Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 26 lipca 2024

Jakis dlugi byl ten tydzien

Poniewaz ostatnio nadrabialam powyjazdowe zaleglosci, to teraz zaczynam tygodniowe opowiesci nietypowo, bo od niedzieli. ;)

A wiec (i wszystkie polonistki lapia sie za glowe! :D), niedziele 21 lipca, malzonek zaczal od porannej pracy, a ja od pobudki zafundowanej przez Oreo o 4:30. To niestety stala sie jakas jej magiczna pora. :/ Potem oczywiscie ponownie zasnelam, ale i tak taki przerywany sen sprawil, ze rano nie moglam sie dobudzic. Szczegolnie, ze to juz ktorys dzien pod rzad. Po zwleczeniu sie z lozka sniadanie dla siebie i dzieciakow i ogarnianie porannego rozgardiaszu. Kiciul zostawil na progu kolejny prezencik. Tym razem nornice; grzeczny kotek. ;)

Truchelko
 

Pstryknelam zdjecia pokoju Bi, wiec pokaze Wam efekty malowania. Jak pisalam ostatnio, dla mnie kolor raczej "nudny", ale to jej ma sie podobac. W sumie lepszy niz ta kanarkowa zolc. :D

Przed; burdel, bo wszystko przestawione na srodek

Po

Panna planuje ozywic go zielonymi akcentami. Zobaczymy jak jej to wyjdzie. Jak juz (za rok, moze dwa ;P) pokoj bedzie gotowy, pokaze ostateczny efekt. Rano siadlam zeby odhaczyc bezrobocie i przy okazji sprawdzilam maile z pracy. O dziwo byla odpowiedz od szefa, ze od kolejnego tygodnia ma mi przywrocic pensje. :O Wiadomosc sama w sobie oczywiscie pozytywna, tyle ze poza nia zadnych szczegolow. No bo jak mam znow dostawac wyplate, czy to znaczy ze wracamy do pracy na pelen etat? Szef wie, ze w sierpniu mam leciec do Polski, wiec nie wiedzialam jak on to sobie wyobraza. Napisalam wiec kolejnego maila. Korcilo mnie zeby spytac o zaleglych wyplatach, ale poki co sie powstrzymalam. ;) Jak zwykle na obiad i kawe przyjechal moj tata. Tym razem nic nie upieklam, ale w sumie przy 30 stopniach i tak lody smakuja lepiej. ;) W miedzyczasie Nik dostal zaproszenie do swojego ulubionego kumpla, ktory ma dom z basenem. Mlodszy oczywiscie na to jak na lato. Poniewaz ja zabawialam rozmowa dziadka, spytalam M. czy zawiezie mlodego. W koncu to raptem kilka minut. Potem jednak malzonek zajal sie malowaniem pomazianego sufitu u Bi i dalsza konserwacja jakichs przyczepkowych zakamarkow, a Nik przytupywal niecierpliwie, bo nie mogl sie doczekac zeby jechac. Wreszcie, poniewaz uzywa mojego starego telefonu, wiec moze skontaktowac sie z M. (telefon nadal jest na moj numer, wiec do mnie napisac czy dzwonic nie moze), zaproponowalam mu zeby spytal taty co on na to, zeby Mlodszy pojechal sam, na rowerze. Do tego kolegi w ogole bardziej oplaca sie jezdzic rowerem. Autem zajmuje to 6 minut, bo nie ma przejazdu na przelaj i trzeba jechac naokolo dwoch osiedli, co wynosi prawie 4 km. Natomiast rowerem jazda wynosi co prawda 4 minuty, wiec rozni sie niewiele, ale to tylko 1.1 km, bo mozna przejechac przejsciami dla pieszych oraz rowerow miedzy osiedlami. Mimo ze kolega Nika przyjezdza do nas na rowerze sam od okolo 2 lat, dotychczas M. stanowczo protestowal zeby Mlodszy mogl tez sam jechac. Bo ulice (osiedlowe i niezbyt ruchliwe), bo niewiadomo kto sie kreci, bo niedzwiedzie... W koncu jednak Nik chyba zaczyna w jego oczach dorastac, bo niespodziewanie Mloszy przybiegl, oznajmil, ze tata sie zgodzil, chwycil plecak z recznikiem i ciuchami na przebranie i pojechal. Po fakcie okazalo sie, ze M. powiedzial, ze "jak mama mu pozwala to niech jedzie", wiec tak naprawde to do konca zgody nie wyrazil, tylko odbil pileczke do mnie. :D W kazdym razie to kolejny pierwszy raz w nieuchronnej drodze do doroslosci Potworkow i jak zawsze przy takich okazjach, troche mi rzewnie... :( A Nik oczywiscie pojechal i wrocil bez problemu. Nie jechal tam na rowerze pare lat i nie byl pewien trasy, wiec wrzucil w Google i zrobil sobie zdjecie. Spryciarz. ;) Na szczescie mam numer telefonu mamy kolegi, wiec bylam spokojniejsza, bo napisala mi, ze dojechal i kiedy wyjechal spowrotem. Nie wiem czy sam Nik, zabawiony, pamietalby zeby powiadomic rodzicow - helikopterow. :D Kiedy Mlodszy w najlepsze szalal na basenie, moj tata pojechal do domu, a my zabralismy sie za dalsze odklejanie tasm oraz instalowanie zaluzji u Bi, potem zas pomoglam jej poprzesuwac meble pod sciany i wniesc wszystko, co musialysmy powynosic do korytarza. Nastepnie zas malzonka naszlo na zarezerwowanie w koncu auta zeby dojechac na lotnisko i po powrocie z Polski, z niego wrocic. I tu zonk. Mamy wypozyczalnie zaraz za rogiem, wiec byloby idealnie. Niestety, z jakiegos powodu, akurat ta miala straszne ceny. Na poczatku myslelismy, ze nie dziala kod znizkowy, ktory M. ma z pracy. Szukajac jednak przyczyny, niechcacy wbilismy inna lokalizacje i cena wskoczyla nizsza. To byla doslownie 1/5 ceny tamtej! :O Stwierdzilismy, ze trudno, wezmiemy auto z tego innego miasta, mimo ze po pol godziny jazdy. Kiedy jednak chcielismy zarezerwowac powrot, wyskoczylo nam, ze... nie maja samochodow! Szok, bo bralismy auto z lotniska 2 lata temu i ta wypozyczalnia jest ogromna. Samochodow jest tam doslownie kilka setek! :O W tym momencie poddalismy sie i zaczelismy szukac innych wypozyczalni. Nastepna (okazalo sie, ze wspolpracujaca z poprzednia) rowniez pokazala brak aut i podobne ceny. Trzecia jednak byla strzalem w dziesiatke, bo nie tylko mieli auta, nie tylko maja lokalizacje w sasiednim miasteczku, wiec jakies 10 minut drogi, ale tez ceny do przyjecia, choc i tak drozsze niz dwa lata temu. Coz, teraz wszystko podrozalo... W kazdym razie, poszukiwania i sprawdzania zajely nam tyle czasu (zdazyl do domu wrocic Nik), ze kiedy w koncu skonczylismy, nie bylo juz w sumie sensu zabierac sie za grzebanie w ogrodzie. A planowalam zrobic cos z przednia rabata, gdzie po ktoryms deszczu wiekszosc kwiatow i krzewow sie polozyla i  tak juz zostala. :/ Teraz popedzilam juz tylko pod prysznic i zagonilam pod niego potomstwo, po czym zrobil sie wieczor i komary ciely jak wsciekle, wiec odpuscilam.

Poniedzialek zaczal sie jak zwykle od biegow/ chodzenia. Tym razem postanowilam przedluzyc sobie nieco sport zeby mi za dobrze nie bylo i odbilam dodatkowo w bok, gdzie musialam sie wdrapac na dosc wysokie wzgorze, a potem z niego zejsc. Jak bylo do przewidzenia, po powrocie do domu znow poczulam miesnie ud, ale o to w sumie chodzilo. Dostalam odpowiedz od szefa, ze "narazie nie wzywaja spowrotem do pracy, ale niedlugo". Jak zwykle wiec, wiem ze nic nie wiem. :D Zastanawiam sie skad ten powrot wyplaty dla mnie w takim razie, skoro z powodzeniem moglabym sobie siedziec dalej i pobierac bezrobocie. Tego dnia mialam juz zaplanowany wypad z Potworkami nad jezioro, w towarzystwie kolegow na dodatek. Na reszte tygodnia zapowiadano "niepewna" pogode, wiec poniedzialek byl jedynym sensownym dniem, mimo ze bylo pochmurno i niemozliwie duszno. Przynajmniej mialo jednak nie padac. Po 11 wiec, najpierw dotarla kolezanka Bi, a potem kolega Kokusia. Zapakowalam towarzystwo, martwiac sie, bo na miejscu umowilam sie ze znajoma i jej corka - kolejna kolezanka Starszej. Mialy tam byc miedzy 11:30, a 12, a my dojechalismy o 11:40. Na szczescie napisalam do niej i okazalo sie, ze dopiero sie szykuja i nie wyszly jeszcze z domu. :O Dziewczyny ruszyly wiec do wody, a chlopaki poszly zagrac w kosza, a potem w szachy (klub ma taka gigantyczna wersje szachow oraz warcabow). Nik byl zachwycony, bo w koncu ktos zechcial z nim grac. ;).

Bi skacze z pomostu

W koncu i oni przyszli do wody, choc kolega Mlodszego juz tradycyjnie narzekal, ze za zimna. ;) Poszaleli jednak na calego, bo ktos zostawil na brzegu wiaderka, wiec chwycili za nie i zaczeli sie nawzajem polewac. Poczatkowo czekalam az jakis rodzic albo dziecko sie zjawi i powie zeby je zostawili, bo to ich, ale nic takiego sie nie stalo. Pozniej pilnowalam wiec tylko zeby odlozyli wiaderka spowrotem w to samo miejsce na plazy, bo moze jednak ktos po nie wroci.

Prawie jak smingus - dyngus :D
 

Wkrotce po naszym przyjezdzie kolega Kokusia zaczal narzekac ze jest glodny. Nie wiem, sniadania nie jadl, czy co? Powiedzialam jednak ze po lunch pojdziemy o 13, zeby mi pozniej drugi raz nie jeczeli ze zglodnieli, zanim pojedziemy do domu. Stwierdzili wiec ze chca poplywac na desce. Jednej. Mialam spore watpliwosci, bo oni razem dostaja glupawki i w skorze sie nie mieszcza. Balam sie, ze pospadaja na srodku jeziora i choc maja kapoki, wiec nic strasznego im sie nie stanie, to nie beda mogli spowrotem wdrapac sie na deske i pracownicy beda musieli poplynac motorowka na pomoc. Juz kilka razy widzielismy podobne akcje. Chlopcy sie jednak uparli, ze chca plynac na jednej, wiec coz mialam robic. Wypozyczylam, odplyneli i... na szczescie zadnych przygod nie mieli. ;)

Dali rade!
 

Dziewczyny sie w tym czasie pluskaly, dopytujac co jakis czas kiedy dojedzie trzecia ze swoja mama. Nie mialam jednak zadnych dalszych wiesci. Chlopaki wrocili i oddali deske kiedy dochodzila 13, wiec zabralam towarzystwo do budy z zarciem. Zamowilismy i akurat czekalismy az przygotuja, kiedy "zguby" wreszcie dotarly, czyli 1.5 godziny po nas. :O Okazalo sie, ze choc z wakacji wrocily ponad tydzien wczesniej, nadal nie byly na zakupach i zywily sie resztkami, ktore mialy w zamrazarce i szafkach. Tego dnia mama zorientowala sie, ze nie maja nic co nadaje sie na sniadanie, wiec zajechaly jeszcze po gotowe kanapki. W kazdym razie, dziewczyny byly przeszczesliwe, bo z ta trzecia nie widzialy sie od konca roku szkolnego.

Trzy wariaciuncie
 

Pozniej juz cala banda siedziala w wodzie, a ja gadalam sobie ze znajoma. Choc raz i ja mialam tam towarzystwo. ;) Oczywiscie, poniewaz dojechalismy jeszcze przed poludniem, okolo 14 chlopaki zaczely sie snuc, a kolega Kokusia wygladal na solidnie zmeczonego. Zaczelam przebakiwac, ze czas sie pomalu zbierac, a znajoma na to "nieee, zostancie jeszcze troche!". Taaa, latwo jej mowic. ;) Jeszcze chwilke posiedzialam, chlopcy pobiegli na plac zabaw, ale w koncu zwolalam moja gromade i ruszylismy do samochodu.

Kiedy ja z dziewczynami szlam, chlopaki pobiegly jeszcze szybko pograc w "bosego" kosza
 

Przy czym okazalo sie, ze mielismy farta i akurat kiedy wyjezdzalismy z parkingu, uslyszelismy (auto nagrzane, wiec otworzylam wszystkie okna) jak przez megafon oglosili, ze ratownicy uslyszeli grzmot, wiec chwilowo wprowadzaja zakaz wchodzenia do wody. :D Ja tam zadnego grzmotu nie slyszalam, a do konca dnia zadna burza nie przyszla... Kolega Nika taki zmeczony, ale zanim dobrze wyjechalismy, juz obaj zaczeli jeczec czy moze do nas przyjechac. Nie bylo mi to wsmak, ale tez nie mialam szybkiej wymowki, wiec zgodzilam sie. Oczywiscie Bi natychmiast wyskoczyla, czy jej kolezanka tez moze przyjechac. Na szczescie ta mialam jakies wieczorne zajecia. Nie chcialam chlopakow zostawiac samych u nas w domu, bo nie wiem co za wariactwa moga im strzelic do glowy, wiec wszyscy pojechalismy odwiezc kolezanke Starszej. Potem wreszcie dotarlismy do nas. Obawialam sie, ze kolega Kokusia bedzie siedzial niewiadomo ile, ale na szczescie dosc szybko dostal smsa od mamy, zeby wrocil do domu. My z M. akurat rezerwowalismy bilety na pendolino z Krakowa do Gdanska, kiedy uslyszalam, ze chlopaki sie zegnaja. Wyskoczylam szybko i zawolalam, ze go zawioze. Troche sie opieral, twierdzac ze woli isc bo jest "szybciej", ale przeciez wczesniej byl taaaki zmeczony. ;) Zreszta, szybciej to jest na rowerze, na piechote idzie sie jakies 15 minut, wiec zrecydowanie bardziej oplaca sie przejechac autem. Tak czy siak, odwiozlam kawalera, a potem wrocilam do domu juz na wieczorny relaks z "Rodem Smoka". ;) Na wieczor zas okazalo sie, ze spalilo nas slonce, ktorego nie bylo! Serio, raz na jakis czas gdzies tam probowalo sie przebic przez chmury, ale poza tym bylo calkowicie zachmurzone. Nie smarowalam nas, bo stwierdzilam, ze przeciez nie ma kompletnie slonca, a tu masz. Bi czerwona buzia, ja czolo, nos i dekold, a Nik znow ramiona. :O Cale szczescie, ze juz bylismy niezle opaleni, wiec nastepnego dnia nie bylo sladu po raczkowej czerwieni. ;)

We wtorek rano oczywiscie ruszylam na biegi i marsze, a Starsza wziela opierajacego sie psiura na spacer. Bylo duszno i wilgotno, bo w nocy solidnie lalo. Zreszta, przez wiekszosc dnia co chwila przechodzily mzawki, poglebiajac jeszcze wiszaca w powietrzu wilgoc. Niespodziewanie rano dostalam kolejne zaproszenie na pierwszy etap rozmowy o prace. Czyli tradycyjnie: jak nie ma nic, to przez ponad miesiac cisza. A jak cos ruszy, to w dwoch miejscach na raz. :D Tutaj jednak od razu podchodze mocno sceptycznie, bo oferta na pozycje managerska. W miare blisko domu i z bardzo zachecajaca placa, ale ja jednak doswiadczenia na stanowisku kierowniczym nie posiadam. Nie mowiac juz, ze nie epatuje pewnoscia siebie i rekrutanci szybko to wyczuwaja. Spodziewam sie wiec kolejnej porazki, ale powiedzialam A, czyli zlozylam podanie, wiec teraz musze powiedziec B, czyli odbyc rozmowe. ;) Poniewaz dzien byl, zgodnie z prognozami, ponury i deszczowy, stwierdzilam ze wykorzystam go na jezdzenie po sklepach. Normalnie tego nie znosze, ale niestety wyjazd do Polski zbliza sie wielkimi krokami. Musialam kupic zapas kocich puszek, a dodatkowo poszukac jakichs upominkow dla siostrzenca i mlodszej siostrzenicy. O dziwo pojechala ze mna i Bi i nawet Nik. Przez to zreszta wyjechalismy dopiero o 11, bo panicz spal znow do 10, a potem musial zjesc sniadanie i przyszykowac sie do wyjscia. W sklepie Nik co chwila znajdywal sobie cos o co jeczal zeby mu kupic. Najlepsze bylo kiedy wrzucil do koszyka dezodorant Old Spice, bo stwierdzil ze chce ladnie pachniec. Tu musze dodac, ze choc Mlodszy rosnie ostatnio w niemozliwym tempie i na nosie wyskoczyly mu jakies krostki (choc to moze od kremu z filtrem) to poki co pod paszkami nie zalatuje. ;) Dezodorant jest mu wiec zupelnie zbedny. Bi znalazla alejke z wloczkami, wiec wlaczyla wlasnie marudzenie. W kazdym razie, wyprawa zakonczyla sie sukcesem: dostalam zarowno kocie zarcie, jak i prezenty dla dzieciakow siostry. Zajechalismy jeszcze do biblioteki, bo o niektore ksiazki oraz gry dostalam juz kilka przypomnien, ze sa do oddania, a potem wpadlismy do chalupy. Zjedlismy szybko lunch i godzine pozniej wyjezdzalismy ponownie. Tym razem za cel obralam sklep obuwniczy. Potrzebowalam sportowych sandalow, bo w obecnych wewnetrzna podeszwa mi sie miejscami popekala i obciera stopy. Adidasy zas nadal pasuja, ale ze sa rozowe, to nie moge ich doprac i wygladaja po prostu na brudne. To ja, ale dodatkowo adidasy Starszej zaczely sie rozklejac i choc na kemping sie spokojnie nadaja, to do Polski, czy nawet szkoly, wygladaja dosc marnie. A do kompletu, Nika crocs'y zrobily sie za male i poobcieraly mu stope. Kupilam mu je rok temu w kwietniu (na wyrost - tak mi sie wydawalo), ale tak jak caly Mlodszy, giry tez mu strasznie urosly. :D Tu wyprawa udala sie czesciowo, bo Bi oraz ja kupilysmy sobie fajne adidasy, ale z sandalami mialam problem i ostatecznie musialam zdecydowac sie na takie, jakie byly, a nie jakie bym sobie wybrala. Z tych, ktore bylyby moim pierwszym wyborem, zwyczajnie nie bylo juz mojego rozmiaru. Moja wina, bo od wiosny wiem, ze potrzebuje sandaly, a pojechalam w polowie wakacji, gdzie sklepy pomalu zaczynaja wprowadzac kolekcje jesienna... No a Nik nie kupil sobie crocs'ow bo mial podobny problem do mojego - z kolorow, ktore mu sie podobaly, nie bylo jego rozmiaru. Tu jednak z pomoca przyszedl niezawodny Amazon. ;) Kiedy wreszcie opuscilismy sklep (o ponad $200 biedniejsi, auc), wpadlam na pomysl zeby zabrac dzieciaki na mrozony jogurt. Bi juz pare razy o niego pytala, a akurat bylismy w miasteczku, gdzie wiedzialam ze maja taki przybytek. Ktory zreszta jest bardzo fajny, bo samemu nabiera sie tyle przysmaku, ile sie chce, dobiera posypki, itd. A placi sie... na wage. ;) Poniewaz Potworki (szczegolnie Starsza) sobie nie zalowaly, to troche sie zdziwilam jak pan skasowal mnie $16. Troche zdzierstwo za cos, co w praktyce jest po prostu lodami. :D Bi byla zachwycona, Nik mniej bo srednio mu posmakowalo, choc sam wybral smak.

Slonca nie ma, a ich cos razi ;)
 

Wrocilismy do chalupy, gdzie z pracy juz dawno dojechal M. i po lekkim odetchnieciu, ruszylam porobic troche porzadkow w ogrodzie. Podczepilam kilka pnaczy ogorkow, przynajmniej tych, ktore nadal sie trzymaja. :/ Potem zas zlapalam za taczke i poszlam przyciac hortensje. Zakwitla w tym roku niesamowicie, ale przez to galazki miala obciazone i po ktoryms deszczu przygielo ja do ziemi. Myslalam, ze jak przeschnie, to sie odbije, ale juz tak zostala. A ze zalaniala czesc chodnika, to w koncu stwierdzilam, ze musza ja przyciac. Przy okazji nacielam kwiatow do wazonu. :)

Prawdziwie letni bukiet
 

Szkoda bylo mi obcinac i wyrzucac tylu pieknych kwiatostanow, ale nie bylo wyjscia. Okazalo sie zreszta, ze wystarczylo je troche przerzedzic i reszta podnosila sie juz troche do gory. Kiedy uporalam sie z tym, wypowiedzialam wojne spiderwort'owi. To calkiem ladna roslina, ale niestety rozsiewa sie i rozrasta niesamowicie. Na mojej rabacie z przodu za chwile bedzie rosl tylko on. Cwane zielsko, ma bardzo kruche lodygi i przy wyrywaniu ulamuja sie, a korzenie zostaja. I nastepnego roku wyrasta jeszcze wieksze i mocniejsze. :( Postanowilam je wiec wykopac i mialam to zrobic wiosna, ale dziadostwo rosnie wsrod irysow i kiedy kielkuja, nie da sie ich odroznic. Potem wszystko zaczelo kwitnac, pozniej braklo czasu i checi, byly niesamowite upaly i dopiero teraz w koncu sie za to zabralam. Okazuje sie jednak, ze korzenie ma to, ze ho-ho! Nameczylam sie, a wykopalam tylko niewielka czesc. :/ Mam nadzieje, ze entuzjazmu starczy mi na dalsze wykopki, a tymczasem zrobila sie 19 i stwierdzilam ze pora odsapnac, bo wiekszosc dnia spedzilam jednak lazac... A rabata z przodu wyglada jakby przekopal sie przez nia gigantyczny kret. W tym roku juz nic nie da sie z tym zrobic, ale za rok mam nadzieje, ze inne rosliny zaslonia lyse placki.

W srode Oreo pobila wlasny rekord, bo zaczela miauczec o... 4. Rowno. Tym razem stwierdzilam jednak, ze przeczekam. Latwo nie bylo, bo kiciul pomiaukiwal i pomrukiwal z przerwami przez kilkanascie minut. Na szczescie w koncu chyba zasnela ponownie. Niestety o 6 rano zaczela juz darcie wnieboglosy i tym razem nie bylo wyjscia, tylko musialam sie zwlec i wypuscic cholere. Polozylam sie ponownie na niecale 2 godziny, ale kiedy zadzwonil budzik, bylam nieprzytomna. Zmusilam sie jednak do wstania i przyszykowalam do biegu. Bylo ponownie pochmurno i duszno, a kiedy wyszlam okazalo sie, ze lekko mzy. Super po prostu, kiedy nosi sie okulary. :/ Skoro juz jednak wylazlam, stwierdzilam ze zaczne marsz, a jesli zacznie mocno lac, to po prostu skoncze wczesniej. Na szczescie mzawka byla leciutka i z przerwami. Po powrocie mycie, sniadanie, troche odgruzowywania, a kiedy Nik wreszcie wstal (znow po 10!) i rowniez zjadl, zagonilam Potworki do odkurzania i mycia podlog w swoich pokojach. Przy okazji Mlodszy chcial poprzestawiac troche meble w swoim pokoju. Poniewaz wiadomo, ze za komoda zawsze beda jakies pajeczyny, wiec dobrze sie zlozylo, ze mogl je odkurzyc.

Ciekawe czy przy tym ustawieniu tez wytrwa 6 lat?

Dla mnie to ustawienie mebli jest zupelnie bez sensu, bo caly burdel zostal upchniety na jednej scianie, ale rozumiem ze po 6 latach Nik chcial cos zmienic. ;) Ledwie zdazylismy odkurzyc i pomyc podlogi, kazdy w swojej czesci, a przyjechal kolega Kokusia. Bi chciala zaprosic kolezanke, ale jedna miala wizyte u dentysty a potem jakies zajecia, a druga polkolonie i mogla przyjsc dopiero poznym popoludniem. Chlopaki wiec biegali od pokoju Kokusia, az do piwnicy (gdzie jest Playstation), a Starsza szydelkowala i dekorowala pokoj.

Taka sobie girlande kupila

Zalowalam, ze pogoda byla paskudna i nie moge wygonic kawalerow na dwor, choc byli w miare spokojni. ;) Na lunch przygotowali sobie domowe pizze, czyli cos, co wszystkie odwiedzajace nas dzieciaki, bez wyjatku, jedza chetnie i z entuzjazmem. A mnie odpada glowienie sie czy wszyscy beda chcieli zjesc to, co im przygotuje. :)

Kucharzymy
 

Wrocil z pracy M., a Nik z kolega jednak pobiegli pograc w kosza, bo mzawka na chwile odpuscila. Poszlam poskladac pranie, a kiedy zeszlam, okazalo sie ze kumpel juz poszedl. Tak, poszedl. To ja go w poniedzialek specjalnie zawozilam zeby biedaczek nie musial isc, a w srode przyszedl do nas specjalnie na nogach. "Bo on lubi chodzic". :D Po zniknieciu dodatkowego dziecka w chalupie, jakos tak czlowiek odetchnal swobodniej. Malzonek zdjal portki i lazil w bokserkach. Ja rozbierac sie nie musialam, ale zawsze jakos tak luzniej sie czuje kiedy jestesmy tylko we czworke i mozna spokojnie baka puscic bez krepacji. ;P Az tu nagle Bi wypala, ze "ciekawe kiedy przyjdzie jej kolezanka?" Nosz kurna, zapomnialam, ze jeszcze ta panna miala wpasc po polkoloniach! Okazalo sie, ze przyszla doslownie kilka minut pozniej, ale na szczescie wieczorem znow miala zajecia, wiec zostala niecala godzine. Co przyjelam z ulga, bo dziewczyny halasowaly bardziej niz wczesniej chlopaki. Ta kolezanka jest z tych dosc piskliwych i udziela sie to Bi kiedy sa razem. ;) Ja w miedzyczasie upieklam szybko ciasto z jablkami. Panny chwile popatrzyly w gre na Nintendo, ale pozniej, ku mojemu zaskoczeniu, poszly grac w kosza. To ewidentnie pomysl kolezanki, bo Starsza nie przepada. Jeszcze bardziej sie zdziwilam kiedy dolaczyl do nich Nik, bo ten zwykle unika kolezanek siostry jak morowej zarazy.

Widok Kokusia grajacego z dziewczynami, to prawdziwa rzadkosc

Patrzylam przez okno i oczywiscie dziewczyny go ograly, ale mimo ze byly dwie na jednego i tak zdolal im wbic kilka punktow, a wbilby jeszcze wiecej gdyby trafil za kazdym razem do kosza. :D Kolezanka wkrotce poszla, a my zaczelismy maraton prysznicowy. :D

W czwartek o 3 nad ranem, gdzies w poblizu przejezdzaly syreny. Wylo to i wylo i konca nie bylo. Rozbudzilam sie i potem przewalalam z boku na bok. Kiedy zaczelam przysypiac, pobliska cementownia zaczela prace. Wiadomo, ze oni musza zaladowac betoniarki i wyslac je w trase, zeby zdazyly na poczatek dnia na budowach. A w ciszy nocnej, pikanie pojazdow przy cofaniu, doprowadza do szalu. Uroki spania z otwartymi oknami. Od kilu dni nie opuszcza nas duchota i wilgoc, ale poniewaz nie ma slonca, dom sie nie nagrzewa, wiec mimo ze w nocy mamy 19-20 stopni, to spi sie ok. Oreo rozdarla mala paszcze o 5 rano. Wypuscilam zaraze i wrocilam do lozka. Niestety, pobudka o 8 byla malo przyjemna. ;) Poszlam pobiegac, jak codzien, ale tym razem skrocilam sobie gimnastyke, bo musialam byc ogarnieta na 10. Wrocilam, umylam sie, zrobilam sniadanie sobie oraz Bi, ogarnelam kuchnie, przygotowalam kawe, po czym zamknelam sie w sypialni i... czekalam. ;) Rowno o 10 rano dostalam telefon z rozmowa o prace. To byl jeden z takich pierwszych, "orientacyjnych" telefonow i poszedl chyba ok. Do poniedzialku powinnam sie dowiedziec jesli przeszlam do kolejnego etapu. To jednak ta oferta z pozycja "managerska", wiec moga miec duzo bardziej doswiadczonych kandydatow do wyboru. Stwierdzam, ze choc placa bardzo dobrze, to jesli mnie nie wybiora, plakac nie bede, bo babka zalamala mnie, kiedy oznajmila ze praca wymaga od 45 do 60 godzin tygodniowo, w zaleznosci od tego, co sie dzieje. Pracujac od poniedz. do piatku, oznacza to 9-12 godzin dziennie. :O No ja pierdziele. :O Rozmowa potrwala 20 minut, a potem czym predzej zebralysmy sie z Bi i popedzilysmy na zakupy. Po wizycie w supermarkecie zajechalysmy jak zwykle do Dunkin' po napoj dla Kokusia, a potem po bubble tea dla nas. Tym razem wzielam juz moja ulubiona, klasyczna. ;)

Wyprobowany smak
 

Uswiadomilam sobie tez ze smutkiem, ze czekaja mnie jeszcze tylko dwa takie wypady z corka. Za tydzien, a potem na koniec wakacji, bo w miedzyczasie bedziemy w Polsce. Pozniej zacznie sie rok szkolny i czekaja mnie znow samotne zakupy. :/ W kazdym razie, szybko wrocilysmy do domu i pedem rozpakowywalam torby, bo w przerwie na lunch miala wpasc do mnie sasiadka. Jak to z nia jednak bywa, w ostatniej chwili zadzwonila, ze przeprasza, ale musi zawiezc corke na polkolonie. Zwykle jezdzila ona z inna sasiadka, ale tego dnia tamci nie jechali. No coz, umowilysmy sie ze wpadnie po pracy. Popoludnie uplynelo mi wiec na spokojnych porzadkach, zmianie poscieli u dzieci, itd. W ktoryms momencie uslyszalam dziwny szum. Patrze przez okno, nie pada. Patrze na drzewa; niby nie wieje. Po chwili jednak nagle przyszla fala takiej ulewy, ze biegiem zamykalam okna od dwoch stron, bo do srodka zawiewaly strumienie wody! :O Deszcz lal jak z cebra jakies pol godziny, po czym wyszlo slonce, praktycznie nie widziane od czterech dni. :) A z nim, w koncu odpuscila upierdliwa duchota i wilgoc. Pod wieczor zrobilo sie naprawde rzesko i niemal zimno (jak sie czlowiek odzwyczail), a w nocy temperatura miala spasc do 15 stopni. Wrocil do domu M., ale jak zwykle ostatnio, utknal przy przyczepce. W czasie drogi mocno starlo nam brzeg jednej z opon i szuka przyczyny. Narazie na wlasna reke, ale niewiadomo czy nie skonczy sie na mechaniku. Do mnie wpadla w koncu sasiadka, choc na raptem pol godziny, bo okazalo sie, ze jej starsza corka jest na polkoloniach muzycznych i tego wieczora mieli koncert. Coz, dobre i to, a w przyszlym tygodniu i tak musi wpasc, bo to oni beda sie opiekowac Oreo, kiedy bedziemy w Polsce. A skoro mowa o kiciuli, to opowiem Wam smieszna sytuacje. Otoz, naszemu kotu udalo sie tego dnia zlapac wiewiorke ziemna (chipmunk'a). Zwykle lapala nornice i myszy, a te najwyrazniej padaly z przerazenia. Chipmunk'i sa duzo bardziej odporne, bo nieraz widzialam jak (niestety) "bawil" sie nimi kocur sasiadow. Oreo udalo sie wiec jednego zlapac i przyniosla go na taras kiedy akurat patrzylam przez okno. Kot niedoswiadczony, wiec puscil zdobycz, a ta przebiegla niczym petarda przez taras i wyskoczyla miedzy szczebelkami! :D Co na to Oreo? Nie zdazyla nawet zareagowac, tylko popatrzyla na mnie szeroko otwartymi oczami i wydala z siebie donosne "Miau miau miau!!!". Zwijalalm sie ze smiechu, bo brzmialo to jakby chciala mi powiedziec: "Widzialas, zlapalam dziada, a on mi zwial!". :D Wieczor uplynal juz na lenistwie, ludzkim oraz zwierzecym. :)

Oreo tym razem zaczela wrzaski o 6 rano, za co bylam jej wdzieczna. Wypuscilam, a potem wrocilam jeszcze do cieplego lozka. Obawialam sie, ze nie zasne, bo gdzies na osiedlu znow ujadal jak glupi jakis pies, a potem zaczely jezdzic smieciarki. Udalo mi sie jednak jeszcze na chwile przysnac, choc kiedy o 8 zadzwonil budzik, mialam ochote zakopac sie po koldre. ;) Piatek zaczelam oczywiscie od sportu. W nocy bylo chlodno, wiec o 9 rano nadal mielismy "tylko" 19 stopni. Zdyszec sie wiec zdyszalam, ale prawie nie spocilam. ;) Potem oczywiscie mycie i sniadanie. Korzystajac z tego, ze zakupy zrobilam dziec wczesniej, wiec trafil mi sie wolny ranek z ladna pogoda, pomaszerowalam do ogrodu. Zrobilam porzadny oprysk, bo ogorki padaja jak muchy, baklazany maja cale podziurawione liscie, a cukini wlasciwie nie ma juz co ratowac. Co do tej ostatniej zreszta, to sama nie wiem co ja tak dopadlo... Popryskalam tez ostatnie lilie, ktorych nie zezarly czerwone zuki oraz floksy, ktore maja liscie pokryte jakby plesnia. No mowie Wam, rok temu stan ogrodu zwalalam na ciagle deszcze. W tym pada umiarkowanie, ale moje rabaty oraz warzywnik i tak wolaja o pomste do nieba. Chyba marny ze mnie ogrodnik... ;) Pozniej chwycilam za sekator i poobcinalam troche pomidory. Rozrosly sie one w wielkie krzaczory, galazki az opadaly im do ziemi i przekrzywialy cale krzaczki. A pomidorow wcale tak duzo nie maja... Jak uporalam sie z tym, z marszu chwycilam tez psikadlo na chwasty i potraktowalam nim trawe i inne zielsko wyrastajace na schodkach oraz w szparach kostki. Tu przyznaje, ze ostatnio pryskalam je przed Floryda, wiec mialo prawo zaczac odrastac. Mimo ze nie bylo specjalnie goraco, udalo mi sie jednak zgrzac, wiec wrocilam do chalupy zeby ochlonac, bo o 13 mialam miec kolejna rozmowe o prace, wiec nie chcialam byc cala purpurowa na twarzy. ;) Rozmowa poszla (wydaje mi sie) ok, ale zadnej konkretnej wiadomosci nie dostalam. Jesli przeszlam do kolejnego etapu, powinnam sie dowiedziec do konca przyszlego tygodnia. :O W takim razie raczej musze sie z ta pozycja pozegnac, bo jesli w czwartek czy piatek napisza, ze zapraszaja na rozmowe osobiscie, bede musiala im powiedziec, ze wylatuje zagranice i moge przyjechac, ale dwa tygodnie pozniej. :D Po rozmowie zdjelam koszule, ktora mialam cala przepocona pod pachami, po czym zaczelam szybko gotowac makaron. Podalam dzieciakom obiad, wrocil z pracy M., wiec chwile pogadalismy, po czym musialam sie z dzieciakami zbierac do wyjscia. Zaprosila mnie do siebie kolezanka, ktorej nie widzialam juz chyba ponad rok. Pojechaly ze mna Potworki, choc niezbyt chetnie. Bi i corka kolezanki byly kiedys bardzo zaprzyjaznione, ale teraz nie widzialy sie tak dlugo, ze Starsza wyrazala watpliwosc zeby mialy jakis wspolny jezyk. Nik pojechal w sumie tylko dlatego, ze maja trampoline. :D Dla mnie wizyta okazala sie super. Dzwonimy do siebie czasem z ta kolezanka i nigdy nie mozemy sie nagadac. Tak samo bylo teraz. Przesiedzialam tam prawie 4 godziny i nie wiem kiedy zlecialy. Dla Potworkow jednak, wizyta byla porazka. Podobno po chwili starsza corka kolezanki pobiegla do swojego pokoju i zostawila ich samych z mlodsza, ktora chodzila za nimi krok w krok. A Bi nie przepada za malymi dziecmi (panna ma 5 lat). Podobno Potworki rozmawialy miedzy soba, cos o szkole, a starsza corka kolezanki byla nie w temacie, bo mieszkaja w innej miejscowosci. Spytalam dlaczego nie probowali wlaczyc E. w rozmowe i co typowe, Nik przyznal ze mogli sie bardziej postarac, a Bi miala tuzin wymowek i wzruszania ramionami. Bylo mi wstyd za Starsza, bo kolezanka mowila, ze jej corka powiedziala kolegom z ulicy, ze maja nie przychodzic bo bedzie miala gosci. A potem goscie okazali sie... moimi gburkami. Ostatecznie dziewczyna musiala napisac do kolegow, bo zjawili sie pod domem, wyszla do nich i juz nie wrocila. Moi siedzieli i gadali miedzy soba, choc raz w zgodzie. Taka to wizyta. Nie sadze zebysmy szybko to powtorzyly z moja kolezanka. :D Ciekawe czy Potworki lepiej dogadaja sie z kuzynkami, ktorych przeciez tez nie widzieli 2 lata...

Aha. Ostatnio ktos prosil zeby pokazywac gotowe projekty wydziergane przez Bi. Zrobila m.in. dwie czapy na drutach, dla babci oraz dziadka z Zakopanego.

Moze poprosze zeby mi taka wydziergala na narty ;)
 

Niedawno skonczyla tez na szydelku kolejna bluzeczke dla babci z Gdyni. Tutaj rowniez mialam przyjemnosc byc modelka. Mam nadzieje, ze mamuska w nia wejdzie. :D

Plecy ma odkryte, wiec mam tez nadzieje, ze mama sie nie bedzie krepowac ;)
 

Poza tym wydziergala tez podobne bluzeczki dla kuzynek, ale tu juz zdjec nie zrobilam. Moze jak przymierza w Polsce. ;) Konczy tez dosc wyjatkowy prezent dla cioci (mojej siorki), ale pokaze jak bedzie gotowy, bo to cos zupelnie innego. A! Rownolegle robi tez dla mnie kapciuszki do samolotu. Tez pokaze jak beda gotowe. ;)

Do przeczytania!

niedziela, 21 lipca 2024

Po powrocie tez dosc meczaco

Jak skonczylam ostatnio, do domu dojechalismy w czwartek poznym popoludniem. Po wakacjach, z ktorych prawie polowa to dluga podroz, czulam sie jak przemielona przez maszynke. Najchetniej przelezalabym kolejny dzien na kanapie, ale nie ma tak dobrze. ;)

W piatek, 12 lipca, pozwolilam sobie pospac dluzej, ale chyba nadal bylam nabuzowana po podrozy, bo choc nastawilam budzik na 9, sama obudzilam sie po 8 i nie moglam juz zasnac. A wczesniej, o 5:40, obudzila mnie Oreo dopominajaca sie wypuszczenia na dwor. Z wyjazdu przywiezlismy spowrotem zaskakujaco duzo jedzenia, bo sniadania jadalismy w kempingowej jadalni, a bylo tak goraco, ze ostatecznie nawet nie odpalilismy grilla i nie gotowalismy normalnych obiadow. Mimo wszystko, pomalu zaczynalo brakowac niektorych produktow, bo przed wyjazdem odpuscilam zakupy, zeby nic sie nie psulo. Trzeba sie bylo wiec wybrac do sklepu, choc patrzylysmy potem z Bi zaskoczone, ze mamy pustawy koszyk, gdzie zwykle sie z niego niemal przelewa. Mialam to upierdliwe uczucie, ze o czyms zapomnialam, ale na szczescie tylko mi sie wydawalo. Potem oczywiscie zahaczyc o bubble tea, bo Starsza az piszczala i o Dunkin' Donuts, bo Kokusiowi (choc zostal w domu) tez sie cos nalezalo. A na koniec jeszcze do banku wybrac kase, bo trzeba bylo zaplacic mlodej sasiadce za opieke nad kiciulem. ;) Po powrocie wstawilam pranie i juz nic mi sie nie chcialo, ale niestety, akurat w tym tygodniu w naszym miasteczku odbywal sie doroczny festyn z parada i fajerwerkami. Potworki gadaly o nim od tygodni, ale kiedy przyszlo co do czego, okazalo sie, ze jednak dorastaja i zmieniaja im sie upodobania. ;) Dwa lata temu Nik chcial obejrzec fajerwerki, ale wieczorem zapomnial, wiec polozylam go normalnie spac. Niestety, kiedy mu czytalam, zaczeli strzelac, a ze to niedaleko, wiec dokladnie bylo slychac. Moj biedny synek sie poplakal, wiec rok temu upewnilam sie, ze dojedziemy na te cholerne fajerwerki. ;) Podobnie, jeszcze rok temu Mlodszy koniecznie chcial obejrzec parade. Co roku wyglada ona podobnie, wiec nie ciagnelo mnie specjalnie, Bi tez nie za bardzo miala ochote, ale czego sie nie robi dla syna? Ostatecznie, w zeszlym roku bylismy wiec na festynie 3 dni pod rzad: w czwartek kiedy go otwierali, w piatek bo po fajerwerkach oczywiscie musieli zaliczyc jeszcze jakies karuzele i w sobote, bo po paradzie tez nie bylo mowy zeby wrocic od razu do domu. :D A w tym roku? Niby chcieli jechac, szczegolnie Nik. Nie przeszkadzalo mu nawet bardzo, ze jego najlepszy kumpel byl tam w czwartek i jego mama powiedziala ze raz wystarczy. ;) Bi od razu oznajmila, ze pojedzie tylko z jakas kolezanka. Potem jednak z jedna cos nie mogly sie skomunikowac, druga nadal jest na wakacjach, a trzecia (nasza sasiadka) oznajmila, ze festyn zupelnie jej nie interesuje. Zadne z Potworkow nie chcialo jechac ani na fajerwerki, ani na parade. :O Tymczasem w poludnie sasiadka napisala czy Starsza ma ochote przyjsc pobawic sie (chyba w tym wieku to juz bardziej "spedzic czas") z jej mlodsza corka. I tam dziewczyny zgadaly sie, ze chca na festyn jechac razem. Bi jechala wiec z mlodsza siostra swojej najlepszej przyjaciolki. ;) A jeszcze opowiem Wam smieszna sytuacje z tej wizyty u nich. Na propozycje przyjscia do nich, Starsza przytaknela, ze taaak, chce, ze mala A. to dla niej jak mlodsza siostra. "Mala" jest juz nie taka mala, bo w tym roku konczy 11 lat i calkiem niezle dogaduje sie i z Bi i nawet z Kokusiem. W kazdym razie, panna poszla, a niecala godzine pozniej dostalam od niej sms'a czy moge znalezc pretekst zeby zawolac ja do domu, bo ona juz nie chce tam byc. Normalnie wystraszylabym sie, ze zdarzylo sie cos powaznego, ale tych ludzi znam juz dlugo i ufam, wiec bardziej przewrocilam oczami na takie wymyslanie. Bi jednak wysylala nadal sms'y, ze "prooosze" i "chce do domu", itd. W koncu napisalam wiec do sasiadki, ze bardzo przepraszam (Starsza miala spedzic tam 3 godziny), ale potrzebuje corke w domu. ;) Na szczescie kobita nie dopytywala co sie stalo i za chwile Bi wrocila. Okazalo sie, ze ona myslala, ze pograja w Nintendo i poszydelkuja, a mlodsza panna chciala robic domowe blyszczyki. Nie dogadaly sie co do aktywnosci i stad Bi uznala ze woli wrocic. :D Na festyn wieczorem jednak nadal chciala z nia jechac. Popoludnie uplynelo wiec leniwie, ale wieczor (kiedy czlowiek chcialby odsapnac) zapowiadal sie intensywnie. Jak napisalam wczesniej, starsza corka sasiadki nie chciala jechac na festyn i wybrala zawody Taekwondo. :O Mama musiala ja wiec na nie zawiezc i spytala czy moge wziac jej mlodsza, a ona potem do nas dolaczy. Dla mnie oczywiscie nie bylo problemu, wiec o 18 podrzucila mi A., zapakowalam dzieciarnie do auta i pojechalismy. Karnety sa co roku drozsze. W tym jeden kosztowal juz $2, zas kazda przejazdzka to 4-5 karnetow. :O Dla swietego spokoju kupilam im wiec bransoletki, ktore zwracaly sie po okolo czterech przejazdzkach. Popedzili na jedna, ktora jest ich ulubiona od lat.

Gotowe na zawroty glowy ;)
 

Mogliby sie zmiescic we trojke, ale Nik uparl sie, ze pojedzie sam, wiec tylko dziewczyny usiadly razem. Potem pobiegli na kolejna, ktora tez wraca co roku. I znow, dziewczyny we dwie, Nik samotnie.

Ta zawsze przyprawia mnie o ciarki, bo barierke ma nisko i zadnych dodatkowych pasow...
 

Pozniej mala sasiadka chciala pojsc na takie wariactwo, ktore wiruje niczym beczka wokol wlasnej osi. Bi od razu spasowala, ale Nik najpierw tez stanal w kolejce, po chwili jednak stchorzyl. Na szczescie A. okazala sie zadna przygod oraz odwazna i zupelnie nie zrazalo jej, ze musiala isc sama. Poczekalismy wiec na nia, a potem przeszli na nowosc na tym festynie. Takie cos, co kreci sie w kolko najpierw wedlug wskazowek zegara, a potem przeciwnie. Potworki byly sceptyczne, ale po Nik oznajmil, ze to chyba najlepsza tam karuzela.

Po minach mozna poznac, ze adrenalina jest :D
 

Moje dzieciaki okazuje sie faktycznie dorastaja i robia sie... nudne. :D Po tych trzech przejazdzkach oboje oznajmili, ze oni wlasciwie moga juz wracac do domu. :O Powiedzialam jednak, ze mowy nie ma. Po pierwsze, sasiadka nadal nie miala dosc i musialam zaczekac az dotrze jej mama. A po drugie, nadal nie zwrocily sie im bransoletki! Mala A. zapragnela przejechac sie na czyms takim jak dwie rakiety, ktore wiruja i naprzemian opadaja w dol tak, ze spada sie niemal pionowo w dol, a po zmianie kierunku opada sie tylem, nie widzac zblizania sie ziemii. Jeszcze rok czy dwa lata temu, Potworki blagaly zebym pozwolila im sie na tym przejechac, a mnie az ciarki przechodzily i balam sie, ze sie porzygaja. W tym roku zadne sie nie przyznaje, ze kiedys chcialo, a oboje oznajmili, ze w zyciu. :D Kolejka do tego czegos byla jednak niebotyczna, a ze na raz moga sie krecic tylko 4 osoby, wiec poruszala sie w slimaczym tempie. Stanelam w niej wiec, a dzieciaki pobiegly znow na ta pierwsza. Tam rowniez jednak zebral sie tlum, dlugo nie wracali i w koncu zaczelam goraczkowo pisac do Bi gdzie sa, bo za chwile kolej A., po czym uswiadomilam sobie, ze trzymam w reku... torebke Starszej, z jej telefonem w srodku. :D Mala miala fuksa, bo dobiegla dokladnie w momencie, kiedy mogla wsiasc. Ja rowniez mialam szczescie, bo jeszcze nie skonczyla sie krecic, a dotarla w koncu jej mama. Potem jednak Bi odmowila juz pojscia na jakakolwiek przejazdzke, bo stwierdzila, ze po tej ostatniej zrobilo jej sie niedobrze. Faktycznie wygladala jakos blado. :D

Festyn najlepsze wrazenie robi wieczorem :)
 

Nik poszedl jeszcze z mala sasiadka na ta krecaca sie gora-dol. Na wieczor, podswietlona, wygladala zupelnie inaczej niz w dzien. Potem jednak nawet on stwierdzil, ze ma dosc. Kupili jeszcze po lodzie i sasiadki zostaly bawic sie dalej, a my wrocilismy.

Tak, ta drobinka posrodku jest tylko o rok mlodsza od Nika - dowod jak on ostatnio zaczal gwaltownie rosnac :O
 

Nie dziwie sie dzieciakom, bo dzien po powrocie z takiej podrozy, sama bylam wykonczona, a ja tam tylko stalam, czekajac az zejda z kolejnych karuzel. ;)

Po intensywnym wieczorze zaraz po powrocie, nie ma sie co dziwic, ze kolejnego dnia Potworki i ja spalismy do 9. Wczesniej obudzila mnie Oreo, ale ze ja tez do domu wpuscil nad ranem M., wiec zagadalam do niej i wystarczylo zeby ulozyla sie dalej do spania. Kiedy wstalam, Bi akurat tez sie przebudzala, ale Nik spal prawie do 10. W nocy przechodzily burze i rano nadal kropilo, wiec poczatek dnia byl leniwy i spokojny. Po sniadaniu Potworki snuly sie bez celu, a ja wstawialam pranie.

 

Bi udalo sie uspic Oreo w pozie na "kociatko". Juz dawno nie zasnela nam tak zwisajac na kolanach :D

Z pracy wrocil M., ktory ucial sobie drzemke na wiekszosc popoludnia. Wyszlo slonce, ale po deszczu wilgotnosc niemal dorownywala tej na Florydzie, wiec ponownie wlaczylam klimatyzacje, ktora wylaczylam rano. ;) Pojechalismy do kosciola bo M. mial pracowac w niedziele, a po powrocie machnelam szybko babke na oleju, bo kolejnego dnia mial nas tradycyjnie odwiedzic moj tata. Nooo... powinnam chyba napisac "szybko", bo Potworki uparly sie mi pomagac, wiec w rezultacie klocily sie i przepychaly zeby dopchac sie do miksera. Pozniej juz kazdy zasiadl do wlasnych ekranow, my z M. nadrabialismy ominiety na wyjezdzie odcinek "Rodu Smoka", i dzien zlecial. Taka to powolna sobota, choc po dlugim powrocie z wakacji chyba wszyscy jej potrzebowalismy.

Niedziela nie okazala sie lepsza. Malzonek pojechal rano do pracy, ale Potworki i ja moglismy spac do wypeku. W praktyce okazalo sie, ze Bi wstala przed 8, ja jakies pol godziny pozniej, zas Nik spal znowu do 10. :D Leniwy ranek, sniadanie, a pozniej przyjechali moj tata oraz z pracy M., praktycznie w tym samym czasie. Dziadek posiedzial znow pare godzin, ale uciekl godzine przed finalem Euro, bo stwierdzil, ze musi dojechac i sie przygotowac na kolejny dzien, zeby moc spokojnie zasiasc do ogladania meczu. :D My tez wlaczylismy final i... pierwsza polowa okazala sie nudna jak flaki z olejem. ;) Dobrze, ze w drugiej mecz nabral tempa.

Tu juz na ekranie radosc zwyciezcow
 

Po obejrzeniu rozgrywki zabralismy sie za tak fascynujace obowiazki jak gotowanie, ogarnianie naczyn, itd. Pozniej wyciagnelam Kokusia zeby zagrac w kosza, bo caly dzien siedzial przed malym i duzym ekranem, a poza tym jakis czas nie gralismy. Tego dnia byl upal 31 stopni, ale bez wilgotnosci, wiec kiedy znad podjazdu zaszlo slonce, bylo calkiem do wytrzymania. Potem podlac warzywnik oraz doniczki z kwiatami, prysznice i dzien zlecial.

Poniedzialek zaczal sie juz wczesniej, bo budzik nastawilam na 8. Czas bylo podjac ponownie bieganie, porzucone na czas wyjazdu. Martwilam sie o ta moja kostke, bo choc niby przestala bolec, to po graniu w kosza z Kokusiem poprzedniego dnia, znow zaczelam ja lekko czuc. Na szczescie dala rade. Kiedy wyszlam z domu, okazalo sie, ze mamy znowu wysoka wilgotnosc, wiec mimo ze bylo "tylko" 26 stopni, duchota przygniatala. Bieglo sie zaskakujaco dosc dobrze, choc po fakcie znow bolaly mnie miesnie ud, ktorych nie czulam juz ostatnio wcale. Tydzien przerwy i juz sie zastaly?! :O Po bieganiu sniadanie i trzeba bylo troche ogarnac. Poza zwyklymi porzadkami doszla mi para obrzydlistw. Podczas naszego wyjazdu, zgnilo kilka ziemniakow. Smrod w szafce niesamowity. Musialam wszystko wyciagnac, obejrzec, wywalic to, co popsute i wyszorowac szafke. Dodatkowo, zerknelam odruchowo na polke nad kominkiem i w pierwszej chwili myslalam, ze ktos wysypal tam jakies nasiona. Dopiero po chwili dostrzeglam prawdziwy horror. Pamietacie te skrobane jajeczka z Wielkanocy? Nie bardzo wiedzac co z nimi zrobic, zostawilam je na polce. Okazalo sie, ze z jakiegos powodu jedno peklo (a bylo na twardo, wiec sie popsulo) i cos tam zlozylo jaja. :O Pol polki zaslana larwami! Wiekszosc juz w formie poczwarek (to wlasnie je wzielam za "nasiona"), ale kilka nadal w formie bialych, pelzajacych robaczkow! Rzyg!!! Wyglada to na gatunek jakiejs niewielkiej muchy (poczwarki byly wielkosci ziaren sezamu), choc ekspertem nie jestem. W kazdym razie to tez musialam posprzatac, z lekkim odruchem wymiotnym. ;) Pozniej usiadlam troche do szukania pracy, bo w oferty nie zagladalam od ponad tygodnia, ugotowalam makaron do rosolu, ryz do zupy ogorkowej (bo jedna zupa to zbyt skromnie :D) i korzystajac z upalu (32 stopnie!) zabralam Potworki nad jezioro. O dziwo nie bylo mekolenia, ze chca kolegow. Ani wypozyczania desek czy kajakow. Az w szoku bylam. Spodziewalam sie, ze szybko zaczna sie nudzic i jeczec, ze chca do domu, a tu niespodzianka. Spedzilismy tam ponad dwie godziny i ostatecznie to ja dalam sygnal do wymarszu. A Potworki wyszly z wody tylko po to, zeby kupic i zjesc lunch.

Na poczatku porzucali jeszcze pileczka
 

Praktycznie caly ten czas spedzili w wodzie. Czy raczej glownie pod woda, bo zalozyli gogle i nurkowali obserwujac ryby. Ze Bi sie takie cos nie znudzilo, to sie nie dziwie, ale dla Kokusia to niezly wyczyn, szczegolnie ze ma kiepskie okulary. Na wyjezdzie pekly mu gogle, wiec na szybko dokupilam mu cos taniego w kempingowym sklepiku. Niestety, skoro tanie, to okazalo sie beznadziejne. Gogle nie przylegaja dobrze wokol oczu, wiec dostaje sie do nich woda, co przeczy samej ich idei. ;) W kazdym razie, Potworki wymoczyly sie na calego, a do domu wrocilismy dopiero tuz przed M. Obejrzelismy odcinek Rodu Smoka z dnia poprzedniego, bo o 21 to malzonek juz smacznie spi, po czym on poszedl robic cos przy przyczepce, a ja zajelam sie domowymi sprawami. Bi, ku swojej radosci, dostala zaproszenie do sasiadki, tym razem starszej, czyli jej najlepszej kumpeli. Wiekszosc poznego popoludnia grzmialo i nawet chwilke pokropilo, ale poniej sie niespodziewanie rozpogodzilo i coz, znow musialam podlewac zmeczony upalem ogrod. ;)

Coz... Ja wieczorem tancowalam z wezem ogrodowym, a w nocy obudzila mnie potezna burza z ulewa. Prognozy jak zwykle zasmialy mi sie w nos. ;) Wtorek zaczal sie od biegania. Ponownie bylo duszno i goraco juz od rana, ale dalam rade i nawet nie bylo zle, choc wrocilam spocona jak mysz. Umyc sie, zapodac sniadanie i moglam poogarniac to i owo, czekajac az obudzi sie Nik. Kawaler spal do... 10:30. :O Twierdzil, ze wcale tak pozno spac nie poszedl, ale ze nie pamietal co to byla za "wcale nie pozna" godzina, wiec smiem watpic. ;) Tego dnia mial byc najgoretszy dzien w tym tygodniu i chcialam oczywiscie zabrac dzieciaki nad jezioro, ale nieopatrznie zaproponowalam, ze mozemy wziac sasiadki. Potworki sie zgodzily, Bi oczywiscie z entuzjazmem, a potem sasiadka napisala, ze dziewczyny beda na polkoloniach i moga jechac dopiero o 17. :O Starsza stwierdzila, ze woli jechac po poludniu z kolezanka, niz w dzien tylko z bratem, wiec co bylo robic. Za to pojechalysmy do sklepu, bo pannie skonczyla sie jakis czas temu wloczka potrzebna do jednego projektu. Przed wyjazdem byla tam z tata, ale akurat nie mieli potrzebnego jej odcienia. Pojechalysmy wiec jeszcze raz i tym razem na szczescie byl. :) Po powrocie Potworki przygotowaly sobie domowe pizze, a ja w tym czasie gotowalam gulasz. Wrocil do domu M., chwile posiedzielismy i pogadalismy, a chwile pozniej przyszla kolezanka Bi i zgarnelam dzieciarnie nad jezioro. Tym razem Nik wzial kajak, a dziewczyny deski, ale niestety ostatecznie byla to nieco zmarnowana kasa. Troche w tym mojej winy, bo powinnam byla pomyslec. Mocno wialo i akurat zawiewalo do brzegu. Nik w kajaku radzil sobie niezle, ale dziewczyny na deskach byly szybko spychane ku brzegowi. Szczegolnie kolezanka Starszej miala spory problem z plynieciem w wybranym kierunku.

Wyruszaja na podboj siedmiu morz :D
 

Deski wypozycza sie na pol godziny, ale panny wrocily juz po 20 minutach. Nik "pozeglowal" dluzej, ale tez nie wykorzystal calej godziny. Cala trojka rzucila sie do wody, ale pechowo akurat na plazy zaczynali zawody w trojboju i zamkneli pomosty, pewnie zeby ratownicy mieli dobry widok na zawodnikow, choc wzdluz trasy na kajakach tez plywali opiekunowie. Dzieciaki wiec ponurkowaly i porzucaly pileczka. Kiedy po polgodzinie w koncu ogloszono, ze pomosty sa znow dozwolone, wszystkie dzieciaki rzucily sie do nich jakby zamknieto je na tydzien. :D Moja trojka tez. Widzialam ze na pomoscie grali w dosc popularna gre, gdzie dwie osoby staja kilka krokow od jego brzegu, po przeciwleglych koncach i graja w kamien/ nozyczki/ papier. Kto przegra runde, robi krok do tylu. Zabawa trwa, az w koncu jedna osoba jest juz tak daleko, ze po zrobieniu kroku w tyl, wskakuje do wody. Widzialam juz pare razy jak dzieciaki wisialy pietami w powietrzu i tylko na polowie stopy staly na pomoscie, ale uparcie wskoczyc nie chcialy. :D

Widac jak Nik nerwowo sie odwraca, sprawdzajac ile ma jeszcze do brzegu :D
 

Dlugo sie nie pobawili, bo sasiadka oznajmila, ze pojdzie kupic sobie cos do jedzenia. Byla prawie 19, wiec stwierdzilam, ze kupie im wszystkim kolacje. Pechowo bylo dosc sporo osob i czekalismy prawie pol godziny na jedzenie. :O Przed nami jakas para wziela caly wielki stos, wiec to pewnie przez nich. Najlepsze, ze owe malzenstwo mialo iscie hamerykanckie gabaryty i powinni raczej odpuscic sobie burgery z frytkami. ;) Kiedy sie doczekalismy, zostalo tylko na tyle czasu zeby dzieciaki zjadly. Nik zostawil polowe, bo chcial jeszcze koniecznie do wody, a potem musialam zagonic gromade do auta, bo napisalam sasiadce ze odwioze jej corke okolo 19:30. Ostatecznie zrobila sie 19:44. ;) W domu jeszcze szybko podlalam ogrod, bo prognozy znow pokazywaly raz burze, a raz tylko chmury. Coz, tym razem lunelo juz o 21, wiec moglam sobie odpuscic... Wieczorem zas panna Bi jak zwykle zapierala sie zeby nie isc na gore, az zasnela na fotelu. ;)

Na zdjeciu tego nie widac, ale glowa wisiala jej w powietrzu, tuz nad oparciem fotela :D

Sroda to ponownie poranne bieganie. Mimo duchoty i 28 stopni jeszcze przed 9 rano, bieglo sie calkiem niezle. Pozniej mielismy spokojny ranek z ogarnianiem domowego chaosu, a dla mnie z poszukiwaniem pracy.

Kiciul ulokowal sie w jednym z ulubionych miejsc, czyli na parapecie lazienki dzieciakow
 

Tego dnia postanowilismy zmienic scenerie i zamiast nad jezioro, pojechac na pobliski basen. Tak jak w zeszlym roku, w tym rowniez urzadzal on "foam party", a ze Kokusiowi sie bardzo podobalo, to w tym tez chcial pojechac. Bi rok temu stwierdzila, ze ta piana to takie dziwne uczucie, ale uznala ze pojedzie chetnie poplywac w basenie. Zjedlismy wiec wczesny lunch i pojechalismy sie schlodzic, bo ponownie mielismy 33 stopnie i wysoka wilgotnosc. Chociaz zgodnie stwierdzilismy, ze goraco - tak, ale Florydzie sie nie rowna. :D Dotarlismy chwile przed produkcja piany, wiec Potworki wskoczyly radosnie do wody.

Mimo wczesnego popoludnia, na basenie bylo wrecz pustawo
 

Ja po chwili tez, bo choc akurat dostalam okres, to dopiero sie rozkrecal i zalozylam moj specjalny stroj. Potworki po chwili poszly do specjalnego, glebokiego basenu, gdzie mozna skakac do wody. Nawet Bi, ktora w zeszlym roku stala i zastanawiala sie pol godziny, czy na pewno ma ochote. :D

Starsza

Mlodszy

W miedzyczasie zaczeli napelniac taras piana, wiec Nik po chwili popedzil tam. Oczywiscie w porownaniu z jeziorem, wyprawa na basen kosztowala mnie sporo wiecej, bo u nas place najwyzej $10 za Potworki (a czasem ich nie zauwaza i wjezdzaja za darmo), a tu za nasza trojke zaplacilam $27. Tez nie majatek, ale chcialam zostac tam jak najdluzej, zeby sie oplacalo. Poczatkowo dzieciarnia szalala z entuzjazmem, ale ten szybko opadl u... Bi. Nie wiem co ja ugryzlo, bo zwykle wystarczyla jej woda i dziecka nie bylo. A teraz poplywala z Kokusiem, poskakala do wody, ale po 40 minutach zaczela dopytywac kiedy jedziemy. Nik co chwila wychodzil z glownego basenu zeby w mniejszym skakac do wody, albo polazic po pianie, ale Starsza do piany nawet nie weszla i skakania pozniej tez odmowila. Za to jeczala, ze w jeziorze przynajmniej moze poobserwowac ryby, a tu jest za duzo ludzi w basenie (a tego dnia i tak bylo calkiem luzno) i nudno. :/ Poniewaz Nik sie jednak bawil wysmienicie, powiedzialam, ze trudno, musi wytrzymac.

Gwozdz programu
 

Po poltorej godzinie jednak ich zgarnelam, bo wiedzialam ze i Mlodszy byl zmeczony i na basenie zaczely sie robic tlumy. Zajechalismy jeszcze po drodze na stacje benzynowa, wzielam rodzicom kawe, Potworki lody (jakby w domu nie bylo...) i wrocilismy. Okazalo sie, ze mielismy wyczucie czasu, bo niecala godzine pozniej nadeszly chmury, zaczelo grzmiec, a po chwili lunelo. I tak burze juz przechodzily caly wieczor. Oreo uparla sie wyjsc na dwor, ale wrocila po jakims czasie przemoczona i juz sie o wypuszczenie nie dopraszala. Ciekawe dlaczeeego? :D

A wieczorem znow ktos wymiekl. Wyglada jakby sobie po prostu siedziala, a tak naprawde spala jak zabita. Podlaczylam jej telefon do ladowania, wylaczylam swiatlo, a ona ani drgnela :D
 

W czartek rano oczywiscie pobiegac, potem sniadanie i musialam zasiasc do szukania pracy. Tym razem nawet trafilam na dosc sensowne ogloszenie z okolicy, nie wymagajace pracy z domu. Cudow sie nie spodziewam, ale podanie zlozylam. Tego dnia wreszcie odpuscila wilgotnosc, wiec pomimo 28 stopni, bylo calkiem przyjemnie. Odkad wrocilismy z Florydy, klimatyzacja chodzila niemal caly czas, ale teraz w koncu moglam ja wylaczyc i pootwierac okna. Dla takiego maniaka wietrzenia, to niczym swieto. ;) Poniewaz trzy dni pod rzad spedzilismy czesciowo nad woda, w czwartek trzeba bylo od tego odpoczac, a za to odhaczyc odkurzanie i mycie podlog na dole, bo blagaly juz o litosc. W miedzyczasie oczywiscie jakies drobniejsze odgruzowywanko, lunch dla dzieciakow i dzien szybko smignal.

Podczas gdy ja halasowalam na dole, kiciul relaksowal sie u gory
 

Musialam tez wyslac maila do szefa, bo powrot do pracy mialam wyznaczony za troche ponad tydzien, a tymczasem nie dostalam zadnej wiadomosci. Prawdopodobnie po prostu przedluza mi "urlop", ale kto wie, moze zdecyduja sie po prostu rozwiazac firme i mnie zwolnic, albo moze jednak skads znajda kase i wezwa wszystkich spowrotem. Hahaha, taaa, na pewno... W kazdym razie, tydzien przed to milo byloby wiedziec co i jak. Odpowiedzi oczywiscie nie dostalam i ciekawe czy szef w ogole pamietal, ze zbliza sie ta data... Zadzwonic musialam tez do weta, bo Maya powinna miec w sierpniu coroczna kontrole. Niestety, oni nadal nie wrocili do pelnej obslugi po covidzie (to juz 4 lata!), dalej w telefonie automatyczna sekretarka przestrzega zeby nie pojawiac sie z objawami przeziebienia, itd. W rezultacie, umawiaja dziennie duzo mniej osob niz niegdys i Maye wcisneli dopiero na sama koncowke... pazdziernika! :O Z pracy wrocil M. i zajal sie podlaczaniem kamery oraz monitorka do przyczepy. Musial niestety dokupic zestaw, bo z kamera, ktora juz byla, ekran nie chcial sie polaczyc, a bez oryginalnego ekranu ciezko bylo stwierdzic, czy w ogole dzialala. Ja poszlam do ogrodu popatrzec co slychac w warzywniku. Niestety slychac slabizne. Cukinia znow na cos choruje i chociaz o tej porze roku powinnam juz za glowe sie lapac nad iloscia i szukac nowych przepisow, narazie zebralam DWIE cukinie, w tym jedna pokryta jakimis bablami. Podobno to choroba wirusowa. :/ Podobnie marnie maja sie ogorki. Pnacza padaja jedno po drugim i nie wiem czy to szkodniki (ktorych oczywiscie jest zatrzesienie) czy tez na cos choruja. :/ Choc tym razem i troche dalam ciala, bo pare dni nie sprawdzilam i znow zebralam kilka gigantow. Gdybym je zebrala 2-3 dni temu, pewnie mialyby rozmiar bardziej nadajacy sie do malosolnych. Tak naprawde nie wiem gdzie mi zlecialo popoludnie i wieczor, bo wydawalo sie, ze wystawilam kubly ze smieciami (oby niedzwiedz trzymal sie z daleka), poskladalam pranie, wzielam prysznic i nagle przyszla pora czytania Kokusiowi. :O Okazalo sie tez, ze jest lekki problemik z opieka nad Oreo kiedy bedziemy w Polsce. Pytalam wczesniej sasiadke (ta, ktorej opiekowalam sie ogrodem), ale tak ogolnie tylko mowilam o srodku sierpnia. Mowila, ze nie ma sprawy. Teraz jednak, kiedy podalam jej konkretne daty, okazalo sie, ze w jeden z weekendow wyjezdzaja cala rodzina. :/ Pechowo, drudzy sasiedzi rowniez wyjezdzaja w tym samym terminie, wiec nie ma komu powierzyc kiciula. Bede musiala poprosic tate zeby podjechal i sprawdzil jak sie miewa. Jak go znam, to wiem ze bedzie "zachwycony". :/

Piatek, piateczek, piatunio. :) No, akurat teraz, kiedy nie pracuje, a Potworki maja wakacje, zwisa mi i powiewa jaki mamy dzien tygodnia. ;) Mimo ze w nocy temperatura spadla do 16 stopni, jakos kiepsko spalam. Przebudzalam sie bez powodu, obudzilam sie kiedy szykowal sie do pracy M... Wisienka na torcie bylo pikanie czujnika na dym, o... 4:15! Znowu padly w nim baterie i zaczynam podejrzewac, ze jest zepsuty, bo mam wrazenie, ze dopiero co je wymienialismy! :O Wstalam, przytargalam krzeselko z pokoju Kokusia, stanelam modlac sie zeby sie nie zabic (krzeslo obrotowe) i wykrecilam dziada. Tym razem, nauczona doswiadczeniem, zanioslam czujnik od razu az do piwnicy i przywalilam lezacym tam kocem. ;) Potem wrocilam do lozka, ale ponownie zasnac bylo rzecz jasna ciezko... Rano bieganie, ktore tym razem poszlo zaskakujaco lekko. Poprzedniego dnia bylo jeszcze duszno, a ja z poczatkami okresu, wiec nie pobieglam calej mojej zwyklej trasy, bo zwyczajnie wymieklam. W piatek rano bylo rzesko i o 9 rano "tylko" 20 stopni, wiec od razu nawet okres az tak nie przeszkadzal. W czasie kiedy ja biegalam, a Bi wyciagnela Maye na sparer, nasz kot wybral sie na polowanie i po powrocie znalazlysmy przed frontowym wejsciem "prezent".

To chyba strzyzyk; szkoda ptaszka, wole zeby lapala gryzonie...
 

Potem mycie, sniadanie dla mnie oraz Bi i czekanie az laskawie wstanie Nik. Wstal o 10 i chcial z nami jechac na zakupy. Nie dla zabawy czy towarzystwa, co to, to nie, ale zeby po drodze kupic sobie karte podarunkowa do Roblox'a (dla niezorientowaych - to platforma z grami). Pojechalismy wiec do supermarketu, pozniej po ta nieszczesna karte, nastepnie do Dunkin' Donuts bo Mlodszy chcial napoj, a na koniec do znajomego miejsca z bubble tea, bo wiadomo, ze Bi nie odpusci. Tym razem wzielam sobie herbatke z matcha, ale mnie nie powalila. Smakowala praktycznie tak samo jak te, ktore zwykle biore, tylko miala taki lekko "zielskowaty" posmak. :D

Przynajmniej moge powiedziec, ze sprobowalam, ale wiecej juz raczej nie wezme
 

Potem w koncu do chalupy, modlac sie zeby lody wytrzymaly. :) Rozpakowalismy wszystko, zjedlismy lekki lunch, a potem Potworki zaszyly sie w swoich "jaskiniach", a ja zasiadlam do poszukiwania pracy. Kiedy wyszlam sprawdzic poczte, znalazlam na stoliku z przodu, takiego malego goscia. ;)

Miniaturowy (~3 cm) drapieznik :D
 

Pozniej wrocil M., z tradycyjna, piatkowa pizza. Zjedlismy, a w miedzyczasie dostalam zaproszenie na hinduska herbatke od sasiadki. Napisala, ze dzieciaki tez moga przyjsc sie pobawic, ale Nik oczywiscie nie chcial. Bi na poczatku tez sie zastanawiala, bo u jej kolezanki byla tez jedna z dziewczynek, ktora zna z pilki noznej. Ostatecznie poszla ze mna i dobrze sie bawily, najpierw ganiajac po jadalni kroliki, a potem grajac w badmintona. Ja wypilam pysznej herbatki i pogadalam z sasiadami oraz mama tamtej dziewczynki. Glownym tematem bylo oczywiscie padniecie Microsoft'u. Osobiscie zwrocilam na nie uwage tylko dlatego, ze w wiadomosciach podali cos o uziemnionych samolotach. Poniewaz niedlugo wylatujemy, wszelkie wiadomosci na temat problemow lini lotniczych natychmiast przykuwaja moja uwage. ;) U sasiadow okazalo sie jednak, ze w ich pracach poszkodowanych jest cala rzesza. Sasiadka cieszyla sie, ze zostawila laptop wlaczony i nie wylogowala sie na noc, dzieki czemu nie zrobil sobie zadnych update'ow i spokojnie mogla pracowac. Tylko co z tego, skoro polowa jej wspolpracownikow nie miala dostepu do wlasnych komputerow... ;) Posiedzialysmy tam z Bi 1.5 godzinki, po czym sasiedzi zaczeli szykowac sie do wyjscia na trening corek, wiec ja i drugi gosc szybciutko zabralysmy kazda swoja panne i sie ulotnilysmy. W domu M. oraz Nik akurat konczyli czyscic felgi w przyczepie. Moj malzonek ma bzika na punkcie czystosci swojego auta i widze, ze ten bzik przenosi sie na przyczepe. :D Pod wieczor niespodziewanie dostalam zaproszenie na rozmowe o prace. Co ciekawe, podanie zlozylam tam ostatniego dnia maja (!) i wlasciwie to juz zapomnialam, ze w ogole je wyslalam. No nic, wielkich nadziei sobie nie robie, ale przeciez nie napisze im, zeby dali mi spokoj bo niepotrzebna mi falszywa nadzieja... ;) A jesli sie zastanawiacie, to szef nadal nie odpowiedzial na mojego maila. :(

W sobote chetnie bym sobie pospala, ale Oreo nie pozwolila. Tak jak juz kiedys zrobila, tego dnia rowniez zaczela darcie o 4:31 nad ranem! :O Probowalam ja zignorowac, potem lekko zagadac, ale nie ustepowala, a ja sie kompletnie rozbudzilam. Zeszlam na dol i wypuscilam zolze, a potem wrocilam do lozka, zasnac jednak nie moglam bardzo dlugo. W koncu jednak przysnelam i kiedy o 9 zadzwonil budzik, nie moglam otworzyc oczu. Wreszcie podnioslam sie troche wyzej, oparlam o zaglowek i patrzylam w telefon, probujac sie dobudzic. Wczesniej kota musiala do domu ponownie wpuscic Bi, bo niespodziewanie Oreo przylazla mi do lozka. Juz bardzo dawno tego nie robila i ostatnio nawet gadalismy z M., ze kot nam "zdziczal", a tu prosze.

Mruczadlo
 

Obcierala sie, mruczala, wsadzala mi niestety w twarz zadek i chlastala po nosie ogonem... :D Po kilku minutach jednak jej sie znudzilo i polazla mrauczec w holu. Na ten ranek, mialysmy z Bi "misje". Pewnie juz zdazylyscie zapomniec, ze na urodziny Bi poprosila o remont pokoju. Kupilismy farbe i... tyle. Projekt musial najwyrazniej nabrac mocy urzedowej, bo minely ponad 2 miesiace i poza przestawieniem mebli, nic sie nie wydarzylo. W ktoryms momencie Starsza zaczela oklejac kaloryfer, listwy przypodlogowe oraz framugi, ale nie skonczyla. W koncu M. oznajmil w piatek, ze jesli dokonczymy z Bi wszystko oklejac i pozdejmujemy karnisze oraz zaluzje, on po pracy szybko pomaluje. Po sniadaniu zabralysmy sie wiec za dalsze przygotowania do malowania. Bi dokonczyla oklejanie, a ja zaczelam odkrecac karnisze. O ludzie! Niby proste zadanie, ale wiekszosc srub ledwie moglam ruszyc! Oczywiscie wkrecal je M, ktory jak to on, dokrecil je doslownie wciskajac w sciane. Dodatkowo, karnisze najwyrazniej wieszalismy zanim poprzednia farba dobrze wyschla, bo byly przyklejone jak na super glue. Podobnie jak pokrywy od kontaktow. Trzeba sie bylo niezle naszarpac, a ostatecznie odchodzily z wartwa farby. Mialo wiec byc szybko i latwo, a skonczylo sie na obolalej dloni oraz ramieniu i paru przeklenstwach. ;) Udalo nam sie jednak posciagac wszystko poza zaluzjami. Na wyciagniecie tych z wieszadel, nie starczylo mi krzepy. Wrocil malzonek, powyciagal zaluzje, pobklejalismy wiec jeszcze okna i... mial pobklejac sufit, ale machnal reka. Oczywiscie oznaczalo to, ze pomazial go farba, wiec czeka nas zamalowywanie go na bialo przy laczeniu ze scianami. Pokoj jednak Bi ma wreszcie pomalowany. Wyszlo calkiem niezle, choc osobiscie nie jestem fanka "nudnego" bezu. :D Najwazniejsze jednak, ze wyglada to rowno, bo kiedy wszystko schlo, mielismy watpliwosci, sciany bowiem mienily sie kilkoma roznymi odcieniami. :D Niestety, nie zrobilam zdjec "po", wiec wrzuce nastepnym razem. Srodek dnia minal juz typowo. Na obiad mieslismy gotowa zupe, wiec musialam tylko dogotwac ziemniaki, wstawialam i skladalam prania, pogralam z Kokusiem w kosza, a M. w tym czasie cos tam czyscil w przyczepce. Dla relaksu obserwowalismy przez okno kolibry przylatujace do karmnika i motyle, ktorych wyjatkowo duzo zlatywalo sie do moich tarasowych kwiatkow. Wiekszosc byla bardzo plochliwa, ale jednemu udalo mi sie pstryknac fote.

Niestety odmowil rozlozenia skrzydelek ;)
 

Poznym popoludniem pojechalismy do kosciola, bo M. znow mial pracowac w niedziele. Kiedy wchodzilismy, prazylo slonce i Nik narzekal na goraco. Gdy wyszlismy kropilo, a na horyzoncie wisiala wielka, czarna chmura. Myslalam, ze bedzie niezla burza, ale skonczylo sie na solidnej wichurze i ulewie. Przy frontowym wejsciu znow zrobila sie kaluza, a Mlodszy wyrazil chec pobieganiu po deszczu i pochlapaniu w niej stop. To byla taka typowa, ciepla, letnia ulewa, wiec wzruszylam ramionami zeby szedl jak chce. No i poszedl! :D

Jak widac Maya nie jest taka glupia zeby sie moczyc z wlasnej woli :D
 

Uff... Nadrobilam zaleglosci powyjazdowe. Tylko co z tego, skoro za "chwile" wylece do Polski i zrobia sie dwa razy dluzsze. :D