiscie bardzo urazila mnie (choc pewnie nawet nie zdaje sobie z rego sprawy) na Wielkanoc, kiedy tonem nie znoszacym sprzeciwu i nie patrzac nam w oczy oswiadczyla, ze, uwaga - powinnismy miec wiecej dzieci! A rozmowa nawet nie krecila sie wokol tego tematu! Ot, wypalila znienacka i bez ostrzezenia. Oczywiscie ciotka nie wie nic o moim poronieniu, chociaz jej to wcale nie usprawiedliwia. Mnie zamurowalo, M. probowal obrocic to w zart, a ona dalej w zaparte, ze rodzina jest najwazniejsza i najwspanialej jest jak dzieci pojawia sie cala gromadka. I mowila to takim tonem, wpatrzona w obrus na stole, jak gdyby dusila to w sobie od dlugiego czasu, a teraz nie wytrzymala i musiala to w koncu powiedziec. Ugryzlam sie wtedy w jezyk zanim wypalilam, ze ja jej - bezdzietnej starej pannie nie wlaze z buciorami w majtki i macice. Teraz zaluje, ze nic nie powiedzialam, ale stracilam wtedy dla niej resztke jakiejkolwiek sympatii. A gwozdziem do trumny bylo zapewne, kiedy tego lata przyjechala urzadzic sobie u NAS grilla, a my nie wykazalismy odpowiedniego entuzjazmu. :D Potem jednak spotkalismy sie kilka razy, bylo przyjecie pozegnalne i wszystko wydawalo sie byc w normie.
Jej zachowanie na sam koniec zszokowalo wiec nawet tesciow, a ciotka pokazala swoja prawdziwa twarz. Tesciowie skwitowali ja jednym slowem: "dziwaczka!".

M. mial zawiezc swoich rodzicow na lotnisko. Nie wiadomo juz kto komu co obiecywal, ale z rozmowy z tesciami wyszlo nagle, ze ciotka tez z nimi jedzie. M. zdziwiony, ze jak to, jego nikt (w domysle: ciotunia) nie pyta o zdanie? Nie bylo mnie w domu, ale ponoc wywolal wielka awanture, bo tesc sie obruszyl, ze to przeciez jego siostra i jak to M. jej nie wezmie?! M. zas tlumaczyl, ze pewnie, ze wezmie, chodzi tylko o zwykl fakt, zeby zapytala, zagadnela, a nie traktowala to jako oczywista oczywistosc! I wiecie, ze ona do konca ani nie spytala czy moglaby z M. pojechac, ani po fakcie nie podziekowala za podwiezienie?! Jej facet spytal czy moze sie z nimi zabrac, bo chcial sie ze wszystkimi pozegnac na lotnisku, a ona nie potrafila? Najwyrazniej uwaza, ze jej sie wszystko nalezy! :/
To jednak pikus. Lot mieli o 22 wieczorem, a jak na zlosc tego dnia spieprzyla sie pogoda, wiec planowany wyjazd byl o 16, zeby na spokojnie dojechac do Nowego Jorku, nawet gdyby po drodze trafily sie korki. Ciotce jednak tesciowie powiedzieli zeby przyjechala o 15, bo jeszcze chcieli cos tam poprzekladac w walizkach (ciotunia wiozla 3 laptopy!) i podzielic sie przewozonymi przez ciotke pieniedzmi, zeby w razie czego uniknela placenia cla. Kiedy przyjechalam o 15:30 do domu, tesc chodzil nerwowo od okna do okna. Okazalo sie, ze przed chwila do ciotki dzwonil, a ta rzucila tylko, ze "Juz wyjezdzamy!" i sie rozlaczyla. Tesc, ktory nienawidzi sie spozniac chocby o minute, fuczal tylko, ze tak sie nie robi, ze o 15 miala tu byc, a ona pol godziny pozniej mowi, ze wlasnie wyjezdza?! Pamietajac 1.5-godzinne spoznienia ciotki na Wigilie, parsknelam, ze jak mowi, ze wyjezdza, to pewnie akurat wchodzi pod prysznic, czym chyba pogorszylam jeszcze sprawe. ;)
W kazdym razie wybila godzina 16, a ciotki nie ma. Mija 5, 10, 15, 20 minut. No nie ma. Telefon wylaczony, od razu przelacza sie na poczte glosowa. Tesciowie nerwowi bo daleka przed nimi droga, a tu leje i grzmi... W koncu uznali, ze dla ciotki nie spoznia sie na samolot, ze kto ja wie, moze w ostatniej chili zdecydowala, ze zostaje? M. przelozyl walizki z wiekszego auta do mniejszego (bo nagle jechalo troje osob zamiast pieciu),  wysciskalismy sie, pozegnalismy, poplakalismy i pojechali.
Nie mija 10 minut, jestem w jadalni, a Bi wola: "O, ciocia J. przyjechala!" Slysze glos ciotki: "Pojechali?". "Pojechali" - odpowiada moje dziecko. "To papa kochani!" - wola ciotunia. W tym momencie dochodze do tarasowych drzwi. "Pojechali?" - pyta z kolei mnie. "No pojechali..." - dukam niepewnie, bo ciezko mi powiedziec komus, ze wlasnie uciekl mu transport na lotnisko. "No to trzymajcie sie!" - powtarza ciotka i odwraca sie na piecie, zeby zejsc z tarasu! Przyznaje, ze mnie zamurowalo! Po 13 latach wspolnych spotkan i swiat, ona tak po prostu sie odwraca, bez zadnego pozegnania, bo to "trzymajcie sie" to mozna powiedziec znajomej napotkanej w sklepie! Ba! Ja ze znajomymi zawsze wymieniam jakis uscisk i dobre zyczenia... Szok! I jak moge zrozumiem, ze pozegnanie ze mna moze miec w doopie, to co z dziecmi? Dla nich zawsze byla mila, szczegolnie dla Bi. Nik to jej chrzesniak. Zna oboje od urodzenia. A potem wyjezdza na stale do Polski nawet ich nie usciskawszy?!
No ale nie bede za nia gonic, szczegolnie, ze leje jak z cebra. Ide do telefonu, zeby wyslac M. wiadomosc, ze ciotka jednak dojechala, po poltorej godzinie. ;) Odruchowo zerkam przez okno, a tam... auto M.! Wrocil! Okazalo sie, ze na pobliskim skrzyzowaniu sie mineli i mimo ulewy, moj maz rozpoznal auto faceta ciotuni. Postanowil nie byc swinia i wrocic. Przez okno widze jak tesc cos krzyczy i gestykuluje - podobno ciotka dostala niezla zjebke. ;)
Schodze wiec z dzieciakami do garazu, gdzie M. znow przeklada torby z mniejszego auta do wiekszego. ;) Smieje sie do cioteczki: "No tym razem to sie cioci naprawde upieklo!". Ona na to takim na wpol obrazonym, na wpol zalosnym tonem: "Cos sie wydarzylo!". Troche mi sie glupio zrobilo, bo kto wie? Moze spieszac sie skrecila kostke na schodach? Moze jej facet blagal ja na kolanach, zeby go nie zostawiala?
W drodze powrotnej z lotniska M. dowiedzial sie jednak od jej faceta CO sie wydarzylo. Ciotka, taka swietojebliwa, nigdy nie przyzna sie, ze gdzies mogla zawalic. Otoz, ona jeszcze caly dzien pakowala ostatnie paczki do Polski! Jej facet mial w swoim bagazniku przynajmniej 10 pudel! Co wiecej, mimo, ze juz byli spoznieni, ona chciala jeszcze zajechac do polskiej agencji, zeby je wyslac!!! Szkoda, ze tego nie zrobila, bo wiem, ze w tych agencjach wyslanie jednej paczki zajmuje 20 minut, a co dopiero kilku! Wtedy, gdyby do nas dojechala, M. bylby juz w polowie drogi na lotnisko i na pewno by po nia nie wrocil! Ale i tak musiala miec niezla mine, kiedy podjechala pod nasz dom, a tu nie ma auta M.! :D Po tylu latach (a wlasciwie calym zyciu, bo ciotka w rodzinie jest juz legenda pod tym wzgledem) spozniania sie na kazda okazje, nalezalaby jej sie porzadna nauczka! ;)

Zegnanie zaczelismy wiec od nowa. Jeszcze raz wysciskalam tesciow, podchodze do ciotki i mowie serdecznym tonem (nie bede na koniec wredna): "Niech ci sie dobrze w tej Polsce wiedzie ciociu!". Robie krok naprzod, w koncu wypadaloby usciskac te stara zolze, nie? A ona mruknela tylko "No tak, tak...". I nic. Zrobilam kolejny krok, stoje tuz przed nia, a ona dalej nic... To i ja sie cofnelam, w koncu na sile jej w objecia nie wezme. ;)
I (znow) pojechali. Co lepsze, ja to ja, w sumie obca jestem, ale M. mowi, ze ciotka nawet z nim - bratankiem sie na lotnisku nie pozegnala! Ze swoim facetem sie dlugo sciskali i szeptali, a do niego zawolala "To narazie M.!" i poszla! Pare minut wczesniej, w ulewe, lecial przez parking do samochodu, zeby przyniesc jej tabletki przewbolowe (swoje), bo ponoc "ze stresu" bolala ja glowa. Mowi, ze gdyby wiedzial, ze chwile pozniej tak go pozegna, pierdzielilby ja i jej glowe. ;)

Az tak sie obrazila za tego grilla? :D

Ciotka to wielka "dama" i za skore zalazila do samego konca i zalazi nadal, tylko teraz swojej siostrze. ;) W samochodzie marudzila, ze jej duszno, w samolocie jej podobno okropnie smierdzialo, na lotnisku w Warszawie chodzili z jednego konca na drugi bo tu jej bylo za zimno, a tam za goraco. Potem zablokowala lazienke na 20 minut. Ona sie pindrzyla, bo w koncu z Hameryki przyleciala i musiala wygladac jak gwiazda, a ludzie sie dobijali... Nawet tesciowie mieli jej serdecznie dosc. A w swoim rodzinnym domu pierwsze co, to zainstalowala dzieciece bramki w przejsciach, zeby pieski siostry nie wchodzily do jej pokoi. Taka milosniczka zwierzat! ;)

Tytulowe powiedzenie juz dawno nie bylo mi tak bliskie w stosunku do pewnych osobnikow. ;)

Ale co tam... Mozliwe, ze cioteczki juz nigdy w zyciu nie ujrze, bo nawet bedac w Polsce nie widze potrzeby, zeby ja odwiedzac. M. tez. Nie po tak "cieplym" pozegnaniu... ;)

Koncze wiec opowiesci o rodzinnych zgrzytach i wrzucam zdjecie. Pamietacie fote kierownicy ze znaczkiem Batman'a? Okazuje sie, ze auto ma tez odpowiednia tablice rejestracyjna:


Bardzo jestem ciekawa, ktora laska z naszego budynku jest owa Batmanica? ;)

A na koniec, poniewaz post byl bardzo nie-Potworkowy, wrzucam zdjecie - swiezynke z dzis. ;)
 
I nawet psiur sie zalapal! Zdyszany po polgodzinnym, niezmordowanym przynoszeniu rzuconej pileczki. ;) Temperatura dzis dobila "az" do 21 stopni! A jutro 15 i ulewny deszcz... Gdzie moje upaly?! :(

Potworki pozdrawiaja! ;)

piątek, 21 września 2018

Ostatnie dni kalendarzowego lata

Nie moge uwierzyc, ze juz w niedziele (wedlug mojego kalendarza) wypada pierwszy dzien jesieni! To lato minelo tak szybko, ze nie zrealizowalam mnostwa wycieczek, ktore sobie zaplanowalam. :( I nie wiem czy zrealizuje jeszcze w tym roku niestety...
A nawet pomijajac wycieczki czy inne atrakcje, nie jestem zupelnie gotowa na dlugie, ciemne wieczory, pluche oraz przenikajace zimno, z ktorym nieodzownie kojarzy mi sie jesien... :/

Lato smignelo niewiadomo kiedy i nie zdazylam pojechac tu i tam, ale ja w ogole ostatnio nie nadazam z niczym. No dobrze, przyznaje, troche wynika to z mojego lenistwa, bo kiedy przyjezdzam do domu, a zazwyczaj jest to okolo 16:30, to zwyczajnie nie chce mi sie juz dzialac i ogarniam tylko to, co niezbedne. A i tak wieczory mijaja ekspresowo. W zwiazku z nadchodzaca jesienia, na wielu blogach widze tytuly w stylu "Jesienna odslona salonu" albo "Oswajmy jesien" (gdzie tez pokazywane sa klimatyczne dodatki oraz dekoracje), itp. Zastanawia mnie, kto ma na takie cos czas?! Ja nie mam go wystarczajaco, zeby porzadnie posprzatac, a co dopiero dodawac jeszcze jakies dodatkowe, sezonowe akcenty! :D

Powiedzcie prosze, ze tez tak macie, bo inaczej wychodzi na to, ze jestem ch*jowa pania domu! :D

Za nami rozpoczecie roku w Polskiej Szkole. Ech, zaczelo sie... Koniec spania w soboty do oporu. Na 8:30 rano Potworki beda musialy stawic sie juz w klasach. A ze szkola miesci sie po przeciwnej stronie sasiedniego wiekszego miasta, a przy tym ciezko jest przy niej o parking, wiec najpozniej o 8 bedziemy musieli byc juz w aucie i wyjezdzac z garazu. :) Potwory raczej tego nie odczuja, bowiem prawie co rano same z siebie zrywaja sie o 6:30 rano i schodza na dol ogladac bajki. Ale dla mnie to bedzie tortura, bo ja tak lubie powylegiwac sie do 9... ;)

W kazdym razie pojechalismy na rozpoczecie. Potworki w uroczystych galowych strojach.

Granatowa spodniczka, granatowe spodenki, biale bluzki, normalnie Polska wita! :)

Co prawda stwierdzilam, ze te ich galowe stroje maja w sobie spora doze swobody, ale siostra (nauczycielka) pocieszyla mnie, ze wygladaja wystarczajaco elegancko. Mowi, ze w gimnazjum, w ktorym uczy, uczennice potrafia przyjsc na uroczystosci szkolne w legginsach, bo przeciez te sa czarne... ;)
Przyznam, ze poczatek uroczystosci mocno mnie wzruszyl. Przypomnialy mi sie moje wlasne szkolne akademie oraz apele. Byl poczet sztandarowy, byl mazurek Dabrowskiego... I byl hymn amerykanski oczywiscie... ;) Potem jednak wszystko brzydko sie rozjechalo... Troche z winy prowadzacych. Zamiast wprowadzic w rozpoczecie roku troche inwencji oraz nieco charyzmy to poza powitaniem oraz rozdaniem dyplomow grupce uczniow, ktorzy wygrali konkurs matematyczny (wyniki ogloszono latem i nie bylo ich kiedy wczesniej nagrodzic), panie walnely te same przemowienie, co na spotkaniu organizacyjnym dla nowych uczniow. To o sponsorach, platnosciach oraz nagrodach i karach. :D Wszystko jednostajnym, nudnym glosem... Jesli dodac, ze wszystko to mozna przeczytac na ich stronie i ze co roku mowia to samo (pani prezes osobiscie o tym wspomniala), nic dziwnego, ze ludzie przestali ich sluchac! Chociaz i tak bylo mi za nich wstyd. W auli zrobil sie taki gwar, ze ledwie bylo slychac przemawiajaca osobe, a mowila przez mikrofon. Czekalam, zeby ktos upomnial, ze tak sie nie robi, ze wypada okazac osobie mowiacej szacunek, ale nic takiego sie nie stalo. Ze dzieci sie wiercily, nie dziwie sie ani troche. Ale rodzice tez przeginali. Z zazenowaniem patrzylam, jak matka kilka miejsc nizej, strzelala selfie sobie oraz corce i jej kolezance, po czym dorabiala jakies gwiazdki i inne ozdobki w aplikacji, a dziewczynki glosno chichotaly.
Pozalowalam, ze nie ma tam dyrektora mojego liceum. Facet byl niezbyt lubiany, ale zaraz by huknal w mikrofon i zaprowadzil porzadek. ;)

W kazdym razie, po wszystkich informacjach, nauczyciele wystapili na scene i po ogloszeniu kto uczy ktora klase, poprowadzili swoich uczniow do sal. I tu wlasnie mialam ochote sie sklonowac, bo nie moglam za zadne skarby podazyc za dwiema klasami na raz. Wybralam pojscie za Nikiem, a potem odszukanie z Bi jej sali. Po ulokowaniu wiec Mlodszego w klasie, ruszylysmy ze Starsza na poszukiwania jej pani oraz kolegow. Okazalo sie to nie lada wyzwaniem. 
Polska szkola wynajmuje na soboty czesc klas z tutejszego liceum (high school), ktore jest ogromnym gmaszyskiem z kilkoma skrzydlami rozniacymi sie ukladem oraz liczba poziomow. Okazalo sie przy tym, ze sala Bi miesci sie w malym, bocznym korytarzyku, poza glownym holem... I wez tu ja znajdz! :O

Przed gmachem Polskiej Szkoly. Ciekawe ile do niej pochodza? :D

W koncu jednak odnalazlam klase corki, wysluchalam powitania nauczycielki, zapisalam co z wyprawki trzeba dokupic, po czym popedzilam z powrotem do klasy Kokusia, w celu spisania tych samych informacji. A tu zonk, bo zajelo mi 5 minut krazenia w kolko, zeby odnalezc jego sale. Pamietalam, ze jest ona pietro wyzej, ale tu jakies schody nie wygladajace zbyt znajomo, tam inne schody, tam jakis korytarzyk... Za cholere nie moglam sie odnalezc. :)
A po spotkaniu w klasach czekalo mnie stanie pol godziny w kolejce, zeby zapisac sie na dyzur. :) Wpisalam sie na marzec. Stwierdzilam, ze jesli Potworki zrezygnuja po I semestrze, przynajmniej to mnie ominie. :D

W kazdym razie, pomijajac szkolne labirynty oraz zle wychowanych ziomkow, nie bylo zle. Pozytywnie "rozczarowaly" nauczycielki i mam nadzieje, ze te pierwsze wrazenie sie utrzyma. Pani Bi sprawila wrazenie bardzo spokojnej i cieplej, za to pani Kokusia to wulkan energii ze swietnym podejsciem do takich maluchow. :)
Od nastepnej soboty odstawiam Potwory rano i mam 4 godziny wolnosci! Czaicie to?! Nie wiem czy sie odnajde w takiej ilosci "bezdzietnego" czasu... :D

Zartuje... Po odwiezieniu dzieciakow podjade do polskich sklepow, skoro i tak bede w okolicy. Zanim zrobie zakupy i dojade do domu, zostanie mi pewnie jakies 1.5 godziny, po czym bede musiala wracac po Potworki. Zamiast relaksu czeka mnie wiec jazda w te i we wte... ;)

Zeby odstresowac cala rodzine po poczatku polskiej szkoly oraz skorzystac z zapewne ostatnich goracych, letnich dni, na niedziele zaplanowalam jedna z zaleglych, wakacyjnych wycieczek. Na kilka dni wrocily bowiem upaly. W niedziele bylo niespodziewanie az "za" goraco, bowiem temperatura dobila do 31 stopni, mimo, ze zapowiadali "tylko" 27. ;) Do tego lazurowe niebo bez jednej chmurki i... pewnie mozna bylo spokojnie plazowac (i wiele osob tak zrobilo), ale my obralismy kierunek polnocny zamiast poludniowego i wyladowalismy w... zoo! ;) Tym razem ponioslo nas do wiekszego (choc wcale nie ogromnego), w sasiednim Stanie. Jechalismy 1.5 godziny, przy czym ostatnie 15 minut to byly boczne, malutkie drozki, gdzie dwa auta z trudem sie mijaly. Przy tym zadnego znaku, ze gdzies w poblizu znajduje sie zoo, a pomyslalabym, ze takie miejsce bedzie porzadnie zareklamowane! Malzonek poprosil, zebym sprawdzila jeszcze raz adres, bo wygladalo to jakbysmy jechali do czyjegos domu i to na totalnym zadupiu! W ktoryms momencie sama zwatpilam... Az nagle, wyjechalismy z lasu i znienacka znalezlismy sie na wielkim parkingu! :D

Trafilismy wiec jednak bezblednie i w dodatku okazalo sie, ze dla osob z naszego Stanu byla tego dnia promocja, czyli placac za jeden pelen bilet, druga osoba wchodzila za darmo. Przyjechalismy wiec w 4 osoby, a zaplacilismy za 2! To sie nazywa interes! :)

Zoo, oprocz zwierzat, mialo sporo innych atrakcji. Bylo kilka karuzel, na ktorych (po zaplaceniu nieco wiecej przy wejsciu) dzieci moga jezdzic do oporu. Wrzucam zdjecia tylko dwoch z nich, ale w sumie znalazlo ich sie (jesli dobrze licze) 7.

To cos, co wydawalo sie polaczeniem lodzi podwodnej z samolotem, unosilo sie w gore i opadalo na dol, a dzieciaki piszczaly z radosci. ;)

Bi najbardzie przypadla do gustu staroswiecka karuzela ze zwierzatkami, ktore rowniez unosily sie w gore i dol

Byly przejazdzki na kucykach:


Za dodatkowa oplata mozna bylo nakarmic zyrafe (nie skorzystalismy). Byla tez specjalnie odgrodzona czesc lasu, po ktorym walesalo sie stado saren podchodzacych do ludzi i jedzacych ziarna kukurydzy z rak. Potworki byly bardzo rozczarowane, bo sarenki, choc ludzi sie nie baly, nie dawaly sie poglaskac, tylko spierdzielaly az sie kurzylo. :D


Byla mala "papugarnia", gdzie papuzki faliste rowniez jadly zierenka rozdawane przez ludzi.

Nik byl bardzo rozczarowany, bo biegal od jednej grupki ptaszkow do drugiej, ale straszyl je i uciekaly. W koncu jednak stanal spokojnie na tyle dlugo, ze jakas lakoma papuga usiadla na jego patyczku. :)

Bi w koncu opanowala sztuke spokojnego stania i w ktoryms momencie miala na rekach 3 papuzki na raz :)

Jakby malo bylo tego dokarmiania, znalazla sie tez zagroda pelna lakomych koz.

Bi strasznie chciala te kozy glaskac, ale one myslaly wylacznie o jedzeniu :D

Wspinaly sie po ludziach niczym po drzewach. ;)

Te cholery byly tak cwane, ze kiedy wkladalo sie monety do maszynki wydajacej pokarm, te najwieksze stawaly na tylnych racicach, wkladaly pysk w otwor maszyny i wyjadaly grudki karmy szybciej niz czlowiek dawal rade ja pozbierac! Takie szelmy! :D

Jedna nienazarta koza uznala, ze spodnie M. tez sa jadalne. ;) To az niesamowite, bo trafilismy do ich zagrody pod koniec wycieczki, a wiec poznym popoludniem. To oznacza, ze ludzie karmili te stworzenia caly Bozy dzien, a one nadal nie mialy dosc! :O

Oczywiscie wszedzie trzeba bylo placic dodatkowo za karme, a ze mlodsza czesc zwiedzajacych koniecznie musiala pokarmic wszystkie mozliwe zwierzaki, wiec mozna tam bylo stracic majatek. ;) A jeszcze znalazla sie niezliczona ilosc budek z niezdrowym zarciem oraz lodami. :)
Z dodatkowych atrakcji, mozliwa byla rowniez przejazdzka na krzeselkach a'la wyciag narciarski. Trasa biegla w ksztalcie trojkata nad niemal calym zoo.

Slabo to widac wsrod tej zieleni, ale na krzeselku jada M. z Kokusiem. Jechali przede mna i Bi, wiec udalo mi sie pstryknac im zdjecie kiedy wyciag akurat zakrecal :)

Jesli ktos woli trzymac sie ziemi, moze przejechac sie pociagiem, ktory wjezdza w sam srodek niektorych zagrod. Nam nie starczylo juz niestety czasu, mimo, ze Nik bardzo na to nalegal.

Widok z wyciagu na pociag przejezdzajacy przez zagrode najwiekszych jeleni swiata - wapiti. Widac jakie sa ogromne w porownaniu z pojazdem przewozacym ludzi

Ogolnie uwazam, ze miejsce jest bardzo fajne i spokojnie starczy na calodniowa wycieczke. My w sumie spedzilismy tam prawie 4 godziny i nie starczylo nam czasu wlasnie na pociag (zamykali juz caly park), zas na placu zabaw (tak, byl tez i plac zabaw! :D) spedzilismy raptem kilka minut. A! Byla tez przejazdzka na linie (w specjalnych fotelach) nad czubkami drzew. Bi upierala sie, ze chce, ale to atrakcja z tych ekstremalnych. Liny zawieszone sa wysooooko, a krzeselka pedza z predkoscia swiatla. Mnie zemdlilo na sam widok, a M. oswiadczyl, ze nie wyglada to bezpiecznie i Bi nie puscil. ;)

Moje "pieknosci" (jedno sie krzywi, drugie przezuwa) z innymi pieknosciami - nosorozcami w tle :D

W sumie wiec, JA uwazam wycieczke za udana. Za to moj maz sie wyraznie starzeje, bo w drodze powrotnej nic, tylko marudzil... A ze za malo gadow (no fakt, ze tych bylo w sumie niewiele), a ze tylko dwa lwy (bo on oczekiwal calego stada i pewnie jakiegos polowanka w tle :D), a ze nie mieli slonia... Ani hipopotamow... I ogolnie CO TO ZA ZOO?!
Nie wiem co to za zoo, ale mi sie tam ono podobalo. Stwierdzam coraz czesciej, ze na takie wycieczki musze jezdzic sama z Potworkami, bo moj malzonek nie potrafi spojrzec na nie przez pryzmat tego, ze jestesmy tam dla dzieci. Potworki wyszly zachwycone (chociaz kiedy spytalam co im sie najbardziej podobalo, uslyszalam, ze przejazdzka na wyciagu - bez komentarza :D), a to najwazniejsze. Sama dla siebie tez nie wybralabym wycieczki do zoo, ale ze wzgledu na dzieciaki uwazam, ze bylo warto...

Kangury mialy ludzi w doopie (pewnie dlatego, ze ich nie karmili, haha) i chociaz Potworki bardzo chcialy zobaczyc jak skacza, te wolaly wylegiwac sie na piachu ;)

W poniedzialek, w szkole Potworkow odbylo sie doroczne curriculum night, czyli spotkanie nauczycieli z rodzicami swoich podopiecznych. To jedna z tych "imprez, na ktorych nie dowiadujesz sie niczego ciekawego, ale po prostu wypada byc... ;) Chociaz, u Kokusia zjawilo sie siedmioro rodzicow na... 19 dzieci. Troche slabo... W kazdym razie przybylam, odhaczylam swoja obecnosc i chociaz musialam podzielic swoj czas na dwie rozne klasy, to zawsze to cos. W tej szkole przynajmniej po spotkaniu z nauczycielami nie ma ogolnoszkolnego przemowienia na sali gimnastycznej. ;) Ale zbiorka pieniazkow kwitla. Na korytarzu ponownie sprzedawano koszulki z logo szkoly oraz rozne biurowe akcesoria. Cieszylam sie, ze nie wzielam ze soba Potworkow, bo na bank by mnie na cos naciagneli. Mietka jestem. ;) O te "zabranie" byla zreszta wielka awantura, bo Bi byla nastawiona, ze idzie (w mailach nauczycielki zaznaczyly, ze mozna przyprowadzic dzieci i najwyrazniej wspomnialy cos o tym uczniom). Kiedy wiec oznajmilam corce, ze mowy nie ma, bo jesli wezme ja, Nik tez bedzie chcial jechac, a obydwoje rok temu (kiedy musialam ich wziac bowiem M. pracowal na druga zmiane) zachowywali sie wrecz karygodnie, ta zaczela po swojemu tupac noga i syczec, ze "it's not fair!". Coz, zycie jest nie fair, corko. Zacznij sie przyzwyczajac... ;) To Bibusiowe it's not fair slyszymy ostatnio zreszta bardzo czesto, ale to chyba temat na osobnego posta...

Rowniez w poniedzialek, Bi przytargala do domu skrzypce. Musze przyznac, ze te miniaturowe skrzypki sa piekne, ale dzwiek... Narazie Bi nauczyla sie tylko naciagac smyczek, przecierac struny specjalna gabka i ma ogolnie cwiczyc wydawanie z instrumentu dzwieku. Tiaaa... Pewnie mozecie sobie wyobrazic te "muzyke". Zgrzyt taki, ze plomby w zebach bola. :D

Skrzypek na dachu! :D Najpierw Bi rzepolila trzymajac skrzypce na kolanach. Na moj protest oswiadczyla, ze pani im pozwala. W koncu jednak chwycila instrument prawidlowo ;)

Poki co Bi podniecona, sama wyciaga skrzypce tuzin razy dziennie. Ciekawe co bedzie, kiedy zacznie sie uczyc konkretnych melodii i kaze jej cwiczyc codziennie? Nie widze tego kolorowo... ;)

Ruszylismy rowniez z remontem lazienki. Skoro nie mozna w niej po ludzku wziac prysznica, to niestety trzeba cos z tym zrobic. Oczywiscie moglibysmy wymienic tylko zepsuta armature, ale ze lazienka i tak wrecz krzyczy o remont, chcemy wymienic cala kabine, a przy okazji szafke ze zlewem. Juz tradycyjnie, M. chce zrobic wszystko sam, a wiec zeby zaoszczedzic nieco jego czasu oraz nerwow, zostawiamy kibelek oraz kafle na podlodze (ktore i tak mi sie podobaja) i na scianach. Te scienne sa na szczescie biale, wiec beda pasowac do wszystkiego. Pechowo maja wzorek, ale ma on na tyle neutralne kolory, ze nie rzuca sie bardzo w oczy. Mnie, dekoratorowi - amatorowi pozostalo tak dobrac kolory i styl, zeby to wszystko mialo rece i nogi. ;) Poki co M. jest na etapie kucia. Wlasciciele przed nami mieli "genialny" pomysl, zeby nad kabina polozyc kafelki. Brzydkie - zgnilozielone, ale to teraz w sumie niewazne. Niestety, kucie kafelkow w amerykanskich domach, ktore budowane sa z drewna oraz dykty, oznacza dziury w scianach. Na wylot.

To byl stan lazienki ze srody. Obecnie nie mam juz ani wanny, ani kabiny, ani scian i podlog :O

Po wyrwaniu kabiny okazalo sie, ze byla wstawiona na puste belki, bez scian i miejscami izolacji. Zreszta, moze izolacje kiedys w tych miejscach byla, ale teraz wypadlo z nich mnostwo smieci, trawy oraz... zwierzecych odchodow... :O I to nie mysich niestety... Sadzac po rozmiarze, zostawily je albo szczury albo chipmunk'i (wiewiorki ziemne). Brrr... Zanim wiec da sie tam polozyc kafle, czeka M. stawianie specjalnych, wodoodpornych scian oraz kladzenie warstwy izolacyjnej. Bedzie sie dzialo... Nie mam tez watpliwosci, ze po drodze wyskocza rozne "niespodzianki". Oby jak najdrobniejsze. ;)
A jak prysznic bedzie gotowy (bo w naszej lazience nie chcemy wanny, zostawimy tylko prysznic), przyjdzie kolej na wymiane szafki, zlewu oraz lustra. :)

W srode Zydzi obchodzili Yom Kippur, co dla dzieci oznacza dzien wolny od szkoly. Dla pracujacych rodzicow oznacza zas zagroske, co z tymi dziecmi zrobic. ;) Tym razem, chcac zaoszczedzic dzien wolny, oznajmilam, ze bede pracowac z domu. ;) Praca z domu ma te zalete, ze mozna ja wykonywac o dowolnej porze. I tak, ja do mojej, poza sprawdzaniem i odpisywaniem na maile, usiadlam po 19. Liczy sie jednak, ze ja wykonalam, prawda? ;)
Poza tym spedzilam dzien glownie jako wzorowa gospodyni domowa, a za to marna matka. Dawno juz Potworki nie mialy dnia kiedy ogladaly taka ilosc bajek. ;)
Rano wzielam ich na poczte, zeby wyrobic sobie nowy paszport, po czym wrocilam do domu i zabralam sie za gotowanie (a tak bylo dobrze jak tesciowa codzien pichcila obiadki!). Postanowilam pogotowac na przynajmniej 2-3 dni naprzod skoro bylam juz w domu i w rezultacie spedzilam ponad 2 godziny nad garami. Pozniej uznalam, ze dluzej juz nie moge ignorowac stanu podlog (a tak bylo dobrze jak tesciowa co drugi dzien odkurzala!) i zlapalam za odkurzacz oraz mopa. Potem trzeba bylo Potworkom wcisnac swiezo ugotowany obiad, nastepnie popedzilismy na plywanie i dzien zlecial niewiadomo kiedy. ;)

Kokus w koncu przeplywa cala dlugosc basenu, bez odpoczynku

Widzicie ten syf za oknem? ;) Trwa remont kortow tenisowych

Nie wiem czy w Polsce czuc jesien. U nas (poza zeszlotygodniowym drastycznym acz chwilowym ochlodzeniem) do srody bylo przepieknie! A od czwartku jesien znow postanowila przypomniec, ze nadchodzi. W dzien nie jest zle - okolo 22 stopni, ale 14 kresek w nocy to stanowczo nie jest to, co tygryski lubia najbardziej. ;) Trzeba bylo wyciagnac dlugie spodnie, a szorty pomalu mozna juz odlozyc na kolejny rok. Jadac do/z pracy widze pojedyncze kolorowe drzewa, a wiec tak, moi Drodzy. Koniec. Finito. Trzeba latu powiedziec do zobaczenia za 9 miesiecy.

Komu depresji jesiennej, komu?! :)

piątek, 14 września 2018

Z serii: W tym domu sie gada! + slow pare o codziennej bieganinie

Poplakalim, to teraz trzeba sie posmiac. Na szczescie przyroda kocha rownowage, a Potworki skutecznie codziennie unosza mi kaciki ust (cisnienie tez, ale to juz wiecie :D) swoim gadulstwem. :)


Mamy w domu 3 toalety. I bywaja dni, kiedy mam wrazenie, ze nie robie nic, tylko chodze w kolko i splukuje pozostawione efekty przemiany materii mojego potomstwa. Oczywiscie dzieci o tym wiedza, ale zrzedzenie na ten temat kwituja smiechem.
Ktoregos dnia, po raz kolejny wychodze z lazienki, gdzie wlasnie spuscilam po kims wode. Podchodzi Nik z lobuzerskim usmiechem:

Nik: "Mama, czy znalazlas bunch of siuskow in the bathroom? To moje!"

I chichocze w najlepsze, jak z dobrego psikusa...


*

Przynioslam z pracy kupe darmowych pierdolek z Fisher Scientific. Bi ucieszona:

"Ale ty masz fajna prace! Jak dorosne, a ty bedziesz jeszcze zyla, to bede pracowac z toba!"

Taaa... Nie ma jak praca za kilka darmowych dlugopisow oraz plikow post-it. :D No i z matki taki dinozaur, ze moze wymrzec w kazdej chwili. ;)


*

Nik przyglada sie jak zakladam stanik. Pyta po co to robie. Sam stoi tylko w majtkach, tlumacze mu wiec, ze kobiety zaslaniaja piersi, po czym dodaje zartobliwie: "A ty tez jestes goly! Dlaczego nie zasloniles swoich cycek?"

Na to Nik (nie bez dumy w glosie): "Tak mezczyzny robia!". :D


*

Aby sprawic Potworkom przyjemnosc, kupilam zgrzewke jogurtow z cukiereczkami w ksztalcie dinozaurow. Okazalo sie jednak, ze cukiereczki im nie podeszly i wobec tego odmowili jedzenia jogurtow w ogole. To z kolei wywolalo fale mojego zrzedzenia, ze kupuje im specjalne jogurciki (w dodatku niezbyt zdrowe!), a oni wybrzydzaja.

Nik kiwa glowa ze zrozumieniem: "You never know what you will hear from your kid!".

Nic dodac, nic ujac. ;)


*

Bi uczy Nika robic gwiazde:

"Kokus, teraz look uwaznie!"


*

Bi prosi o pokazanie jak przewracam jej pizamke na prawa strone. Po latach praktyki, robie to sprawnie, w sekunde.

Bi z podziwem: "Mama, ty masz jakies spryty!"

spryty = sztuczki? ;)


*

Nik: "Nos mnie swedzi. I think I have a flu" [flu - grypa]
Bi: "Flu is a musical instrument!"

"Flute", corko, "flute". [flute - flet] :D


*

Podczas wizyty tesciow, ulubiona zupa Kokusia, stala sie zupa pierczakowa, czyli po prostu pieczarkowa. ;)


*
Nik szuka dziadka: "Gdzie to moje dziadziatko?"

Wzruszyl mnie niesamowicie tym "dziadziatkiem". ;)


*

Mowie Nikowi, ze nastepnego dnia idzie do fryzjera.

"Hurra! Zostane z mama, a nie z babcia i dziadziem!"

Poczulam sie na wpol wzruszona, na wpol zaniepokojona.

Ja: "Ale ty nie lubisz byc z babcia i dziadziem?"
Nik: "Lubie, ale ja wtedy tylko jem i jeeem!".

No tak. Moja tesciowa jedyny sens zycia upatruje w dobrym zarciu. ;)


*
Nik (do wolajacej go Bi): "I am cuddling with mommy! I need to give her some love!"

:***


*

 Bi nagrywa filmik na tablecie (mowie Wam, ona w przyszlosci zostanie vlogger'ka!):

"This is almost the end of my movie! Now I'm going to tell you a few words in Polish!"

Ja (mrucze cichutko): "Po polsku, taaa... Pewnie wasze ulubione: pupa, sisia i kupa..."
Na moje nieszczescie doslyszal to Nik.

Komentuje (na caly glos): "A co ze sraka?"


*

Rozladowuje naczynia ze zmywarki, nastepnie ide do pokoju poskladac swiezo wysuszona posciel. Nik najpierw placze mi sie pod nogami w kuchni, nastepnie puszcza autka w salonie. W rezultacie ciagle sie o niego potykam. Nieuchronnie prowadzi to do zrzedzenia:

Ja: "Kokus, czy ty musisz ciagle za mna lazic? Bylam w kuchni, bawiles sie tam. Przyszlam tutaj, to tez zaraz musisz tu przynosic caly swoj balagan?"
Nik: "Bo ja cie lubie!"
Matka (troche udobruchana): "Ja tez cie lubie, ale mam sporo do zrobienia, a ty ciagle mi przeszkadzasz..."
Nik: "Bo mommies sa do kochania, a nie robienia stuff!"

Wlasnie! Sluchajcie wszystkie matki! :D


*

Skoro juz sie smiejemy, to na koniec zdjecie:


Normalnie staram sie szanowac cudza prywatnosc. Nie robie zdjec obcym ludziom, ani ich wlasnosci. Ta kierownica jednak przyciagnela moj wzrok i nie moglam sie oprzec. :D


To teraz co nieco o codziennych nudach.

Jak przystalo na koncowke lata, nastapilo u nas zalamanie pogody. A jak zalamanie, to oczywiscie z przytupem. ;)
Tesciowie wylecieli w zeszly czwartek i smialam sie, ze zabrali ze soba rowniez lato. Jeszcze w srode byl upal i Potworki plawily sie w basenie.

Nie do wiary, ze to zaledwie tydzien temu! :O

W dzien wylotu tesciow padalo, ale bylo duszno i burzowo. W piatek caly dzien kropilo, ale temperatura byla dosc ciepla, lekko ponad 20 stopni. Niestety, juz w sobote slupek rteci stanal na 18 kreskach. Moze to jeszcze nie mroz, ale jesli temperatura w ciagu dwoch dni spada z 33 do 18, to organizm przezywa szok. Ja chodzilam w bluzie. Potworki uparly sie na krotki rekawek, a Nik ostro oprotestowal skarpety (jak sie cale lato smiga na boso, to sie nie lubi ;P). Czyli dalo sie przetrwac. ;) Pojechalismy nawet na plac zabaw, ktory juz tradycyjnie byl opustoszaly.

Plac prosi sie o lekkie odrestaurowanie. Eekwipunek jest mocno wyplowialy od slonca, ale skoro zainteresowania placem nie ma, to pewnie miastu sie nie oplaca...

 Bi upodobala sobie przejezdzanie na drazku z jednego konca na drugi. Widzicie te "tlumy" dzieci w tle? ;)

Za to w niedziele oraz poniedzialek, nie dosc ze padal deszcz, to jeszcze bylo raptem 13 stopni! Brrr... W niedziele napalilismy w kominku (i zakopcilismy cala chalupe, nie pytajcie jak, bo zadne z nas nie wie) zeby sie troche zagrzac, ale w poniedzialek skapitulowalam i wlaczylam ogrzewanie w domu. Chcialam tego uniknac, bo od wtorku zapowiadali powrot 25 stopni, ale po tym jak przechodzilam pol ranka w puchatym szlafroku trzesac sie z zimna, stwierdzilam, ze nie moge tak funkcjonowac. ;)

W kazdym razie, jeszcze trwalo u nas lato, jeszcze upaly i duszne noce, a Potworki zdolaly zlapac gdzies przeziebienie. Zakladam, ze nie mialy gdzie zmarznac, bowiem to byl tydzien, kiedy szkoly DWA RAZY wypuszczaly dzieci do domu wczesniej z powodu nieznosnego goraca oraz wilgoci. Musieli gdzies zlapac wirusa. Bi przez pare dni miala wyraznie przytkany nos, a kilka dni pozniej Nikowi puscila sie z kinola Niagara i plynie do dzisiaj. To juz ponad tydzien. Zadne dorazne srodki nie dzialaja, a ja modle sie tylko, zeby znow nie zeszlo mu na uszy. Juz tyle czasu mielismy spokoj! W akcie desperacji, w poniedzialek pojechalam do sklepu i kupilam nie tylko srodki na przeziebienie, ale jakies ziolowe tabletki na odpornosc, zapas lekow przeciwgoraczkowych oraz krople do nosa. Te krople to o kant dupy rozbic bo to tylko roztwor soli, stwierdzilam jednak, ze moze choc troche przeplucza Nikowi wszystkie kanaly i zapobiegna namnazaniu sie bakterii... Co najdziwniejsze, on sam sie o to prosi! Nie psikam mu zwyczajnie mgielka, tylko pryskam mocnym strumieniem az roztwor zacznie wyplywac. Nik krztusi sie i prycha bo splywa mu to do gardla, ale doprasza sie "A teraz druga dziurka!". Masochista! :D

Jak pisalam ostatnio, w zeszlym tygodniu pojechalam na spotkanie organizacyjne dla nowych rodzicow w polskiej szkole. Pojechalam bo nie wiedzialam czego sie powinnam spodziewac, ale okazalo sie, ze poza kupnem podrecznikow, moglam sobie odpuscic cala "impreze" bowiem nie omowiono na nim niczego, czego nie przeczytalam juz wczesniej na ich stronie internetowej.
Ojjjj... Czuje, ze napsuje mi ta szkola nerwow. Juz od poczatku widac, hmm... "specyficzne"  podejscie do ucznia. ;) W szkole amerykanskiej sa strasznie (az za bardzo czasem) nastawieni na pochwaly oraz nagrody. Przykladowo, juz w drugim tygodniu, klasa Bi uzbierala wystarczajaco punktow (naliczanych za dobre zachowanie, sumienne odrabianie lekcji i Bog wie co jeszcze) zeby wybrac sobie nagrode. Nagroda  moze byc dodatkowa przerwa (tutaj, poza lunch'em o przerwach decyduja nauczyciele), moze byc to "pajama day", ale tym razem dzieciaki wybraly "toy day", czyli dzien, kiedy kazdy mogl przyniesc do szkoly zabawke. Dzisiaj klasa Kokusia rowniez miala w nagrode za dobre zachowanie "stuffed animal day". Nik wzial swojego Pikachu. :D
W kazdym razie, cokolwiek dzieciaki robia, chocby wymagalo minimum inicjatywy, jest zachwalane i nagradzane, a uczen jest zachecany, zeby kontynuowal pozytywne zachowanie.

A w Polskiej Szkole?
Coz, przemowienie miala najpierw pani prezes, ktora przedstawila szczegolowo jak szkola zbiera na siebie fundusze. Jest to bowiem instytucja prywatna, ktora bazuje glownie na czesnym oraz sponsorach. Nastepnie, mikrofon przejela pani dyrektor szkoly, ktora swoje przemowienie zaczela od wyliczenia... KAR, ktore wlepia sie uczniom za zle zachowanie! :O Szkola ma tez system nagrod, zeby nie bylo, ale dyrektorka wolala zaczac od tego, co czeka dzieci za okazana niesubordynacje. Khem, khem... Mysle, ze duzo to mowi o owej pani oraz (mam nadzieje, ze nie) o kadrze nauczycielskiej. Nie wiem, moze to tylko moja opinia, ale bardzo to bylo niesmaczne.

Przy okazji zagadnelam panie o mozliwosc przeniesienia Potworkow o klase wyzej, ale mowy nie ma. :/ Musieliby juz czytac i pisac po polsku oraz znac polskie litery oraz dwuznaki, czego oczywiscie nie znaja. :/ Odpuscilam. Nie chcialo mi sie wyklocac.
Przy kazdym kontakcie z Polska Szkola napotykam na cos, co mi sie nie podoba. Nie wiem juz sama czy to ja jestem uprzedzona, czy rzeczywiscie ta instytucja jest jakas nieprzyjemna. W kazdym razie, jak tak dalej pojdzie, to dlugo tam Potworki nie zabawia, wiec wszystko mi jedno, do ktorej klasy pojda. Troche szkoda, ze Bi nie bedzie z synami mojej kolezanki, ale podejrzewam, ze na froncie szkoly i tak dziewczynki i chlopcy trzymaja sie osobno. ;)

Nie dosc, ze Polska Szkola wkurza, to mam ostatnio kupe papierow do wypelniania (glownie zwiazanych ze szkola hamerykancka dla odmiany) oraz spraw do zalatwienia i irytuje sie niemozliwie kiedy napotykam problemy z komunikacja.
Niestety, czestym sprawca jest moj syn. W zeszlym tygodniu np., przyniosl do domu zadanie, w ktorym mial mu pomoc ktos dorosly. Patrze na date, a tam jak byk napisane, ze skonczony "projekt" trzeba przyniesc na 31 sierpnia! Jesli ktos sie pogubil, to zeszly szkolny tydzien to byl juz 4-7 wrzesien (3 wrzesnia bylo wolne)! :O Pytam syna dlaczego dopiero teraz przyniosl zadanie, a on mi mowi, ze mial je w zlym folderze w szkole! No tak, wybral sobie dwa foldery w odcieniach niebieskiego i teraz ma problemy z odroznieniem! :/
W kazdym razie, zadanie pozornie proste - stworzyc "Heart map". Na arkuszu papieru wycietym w ksztalcie serca, trzeba nakleic zdjecia ulubionych miejsc, rzeczy, czlonkow rodziny, slowem wszystkiego co dziecko lubi i czym sie interesuje. Rodzic mial te zdjecia podpisac, zeby uczen mogl skopiowac nazwy i slowa w swoich wlasnych wypracowaniach.
U mnie jednak nigdy prosto byc nie moze, bo w domu ani wiekszego arkuszu brystolu, ani tuszu w drukarce. :) Zanim pojechalam do sklepu po papier, zanim wybralam i podrukowalam (w pracy) zdjecia, minelo kilka dni. W koncu w poniedzialek wycinalam, kleilam i podpisywalam prawie do 22, ale skonczylam. Wyszlo calkiem ladnie.

Praca domowa rodzica :D

Rano pokazuje synowi gotowe "heart map", a on kwituje: "Ale to jest za duze. Inne dzieci mialy mniejsze...". Tlumacze, ze to nic, co za roznica, on bedzie mial troche wieksze. "Ale wszystkie dzieci maja mniejsze, bo pani nam te serca wyciela i dala. Wrrrr... A gdzie w takim razie jest twoje serce? "W szkole.". Zaczyna mi pulsowac zylka. A dlaczego go nie przyniosles do domu z instrukcja? "Bo mialem w zlym folderze, a potem na tym sercu cos namalowalem..."
Myslalam, ze cos mnie trafi! Nie dosc, ze przynosi zadanie tydzien pozniej, to okazuje sie, ze przyniosl jego polowe! Poswiecam wieczor, zeby to zrobic, a on mowi, ze to nie takie jak trzeba, bo za duze! Ma szczescie, ze jest nadal smarkaty i ze tak komicznie przygryza dolna warge kiedy sie frasuje, ale moglby nieco bardziej uwazac na to, co mowi Pani! ;)

Nik to jednak Nik. Bardziej chyba wkurzyl mnie sklep muzyczny.

Pisalam juz, ze Bi zaczyna w tym roku nauke gry na skrzypcach. Juz w pierwszym tygodniu szkoly nauczycielka zmierzyla jej ramie, zeby odpowiednio dobrac rozmiar instrumentu i przyslala liste sklepow muzycznych w okolicy. Na szczescie instrumentu nie trzeba kupowac (to wydatek rzedu $800), ale mozna wypozyczyc. Co lepsze, sklep muzyczny dostarcza skrzypce bezposrednio do szkoly, jednak to rodzic musi zalatwic wypozyczenie. Wybralam sklep jak najblizej nas, w razie gdyby trzeba bylo tam podjechac osobiscie. Wypelnilam formularz (interetowo), dostalam potwierdzenie, ze go otrzymali. Ok. Minal tydzien. Przyszedl list z grafikiem Bi (dzieciaki maja raz w tygodniu lekcje indywidualne i raz grupowe) i przypomnialam sobie, ze nadal nie otrzymalam ze sklepu muzycznego potwierdzenia, ze Bi zostaly przydzielone skrzypce! W mailu jest napisane, ze mozna sprawdzic swoje "zamowienie" na ich stronie. Ok, wchodze, loguje sie, a tam prosi o nr. konta. A ja zadnego konta nie otrzymalam! :/ Na probe wbijam numer pierwszego potwierdzenia. Wyskakuje okienko "prosba zostala wyslana" (request was submitted). I tyle. Czekam kolejny dzien, ale nadal nic nie moge sprawdzic. Nosz, tu sie wkur... rzylam! Nie lubie dzwonic, wole sprawy zalatwic mailowo, ale jak sie nie da, to sie nie da. Zlapalam za sluchawke. Dzwonie. Poczta glosowa. Prosze zostawic wiadomosc, a oni oddzwonia jak najszybciej. Nagrywam sie i czekam. Mija dzien, mija drugi. I ciiisza... W koncu dzwonie jeszcze raz. Tym razem ktos odbiera. Po pobraniu wszelkich danych zdziwienie, bo skrzypce Bi zostaly dostarczone do szkoly w zeszlym tygodniu. Taaak? Bo ja tu juz apopleksji dostaje, a wy nie odpowiadacie na zadna forme komunikacji!
Dla pewnosci puscilam jeszcze maila do nauczycielki Bi, zeby sprawdzic czy instrument rzeczywiscie dotarl. No, dotarl. Fajnie, ze wszystko dobrze sie skonczylo, ale czy to tak ciezko wyslac zawiadomienie? Jaki jest sens komunikacji przez strone internetowa, skoro niczego sie przez nia nie dowiem? Ech...

Dodatkowy dzien wolny w poniedzialek, ktory obiecalam sobie spedzic spokojnie (na tyle, na ile da sie przy Potworkach) tez dostarczyl mi niezapomnianych wrazen i to nie z tych pozytywnych. ;)

Siedze sobie na dole, czytam ksiazke, dzieci bawia sie (?) grzecznie u gory. Nagle podchodzi do mnie Nik z mina mocno zafrasowana i mowi: "Probuje otworzyc ten sejf, ale nie moge odgadnac kombinacji...".
Oh shit...
Musicie wiedziec, ze owszem, mamy w domu ognioodporny sejf. ;) Nie trzymamy w nim sztabek zlota ani drogocennej bizuterii, ale wazne dokumenty. Do jego otwarcia potrzebna jest kombinacja oraz klucz. Wykrecenie kombinacji to nie taki pikus, bowiem wyglada ona mniej wiecej tak: przekrec 4 razy w prawo i zatrzymaj sie na 56, przekrec 3 razy w lewo i zatrzymaj sie na 70, przekrec 2 razy w prawo i zatrzymaj sie na 13, przekrec w lewo i zatrzymaj sie na 45. Wystarczy, ze zawaha sie czlowiek na sekunde patrzac na cyferki, a maszyna odczyta to jako "stop" i sie nie otworzy. Kiedy kupilismy sejf, okazalo sie, ze o ile ja otwieralam go bez wiekszych problemow, o tyle M. za cholere nie mogl wykrecic kombinacji! :D Poniewaz do otwarcia potrzebny byl tez klucz, po otwarciu zakleilismy galke do wykrecania numeru tasma, zeby zatrzymac ja w miejscu.
Kiedy wiec Nik oznajmil nonszalancko, ze nie moze znalezc kombinacji, wystrzelilam jak z procy i pobieglam na gore, skaczac chyba co 4 schodek. Tak jak sie obawialam, sejf wyciagniety z czelusci szafy na przedpokoj, tasma zerwana, drzwiczki sie nie otwieraja! :O No pieknie! Myslalam, ze udusze malego dziada! Zostal odeslany do pokoju z obietnica szlabanu na deser, telewizje, tableta oraz rower. Wszystko co na poczekaniu wpadlo mi do glowy. :D Ja zas zaczelam akcje: otwarcie sejfu. Kluczyk mam zawsze przy peku kluczy do domu, wiec to nie problem. Gorzej z kombinacja, bo kto by ja tam pamietal. Sejf kupilismy przynajmniej 4 - 5 lat temu, zrobilismy zdjecie kartce z kombinacja i o niej zapomnielismy... Musialam wiec odszukac te zdjecie. Telefon mam nowy, wiec z miejsca go odpuscilam. Wlaczylam laptopa i zaczelam przegladac folder ze zdjeciami. Fotek kilkaset, ale cierpliwie przegladam. Nie ma. Zeszlam do piwnicy, gdzie mamy komputer stacjonarny. Ten ma dodatkowa pamiec, wiec wiedzialam, ze zdjecie kombinacji gdzies musi na nim byc. Wlasnie: gdzies. Ten zdjec ma kilkanascie tysiecy, a w dodatku to oprogramowanie Apple i zamiast przeleciec szybko "ikonki", musialam leciec fotka po fotce. Wyobrazacie to sobie?! Godzine mi to zajelo, ale znalazlam, ha! ;) Naogladalam sie przy okazji fotek kiedy Potworki byly jeszcze malusie i slodziusie i strasznie sie wzruszylam. ;)
Z kopia kombinacji w reku popedzilam dwa pietra wyzej i... za cholere nie moglam jej wykrecic! Zadzialaly chyba nerwy, bo z szesc razy krecilam od poczatku i nic. Pot mi po plecach splywal i zaczelam juz powaznie sie obawiac, ze M. ustawil inna kombinacje, ale w koncu... otworzyl sie! Jeeej!!! :)

Skoro juz drzwiczki stanely otworem, zagladnelam sobie z ciekawosci na nasze paszporty, a tam niespodzianka! Moj stracil waznosc w czerwcu! :) Bosko po prostu! Poniewaz cala rodzina (poza moim tata) jest w Polsce, to bardzo wazne abym mogla w kazdej chwili wsiasc w samolot i poleciec do Kraju. Do tego jednak potrzebny jest wazny paszport, wiec na dniach czeka mnie wyprawa na poczte, zeby wyrobic nowy.
Na cos sie jednak Kokusiowe brojenie przydalo... ;)

To jeszcze nie koniec przygod.
Wieczorem ide wziac prysznic. Lazienki w tym domu sa naprawde stare (lata 80-te) i wiedzielismy, ze bedziemy je wymieniac. Nie wiedzielismy jednak, ze tak predko. ;)
Zeby wziac prysznic, trzeba u nas puscic wode, po czym wcisnac przycisk. To zmienialo strumien wody z kranu na prysznic. Odkrecam wiec wode, naciskam przycisk, a on... wylatuje z dziurki jak z procy razem ze sprezynka, a z dziury mocnym strumieniem sika woda! Wrzasnelam i odruchowo zakrecilam wode. Na szczescie to przerwalo chlustanie wody z dziury pozostalej po przycisku, bo juz sie przerazilam, ze jakas rura poszla...
W kazdym razie, nawet przy guziku wcisnietym na maksa i zablokowanym na stale, woda leci tylko z kranu... :/ Poniewaz my praktycznie nigdy sie nie kapiemy, tylko bierzemy prysznice, chwilowo korzystamy z lazienki Potworkow... Na dniach trzeba sie jednak zabrac za remont naszej. Stwierdzilismy bowiem, ze jak juz mamy naprawiac zepsuta armature, mozemy rownie dobrze wyremontowac cala lazienke skoro i tak planowalismy to kiedys zrobic...

Wisienka na torcie tego szalonego dnia bylo kiedy M. zapalil swiatlo w naszej szafie, po czym... nie mogl go zgasic! :D Swiatlo to wlasciwie tylko zarowka, ktora zapala sie pociagajac za sznurek. Tak samo sie ja gasi. Coz, oboje ciagnelismy sznurek na wszystkie strony, a zarowka az ruszala sie na boki, ale nie gasla. :/ Balam sie ciagnac za mocno, zeby jej zupelnie nie wyrwac, a ze przy okazji lekko migotala, balam sie, ze wywale korki w calym domu. W koncu, chyba za piecdziesiatym pociagnieciem sznurka, zarowka... zgasla jak gdyby nigdy nic. ;) Westchnelam do M., ze moze lepiej nie zapalac swiatla w szafie, tylko polegac na swietle wpadajacym do niej z pokoju. Na to moj maz mruknal, ze jasne, tu nie bierz prysznica, tu nie zapalaj swiatla, nie da sie w tym domu normalnie zyc, bo to system pulapek na nieswiadoma osobe! :D

Jakby malo sie dzialo w tym tygodniu, to jeszcze w poniedzialek dostalam maila z klubu, w ktorym Potworki chodza na plywanie, ze zajecia zaczynaja sie... w TYM tygodniu! Dzieki wielkie za uprzedzenie! :/ Dobrze, ze w zeszlym tygodniu nadal panowaly upaly, wiec stroje oraz reczniki nadal po domu sie walaly i nie musialam przetrzasac czelusci szaf... Na szczescie w tej sesji jest mozliwosc zajec w srodku tygodnia. W ten sposob, Potworki w srode wyladowaly jeszcze na basenie! Jakis cud sie zadzial, bowiem w grupie o poziomie 2 znalazl sie chlopczyk i Nik widzac go zazadal przebrania w kapielowki i sam popedzil na lekcje! :)
Przy okazji trener Bi pochwalil, ze jest pod wrazeniem jej techniki, szczegolnie ze wzgledu na jej mlody wiek. Jesli chodzi o kraul na brzuchu oraz plecach, nie ma jej nic do zarzucenia. Teraz trenuja zabke, bo ten styl Bi  zaczela cwiczyc dopiero w poprzedniej sesji i musi nad nim jeszcze popracowac. Potem maja przejsc do stylu motylkowego.
Znow wrocila mysl, ze moze Bi bedzie chciala kontynuowac plywanie juz profesjonalnie. Jesli przejdzie do druzyny plywackiej i bedzie wygrywac wyscigi, w przyszlosci mozliwe, ze zalapie sie na jakies stypendium do college'u. ;)

W sobote czeka nas rozpoczecie roku w Polskiej Szkole. Moze byc ciekawie bo Nik nadal ryczy, ze nie chce... ;) Z tej okazji musialam Potworkom sprawic galowe stroje, bowiem w przemowieniu w zeszlym tygodniu panie zaznaczyly, ze takowe obowiazuja podczas uroczystosci szkolnych. A ze Nik nie posiadal dotychczas bialej koszuli (no dobra, ta ktora mu sprawilam, jest i tak w odcieniu kosci sloniowej ;P), a Bi granatowej spodniczki, to trzeba bylo ich zaopatrzyc. Nik patrzac na ciemno niebieskie spodenki oraz biala bluzke uznal, ze to mundurek i ucieszyl sie, ze "jego kuzyn tez taki ma!". Kuzyn mieszka w Anglii i faktycznie nosi mundurek, Nik za to w swoj ubierze sie wylacznie na poczatek oraz zakonczenie roku szkolnego. :D

Dzieje sie wiec, moi panstwo, dzieje.  Chwilami nie nadazam i lapia mnie paniczne mysli, ze NA PEWNO o czyms zapomnialam! Jak na zlosc, w pracy tez zapieprz, od czego zupelnie odwyklam. ;)
Jak juz przyjdzie niedziela, to rozloze sobie koc na trawie (ma byc cieplo i slonecznie), uwale sie na nim i przeleze tak caly dzien! I niech mi wszyscy dadza swiety spokoj (taaa, na pewno...)! :D

wtorek, 11 września 2018

Chcesz rozmieszyc Pana Boga, powiedz mu o swoich planach

Kolejny 11 wrzesnia. Moj kolejny, prywatny dzien zaloby. Kto nie ma ochoty na smety, niech nie czyta...

To juz okolo 3 lata odkad stwierdzilismy z M., ze chcielibysmy dodac do naszej czworki kolejnego czlonka rodziny...
Poniewaz mamy nasze dwa Potworki, stwierdzilismy, ze nie bedziemy sie spinac, tylko odstawimy zabezpieczenia i zobaczymy jak szybko "zaskoczy".

Tak wtedy myslalam: nie "czy", tylko "kiedy"! Skoro mamy dwoje dzieci, a z Nikiem zaszlam w ciaze jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, bylam przekonana, ze luuuuzik, raz-dwa i bedzie trzecie. Wbrew naszym poczatkowym zalozeniom, zaczelam planowac, ze wlasciwie to fajnie byloby zajsc w tym miesiacu, zeby male urodzilo sie latem. Zamarzylo mi sie letnie dzieciatko, bo sama zawsze ubolewalam, ze moje urodziny przypadaja w listopadzie - takim ponurym, zimnym miesiacu.

Wydawalo sie, ze los sie do mnie usmiechnal. Na poczatku listopada zobaczylam na tescie dwie kreski. Idealnie! I niczym wymarzony prezent urodzinowy!
Jesli pamietacie, szczescie trwalo kilka dni. Ciaza biochemiczna...

Cos sie jednak zadzialo, wiec nie tracilam nadziei, ze to juz jakas reakcja. Tyle naczytalam sie o przypadkach, kiedy dziewczyny po ciazy biochemicznej zaraz zachodzily w "normalna" ciaze... Poza tym, stwierdzilam, ze jednak praktyczniej byloby urodzic w srodku roku szkolnego. W koncu tyle jest tutaj przypadkowych swiat i dni wolnych od szkoly, a siedzac na macierzynskim, nie musialabym martwic sie o opieke nad Potworkami.
Tak wtedy myslalam! Probowalam wyliczyc kiedy najlepiej zajsc, zeby urodzic w zaplanowanym miesiacu!
Zapomnialam tylko o tytulowym porzekadle... :(

Wydawalo sie, ze moja teoria dziala. Na poczatku stycznia okres znow mi sie spoznil. Tym razem odczekalam dobry tydzien, zeby upewnic sie, ze to nie znow biochemiczna. Po tym czasie umowilam sie do lekarza.
Poniewaz w Stanach pierwsza wizyta odbywa sie dopiero okolo 8 tygodnia, czekalam na nia ponad miesiac. I tu cios, rozpacz. Zarodek jest, akcji serca brak. Tabletki, wywolane poronienie, placz i bol.

To byl luty 2016.

Teraz dobiega juz konca 2018. Moje trzecie dziecko konczyloby wlasnie dwa latka...
Od tamtego czasu nie dzieje sie nic. Nie stosujemy zabezpieczen, wspolzyjemy regularnie. I cisza. Zero reakcji, nawet ciazy biochemicznej brak. Wyglada to tak, jakby po tamtym poronieniu moj organizm utracil zdolnosc zachodzenia w ciaze.
Rozmawialam o tym oczywiscie z moim ginem. Pocieszyl mnie, ze poki mam regularne miesiaczki, jest nadzieja. Jednak on nie specjalizuje sie w problemach z plodnoscia (choc cos zapewne o tym wie bo sam ma dwoje dzieci z in-vitro), wiec zaproponowal, ze moge udac sie na konsultacje do specjalistycznej kliniki.
Wiecie co? Nie chce mi sie. Czuje sie stara, zmeczona i zrezygnowana. Nie chce mi sie jezdzic na wizyty, nie chce w nieskonczonosc rozkladac nog przed lekarzami, zyc nadzieja. Nie chce wpadac w obsesje, odkrywac, ze moja jedyna pasja, jedynym marzeniem jest splodzenie kolejnego potomka... Zyc w zawieszeniu, niczego nie planowac, bo moze w tym miesiacu... Moze za miesiac... Moze za pol roku...
Mam prawie 40 lat i chce po prostu byc, szczegolnie dla Potworkow. Pogodzona ze soba i swiatem, szczesliwa. Zaakceptowac, ze to co mam (a mam naprawde duzo!) musi mi wystarczyc.
Tylko jak to zrobic? Jak zmusic serce do zamkniecia rozdzialu pt. "Trzecie"?

"Zycie w ciaglym poczuciu braku moze spowodowac, ze przestaniesz zauwazac to, co masz" (znalecione w sieci)

Przymuszam sie do mysli, ze zostaniemy "tylko" z Potworkami. Rozum podpowiada, ze to duzo. Wiele kobiet walczy o chociaz tyle. Racjonalizuje, ze roznica wieku miedzy Bi i Nikiem a potencjalnym trzecim robi sie tak duza, ze to bez sensu, ze to trzecie bedzie jak jedynak, ze to dziecko dla mnie, a nie rodzenstwo dla starszej dwojki...

Tak podpowiada rozum. Ale serce nadal nie moze sie z tym pogodzic...

Ostatnio u fryzjera spotkala mnie przykra sytuacja. Wiadomo, salon, grupa kobitek czekajacych az farba wgryzie sie we wlos, wiec nieuchronnie nawiazala sie konwersacja. I jakos zeszla na dzieci. Prym wiodla stara baba, na oko pod 70tke, taka z tych co to o wszystkim wiedza najlepiej. I ten babiszon zaczal po kolei jezdzic po kazdej z rozmowczyn, z ktorych jedna przyznala, ze ma dwoje dzieci, inna ze tylko jedno. Baba walnela przemowe, ze dzieci to najwiekszy skarb, ze im wiecej tym lepiej, ze najpiekniejszy obrazek to duza rodzina zasiadajaca do stolu, itd. Co ciekawe, sama ma tylko dwoje ("Moj pierwszy syn skonczyl medycyne, moj drugi syn ukonczyl Harvard/ Yale!"). Gadala i gadala, a w koncu nie wytrzymalam i wtracilam, ze "Wie pani, nie zawsze tak latwo jest zajsc w ciaze i ja utrzymac". Nie wiem co mnie podkusilo, bo babsztyl huknal:
"Latwo, wszystko jest latwo! Trudno jest sie tylko zdecydowac!"

Pomyslalam, ze taaa... ty glupi babsztylu, co ty tam wiesz. I choc juz otwieralam usta, zeby cos odparowac, to w koncu nie powiedzialam nic...

wtorek, 4 września 2018

Dlugi weekend, czyli choroby wieku dzieciecego, ktore wykanczaja (nerwowo) doroslych

Jest taka choroba dotykajaca najczesciej dzieci ponizej 5 roku zycia. Starsze dzieciaki oraz dorosli rowniez moga sie zarazic, ale zdarza sie to znacznie rzadziej...
Nik ma 5 lat i 8 miesiecy, wiec powiedzmy, ze "zalapal" sie na ostatnia chwile. :D

Pochodzil sobie chlopak do szkoly cztery dni i juz w czwartek dostalam maila od wychowawczyni, ze po poludniu sie pokladal i wydawal jakis cieply. Jechalam po pracy do swojego lekarza, wiec puscilam wiadomosc do meza, zeby dziecku zmierzyl temperature.
38.1. A kuzwa taka mac. To sie do szkoly nachodzil. :(
Ale spokojnie. Upaly byly nieziemskie, w szkole klimatyzacji brak, moze po prostu go przegrzalo (chociaz udar cieplny to tez nic fajnego...).
Po powrocie do domu oceniam sytuacje. Dziecko z obnizona goraczka szaleje jak zdrowe. Wezly chlonne zdecydowanie powiekszone. A wiec nie przegrzanie. Kataru, kaszlu brak. Uszy nie bola. Zagladam w gardlo. Na podniebieniu jakies czerwone plamy, hmmm... Pod wieczor temperatura znow podchodzi pod 38 stopni. Na szczescie nie wyzej. Pobudka o 4:18 nad ranem. Dziecko gorace, ale temperatura "tylko" 37.8. Co robic, rano zostawilam syna z dziadkami (co za szczescie, ze jeszcze sa!), a sama wsadzilam Bi w szkolny autobus, po czym pojechalam do pracy i zaczelam dobijac sie (telefonicznie) do pediatry.
U lekarza, oprocz gardla, ktore wygladalo na "szkarlatynowe" (ale test okazal sie negatywny), odkrylismy z doktorkiem drobniutka wysypke na stopach mlodego delikwenta. W ten sposob padla diagnoza:

Bostonka.

Zawsze musi byc ten pierwszy raz. :D Tutaj to plaga zlobkow i przedszkoli, a takze mlodszych klas szkol podstawowych. Az dziw, ze oba Potworki przeszly przez przedszkole, pozniej zerowke, a Bi rowniez I Klase i zadne tego swinstwa wczesniej nie zlapalo...

Nik pochorowal sobie w piatek, po czym w sobote goraczka juz nie wrocila, dziecko szalalo i wrocil mu apetyt. Za to Bi zaczela narzekac na bol gardla... :/
Ludzilam sie, ze moze to tylko jej marudzenie z zazdrosci o uwage poswiecona bratu... Niestety, w niedziele rano zaczela byc jakas niewyrazna. W poludnie zaczela narzekac na zimno, a ze w domu mielismy 26 stopni, zmierzylam jej temperature. 38.5. Ech... Podalam slabszy srodek (odpowiednik paracetamolu), zmierzylam jeszcze raz po 1.5 godziny, a tam... 38.9. Rownie dobrze moglam podac jej soczek. :( Dalam ibuprofen i dopiero wtedy w koncu goraczka spadla, a Bi wstala z kanapy, na ktorej przysypiala i zaczela sie bawic. Idac spac temperature miala znow 37.6, ale to za malo, zeby podac jej lekarstwo. Poza tym mialam nadzieje, ze skoro Nikowi tak szybko przeszlo, to moze i Bi juz choroba odpusci. Niestety, zanim sama sie polozylam, zmierzylam jej na spiocha temperature, ktora pokazala 39.5 stopnia! :O

W ten wlasnie sposob, dzieki Potworkom zmarnowalismy ostatni letni dlugi weekend. :(
Od poczatku nie planowalismy zadnego dalszego wyjazdu, bowiem to koncowe dni tesciow w Hameryce, wiec M. chcial spedzic z nimi jak najwiecej czasu. Poniewaz jednak od niedzieli pogoda znow miala zrobic sie goraca i wilgotna (w piatek oraz sobote mielismy krotkie ochlodzenie), myslalam o zabraniu Potworkow nad ocean, bowiem to juz naprawde ostatki lata. No ale niestety... :(
W sobote, kiedy oba Potworki czuly sie w miare niezle, malzonek moj wraz z tata robili cos przy jego aucie. Rozlozyli sie z narzedziami na calym podjezdzie, blokujac mi tym samym wyjazd z garazu. Cos im tam przy okazji nie wychodzilo i po minie M. widzialam, ze poproszenie aby wyzbieral caly ten balagan i go przesunal, zaowocuje klotnia, wiec odpuscilam. Z braku mozliwosci jazdy gdziekolwiek autem, zabralam dzieciaki na przejazdzke rowerowa.

Proba selfie podczas odpoczynku na moscie - zupelnie nieudana ;)

Wystarczylo pol godziny abym obiecalam corce, ze wiecej nie biore jej ze soba. ;) Bede jezdzic z Kokusiem. Tyle marudzenia dawno sie nie nasluchalam.
"Dlaczego tak daleko?! Ona nie chce przejechac na druga strone drogi i pojechac na inna czesc szlaku! Ona chce juz wracac! Czemu nie przyjdziemy tu na piechote?! Bo ona nie chce jechac na rowerze, ona chce spacerowac z Maya!", itd.
Nie docieralo, ze to od poczatku miala byc przejazdzka, a nie spacer. Ze na piechote nie przeszlibysmy nawet polowy dystansu, ktory przejechalismy na rowerach. Ze i ja i Nik mielismy jeszcze mnostwo sil i ciekawosci co lezy dalej. Nie, ona uparla sie, zeby wracac i tak dlugo jeczala, az w koncu stwierdzilam, ze albo zawroce, albo udusze ja na miejscu. Wybralam to pierwsze. ;)

Na niedzielne popoludnie mielismy zaplanowanego pozegnalnego grilla dla tesciow oraz ciotki M., ktora wraca na stale do Polski. Nic wielkiego, ot zaprosilismy mojego tate oraz faceta owej ciotki (chociaz co to za "facet", skoro zostawia go bez skrupulow i wyjezdza na inny kontynent?). Poprzedniego wieczora upieklam sernik, tesciowa zrobila salatke jarzynowa, poza tym jakies zeberka, jakies kielbaski i impreza jak malowana. ;) Oczywiscie ciotka jak to ciotka, na przyjecie jak by nie bylo na swoja "czesc", spoznila sie prawie 2 godziny. ;)
Pomiedzy porannym kosciolem, aplikowaniem Bi lekow przeciwgoraczkowych, a popoludniowym spotkaniem, postanowilam jeszcze skoczyc na zakupy ubraniowe, zeby choc czesciowo zaopatrzyc Potworki w jesienno - zimowe ciuchy. Wrocilam ze stosem fatalaszkow, chociaz co do spodni Nika nie ludze sie, ze wytrzymaja zbyt dlugo. On srednio co miesiac ma przynajmniej dwie pary do wyrzucenia i wymiany, bo rwie je na kolanach w tempie ekspresowym. ;) Udalo mi sie jednak dostac pare niezlych rzeczy, a takze po fajnej kurtce jesiennej dla kazdego, wiec jestem zadowolona. :)

Poniedzialek zas to byla porazka. W zeszlym tygodniu, jak tylko prognozy pokazaly 34 stopnie i 70% wilgotnosci, pomyslalam - ocean! Pozniej, kiedy okazalo sie, ze Potworki "postanowily" akurat teraz sie rozchorowac, stwierdzilam, ze moze chociaz nasze pobliskie "brudne" jeziorko, jesli beda sie w miare dobrze czuli. ;) Lekarz dal zielone swiatlo na wycieczki, byle nie w duze, zamkniete skupiska dzieci. Niestety, w poniedzialek temperatura Bi byla niepewna. Caly dzien oscylowala wokol stanu podgoraczkowego. Po poludniu chwilowo spadla do normalnej, ale dziecko nadal bylo blade i odmawialo jedzenia. Nie chcialam z nia nigdzie jezdzic w obawie, ze nagle znow wroci jej goraczka, a ja bede pol godziny od domu. I tak utknelismy. Kiedy czula sie troche lepiej, Bi marudzila, ze chce na plac zabaw. Kiepski pomysl. ;) Umowmy sie, ze skapany w sloncu plac, przy 34 stopniach, to nie najlepsze miejsce na zabawe. Starsza jednak tego pojac nie chciala, wiec skonczylo sie placzem, tupaniem nogami oraz wyrzucaniem mi, ze ona jest chora, a ja jestem dla niej mean (= pol: wredna). :D
Koniec koncow, przy takim upale, caly dzien snulismy sie od kanapy w salonie do krzesel na tarasie oraz od cienia na patio po lozko u gory (niektorzy przeczekiwali gorac urzadzajac sobie sieste). :/ Kompletnie zmarnowany dzien... Tylko Potworkom, kiedy Bi spadla goraczka, pozwolilam wykapac sie w naszym basenie.

Na szczescie bostonka nie przeszkadza w wodnych kapielach...

Psikanie woda na odleglosc to niezla zabawa...

Najfajniej jednak pryska sie psa, ktory niezmordowanie wraca na bicze wodne :D

Niestety, wieczorem temperatura Starszej znow podskoczyla do 38.6. Cholerne wirusisko... :/

*

Zanim jednak choroby pokrzyzowaly nam wszelkie plany, w zeszlym tygodniu, pomimo rozpoczecia szkoly, nadal korzystalismy z lata. Jednego dnia byl taki upal, ze zabralam Potworki na pobliski duzy basen, zeby samej zanurzyc sie i poplywac.

Wielka woda ;)

Podwodne akrobacje Bi :D

Innego dnia M. wyszukal dla Nika w ogloszeniu wiekszy rower. Mimo, ze obecny kupilam mu rok temu, w tym okazal sie juz przymaly. To znaczy, pewnie rozmiarowo bylby jeszcze ok, ale dla spokojniejszego jezdzca, ktory nadal uzywa bocznych kolek. Nik na rowerze to istny szogun, ale z powodu malych kol (16 cali), zeby rozwinac pozadana predkosc, musial sie niezle napedalowac. Na naszych rodzinnych przejazdzkach najbardziej sie meczyl, bo pedalowal jak szalony, zeby nas przescignac (nie zebysmy mu na sile uciekali, po prostu na duzych kolach ledwie machnelismy nogami, a zostawialismy go daleko w tyle). A ze na ktoryms kempingu pokazal, ze potrafi swietnie jezdzic na rowerze Bi (oprocz schodzenia z niego, kiedy rozkwasil sobie nos upadajac, bo nie dosiega palcami do ziemi), wiec M. postanowil znalezc mu wiekszy pojazd juz w tym roku. Rower z kolami na 20 cali (taki ma Starsza)jest jeszcze za duzy, ale 18-nastki okazaly sie idealne. A ze przy okazji pojazd jest niebieski, to Nik jest w siodmym niebie. ;)

Nowa fura ;)

We wtorek (czyli dzis! :D), po dlugim weekendzie, Mlodszy pomaszerowal (pojechal school bus'em :D) juz do szkoly, za to Bi zostala z dziadkami. ;) Ciesze sie, ze jeszcze przez kilka dni ich mam, szczegolnie, ze tego samego dnia... szkoly znow zamkneli wczesniej z powodu upalu! ;)
Przy okazji okazalo sie, ze po czwartkowej zabawie z sasiadkami, Bi sprzedala wirusa dwom z nich. Nika trzymalam z daleka, ale Bi musiala juz wowczas zarazac, choc zadnych symptomow nie miala. :/ W niedziele rozlozylo najmlodsza sasiadeczke - 4-latke, a w poniedzialek jej siostre - kolezanke z klasy Bi. Epidemia na cala ulice (i pol szkoly zapewne)! ;) Niestety, ale przy goracu i wilgotnosci wszystkie bakterie oraz wirusy mnoza sie az milo...

W srode ide na spotkanie organizacyjne w Polskiej Szkole.
A! Zapomnialam napisac, ze dostalam od nich list z przydzialem klas i jestem wsciekla, bo mimo, ze w formularzu rejestracyjnym wpisalam Bi do II Klasy, a Nika do I, oni przydzielili ich rocznikowo i Bi ma isc do I Klasy, a Nik do zerowej (szkola przyjmuje dzieci wg. tradycyjnego polskiego rozdzialu - 7-latki do I klasy, 6-latki do zerowki). Wkurzona jestem niemozliwie, ale nie wiem gdzie uderzyc z reklamacja. Bi mysle, ze ta I Klasa by nie zaszkodzila, oprocz tego, ze w II zna troje dzieci i caly czas ma nadzieje, ze z ktoryms bedzie w klasie. Wyglada jedak, ze nie bedzie. :( Nik za to w Hamerykanckiej szkole juz czyta i pisze, wiec jesli ma w polskiej uczyc sie od nowa literek (a to robia wlasnie w zerowce), to zanudzi sie na smierc! Obawiam sie, ze zakumpluje sie z jakims kolega i z nudow bedzie gadal i rozrabial, pani bedzie go upominac i Mlodszy, ktory juz teraz upiera sie, ze nie chce chodzic do Polskiej Szkoly, w ogole zacznie odstawiac mi histerie w protescie. :/
Jestem wiec zla. To MI zalezalo, zeby Potworki chodzily do tej szkoly (M. uwaza, ze to im do niczego niepotrzebne), ale teraz coraz czesciej zaczynam miec watpliwosci.
Szkola ma dodatkowe kolka taneczne, teatralne oraz chorek i pomyslalam, ze Bi bylaby bardzo chetna na cos takiego. Ale nie bedzie chodzic, bo okazalo sie, ze nie dosc, ze musialabym ja dwa razy w tygodniu wozic na proby (chcialabym wiedziec dlaczego raz nie wystarczy?), to jeszcze za kolka zainteresowan trzeba dodatkowo zaplacic! Nie dosc, ze place $600 za szkole (nie mowiac o $75 wpisowego) oraz kolejne $70 za podreczniki, to jeszcze mam dodatkowo placic $100 za tance? Nie, dziekuje! :/
A! Kazda rodzina ma obowiazek odhaczenia 5-godzinnego dyzuru w szkole! Jesli ktos chce sie od dyzuru wymigac, musi... zaplacic (co za niespodzianka!) $100! Trzepia kase na kazdym kroku! :/

To chyba tyle z najnowszych wiesci. Mimo, ze ma byc zimno, deszczowo i paskudnie, czekam juz na kolejny weekend. Dzieki zydowskiemu swietu - Rosh Hashanah, bedzie on dlugi. Szkoly zamkniete, instytucja dziadkow wraca do Polski, a wiec matka zmuszona jest wziac dzien wolny. I wcale sobie nie krzywduje. ;)

Pa pa!!!