Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 października 2021

Gdzie ten czas tak zapiep**a?!

 Minal juz sobie ostatni tydzien pazdziernika... Nie do wiary...

Jaki byl?

Zeszla sobota, 23 pazdziernika, to oczywiscie poranne mecze. Sezon pilkarski dobiega pomalu konca i z jednej strony troche smutno bo zawsze to sporo ekscytacji no i przyjemnosc patrzec jak Potworki z entuzjazmem jada na treningi i mecze. Z drugiej jednak strony, koncowka sesji jesiennej to juz zimnica (a w czerwcu, kiedy konczyla sie wiosenna, narzekal czlowiek, ze trupem mozna pasc z goraca :D). Z jakiegos powodu, rok temu na jesien oraz wiosne i teraz znow, druzyny dzieciakow praktycznie wszystkie mecze maja z samego ranka. A juz np. corka sasiadki, ktora jest w druzynie z kilkoma dziewczynkami, z ktorymi w zeszlym roku grala Bi, ma rozgrywki okolo poludnia! Chyba po prostu mamy pecha, bo z tego co udalo mi sie dowiedziec, sporo zalezy tu od preferencji trenerow. Nasi najwyrazniej lubia "odhaczyc" mecz rano i miec juz spokoj. Rozumiem to, ale ja z kolei wolalabym sie rano wyspac. :D Nie mowiac juz o tym, ze mamy jesien w pelnej krasie i ranki sa po prostu lodowate. O godzinie 11-12 jest juz duzo przyjemniej niz o 9... :/ Tego dnia Nik gral wlasnie z samego rana i mimo kurtek, siedzialysmy z Bi skulone i zmarzniete. Bylo 8 stopni i wichura, jak zawsze na boiskach! :O W ktoryms momencie Starsza nawet wgramolila mi sie na kolana, choc juz jest na to za wielka, szczegolnie kiedy siedze na turystycznym, rozkladanym krzeselku. Nie mniej bardzo fajnie bylo sie do siebie przytulic i podzielic cieplem. A za tydzien musze jednak wziac jakies koce, zeby sie dodatkowo owinac...

"Spacerkiem" po boisku :)
 

Druzyna Nika znowu pokazala co potrafi i wygrala 5:1. Nie pamietam czy oni w ogole jakis mecz przegrali w tym sezonie... ;) Nik znow kilka razy probowal doprowadzic pilke do bramki, ale biegl po obrzezach boiska i zanim zdazyl skrecic w strone bramki, juz byl otoczony. Za to kiedy byl na pozycji na wprost bramki, zamiast walczyc o pilke, wolal sie wycofac i pozwolic kolegom ja przejac. A potem jeczy, ze znowu nie udalo mu sie strzelic gola... ;)

Na koniec jeden z rodzicow wytaszczyl gigantyczny aparat i pstrykal pamiatkowe zdjecia. Tym razem byli (chyba) wszyscy ;)
 

Po meczu mielismy kilkanascie minut w domu na szybkie siusiu i zweryfikowanie garderoby, a potem trzeba bylo pedzic na 11 na rozgrywke Bi. Troche dalej, bo dwa miasteczka od nas, ale okazalo sie, ze to tylko kilkanascie minut jazdy. Nawigacja z lekka oszalala, bo pokazala 22 minuty, w miare jazdy doszla do 14 minut, a za zakretem nagle przeskoczyla na 6! :O Glupie urzadzenie... :D Teraz teoretycznie bylo juz cieplej, ale slonce raz wychodzilo zza chmur, a raz sie za nie chowalo. To oznaczalo, ze ja i Nik naprzemian rozpinalismy kurtki i zapinalismy je az po szyje. Tu tez mlodszy w ktoryms pomencie siadl mi dla zagrzania na kolanach. Na szczescie on ma nieco mniejsze gabaryty niz siostra i mozna go latwiej objac... ;)

Z Bi taka goraca dziewczyna, ze dlugi rekaw, ktory miala pod koszulka, podciagnela sobie po lokcie. Co tam, przeciez upal mamy :D
 

Za do druzyna Bi doslownie "zmasakrowala" przeciwniczki, bo wygrala 9:2. Dziewiec!!! :D Co lepsze, Bi byla autorka trzech z tych dziewieciu goli! Rosnie nam mloda gwiazda pilki noznej, tylko, znajac ja, pytanie ile przy tym sporcie zostanie zanim jej sie znudzi... :D

Ktos tu chyba boi sie pilki (a tak naprawde to chyba Bi sie wlasnie przymierza do kopniecia) :D

Po meczach to juz relaks dla dzieciakow, czyli Nintendo (:D), ja zas zabralam sie za sprzatanie, bo stwierdzilam, ze jak tak dalej pojdzie, to na podlodze cos nam wyrosnie. ;) Do Nika przyjechal na rowerze kolega, ale na szczescie siedli w piwnicznej bawialni grajac w Minecraft i nie latali po chalupie, moglam wiec na spokojnie robic swoje... Malzonek za to przepadl na prawie caly dzien, bo rano byl w pracy, a potem pojechal do kolegi pomoc mu w przywiezieniu i zaladowaniu pellets (ekogroszek?) do piecyka. W miedzyczasie zajechal na chwile do domu, ale sie z nim wyminelismy. A jak umowiony byl z kumplem w poludnie, tak przyjechal do domu prawie o 17... :O Tego dnia byly urodziny  mojego rodziciela i w sumie sprzatalam zawziecie z mysla, ze przyjedzie w niedziele na ciasto. Niestety, przez telefon powiedzial, ze nadal nie moze doleczyc sie z przeziebienia, a ze pracowal nawet w sobote i to wiekszosc czasu na zewnatrz, wiec chcial niedziele przeznaczyc na wygrzanie sie i odpoczynek, bez ruszania sie z chalupy. Jakies straszne dziadostwo nam sie przyplatalo, bo i ja ciagle jeszcze "odchrzakuje" i kilka razy dziennie musze wydmuchac nos. A pracuje w srodku, wiec przez wiekszosc dnia nie mam gdzie zmarznac. Ciekawe za to czy nie odbija mi sie czkawka te sobotnie mecze, bo tydzien wczesniej tez wydawalo mi sie, ze jestem juz praktycznie zdrowa, a po meczu Bi, na ktorym niemilosiernie zmarzlam, znow mi sie pogorszylo... :/

W niedziele rano M. znow w pracy (ech...). Ja z Potworkami pomalu sie wyszykowalismy, a po powrocie malzonka pojechalismy do kosciola i po kawe. Potem to juz spokoj, spacer, dla mnie niestety tez wstawianie kolejnych pran, itd. Zas na 16:30 jechalam z Potworkami na zabawe kolo naszej publicznej biblioteki. Musze przyznac, ze nasze miasteczko jest w tym roku bardzo aktywne. Chyba chca sobie odbic czas stracony w czasie pandemii. To juz kolejna imprezka zorganizowana przez biblioteke i sponsorow. Latem byly koncerty, lody dla dzieciakow, filmy wyswietlane na ekranie na swiezym powietrzu, bylo tez kilka imprez przeznaczonych bardziej dla doroslych oraz seniorow. Teraz zas urzadzili zabawe jesienno - halloweenowa. Wstep ponownie darmowy, z prosba by przyniesc tylko prowiant do food pantry w naszej miejscowowsci. Byl apple cider (nawet nie wiem jak to przetlumaczyc - grzaniec jablkowy? ;P), choc niestety zimny i zamiast lekko potraktowany przyprawami, to koszmarnie slodki. Bi smakowal, Nik swoj wylal po jednym lyku. :D Mialy byc tez cider doughnuts, ale okazalo sie, ze zamiast nich, rozdawali zwykle, z Dunkin' Donuts. :D Zalowalam, ale z drugiej strony, darmowe paczki, daja to zjadlam! ;) Reprezentanci naszej miastowej komendy policji sprzedawali hot-dogi, hamburgery i inne zarelko. Bylo kilka stanowisk z paczuszkami slodyczy, lizakami oraz cukierkami. Przyjechalismy na poczatku imprezy, wiec Potworki zalapaly sie tez na dynie i zestaw do ich dekoracji, do czego natychmiast przystapili oczywiscie. ;)

Wlasnie dotarlo do mnie, ze zapomnialam zrobic zdjecia juz udekorowanych dyniek... trudno ;)
 

Dzieciaki do lat 12 mogly przyjechac w kostiumach i zglosic sie do konkursu, ale moi nie chcieli. Odpuscili tez sobie tance z wodzirejem dla maluchow. :D Za to przejechali sie pociagiem przewozacym dzieciaki wokol trawnika.

Taka mala rzecz, a ile radosci :)
 

Jeszcze "wczoraj" zjezdzali tu na sankach... ;)
 

O godzinie 18 mialo byc ogloszenie wynikow konkursu na najlepszy kostium, a pozniej mieli wyswietlic film, ale to tez juz sobie darowalismy. Po pierwsze, kiedy tylko zaszlo slonce, zaczelo sie robic niemozliwie zimno, a po drugie, kolejnego dnia czekala mnie praca, zas dzieciaki szkola. Nie wiem dlaczego zorganizowali taka imprezke w niedziele, jakby nie mozna bylo w piatek lub sobote? Niedzielny wieczor to juz wlasciwie koniec weekendu. Trzeba szykowac sniadaniowki, wyciagac plecaki, upewnic sie, ze komputery sa naladowane (klasa Nika nadal w tym roku bardzo intensywnie je utylizuje), a potem isc do lozka o rozsadnej porze. To nie jest dzien kiedy mozna "balowac" do 20. :D

Poniedzialek, jak przystalo na pierwszy dzien tygodnia, zaczal sie koszmarnie. ;) Dzien byl pochmurny, mglisty i ponury, wiec kiedy zadzwonil budzik bylo zupelnie ciemno i w pierwszej chwili pomyslalam, ze zle go nastawilam i to niemozliwe zeby juz byla poraz wstawac. W czasie kiedy sie szykowalismy, dostalam automatyczna wiadomosc ze szkoly, ze autobus Bi ma polgodzinne opoznienie. Problem w tym, ze dla tego autobusu (czy raczej kierowcy) 20-minutowe opoznienie to norma. Pytanie wiec, czy autobus spozni sie o 10 minut dluzej niz zwykle, czy opozniony bedzie o pol godziny po tym "normalnym", 20-minutowym opoznieniu? Poranne zagroski. :D Rozklady jazdy autobusow powoduja irytacje juz od poczatku roku, tego dnia byla ona jednak podwojna, bowiem na 9 rano bylam umowiona na wymiane prawa jazdy, bo akurat konczy mi sie waznosc starego. Zwykle jednak okolo 8:10 oba Potworki sa juz w drodze do szkoly, stwierdzilam wiec ze nawet jak autobus sie spozni, powinnam spokojnie zdazyc. Tak? TAK?! No NIE, moi panstwo, nie ma tak dobrze! :/ Stoimy na rogu ulicy i stoimy, nawet autobus Kokusia sie solidnie spoznil, ale w koncu dojechal. Po autobusie Bi jednak ani widu ani slychu. Po jakims czasie zaczelam zastanawiac sie, czy nie lepiej zawiezc Starszej do szkoly, ale caly czas mialam nadzieje, ze jeszcze minuta, piec, dziesiec i zaraz przyjedzie... Poza tym, akurat tego dnia, jak na zlosc, umowiona bylam w kompletnie przeciwnym kierunku niz szkola. Jazda na miejsce miala mi zajac kilkanascie minut, ale gdybym miala wiezc Bi, a potem nawracac, zajeloby mi to jakies 45 minut... W ktoryms momencie dolaczyl do mnie tata przyjaciolki Bi z corka. Byl on na tyle rozgarniety, ze zadzwonil do firmy przewozowej. Powiedziano mu, ze jeszcze 10 minut. Ok, no to czekamy. Mija 10 minut, mija 15, nie ma autobusu! W koncu poprosilam sasiada czy nie zostalby z dziewczynami, bo ja naprawde musze juz szykowac sie na wizyte (nie umalowalam sie nawet, bo mialam przeciez miec na to czas po wsadzeniu Potworkow do autobusow!). Na szczescie zgodzil sie bez problemu. Chwile pozniej przyslal sms'a, ze autobusu dalej nie ma i jego zona zawiezie dziewczyny do szkoly. Za to moment pozniej, kiedy sama wyjezdzalam, zauwazylam, ze po osiedlu jezdzi jeden z takich mniejszych school bus'ow. Najwyrazniej, z jakiegos powodu podstawili taki (niewykluczone, ze dopiero po telefonie sasiada), ale o tej porze to mysle, ze wszyscy rodzice raczej zawiezli dzieciaki do szkoly osobiscie...

Po poludniu na szczescie Potworki nie mialy zadnych dodatkowych zajec, wiec polecialy bawic sie z sasiadkami. Malzonek za to rozpalil w kominku, bo mimo wlaczonego ogrzewania, w chalupie bylo jakos tak nieprzyjemnie, ciagnelo chlodem i wilgocia...

A na srodku pulapka na rodzicow w postaci rozwalonych klockow Lego :D
 

Nik przyniosl szkolne zdjecia i nie moge przestac sie zachwycac jak przystojnie wyszedl. <3

Kiedy rano wychodzil z domu, tego naszyjnika nie mial zalozonego, ale najwyrazniej postanowil sie "upiekszyc" :D
 

Potem M. polecial na silke, dzieciaki odrabialy lekcje, zas ja szorowalam zlewy w lazienkach. Niestety, odkad wrocilam do pracy w pracy, znow ogarniam chalupe na raty. :/

Wtorek przywital nas deszczem, a przy okazji okazalo sie, ze panicz Nik zostawil dzien wczesniej w szkole kurtke! Bo przeciez (sarkazm) bylo "az" 12 stopni, czyli pogoda idealna na wracanie do domu w jednej bluzce! Zla bylam jak jasna cholera, bo Mlodszy ma jeszcze kamizelke, ma taka grubsza bluze, ale zadna z nich nie ma kaptura, a na caly dzien zapowiadali ulewny deszcz! :/ W koncu ubral kamizelke, a na przystanku stal pod parasolem (do autobusu i szkoly nie chcial go brac), zas ja przykazalam mu, ze jak wroci znow bez kurtki, to zabieram mu czas na elektronike wieczorem. A! Kiedy wychodzilismy z domu, Bi, juz na chodniku, przypomniala sobie, ze nie wziela skrzypiec! No taki mielismy zapominalski poczatek dnia... :D Dobrze, ze chociaz autobusy przyjechaly o normalnych porach i nie musielismy sterczec w deszczu godziny. ;)

Po poludniu udalo sie ogarnac obiad oraz lekcje przed gimnastyka Bi. Ta ostatnia zreszta nie miala nic zadane, bo mieli tego dnia maly quiz (cos a'la niezapowiedziana kartkowka) z mnozenia i nauczycielka stwierdzila, ze nalezy im sie po tym odpoczynek. ;) Nik niestety lekcje zadane mial i okazaly sie jednym z tych momentow, gdzie stwierdzilam, ze bedzie musial powiedziec pani, ze nie wiedzial jak je rozwiazac. To, w jaki sposob oni ucza sie matematyki, to jakas czarna magia. Zwykle dzielenie, a nawet patrzac na przyklad, nie moglam wyczaic, co on wlasciwie mial zrobic. W koncu jednak Nik postanowil pokazac mi, jak rozwiazuja to na lekcji, bo okazuje sie, ze zupelnie inaczej niz podawal to przyklad (i jeszcze inaczej niz rozwiazalabym to ja...). Czyli matka glowkuje, a syn, ktory na poczatku zaciagnal mnie do stolu "bo on nie wie jak to zrobic", jednak wie, tylko potrzebuje wsparcia moralnego najwyrazniej... Ech... Zapowiedzialam, ze nastepnego dnia odrabia lekcje z ojcem. :D Potem popedzilysmy z Bi na gimnastyke i jak normalnie nie przeszkadza mi wozenie dzieciakow na zajecia, tak we wtorek kompletnie nie chcialo mi sie wysciubiac nosa z domu. Caly dzien lalo, a na wieczor zaczelo jeszcze wiac. Nieprzyjemnie bylo jak cholera i najchetniej posiedzialabym caly wieczor przy kominku, w ktorym M. znow napalil... Trening pilki Kokusia odwolano oczywiscie, ale ze gimnastyka odbywa sie w srodku, to nie bylo na to szans. ;) Dobrze, ze chociaz mam tam kolezanke, to przynajmniej zaliczylam ploteczki. Zdjecia tym razem nie mam i nawet nie wiem co dziewczyny tego dnia robily, bo mlodsza pociecha kolezanki zasnela w aucie, wiec sila rzeczy i my w nim utknelysmy. :)

Spora czesc zdjec z minionego tygodnia to foty przy kominku ;)
 

W srode nad ranem niespodzianka... z tych niestety malo przyjemnych. Nawet nie wiem co mnie obudzilo, ale otworzylam oczy i... az podskoczylam na widok figury stojacej nad moja glowa przy lozku! :D "Postac" okazala sie byc Bi, ktora tam stala i szlochala, bo przydarzyl jej sie "wypadek". Przypominam, ze panna ma prawie 10.5 roku i na kazdym kroku lubi podkreslac, ze ona to jest przeciez praktycznie dorosla... A potem takie cos... :/ A ostrzegalam kiedy przed spaniem wypila trzy szklanki wody, ze tak sie to skonczy, ale nie sluchala... Polecilam jej zeby przebrala mokre spodnie od pizamy i polozyla na miejscu taty, ktory zdazyl juz wyjsc do pracy. A Starsza potem mnie chyba z dziesiec razy calowala i dziekowala. Podejrzewam, ze szczesliwa byla, ze nie zarobila opierdzielu, a ja bylam po prostu taka senna, ze nie chcialo mi sie nawet podniesc glosu. Marzylam tylko, zeby przylozyc glowe do poduszki i odplynac w ramiona Morfeusza. Co okazalo sie nie takie proste, bo obok mnie, usmarkana Bi ciagala zawziecie nosem zanim zmorzyl i ja sen. :D

Srodowa pogoda byla juz prawie sucha. Przynajmniej mocniej nie padalo, choc w powietrzu unosila sie wilgoc i od czasu do czasu pojawiala sie upierdliwa mzawka. Powodowalo to, ze bylo tak paskudnie i ciagnelo w chalupie wilgocia, ze M. trzeci dzien z rzedu napalil w kominku. Od razu zrobilo sie przyjemniej! :) Niestety, ponownie za bardzo nie skorzystalam z tego ciepelka i przytulnej atmosfery, bo na 17 jechalam z Kokusiem na szermierke, potem asystowalam przy prysznicu Bi, pozniej sama wskoczylam pod wode, do tego przygotowac ubrania, przekaski do sniadaniowek, itd. I juz popoludnie minelo i trzeba bylo szykowac Potwory do spania. Kiedy zas zeszlam po czytaniu na dol, juz nie dokladalam do ognia, bo nie lubie zostawiac nawet tlacego sie drzewa; wole zeby bylo praktycznie cale wypalone kiedy ide spac...

Ja mialam na to malo czasu, ale Majucha wygrzewala sie przy ogniu ile dusza zapragnie :D
 

Na szermierce za to Nik bawil sie znacznie lepiej niz ostatnio i po zajeciach stwierdzil, ze jednak ja lubi. No dobrze, ze go po ostatnim marudzeniu nie wypisalam! :O Tym razem byla juz piatka dzieci, czyli jednego nadal brakuje. Nik jednak znacznie bardziej lubi wieksza grupe niz zajecia (prawie) indywidualne. Nawet pomimo, ze w tej grupce jest najmlodszy i najmniejszy, choc jeden z chlopcow, mimo, ze rowiesnik Bi, jest od niego tylko minimalnie wyzszy... Znaja sie zreszta z Nikiem, bo chlopiec ten uczeszczal jeszcze w zeszlym roku do szkoly Nika, byli w tym samym autobusie, a teraz jest w tej szkole, co Starsza i jezdzi z nia autobusem, choc ona oczywiscie ma to gdzies, bo chlopaki (narazie) dla niej nie istnieja. :D

To ponoc idealna poza szermierza przy ataku ;)

W czwartek rano kolejne podniesienie cisnienia... Czy ja nie moge ktoregos dnia rozpoczac na spokojnie? ;) W koncu, po 3 dniach, wyszlo slonce, lisce zolto-czerwone na drzewach, po prostu cudowna zlota jesien! Chociaz troche zimna,  bo o 7:45, kiedy wychodzilismy z domu, bylo tylko 9 stopni... Autobusy przyjechaly o w miare zwyklej porze, wrocilam do domu, porzucalam Mayi pileczke, puscilam odkurzacz, poskladalam pranie, nawet usiadlam na moment z kawa... No, fajnie bylo! ;) I wlasnie zanim klaplam na fotel z kubkiem, pomyslalam, ze wypuszcze jeszcze psiura. Rano byla na sikaniu, potem ganiala za pileczka, ale zamiast zostac, wepchala sie ze mna z powrotem do chalupy, wiec stwierdzilam, ze moze jeszcze cos "zalatwi", albo po prostu pokrazy po ogrodzie wachajac liscie. Wypuscilam bestie na doslownie 10 minut, a kiedy wyjrzalam, zeby zawolac ja z powrotem, okazalo sie, ze zniknela. Rozplynela sie doslownie w powietrzu! No kuzwa, tego mi jeszcze brakowalo z samego rana, kiedy musze juz wychodzic do pracy! :/ Obeszlam dom naokolo 3 razy nawolujac. Nic, nawet szelestu w krzakach, zeby dac znac, ze gdzies tam siedzi. W dodatku o tej porze roku, kiedy na krzakach zolkna liscie, a ziemi lezy warstwa brazowych, Maya po prostu wtapia sie w tlo! A ona jakby o tym wiedziala, bo takie wycieczki krajoznawcze urzadza sobie najczesciej wlasnie jesienia! :/ Po 20 minutach wolania i chodzenia naokolo, wrocilam do chalupy zeby ubrac sie, wziac kluczyki i ruszyc na poszukiwania autem. W myslach mialam juz liste tego, co jej zrobie jak ja w koncu znajde. :D Na szczescie... nagle zauwazylam czarny nos w szybce przy frontowych drzwiach! Wrocila cholera jedna! Na glowie miala struzke sliny, jak czasem, kiedy na spacerze slini sie z podniecenia, a potem otrzepie glowa i ta struzka osiada jej na pysku. Czyli "wycieczka" byla udana. ;) Cale szczescie w niczym sie nie wytarzala. :D Zamknelam bestie i moglam pojechac spokojnie do roboty...

Bi miala tego dnia spirit day w szkole. Nie jestem pewna na czym te "spirit days" polegaja, poza tym, ze dzieciaki maja sie ubierac w okreslone kolory. Tym razem byl to pomaranczowy lub czarny. Podejrzewam, ze ma to cos wspolnego z nadchodzacym Halloween. :D Coz, Bi pomaranczu nie znosi, wiec poszla do szkoly cala ubrana na czarno. Podobno kazde dziecko ubrane w odpowiedni kolor dostaje punkt. Punkty sa zbierane i na koniec roku podliczane. Klasa V, ktora zbierze ich najwiecej, otrzyma nagrode. :)

Z pracy wyszlam o 15 zeby popedzic po corke oraz jej przyjaciolke. Przyjechalysmy do domu i Bi udalo sie i zjesc obiad i nawet odrobic lekcje przed wyjsciem na pilke. Ba! Udalo jej sie nawet 10 minut pobiegac z sasiadkami. To ostatnie tylko dlatego, ze odrabianie lekcji polaczyla sobie z jedzeniem. :D Miala sporo zadan do rozwiazania, ale proste. Zaczynaja kolejnosc dzialan w matematyce i Bi, choc zna teorie, czasem sie jednak walnie i z rozpedu najpierw cos doda lub odejmie zanim pomnozy czy podzieli, a potem dziwi sie, ze jakies dziwne liczby jej wychodza. ;P Na szczescie poprawila bez szemrania. ;) Na pilke pojechala jak zwykle z entuzjazmem i zalujac, ze to juz przedostatni trening.

Swiatlo bylo juz kiepskie, a modelki daleko, ale mysle, ze domyslacie sie, ze ta najjasniejsza glowka, to Bi ;)
 

Ja tego dnia akurat nie zalowalam, bo na noc szlo straszne zimno i choc na poczatku chwilke pochodzilam patrzac jak dziewczyny uganiaja sie za pilka, to za chwile schowalam sie do auta, gdzie bylo znacznie cieplej. Nie narzekam jednak, bo te czekania na Potworki w czasie ich sportow daja mi cenny czas z ksiazka. :)

I w koncu nadszedl piatek. Jakos mi sie ten tydzien ciagnal; moze dlatego, ze dopadly mnie jakies dolegliwosci zoladkowe i choc nie jest to nic zwalajacego z nog, to jednak dokucza od poniedzialku i dzis nadal odczuwam dyskomfort. :( Bi miala dzis pajama day w szkole, polaczone ze zbieraniem datkow na Unicef. Serio, myslalam, ze jak uczniowie beda troche starsi, to jednak to sobie daruja. Dla mnie to jak isc do szkoly w bieliznie. Ciekawe, czy w high school tez beda przylazic do placowki w pizamach?! :D No ale Bi oczywiscie zadowolona, bo "ojeju, jak jej luzno i wygodnie!". Taaa... i to mowi ta sama panna, ktora ze spodni wybrala sobie praktycznie same obcisle jeans'y. :D Poza tym Starsza miala w piatek jesienny festiwal dla grupy D. Jedna grupa to cztery V klasy, ktore maja wlasnie wspolne atrakcje i uroczystosci. Kiedy ma sie 14 piatych klas, a do tego tylez szostych, trzeba to jakos logicznie pogrupowac zeby dalo sie ogarnac bez zbednego chaosu. W ramach festiwalu mialy byc przekaski, napoje, a takze konkurs na najfajniej udekorowana dynie, w kategorii najsmieszniejszej, najstraszniejszej, najslodszej i jeszcze kilku innych. W srode, w czasie szermierki Kokusia, pojechalam do pobliskiego supermarketu, zeby zakupic mala dynke i zonk. Nie ma! :O Na szczescie nie musiala byc koniecznie dynia, wiec zakupilam kabaczka jak najbardziej ksztaltem ja przypominajacego. Bi zamierzala udekorowac go jako pieska. Mam nadzieje, ze nauczycielka porobi jakies zdjecia i przesle je rodzicom. ;) Okazalo sie tez, ze u Nika w klasie rowniez malowali malutkie dynieczki. Jego pani nawet wyslala zdjecia, ale Nik jest tylko na jednym i to odwrocony tylem, wiec nawet go nie wgrywalam...

Przed nami weekend. Na jutro zapowiadaja ulewny deszcz, wiec mecze zostaly odwolane. Moglibysmy podazyc do Polskiej Szkoly, ale po pierwsze, pogoda ma byc naprawde paskudna i ciesze sie na dzien spedzony w cieplym (i suchym!) domu, a po drugie, klasa Kokusia ma miec dyktando, a ze nie planowalam zabierac dzieciakow do szkoly w te sobote, wiec Nik nie cwiczyl. Nie moge mu tego zrobic, bo wiem jak Mlodszy sie stresuje kiedy nie jest do czegos przygotowany. ;) W planach jest wiec spokojny i... chcialam napisac "leniwy" dzien, ale wiadomo ile tego "lenistwa" mozna zazyc w chalupie, gdzie z kazdego kata wyglada cos do zrobienia... Sobota szykuje sie wiec w kazdym razie "domowa", a jak to z relaksem bedzie, to sie zobaczy. ;)

Pozdrawiam weekendowo!

piątek, 22 października 2021

Nieco szalony weekend i rownie zabiegany tydzien, czyli stara bida :D

Wole co prawda tak niz sie nudzic, ale sa pewne granice... :D Po minionym weekendzie, w niedziele wieczor czulam sie jak przeciagnieta przez praske...

Wspomnialam ostatnio, ze w sobote, 16 pazdziernika, miala sie odbyc sesja zdjeciowa dla druzyn pilkarskich. Niestety rano, Potworki odurzone tym poczuciem wolnosci, ktore daje jedynie weekend, robily wszystko, tylko nie szykowaly do wyjscia... :/ W rezultacie, sesja zaczynala sie o 8:15, a my wyjechalismy z domu o... 8:10. :O Dodam, ze na miejsce mamy jakies 10-15 minut jazdy, wiec juz z gory wiedzialam, ze sie spoznimy. Liczylam na to, ze takich spoznialskich bedzie wiecej, ale sie przeliczylam. ;)

Na tym dalszym stolku sekunde wczesniej stala Bi, ale zagapilam sie i zanim wytargalam telefon z torebki, juz zdazyla odejsc...
 

Na szczescie zdazylismy, bo jednak dzieci do zdjec byla gromadka i Potworki zalapaly sie tez na zdjecia druzynowe.

Z dziewczyn brakuje chyba tylko jednej...

Z obu druzyn bylo jeszcze kilkoro dzieciakow, ktore na zdjecia nie dojechaly w ogole, choc trudno powiedziec czy ich nie chcieli, czy mieli takie samo poczucie czasu (czy raczej jego brak), jak my. :D

U Kokusia nawet bez wysilku zauwazam brak 4 chlopcow, wiec pewnie brakuje ich wiecej... A Nik oraz dwoch jego kolegow zerka na mnie, zamiast fotografa :D
 

Fotografowie krecili sie tam pol dnia, wiec spoznialscy zdjecie portretowe mogli sobie jeszcze machnac, ale grupowych juz nie powtarzano...

Potworki mialy mecze jednoczesnie, ale choc bylo to duza oszczednoscia czasu, to mialam wrazenie, ze usiluje sie rozdwoic (wlasciwie to faktycznie probowalam ;P) i nie moge skupic na zadnym. ;) Krzeselko postawilam sobie miedzy boiskami (na szczescie grali na sasiednich), ale wlasciwie to chodzilam w te i we wte. Oba Potworki graly jak zwykle bardzo dobrze, choc niestety u Bi trafila sie mocna przeciwna druzyna i dziewczyny przegraly 1:2. No coz, bywa i tak. ;)

Starsza przy pilce :)
 

Dla odmiany, przeciwnicy druzyny Kokusia byli slabiutcy i "nasi" wygrali 5:1. Nik znow usilnie probowal strzelic gola, ale musi popracowac nad celnoscia, bo na dwie bliskie akcje, raz pilka poleciala gdzies w bok, a za drugim razem odbila sie od slupka. :D

Dlugonogi Nik w akcji ;)
 

Zeby bylo smieszniej, trener postawil go tez na chwile na bramce. Obrona w jego druzynie jest jednak bardzo aktywna i tylko raz pilka poleciala w jego strone.

Bramkarz :D
 

Na szczescie zlapal, ufff... A jaki byl z siebie dumny! :D

Niestety, ujecie kiedy Mlodszy zlapal pilke zupelnie mi nie wyszlo, bo jego kolega wlazl mi centralnie w kadr...
 

Po meczach niestety trzeba bylo jechac po spozywke, skoro poprzedniego dnia wywineli mi w sklepie numer. ;) Potworki pojechaly bez marudzenia, bo z jakiegos powodu lubia zakupy, nawet spozywcze. :) A po powrocie do domu i rozpakowaniu toreb, zaczelam zastanawiac sie, co zrobic z reszta dnia. Mimo pazdziernika w kalendarzu, bylo wrecz goraco: 27 stopni! Na wieczor zapowiadano przejscie burz i gwaltowne ochlodzenie, wiec grzechem byloby nie skorzystac z takiej pogody. Pomyslalam o jesiennym festynie, ktory staje sie pomalu moja i Potworkow coroczna tradycja. Napomknelam o tym pomysle M., a on, o dziwo, oznajmil, ze pojedzie z nami. :O No nie poznaje ostatnio tego mojego chlopa... Na szybko dalismy wiec dzieciakom lunch i pognalismy. Dojechalismy na miejsce i...zonk. Parking pelny, a kolejki (zaczynajac od tej do kasy) juz z daleka widoczne niczym wijace sie sznureczki. Miny nam zrzedly i zaproponowalismy Potworkom, zeby przyjechac innego dnia z samego rana. Jakos kurcze, w poprzednich latach bylam tam sama z dziecmi i nigdy nie widzialam az takich kolejek! :O Dzieciaki oczywiscie strzelily focha, ale na szczescie sami widzieli, ze zamiast zabawy, mieliby ciagle stanie i czekanie. W dodatku tatus obiecal, ze przyjedziemy tam nastepnego dnia, wiec jakos to przelkneli. Osobiscie zaproponowalam kolejna niedziele, bo akurat w tym tygodniu Bi miala tego dnia mecz, ale M. uznal, ze co tam, przyjedziemy rano, dzieciaki sie pobawia, a potem pojedziemy na pilkarska rozgrywke. Okeeey... ;) Wracajac zatrzymalismy sie po kawe dla staruszkow, a ze niedaleko byla nasza ulubiona lodziarnia, a pogoda "lipcowa", to pojechalismy jeszcze na lody. :)

Lody byly pyszne, naprawde, to slonce Kokusia razi :D
 

A potem juz pedem do chalupy, bo z racji planow na kolejny ranek, M. chcial zaliczyc wieczorna msze. Kiedy w koncu zawitalismy na dobre do domu, zabralam sie za ogarnianie wnetrza, zas ojciec z dzieciakami ruszyli na ogrod. Spalili suche galezie i liscie, ktore lezaly juz jakis czas uskladane na ognisku oraz zaczeli dmuchac podjazd z igiel, bo choinki zrzucaja ich tyle o tej porze roku, ze wyglada to niczym rdzawy kobierzec.

Mlodszy "pozuje" :D
 

Przy okazji, Nik, ktory naprawde lubi takie ogrodowe "meskie" roboty, ublagal ojca, zeby ten pozwolil mu uzyc dmuchawy. Balam sie, ze Mlodszy "odfrunie" do tylu pod sila wydmuchu, ale dal rade. ;)

Naprawde go podziwiam, bo ta dmuchawa wcale nie jest taka lekka...
 

Lubie aktywne weekendy, lubie zapewnic dzieciakom jakas frajde, ale lubie tez sobie pospac. Pobudka w niedzielny poranek byla wiec dosc bolesna... ;) Slowo sie jednak rzeklo i jak obiecalismy Potworkom jesienny festiwal, to trzeba bylo jechac. Poniewaz na 12:30 musielismy byc z powrotem w naszej miejscowosci na mecz Bi, wiec na "impreze" dojechalismy juz o 10 rano. Jak dla mnie to i tak pozno, bo zwykle spedzalam tam z dzieciakami przynajmniej 2-3 godziny... Temperatury byly znacznie nizsze niz poprzedniego dnia, bo raptem 13 stopni, choc w slonku bylo calkiem przyjemnie. Trzeba przyznac, ze to jakas odmiana, bo zwykle bywalam tam z Potworkami wczesniej w sezonie i wychodzili po zabawie purpurowi z goraca i kompletnie przepoceni. Tym razem rozgrzali sie ruchem, ale bylo im w sam raz i nawet sie bardzo nie spocili. Pierwsze co, to zaliczyli plac zabaw w kukurydzy. 

Jak sobie pomysle, ile w tym moze byc zyjatek, to tak mi sie troche slabo robi... :D
 

Mielismy szczescie, bo juz o 10 rano (otwieraja o 9) parking byl pelnawy i ludzi walily tlumy. Potworki zdazyly wskoczyc w kukurydze i pracownik oglosil przez megafon, ze wiecej osob nie moga narazie wpuscic, wiec dzieci, ktore juz sa, maja 10 minut na zabawe, a potem beda musialy wyjsc i zostanie wpuszczona kolejna grupa. Nam to nawet pasowalo, bo bylismy ograniczeni czasowo. A w ciagu tych 10 minut, na zewnatrz zebrala sie juz spora kolejka... Potwory wyszly z kukurydzy jak zwykle cale ukurzone, a Nik mial ziarno wepchniete nawet w dziurke od ucha! :O Na szczescie dalo sie je w miare latwo wyjac... Potem ruszylismy na trampoline, bo pamietam z doswiadczenia, ze tam tez szybko robila sie kolejka. Tu juz Potwory musialy poczekac, ale na szczescie tylko jedna ture.

Chyba jedyne ostre zdjecie, na ktorym oboje sa odwroceni mniej wiecej w moja strone ;)
 

Kiedy przyszla ich kolej, nie dalo sie nie zauwazyc, ze Bi jest jednym z najwyzszych dzieciakow tam. Niestety, pomalu bedzie przemijal etap takich zabaw, a to, ze Bi jest wysoka na swoj wiek, nie pomaga... Potwory, jak to oni, bez doroslego stojacego im nad glowa, zaczeli na tej trampolinie jakies przepychanki i czekalam tylko az Bi popchnie Mlodszego mocniej, a ten zleci na ziemie, ale na szczescie nic takiego sie nie stalo. ;) Nastepnym obowiazkowym punktem byly go-carty na pedaly.

Bi zadowolona jak prosie w deszcz ;)
 

Tu juz tez byla kolejka, ale pracownicy pozwalaja kazdemu zrobic dwa okrazenia (swoja droga to podziwiam, ze potrafia spamietac kto zrobil ile) i potem musi oddac autko (rower?), wiec szlo to w miare szybko.

Nik to wiadomo; kazdy pojazd to jego marzenie :D
 

Musielismy koniecznie przejsc obok zwierzatek, bo Bi by nie darowala, ale w tym roku byly tylko kozy i dwa wystraszone kroliczki, ktore siedzialy skulone w pudelku i mialy gdzies jedzenie wrzucane przez dzieciaki...

"zoo"
 

Nastepnie poszlismy do labiryntu. Potworki zawsze strasznie chcialy go przejsc, ale sama nigdy nie mialam ochoty w nim bladzic... Tym razem jednak ojciec obiecal dzieciom, ze z nimi pojdzie, no to polezlismy. Labirynt okazal sie nie taki zly, szczegolnie, ze cos slabo im w tym roku wyrosla kukurydza i miejscami mozna bylo zobaczyc co jest dalej. :D Niestety, matka - gapa wyrzucila wczesniej niechcacy (z jakimis papierkami) mapke, wiec znalezlismy tylko jeden z kilku zaznaczonych punktow.

"Dzieci kukurydzy" - zawsze mam to samo skojarzenie i moze dlatego tak nie lubie tych labiryntow :D
 

Najwazniejsze jednak, ze przeszlismy (i to bez mapy, ha!) i udalo nam sie znalezc wyjscie (zawsze mam wizje przedzierania sie przez kukurydze "na przelaj" w desperacji). ;) Pozniej Potworki wybraly sobie po dyni i pora byla sie zbierac.

Tych dwoch co ukradli... dynie ;P
 

Nik byl rozczarowany, bo nie zaliczyli zjezdzalni, a mial ponadto ochote jeszcze raz wskoczyc do kukurydzy i pojezdzic na go-carcie. Niestety, zdazyl tylko pogonic za pojazdem udajacym statek, puszczajacym za soba banki mydlane. ;)

Nik mial szczescie, ze statek "przeplywal" akurat obok dyniowego pola :)
 

Co ciekawe, Bi kompletnie olala te atrakcje, choc jeszcze dwa tygodnie wczesniej szalala w bankach przy innej okazji... ;)

Dojechalismy do chalupy przezuwajac po plastrze pizzy zgarnietej ze stacji benzynowej (takie zdrowe zarlo! ;P), bo spojrzawszy na zegarek, z przerazeniem stwierdzilam, ze nie zdazymy nic zjesc, a Bi nie moze przeciez grac meczu o pustym zoladku. Panna szybko sie przebrala i popedzilismy na boisko. Tata juz-juz sie zbieral z nami, ale w ostatniej chwili stwierdzil, ze jednak pojedzie na silownie... Najwyrazniej limit czasu z rodzina zostal na ten dzien wyczerpany. :D Poniewaz byla to niedziela, na mecz dojechal za to dziadek, wiec wielkiej krzywdy nie bylo. :) Nik nudzil sie jak mops i wymyslal, za to ja oraz nasz "senior" zmarzlismy jak jasna cholera. Mimo 15 stopni, slonce zaszlo za chmury a na boiskach strasznie zawsze pizdzi, wiec bylo gorzej niz nieprzyjemnie... I ja i moj tato wychodzilismy akurat z przeziebienia, wiec choc sie nie doprawilismy, to jednak czas zdrowienia znacznie nam sie przeciagnal i jeszcze w srode oboje ciagalismy nosem i pokaslywalismy... :/ Za to druzyna Bi znow trafila na mocne przeciwniczki i przegrala 4:1.

Jak widac kolory strojow mialy dziewczyny tak podobne, ze pomylic sie mozna bylo do kogo sie podaje ;)
 

Nie ma sie co jednak dziwic. Tamte dziewczyny mialy bardzo aktywna obrone, przez ktora ciezko bylo sie przebic, a nasze... szkoda gadac. ;) Obie obronczynie co chwila wlaczaly sie do glownej gry, wybiegaly gleboko w boisko, a potem, kiedy nieuchronnie przeciwna druzyna przejmowala pilke, okazywalo sie, ze miedzy ich napastniczkami a nasza bramka jest... puste pole. Nic, tylko strzelac, a w takiej bezposredniej konfrontacji tylko najlepsi bramkarze daja rade. Nasza biedna bramkarka (?) kilka razy az nawolywala kolezanki z obrony zeby wracaly z powrotem, ale najczesciej bylo juz za pozno. ;) Mecz skonczyl sie wiec spektakularna przegrana, choc z "honorem". Najlepsze, ze tego jedynego gola strzelila... Bi! Nooo, tak naprawde pilke pod bramke doprowadzila jej kolezanka, ale potem przeciwniczki kompletnie ja zablokowaly. Pilka wyskoczyla z kotlowaniny w strone Bi, ktora na szczescie w sekunde zorientowala sie, ze to jej szansa i strzelila! :D No ale nie ma co ukrywac, ze wynik sie dziewczynom nie podobal ani troche. ;) Dodatkowo, Starsza zaliczyla dosc spektakularne ladowanie na trawie, wiec wyszla z meczu ze lzami wscieklosci w oczach. :D Twierdzila przy tym, ze inna dziewczynka celowo podciela jej nogi, choc mi sie wydaje, ze po prostu obie usilowaly kopnac pilke i niechcacy o siebie zahaczyly, bo obydwie wyladowaly na ziemi. ;)

W kazdym razie Bi wrocila zla jak osa, ale na szczescie za chwile zjawily sie sasiadki zapraszajac Potworki do zabawy i oboje wyprysneli z domu jak z procy!

Dzieciaki bawia sie u sasiadow, a Maya siedzi na granicy naszego ogrodu i "pilnuje" :D
 

Sasiedzka grupka Potworkow to same dziewczyny, ale Nik zupelnie nie ma z tym problemu. Zeby bylo smieszniej, to Bi przyszla na chwile do domu, raz bo byla glodna, a drugi, bo stwierdzila, ze kolezanki bawia sie w jakas nudna zabawe, zas Mlodszy latal z tymi dziewczynami bez przerwy prawie do 18!

Jak widac, zabawa byla przednia :D
 

I to o jednym plasterku pizzy zjedzonym w poludnie, bo szkoda mu bylo czasu na jedzenie, a mi szkoda bylo przerywac mu dobrej zabawy. ;) Na szczescie w koncu zaczelo sie sciemniac i wszystkie dziewczyny zaczely pomalu rozchodzic sie do domow. Gdyby to bylo lato, nie widzialabym syna do 21. ;) Nie przeszkadza mi to jednak. Na tym polega dziecinstwo, wiec niech sie bawi.

Poniedzialek to zawsze ciezki dzien do wstawania, a jeszcze po takim weekendzie gdzie czlowiek nie odespal, to juz w ogole. Bi nawolywalam z dolu trzy razy, ale zwlokla sie z lozka dopiero o 7:20. Poniewaz o 7:45 musimy wychodzic na autobus, a panna nigdy nie dostaje motorka w tylku, bo ona ma przeciez czaaas... to rozumiecie, bylo nerwowo. ;) Po pracy, jak w jeszcze przez kilka kolejnych poniedzialkow, musialam jechac po Bi i jej kolezanke, bo zostawaly po lekcjach na gazetce szkolnej. Poniedzialek jest jednym z dni bez zadnych sportow, z czego chetnie skorzystalismy, oddajac sie blogiemu lenistwu. :) Dzieciaki odrobily lekcje, a potem zajely sie rysowaniem, czego nie robily juz od bardzo dawna. Okazalo sie jednak, ze Nik mial tego dnia zastepstwo i nauczyciel pokazal im jakis program do komponowania gier. Od tego jakos ruszylo, a potem z kolega podobno zaczeli projektowac wlasne wymiary Minecraft'a, co Nik z zapalem kontynuowal w domu. Obecnie wszystko z motywem tej gry jest na czasie. Moj syn ma bardzo jednostronne zainteresowania. ;) Z racji, ze temperatury poszybowaly ostro w dol a przy okazji nigdzie nie jechalismy, rozpalilismy w kominku. Nie ma lepszego sposobu na dodanie przytulnosci salonowi. :)

Nik rysowal zawziecie caly wieczor :)

Nadszedl wtorek, a wstac wcale nie bylo latwiej. Jakos sie zwloklam, a ze mna Nik, ktory zasypia okolo godziny 21 tylko przylozy glowe do poduszki. Bi wieczorami nie mozna zagonic do spania. Pomijam ostatnia sytuacje z tabletem, ale ja z nia co wieczor walcze zeby szla na gore. Koncze jej czytac okolo 21:40 i zawsze musi potem zejsc za mna na dol, bo piciu, bo powiedziec dobranoc Mayi, itd. Ja powtarzam tuzin razy: Bi, pora spac, a ona otwarcie mnie ignoruje albo wymysla 645328 buziakow, przytulasow, uklady "zolwikow" i tym podobne bzdury. Wszystko, byle przeciagnac czas pojscia do lozka. Ze swojej strony nie lubie na wieczorne pozegnanie krzyczec, ze ma sie klasc w tej chwili i bez dyskusji, choc czasem tak sie wlasnie konczy, bo ile mozna ladnie prosic... Ona idzie obrazona, a ja zostaje z poczuciem winy. :/ W kazdym razie w poniedzialkowy wieczor Bi znow snula sie na dole po 22, wiec we wtorek rano wolalam ja trzy razy zanim w koncu laskawie zeszla... I znowu poranek z pospieszaniem i irytacja w tle... Ale najsmieszniejsza sytuacja przyszla kiedy przyjechaly autobusy. My ze znajoma sasiadka bylysmy sobie w zwyklym miejscu, a po przeciwnej stronie ulicy stala mama z synem. Nowa "twarz" na osiedlu, ale domyslilam sie, ze mieszka w domu, ktory kilka tygodni temu sprzedano. Najpierw przyjechal autobus Kokusia, Mlodszy i corka sasiadki wsiedli, podeszla tez tamta mama, zagadala do kierowcy, jej syn wsiadl i "zoltek" pojechal. Dopiero wtedy kobieta sie odwrocila i przywitala z nami. W tym momencie podjechal autobus Bi. Sasiadka zagadnela "nowa" czy jej syn tez jest w szkole Kokusia (i swojej corki) i w ktorej klasie, a ona z przerazeniem odpowiada, ze nie. Pytam o szkole Bi, a ona kiwa glowa, ze syn ma isc wlasnie do niej. No pieknie; babka wsadzila syna do zlego autobusu!!! :D Na jej usprawiedliwienie jest nowa, a kierowcy i autobusy zmieniaja sie tak czesto, ze przestali przyklejac kartki z numerami, ktore powinni miec obok drzwi, zeby bylo wiadomo, gdzie ktory jedzie. A o ile rano autobusy do high school i potem middle school jezdza o kompletnie roznych godzinach, wiec nie da sie pomylic, o tyle szkoly Kokusia i Bi zaczynaja o tej samej porze, wiec i autobusy podjezdzaja w podobnym czasie. W kazdym razie, nie mozna tak bylo zostawic kobitki, bo jest nowa na osiedlu i nie znala tras autobusow. Zaczelysmy wiec wyscig przez osiedle, zeby zlapac najpierw autobus Nika i zabrac z niego syna tamtej mamy, a w tym czasie akurat zblizal sie autobus Bi, ktory udalo mi sie zatrzymac i poprosic kierowce o poczekanie na jeszcze jednego pasazera. ;) Poranna gimnastyke mialam w ten sposob zapewniona. :D

Wtorek to nadal dzien kiedy Nik ma pilke nozna, a Bi gimnastyke, wiec oboje z M. musimy podzielic sie jazda. Z jednej strony ciesze sie, ze zostaly tylko dwa tygodnie pilki, a potem we wtorki bedzie tylko gimnastyka Starszej. Zawsze to wiecej spokoju, a i ze mnie taka Zosia - samosia, przyzwyczajona, ze ogarniam dzieciaki i ich zajecia samodzielnie i nie lubie prosic meza zeby sie wlaczyl... Z drugiej strony, moze to lepiej dla M. jak jednak tez musi gdzies zawiezc i przywiezc, badz co badz, wlasne potomstwo? Przynajmniej ma szanse sie zaangazowac w codziennosc swoich dzieci... Tak czy owak, w miniony wtorek M. zabral Kokusia na pilke, a ja pojechalam z Bi na gimnastyke, gdzie jak zwykle mialam kolezanke do pogadania.

Bi sie do czegos przymierza, ale do czego?
 

Zanim jednak wyruszylismy na zajecia sportowe, jeszcze Potworki dobrze nie ogarnely sie po szkole, a juz sasiadki pukaly do drzwi z pytaniem czy moga wyjsc sie pobawic. ;) Obydwoje byli oczywiscie chetni, a na moj protest, ze obiad i lekcje, odpowiedzieli, ze te drugie moga odrobic po powrocie. Ostrzeglam, ze wrocimy pozno. Niewazne, nic nie jest wazne, tylko zabawa. ;) Z westchnieniem, ale pozwolilam, pamietajac, ze idzie zima, a za 2 tygodnie zmieniamy czas i skonczy sie latanie po podworku do wieczora, bo bedzie zwyczajnie ciemno. ;) Po powrocie z gimnastyki, Bi grzecznie zabrala sie za odrabianie lekcji i poszlo jej na szczescie calkiem sprawnie. A Nik? Coooz... Panicz Nik zapomnial foldera z praca domowa!!! I bluzy na dodatek... Juz jakis czas udalo mu sie o wszystkim pamietac, ale widze, ze znow dopadlo go zapominalstwo... :D

Nadeszla sroda, a nam wcale sie lepiej nie wstawalo, mimo, ze nawet Bi wieczorem w miare szybko skapitulowala. :) Trzeci dzien z rzedu z zaskoczeniem zauwazalam, ze jest 7:43, zas Bi nadal na dole ubiera sie lub czesze i ma nieumyte zeby... A o 7:45 musimy wyjsc. Autobus Straszej planowo powinien przyjezdzac o 7:47. Na szczescie nigdy nie przyjezdza, ale co jak kiedys jednak sie zjawi na czas? :O Z domu wybieglismy wiec pedem, ale na szczescie na autobusy nawet musielismy chwile poczekac. :) Kiedy Potwory pojechaly, ja jak zwykle wrocilam jeszcze do domu, zabralam psiura do ogrodu porzucac mu pileczke (a co, Mayi tez sie cos od zycia nalezy :D), pootwieralam okna, wstawilam pranie, powsadzalam do zmywarki naczynia po sniadaniu, puscilam odkurzacz... Rano nie ma czasu, zeby puscic go na caly cykl, ktory trwa okolo 1.5 godziny, ale chociaz na te 40 minut zawsze warto. :) Potem popedzilam do pracy, choc wcale mi sie nie chcialo. W tym tygodniu mialo przyjsc ochlodzenie, tymczasem juz we wtorek temperatury poszybowaly powyzej 20 kresek. W srode, po chlodnym poranku, temperatura wzrosla do 24 stopni i kiedy po poludniu wyszlam przejsc sie wokol budynku, w dlugich spodniach i bluzce z rekawem 3/4 (lekkiej, koszulowej) bylo mi zwyczajnie za goraco. :O Zamiast siedziec w biurze, wolalabym porobic porzadki w ogrodzie, ale coz...

Po pracy wpadlam do domu akurat zeby pomoc Kokusiowi w pracy domowej. Mam wrazenie, ze zbyt szybko przeskoczyli w matmie z mnozenia na dzielenie, a zaraz po nim dolozyli dzielenie z "reszta". To juz dla Nika czarna magia i co chwila sie w tym gubi... Po odrobieniu lekcji i wszamaniu obiadu, Potworki zdazyly jeszcze wyjsc na podworko do sasiadek, ktore krazyly juz pod naszym domem kiedy wjezdzalam na podjazd. Serio, te dziewczyny wracaja chyba do domu po szkole i nie jedza, lekcji nie odrabiaja, tylko wskakuja na rowery i podjezdzaja na nasza czesc osiedla. :O Bi mogla z nimi latac do rozpeku, ale Nika po chwili musialam zawolac, bo tego dnia rozpoczela sie wyczekana przez niego... szermierka. :)

Zdjecie nie do konca ostre, ale obaj chlopcy byli w ruchu i to szybkim. Nik to ten po prawej ;)
 

Wrazenia? Mi, jako obserwatorowi sie nawet podobalo; instruktora maja charyzmatycznego i ze sporym poczuciem humoru. Pare razy az sie zgielam wpol ze smiechu z jego komentarzy. Nik zdawal sie dobrze bawic, ale kiedy wsiadl do auta, oznajmil, ze nie podobalo mu sie za bardzo i juz nie chce chodzic. :O Trudno mi bylo z niego wydusic co sie stalo, bo podczas zajec naprawde zdawal sie i dobrze sobie radzic i miec niezla zabawe... Troche zdeprymowalo go chyba to, ze z 6 zapisanych osob, zjawilo sie tylko troje (razem z nim) i obaj inni chlopcy chodzili juz na szermierke wczesniej. No i nie bardzo podpasowala mu osobowosc trenera. Gdzie mi wydal sie on smieszny, Nik chyba sie go troche wystraszyl... :D Coz... zobaczymy w kolejna srode ile bedzie placzu, ze Mlody nie chce... Poki co zapowiedzialam, ze sesja trwa tylko 5 tygodni, jest juz oplacona, wiec jakos musi ja przetrzymac. Ale do samej siebie po cichu mysle, ze jak Nik bedzie bardzo protestowal, to mu odpuszcze i go wypisze... Sprobowal, nie podpasowalo mu, trudno. Wiem, ze przy wypisaniu powinni oddac czesc kasy...

Czwartek i kolejny ranek w biegu. Ja serio kiedys Bi udusze... Jestem w lazience, ogarniam sama siebie. Patrze na zegarek: 7:37. Wolam z gory gdzie jest Starsza i co robi. Odpowiada, ze zaczyna sie ubierac. Wychodzi, ze 17 minut jadla miseczke platkow, ale co tam... Odkrzykuje, zeby sie pospieszyla i wracam do szykowania swojej osoby. Po jakims czasie spogladam znow kontrolnie na zegarek: 7:42. Juz wkurzona, krzycze kolejny raz, gdzie jest Bi? Ta odkrzykuje, ze wlasnie skonczyla sie ubierac. Kuffa, pannicy zabralo 5 minut, zeby nalozyc ubranie!!! PIEC minut! Tu juz sie naprawde wkurw... wkurzylam i zaserwowalam Starszej opierdo... opierdziel. :D Nosz kurna, codziennie to samo! Bo ona jest zmeczona i senna i wszystko jej wolniej wychodzi... Trzymajcie mnie, bo kiedys nie wyrobie nerwowo!!! Nie chce mi sie nawet myslec co to bedzie za dwa lata, kiedy Bi pojdzie do middle school i bedzie zaczynac lekcje o godzine wczesniej! :O

Po pracy male urozmaicenie w postaci odebrania Starszej ze szkoly (plus jej przyjaciolki na dokladke ;P). Pisalam juz, ze jej trener pilki noznej przelozyl trening na godzine 5, wiec jesli Bi jechalaby autobusem, wpadalaby tylko do domu i musiala od razu pedzic na trening. Poniewaz pilka za dwa tygodnie sie konczy, a moj szef jeszcze "baluje" w Chinach, stwierdzilam, ze nic sie nie stanie jak te trzy czwartki pod rzad wyjde o 15. ;) Bi oczywiscie szczesliwa, bo jej autobus nie dosc, ze wiecznie jest opozniony, to jeszcze zalicza kilka osiedli, wiec jedzie godzine. A autem to 15 minut i jest sie w domu. Sasiadka nastraszyla mnie, ze kolejka do odbioru dzieci jest straszna, a okazalo sie, ze nie bylo tak zle. Moze dlatego, ze dojechalam kilka minut przed zakonczeniem zajec. Zaskoczylo mnie to, ze kiedy odbieram Bi pozniej, z gazetki, wszystkie dzieciaki (ktore nie jada autobusami) czekaja na chodniku przed szkola i wsiadaja do auta kiedy rodzic podjezdza. Po zwyklych lekcjach jednak jest chyba tych dzieci za duzo, wiec przy wjezdzie na parking stoi pani z krotkofalowka i przekazuje ktore dziecko (wszystkie do odbioru przez rodzicow czekaja w sali gimnastycznej) ma sie szykowac do wyjscia. Nie podaje sie jednak imienia i nazwiska, tylko numerek. Nie wiem czy chodzi o ochrone danych osobowych, czy o to ze jest tutaj tyle kultur, ze czasem te imiona sa trudne do wymowienia. Np. ta nowa sasiadka mi sie przedstawila, ale ledwie bylam w stanie powtorzyc jej imie (to Hinduska) i pare minut pozniej juz nie bylam go sobie w stanie przypomniec. A numerek to numerek. ;) W kazdym razie, wywolane dzieci pomalu wychodza ze szkoly i szukaja w przesuwajacym sie pomalu sznureczku aut, swojego rodzica. :) Odebralam dziewczyny i odstawilam sasiadke pod podjazd, ktory maja strasznie dlugi, ale na szczescie tym razem nie musialam wjezdzac, bo jej niania stala przy ulicy czekajac na autobus mlodszej siostry. :) Tego dnia, wyjatkowo school bus Kokusia byl opozniony. Myslalam, ze znowu zabraklo benzyny, ale tym razem powod byl nieznany. ;)

W czwartek, podobnie jak we wtorek, narazie zajecia sportowe maja oba Potworki: Bi pilke, Nik plywanie. Trzeba sie bylo rozdzielic i tu zonk, bo kazde chcialo jechac z matka. Uzaleznione jakies... ;) Udalo sie jednak przekonac Bi, ze z nia pojade nastepnym razem, bo Mlodszy zaparl sie, ze mama i koniec. Cos mi sie wydaje, ze to czesciowo sila przyzwyczajenia, a czesciowo to, ze ja jadac z nimi, jestem na miejscu i z grubsza obserwuje. A M. albo zostawia Kokusia na basenie i idzie cwiczyc (bo basen znajduje sie na silowni), albo lazi szybkim marszem naokolo boisk podczas treningow pilki i to nie akurat tego boiska gdzie cwicza dzieciaki, tylko dalszego. Takze de fakto na treningach go nie ma, a dzieciaki chyba lubia miec ten komfort psychiczny, ze rodzic siedzi i "pilnuje". :) M. zabral wiec Bi na pilke, a ja pojechalam z Kokusiem na basen i ciesze sie, ze popatrzylam jak wspaniale plywa, bo poki co zawiesilam jego czlonkostwo w druzynie plywackiej.

Tego dnia cwiczyli styl grzbietowy
 

Mlodszy wahal sie i sam nie wiedzial czego chce, ale w koncu stwierdzil, ze trzy sporty na raz, to jednak troche duzo. Trudno nie przyznac mu racji. ;) Szkoda mi tego plywania strasznie, bo obawiam sie, ze po przerwie Nikowi bedzie trudno do niego wrocic. Z drugiej strony, akurat za dwa tygodnie skonczy sie pilka i zostanie tylko szermierka, ale za za to dojdzie Polska Szkola. To nawet dobrze, ze Potworki beda sie mogly wdrozyc w sobotnie lekcje i odrabianie polskiej pracy domowej, majac tylko po jednym sporcie...

I w koncu przyszedl piateczek! :D Na "mily" poczatek dnia... zaspalam! :O Wylaczylam budzik o 6:40, polozylam glowe na poduszce jeszcze na "minutke" i... obudzilam sie z przerazeniem o 7:10! Aaaaaa!!!! Jak caly tydzien mielismy poranki w biegu, tak piatek to byl wyscig! :D Jak wydawalo mi sie, ze troche nadrobilismy i damy rade, spojrzalam na zegarek, a tam... 7:48! Przypominam, ze planowo powinnismy wychodzic z domu o 7:45, a autobus Bi powinien przyjezdzac o 7:47! :O Cale szczescie, ze autobusy szkolne jezdza jak chca... Tego dnia Kokusiowy podjechal przed 8, ale Bi dotarl dopiero o 8:07, czyli 20 minut po czasie... :O Matka po pracy jechala na zakupy (tego dnia prad normalnie w sklepie dzialal! :D), zas Bi zostala odebrana przez mame swojej ukochanej przyjaciolki i zostala u niej chwile sie pobawic. Ta "chwila" zas przedluzyla sie do 17:30. Starsza byla przeszczesliwa, zas Nik strzelil focha, bo okazalo sie, ze tez mial ochote tam pojsc, czyli zamienic towarzystwo jednej pary dziewczyn, na druga pare. :D

Zegnam jesiennym akcentem w salonie :)


 Takie fajne poduchy dorwalam ostatnio w sklepie. Nie bardzo pasuja do raczej nowoczesnego wystroju salonu, ale zupelnie mi to nie przeszkadza :D

piątek, 15 października 2021

Pizdziernik po raz drugi :)

"Pizdziernik" napisalam zartobliwie, bo poki co, dziesiaty miesiac roku byl pod wzgledem pogody po prostu cudowny. Noce, a wiec ranki i wieczory, wiadomo - zimne (choc bez przesady, bo 11-13 stopni na te pore roku to nie jest zle), ale w dzien przewaznie slonce i ponad 20 stopni. Zyc nie umierac! I nie pamietam kiedy spadl porzadny deszcz! Czasem sie chmurzy, czasem pokropi, ale mocniejszej ulewy nie bylo od... nie wiem kiedy. ;) Ogrzewanie, ktore pod koniec wrzesnia zaczelam od czasu do czasu wlaczac bo dom nad ranem zamienial sie w lodowke, ponownie wylaczylam. Znow okna otwarte sa przez caly dzien i nawet rano, po calej nocy (choc na noc je zamykam) temperatura w chalupie nadal jest do zniesienia. :) Niestety, ten okres pieknej, zlotej jesieni dobiega juz konca. Od niedzieli ma przyjsc ochlodzenie. Nie bedzie moze mrozow, ale slupek rteci w dzien ma dochodzic ledwie do 15-16 stopni, a wiec i noce beda odpowiednio chlodniejsze. Przychodzi zimna, smutna jesien...

Poki co jednak, zostal przynajmniej jeden wyjatkowo cieply dzien, a zimnem bede sie martwila od niedzieli. :D

Jak pisalam ostatnio, w sobote 9 pazdziernika, dzieciaki w naszej miejscowosci zaczely 4-dniowy weekend. Rano odczuwalam tylko delikatnie choc upierdliwie cieknacy nos, wiec nie mialam zamiaru rezygnowac z ogniska, ktore zorganizowala dla dzieci Polska Szkola. Zreszta, zalezalo mi na tym, zeby Potworki mialy jakas forme kontaktu z ta szkola pomiedzy rozpoczeciem roku a listopadem, kiedy faktycznie zaczna uczeszczac na lekcje. Przy okazji wyjasnilo sie dlaczego owe ognisko zostalo odwolane tydzien wczesniej. Jesli pamietacie, w wiadomosci szkola oznajmila, ze impreza nie odbedzie sie "z powodu zlej pogody". Jeszcze na lekcji, nauczycielka Kokusia usilowala wmowic mojej kolezance, ktora o to pytala, ze no przeciez mial padac deszcz! Taaa... burze z piorunami po prostu... Najwyrazniej w tej szkole uwazaja rodzicow za idiotow, ktorzy w dodatku nie sprawdzaja tak podstawowej rzeczy jak prognoza pogody... :/ W ten wlasnie sposob, zamiast miec ognisko przy wspanialym sloncu oraz 23 stopniach, dzieciaki mialy je przy zachmurzonym niebie (dobrze, ze chociaz bez deszczu) i stopniach... 15. Idealnie na weekend przyszlo dwudniowe ochlodzenie... Jak zawial wiatr robilo sie w ogole nieprzyjemnie jak cholera... :/ Tymczasem moja znajoma, ktora preznie dziala w zarzadzie owej szkoly, wygadala sie co do prawdziwej przyczyny odwolania. Otoz, w miejscu, gdzie ognisko mialo sie odbyc, akurat zaczeto masowa wycinke drzew. W miniony weekend, jeszcze miejscami lezalo sporo niezabranych klod oraz stosow galezi. R. powiedziala jednak, ze tydzien wczesniej, kiedy ognisko mialo sie planowo odbyc, stosy drewna walaly sie wszedzie i byle jak, do tego staly jeszcze maszyny i bylo tam po prostu niebezpiecznie. Ot i cala tajemnica i nie rozumiem dlaczego nie mozna bylo tego zwyczajnie rodzicom powiedziec... Niewazne jednak... Nik wybawil sie na calego. Latal z kolegami, opchal sie pizza i s'mores'ami "pod korek" (doslownie co na niego spojrzalam, to cos przezuwal! :D) i sam przyznal, ze bylo super.

Znalezli sie z kolega nawet wsrod oficjalnej fotorelacji z imprezy. ;)
 

Bi zachowywala sie jak... dzika. To dziecko czasem zachowaniami "towarzyskimi" przypomina swego rodziciela... ;) Pierwsze wrazenie, jak tylko przyszlismy i staralam sie odgadnac po chaosie co i jak, oznajmila, ze jej sie nie podoba i chce do domu. :O Niestety, ja zglosilam sie do pomocy, Nik rzucil sie do zabawy, powiedzialam wiec pannie, ze jak nie chce, nie musi sie bawic, moze po prostu stac przy mnie, ale do domu wrocimy wedlug planu, czyli za dwie godziny. Kolezanka z klasy na jej widok rzucila sie i usciskala ja. Bi stala sztywno i odmowila dolaczenia do grupki dziewczynek (z ktorymi do polskiej szkoly chodzi czwarty rok!). Potem znalazlysmy moja kolezanke oraz jej corke, z ktora Bi chodzi na gimnastyke. Tu Starsza pobiegla za E. i myslalam, ze w koncu sie rozbawi. Taaa... Po chwili dolaczyla do nich jakas kolezanka tamtej, wiec Bi odlaczyla sie i zaczela snuc samotnie po placu... Nie chciala jesc ani pizzy, ani s'morse'ow i tylko co chwila przychodzila z pytaniem, ktora godzina i ile jeszcze... :/

Jak widac, pomimo mojej prosby, Bi nawet do zdjecia odmowila pokazania chociazby cienia usmiechu. Czasem nalezaloby jej sie porzadne lanie :/
 

A na koniec podniosla mi cisnienie inna kolezanka, ktora probowala sie ze mna skontaktowac od rana, ale cos jej nie wychodzilo. Zadzwonila jak mylam zeby, ale nie zostawila wiadomosci. Oddzwonilam - nie odbiera. Potem juz na imprezie, patrze, mam od niej znow nieodebrane polaczenie. Bylo tam tak glosno, ze nawet nie slyszalam telefonu. Znowu zero wiadomosci. Rozgladalam sie tam zreszta za nia, widzialam jej syna, ktory jest z Nikiem w klasie, ale jej nie bylo. Oddzwaniam - ponownie, bez odbioru. W koncu, za trzecim razem udalo mi sie wylapac dzwiek telefonu, odebralam i... sie wkurzylam, bo kolezanka na dzien dobry pyta czy nie poczekalabym chwile z jej synem, bo ona chyba nie zdazy dojechac na koniec imprezy. Dodam, ze byla wowczas 11:20, a ognisko mialo sie konczyc o 12, wiec czasu bylo dosc, no ale... W kazdym razie nie ma sprawy, rozne rzeczy czlowiekowi czasem wyskakuja, wiec odpowiedzialam, ze jasne, poczekam z jej mlodym. A ona na to, ze o, to fajnie, bo ona najpierw odbierze corke! Hola, hola!!! Musze tu wyjasnic, ze impreza byla dla klas III-VI, zas jej coreczka jest w zerowce, wiec miala normalne lekcje. I tu wlasnie zylka mi zaczela pulsowac, bo impreza miala skonczyc sie w poludnie, zreszta juz zaczynali pomalu zbierac wszystko i sprzatac, zas zwykle lekcje koncza sie o 12:30! Zanim ona by przejechala z jednego konca miasta na drugi, to ja musialabym siedziec z jej mlodym (i moimi, znudzonymi i marudzacymi zapewne) prawie do 13!!! A ze kolezanka jest z tych co to zawsze jakos maja problem, zeby odbierac wlasne dzieci na czas, wiec irytacja byla podwojna, ze tej znooowu cos wypadlo! Przy okazji przeszlo mi przez mysl, ze mozliwe iz ona tak od rana probowala sie do mnie dodzwonic bo juz z gory zakladala, ze sie spozni... Nie wiem czy bylaby az tak perfidna, ale kto wie... :/ Na szczescie kolezanka chyba wyczula panike (i irytacje) w moim glosie, bo zaczela sie tlumaczyc, ze ostatnio nauczycielka u corki skonczyla lekcje juz o 12:10 zeby te maluchy nie musialy przechodzic przez zatloczony korytarz. Dobra, ale to nadal pozniej niz tutaj, wiec jak odbierze mlodego na czas, to najwyzej spozni sie pare minut po mloda. Jesli nauczycielka konczy sobie lekcje wczesniej bo tak, to poczeka chwilke na rodzicow, gdzie ja musialabym sterczec przy aucie prawie godzine! W koncu kolezanka, niezbyt zadowolona, ale oznajmila, ze ok, ale ma cale auto zakupow, wiec najpierw pojedzie je zawiezc do domu, a potem przyjedzie po syna. Wszystko mi opadlo... Czyli mamuska pozbyla sie dzieci, radosnie ruszyla na zakupy i dobre pol godziny przed koncem stwierdzila, ze co bedzie sie spieszyc z powrotem jak ktos moze jej porobic za nianke... Wlasciwie to nastawilam sie od razu na dlugie czekanie, bo z domu kolezanka miala jakies 20 minut do miejsca, gdzie odbywalo sie ognisko (a nie wiem nawet gdzie w tym momencie przebywala), a jak konczylysmy gadac byla juz prawie 11:30. Tymczasem niespodzianka! Kobita pojawila sie jeszcze przed 12. Nie wiem jak to zrobila, chyba przefrunela, bo jeszcze miala cala historyjke, ze wrzucila zakupy do kuchni, papier toaletowy i na wierzch ciastka polozyla na kuchence, w tym czasie pies tanczyl pod drzwiami, wiec jeszcze zdazyla z psem wyjsc na pare minut, a kiedy wrocila, papier toaletowy i ciastka staly w ogniu! :O Podobno ciastka zsunely sie z papieru i spadajac przekrecily kurek... Nie mam pojecia czy cos takiego jest w ogole mozliwe, ale macie mniej wiecej obraz tego, co to za agentka. Nie powiem, fajna, wesola dziewczyna (no, kobieta, w moim wieku), ale zakrecona niemozliwie, wciaz przytrafiaja jej sie jakies niestworzone historie, a jak tylko uda jej sie gdzies "opylic" dzieciaki, rusza na zakupy i co i rusz potem gdzies "utyka" i po te dzieci sie spoznia... :O Najwazniejsze jednak, ze przyjechala i to jeszcze przed czasem konca imprezy, choc gdybym na nia nie czekala, odjechalabym z tamtad dobre 10 minut wczesniej...

Reszta dnia to byl juz wlasciwie relaks. Aura na zewnatrz byla bardzo ponura, jesienna, ale nie padalo, wybralismy sie wiec na spacer, zas pod wieczor czekala Potworki kolejna atrakcja, tym razem bardzo wyczekiwana przez Bi: karmienie kota sasiadow, o wdziecznym imieniu "Bandyta" [ang. Bandit]! :D Co za frajda! Nooo, dla Potworkow to czysta przyjemnosc, bo to ja nakladalam jedzenie, czyscilam miseczki, itd. Dzieciaki chcialy tylko kotka pomietosic albo sie z nim pobawic. Sasiadka tyle naopowiadala, ze to taki przyjacielski kocurek, spragniony pieszczot i uwagi, a tymczasem kot byl chyba skolowany tym, ze przyszli jakies obce male ludzie i za nim ganiaja. ;) Podszedl, dal sie poglaskac, zjadl, ale potem zaczal sie chowac w katy, a wreszcie uciekl do innego pokoju i schowal za zaslone w oknie. Wyraznie dal znac, ze nie ma ochoty sie bawic. Potworki byly oczywiscie niepocieszone... ;)

Bandyta :D
 

Niedziela byla kolejnym chlodnym, pochmurnym dniem. Na popoludnie zapowiadali nawet przelotne opady deszczu, choc ostatecznie nie spadla ani kropla. ;) Ja za to caly dzien czulam jak rozklada mnie coraz mocniej. Rano jeszcze tylko od czasu do czasu musialam wydmuchac nos, wieczorem juz dmuchalam co chwila, zatoki mialam zawalone, oczy lzawiace a kinol obtarty. Nie mialam przy tym goraczki, ani nawet stanu podgoraczkowego, wiec trafilo mi sie po prostu wyjatkowo zjadliwe przeziebienie, zlapane zreszta zapewne od dzieci... Rano czekala nas kolejna wizyta u kota i tym razem byl znacznie chetniejszy do zabawy. Moze stesknil sie za ludzka uwaga, a moze po prostu byl ranek i mial wiecej energii. ;) W kazdym razie, ku uciesze dzieciakow, ganial za zabawkami, wyskakiwal zza kanapy i ocieral sie o nas, mruczac. Oczywiscie nie obylo sie bez klotni, bo Nik, mniej cierpliwy, nie wytrzymywal dluzszego potrzasania rybka na sznurku zeby zwabic zwierza, a jeszcze Bi, jak zwykle zaborcza, wyskakiwala przed niego z inna zabawka, odwracajac uwage kocura. Do tego doszly krzyki, ze "On/ona juz dluzej sie z nim bawi niz ja!". Wyszlam z tamtad z ulga, ze to bylo juz ostatnie karmienie i zapowiedzia, ze jesli jeszcze kiedys bedziemy karmic czyjegos kota, to rano bede brala jedno, a wieczorem drugie z Potworkow. ;) Poniewaz w miare jak uplywal dzien, coraz czesciej i mocniej kichalam i lecialo mi z nosa, odpuscilismy wiec sobie spacer, choc mowilam M., zeby wzial psa i dzieci. Tiaaa, na co ja licze. Za to wieczorem, z racji nieprzyjemnej aury za oknem, otworzylismy sezon kominkowy! :) Z czego najbardziej ucieszyla sie rzecz jasna Maya, lezaca przy samym kamieniu, z grzbietem rozgrzanym prawie do zaplonu. :D Poki co "sezon" byl jednodniowy, bo juz nastepnego dnia przyszlo ocieplenie i kominek stoi pusty i zimny. :)

Pies nam sie zaraz zapali! :D
 

Poniedzialek byl dla mnie po prostu dniem straconym. Wstalam po 8, a okolo 11:30 pojechalam do pracy. Pozniej, bo i spodziewalam sie tam utknac do wieczora. Nie mniej czas w domu to sniadanie, szykowanie sie, zaladowanie zmywarki i poskladanie prania, ktore lezalo w suszarce od poprzedniego dnia (ups...). Jedynym relaksem bylo kilka minut spedzone na wypiciu kawki. :/ Na szczescie tego dnia laborantom poszlo calkiem sprawnie (drugi pacjent to chudzina, wiec nie potrzebowal duzej dawki, co zredukowalo ilosc flaszek, ktore musielismy wyprodukowac; to tak w sporym skrocie myslowym ;P), a jak oni sie szybciej uwineli, to i ja wczesniej dostalam wszystkie papiery do sprawdzenia i podpisania. W ten sposob "juz" o 19:30 bylam w domu, co nie jest moze moja wymarzona pora wracania z pracy, ale jednak jest duzo lepsze niz zakladana 20-21. ;)

We wtorek za to odbilam sobie "stracony" poniedzialek. ;) Malzonek pojechal do pracy, za to Potworki cieszyly sie juz ostatnim dniem wolnym, a ja z nimi. Przez to ze dzien wczesniej pracowalam, teraz mialam upierdliwe poczucie, ze jest sobota i musialam sobie na sile uswiadamiac, ze nastepnego dnia nie mam wolnego. ;) Ranek uplynal na drobnym ogarnianiu: zmywarka, jakies male pranko, przetarcie blatow, itd. Nic wielkiego, bo uparlam sie ze ten dzien to ma byc reset. Dzieciaki oczywiscie od rana jakis film, jak nie film to tablet, jak nie tablet to konsola i tak w kolko. Ubrali sie dopiero w poludnie... Ci to dopiero mieli reset! :D Po obiedzie stwierdzilam wiec, ze wystarczy tych ekranow! Jedziemy w plener! Nie chcialo mi sie robic zwyczajowego koleczka po osiedlu, ani ruszac na szlak obok naszego osiedla, bo te miejsca dawno sie opatrzyly. Wstyd sie przyznac, ale po 12 latach w naszej miejscowosci, nadal mam kilka miejsc na liscie "do obcykania", ale jakos malo kiedy sklada sie, zeby je sprawdzic. Troche w tym winy naszego wygodnictwa, bo majac pod domem chodnik, najlatwiej jest zapiac smycz psu i ruszyc po prostu na przechadzke po osiedlu. A jesli zapragnie czlowiek swiezszego powietrza i przyrody, zawsze moze pojsc dalej, na szlak. Czego zreszta nie robimy za czesto, bo (pewnie Was to nie zdziwi) M. nie przepada za spacerem wsrod drzew. Woli gapic sie na domy i ogrodki, a jak czasem jednak wybierzemy ten szlak, idzie z nosem na kwinte i marudzac, ze mu sie nudzi. Jak dziecko! :( A ze na spacery zwykle nie mamy zbyt duzo czasu w tygodniu, wiec chodzimy glownie w weekendy, rodzinnie, z malzonkiem. Po osiedlu oczywiscie... Tym razem jednak zapragnelam zmienic scenerie, a ze tatusiek kiblowal w pracy, to moglam poszukac kontaktu z przyroda. Nik sie troche opieral bo chcial wziac rower, ale zostal przeglosowany. ;) Niestety, obydwa miejsca, ktore chcialam sprawdzic, okazaly sie niewypalem. Liczylam na spacer przy rzece, ktora plynie przez nasze miasteczko, a dostalam parking, troche trawiastej przestrzeni z drewnianymi lawkami i stolikami oraz male zejscie do brzegu rzeki.

Niepowtarzalne, jesienne swiatlo przefiltrowane przez zlote liscie...
 

Obydwie miejscowki fajne moze na piknik przy wodzie, w jednym latem nawet ludzie sie podobno kapia, ale nie o to mi chodzilo. W koncu trafilismy wiec do miejsca juz nam troche znanego, ale ze bylo po drodze, a robilo sie pozno, wiec uznalam, ze z braku laku... ;) To park w naszej miejscowosci, ktory w sumie parkiem jako takim byl jakies 100 lat temu. Sa porozstawiane pamiatkowe tabliczki ze zdjeciami dam w wielkich kapeluszach oraz dlugich sukniach, przechadzajacych sie po trawnikach. :) Byla tam niegdys fontanna, byla karuzela (napedzana para wodna!), w pozniejszych latach byl nawet publiczny basen, ktory zlikwidowano niestety jakies 20-30 lat temu. :(

To pozostalosc po fontannie i jedna z pamiatkowych tablic

Potem pozostawiono teren samemu sobie i w tej chwili jest tam niewielki las ze sciezkami oraz ukrytymi pozostalosciami po dawnych czasach. ;) Co dla mnie jest bardzo dziwne, te hamerykanckie lasy, w ogole nie pachna grzybami! Nie znam sie i ich nie zbieram, ale z Polski pamietam, ze jak tylko weszlo sie do lasu, czuc bylo charakterystyczny zapach. Tutaj, grzyby wyrastaja mi w ogrodzie obok domu, ale pojdzie sie do lasu i... nic. Zero grzyba! :O To tak na marginesie, bo naszym celem byl zwykly spacer. ;) Potworki z wlasciwym dzieciom entuzjazmem ganialy po sciezkach i sprawdzaly kazda pamiatkowa tabliczke.

Z gorki na pazurki! Nie widac tego na zdjeciu, ale tam naprawde bylo stromo!
 

Fajnie sie tak szlo i pewnie spacerowalibysmy duzo dluzej, gdyby nie to, ze Nik nagle oznajmil, ze musi... kupe! No ten to ma wyczucie czasu! :D

Kto znajdzie Potworki? ;) Wdrapywali sie wysoko, wysoko w gore, a potem bali schodzic i zjezdzali na tylkach :D

Pozniej M. wrocil do domu, Potworki skonsumowaly podwieczorek, a ze w szkole nie byly i nie mialy lekcji, to mogly dalej oddawac sie grom. ;) Przynajmniej przez jakis czas, bo choc lekcji nie bylo, zajecia pozalekcyjne odbywaly sie jak zwykle. Ponownie rozdzielilismy sie i M. pojechal z Kokusiem na pilke, a ja zabralam Bi na gimnastyke. 

Bi cwiczy opuszczanie sie do pozycji mostka pod bacznym okiem instruktorki
 

Tam jak zwykle mialam kolezanke do pogadania, choc tego dnia jej 3-latka wyjatkowo dala nam w kosc i wymyslala, a to na podworko (a ciemno sie juz zaczynalo robic), a to uparla sie wsiasc do samochodu i na szczescie bylo na tyle cieplo, ze my stalysmy sobie na zewnatrz. Ale co sie nagadalam, to moje! :)

W srode nastapil powrot do brutalnej rzeczywistosci. Ciezko sie wstawalo po czterech dniach dluzszego snu, ojjjj ciezko. Nie moglam uwierzyc jak bylo ciemno. Nie dosc, ze noce sa coraz dluzsze, to jeszcze naszla nad nas gesta mgla i dodatkowo przyciemniala otoczenie. Nawet Bi zeszla na dol ziewajac i narzekajac, ze jest taka zmeczona, ze na pewno zasnie w autobusie. ;) Ostatnio zreszta M. przylapal te nasza panne, ze po pojsciu na gore, zamiast spac, ogladala sobie w lozku filmiki na tablecie. I potem dziwic sie, ze rano nie moze sie dobudzic! :O Mam nadzieje, ze to byl jednorazowy wybryk, choc kto wie... Przylapac ja ciezko, bo schody strasznie skrzypia, wiec nie ma szans zebym niepostrzezenie wkradla sie na gore i sprawdzila czy spi. ;) W kazdym razie w koncu wszyscy obudzili sie, wyszykowali i wyszlismy na autobusy. Nikowy przyjechal az 6 minut przed czasem, Bi spozniony o 15 minut (to juz norma ;P), ale oboje zaraz po 8 rano byli juz w drodze do szkoly. Ja wrocilam jeszcze na chwile do chalupy, wzielam psiura do ogrodu porzucac jej pileczke, potem wstawilam pranie, zmywarke i popedzilam do roboty. O 10 mialam meeting, a lubie przyjechac na tyle wczesniej, zeby sie troche ogarnac i wypic w spokoju kawe, inaczej mam spaczony humor i na spotkaniach odpowiadam na pytania polslowkami. :D Poniewaz wtorek mialam wolny, wiec po szalonym poniedzialku na moim biurku wygladalo jakby po nim przelecial papierowy huragan. Wiekszosc dnia spedzilam doprowadzajac je do stanu pozwalajacego mi ujrzec blat. :D Nie wysililam sie jednak zbytnio, bo mimo srody dla mnie mentalnie byl poniedzialek i checi do pracy mialam zadne. ;) Na szczescie byl to dzien, gdzie dzieciaki nie mialy zadnego sportu, wiec przynajmniej nigdzie nie musialam po poludniu biec. Kiedy dojechalam do domu Nik wlasnie konczyl odrabiac lekcje (trafila mu sie latwizna, wiec nie czekal na matke, grzeczny chlopczyk! :D), Bi okazalo sie, ze nie ma nic zadane, wiec to byl naprawde fajny wieczor. Wiekszosc czasu zreszta Potworki spedzily biegajac znow z sasiadkami miedzy ich ogrodem a naszym. Nie powiem zebym narzekala. :)

Tym razem przeniesli sie za nasza szopke. W sumie tam tez cieniscie i wilgotno, czyli raj dla salamander...
 

W czwartek znow pobudka zdecydowanie za wczesnie. ;) I tego dnia i poprzedniego, w srode, probujac otworzyc oko po wylaczeniu budzika, pocieszalam sie, ze odespie w sobote. Coz, jak zawsze w takich przypadkach, los postanowil sobie zachichotac. ;) Okazuje sie, ze akurat na te sobote zaplanowano sesje zdjeciowe dla druzyn pilkarskich. Pamietam, ze w poprzednich latach widzialam piekne, profesjonalne foty mlodych pilkarzykow wrzucane na Fejsa, ale w zeszlym roku tego nie zrobili, ani na jesien, ani na wiosne. Nie wiem czy ktos nawalil organizacyjnie, czy to kolejna rzecz, ktora zabrala pandemia. Jakikolwiek byl powod, w tym sezonie foty wrocily i super, tylko podejrzewam, ze chcieli zrobic je jeszcze przed meczami zanim dzieciaki beda zgrzane i rozczochrane. A ze Potworki maja mecze na 9 rano (oboje na te sama godzine w tym samym miejscu, choc raz!), wiec zdjecia dla ich druzyn maja byc robione o... 8 rano! No to tyle z dluzszego spania w sobote... ;)

Poza tym, czwartek byl dniem jak codzien. Rano czekanie na autobusy, potem praca, a po pracy chwila w domu, obiad i Potworki ublagaly czy moga pojsc pobawic sie z sasiadkami. Swoja droga, ciekawe kiedy znudzi im sie to szukanie salamander? ;) Ostrzegalam, ze za moment musimy wyjezdzac na sporty i lepiej zeby zaczeli odrabiac lekcje. Odpowiedzieli, ze odrobia jak wroca. Ostrzeglam z kolei, ze wrocimy w porze, kiedy zwykle maja pozwolenie na chwile elektroniki (tablet lub konsole). Odpowiedzieli, ze nic nie szkodzi; Bi nawet mundrze wtracila, ze fajniej jest sie bawic z kolegami niz patrzec w ekran. ;) Bardzo ladnie powiedziane, bardzo, tylko jak zwykle teoria pomylila sie pannie z praktyka. Kiedy wrocilismy, Nik bez szemrania zabral sie za swoje lekcje. Bi wrocila chwile pozniej i wymyslila, ze wlaczy sobie tablet i bedzie odrabiac i jednoczesnie ogladac. Moj ostry protest, gdzie wyjasnilam, ze na lekcjach trzeba sie skupic i ze ostrzegalam, ze jesli nie zrobi pracy domowej wczesniej to bedzie ja odrabiac zamiast czasu na elektronice, skonczyl sie oczywiscie awantura. Bylam doslownie tuz przed okresem, a wtedy lepiej mnie nie denerwowac... :D A! Czwartki poki co sa dniem, gdzie oba Potworki maja sporty - Bi pilke, Nik plywanie. Zwykle to ja biore Starsza na trening, a M. jedzie z Kokusiem, bo moze sobie pocwiczyc w czasie, kiedy Mlodszy plywa. Nik jednak ostatnio bardzo prosil, zeby to mama choc raz wziela go na basen. Nie wiem co to za roznica, ale co tam. Zamienilismy sie z malzonkiem i w ten sposob po raz pierwszy od dluzszego czasu moglam popatrzec jak moj syn plywa, a musze przyznac, ze robi to niesamowicie. Plynnie i lekko niczym uchatka. ;)

Mlodszy juz doplywa...
 

Sama przyjemnosc na niego patrzec i zaluje, ze wyraznie w tym roku nie szykuja znow zadnych zawodow. Ciekawa bylabym jak Mlodszy by sie na nich odnalazl, choc znajac go, na pewno zzeralyby go nerwy. ;)

I cieszy sie do mamuski ;)

Uff... piatek... Mimo ze tydzien mialam nieco luzniejszy z tym wolnym wtorkiem, to jakas padnieta sie czulam... Moze dlatego, ze akurat rano przyszly "moje" dni. Nie dosc, ze na weekend, to jeszcze taki, gdzie w sobote oba Potworki maja mecze, a Bi ma dodatkowo kolejny w niedziele... Nie ma latwo... ;) W kazdym razie, cieszylam sie, ze dobrnelam do konca pracowniczego tygodnia i nie moglam sie doczekac, zeby wyprysnac z biura. A i pogoda byla cudowna, slonce i 24 stopnie. Lato w pazdzierniku! Po pracy pojechalam jeszcze na tygodniowe zakupy spozywcze. Najlepsze, ze obeszlam supermarket wzdluz i wszerz, uzbieralam caly kosz, podjezdzam do kasy, zaczynam wyladowywac produkty na tasme... i nagle pyk! Swiatla zamigotaly i zgasly, a po kilkunastu sekundach manager wyszedl i przepraszajac oznajmil, ze nie maja pradu i prosi wszystkich o opuszczenie sklepu! :O K&(%#%!!! Bylam juz tak blisko!!! :D Co bylo robic, wyszlam, pokrecilam sie pod sklepem pol godziny w nadziei, ze odzyskaja prad i ponownie otworza, po czym pojechalam wkurzona do domu...

Poniewaz to byl taki dzien bez dodatkowych planow i nie ma o czym pisac, pokaze Wam odrobine hamerykanckiej szkoly. Wiem, ze sporo z Was jest zainteresowane tym, jak to tutaj sie odbywa i moze szkoda, ze czesciej nie pisze o czyms takim, ale brak mi zwyczajnie materialu. ;) W piatek jednak nauczycielka Kokusia przyslala kilka zdjec z tego, jak uczyli sie w minionym tygodniu dzielenia. Przypominam, ze to jest IV klasa podstawowki, choc tutejsza szkola podstawowa rzadzi sie nieco innymi prawami niz polska. W czwartej klasie dzieci nadal maja lekcje glownie z jednym nauczycielem (na dobra sprawe tak samo jest w piatej ;P) i to on/ona uklada plan dnia i decyduje kiedy robia sobie przerwe. Oprocz glownej przerwy na lunch oraz reset, ktora razem trwa prawie godzine. Tak wiec, mimo ze dzieciaki sa w szkole 6.5 godziny, to jednak lekcji maja okolo 5 godzin, odliczajac wszystkie przerwy. Nie ma dzwonkow. Glowna nauczycielka uczy zagadnien z jezyka (czytanie, pisanie), matematyki oraz elementow historii i przyrody. Oprocz tego dzieci maja lekcje "dodatkowe" z innymi nauczycielami, na ktore (czasem cala klasa, czasem grupkami) przechodza do innych pomieszczen w szkole. Takimi zajeciami jest plastyka, w-f, jez. hiszpanski, muzyka oraz (osobno) skrzypce. Ciekawostka jest to, ze do takich dodatkowych zajec zalicza sie tez wizyte w bibliotece, gdzie cala klasa maja czas zeby przeszukac polki w celu znalezienia ciekawej lektury. :) Musze dodac tez, ze jestem dinozaurem, ktory podstawowke skonczyl prawie 30 lat temu, wiec pamietam juz od najmlodszych lat podwojne lawki ustawione w rownym szeregu, twarde krzesla i porysowane linoleum na podlodze. ;) Mozliwe, ze obecnie szkola w Polsce wyglada juz inaczej, ale mnie zachwycily zdjecia klasy Kokusia, z lawkami polaczonymi w koleczka, i miejscem na wykladzinie do pracy z pomocami naukowymi.

Tu akurat Nika nie ma, ale chcialam Wam pokazac jak maja poustawiane lawki
 

W dodatku wiem, ze w klasie maja tez specjalne stolki z polokraglymi podstawami, ktore wobec tego kolysza sie na boki. Czasem nauczycielka pozwala dzieciom wymienic krzeselko na taki stolek (kazde dziecko ma swoja kolej), bo wiadomo, ze malolatom lepiej sie mysli, jesli moga krecic dupka. :D

A tu juz Nik (po lewej) usiluje rozgryzc tajniki dzielenia :D
 

Dla mnie (ale jak wspomnialam wyzej, jestem stara ;P) wyglada to troche jak przedszkole, a nie IV klasa! Choc tu trzeba dodac, ze obowiazek szkolny zaczyna sie tu od zerowki w wieku 5 lat, wiec ci czwartoklasisci to rocznikowo dopiero 9-latki (poza tymi, ktorych rodzice przetrzymali o rok, bo mozna). Patrzac jednak i sluchajac opowiesci Potworkow ze szkol, nie dziwie sie, ze oni uwielbiaja swoje placowki! Ja swojej nie lubilam juz od najmlodszych lat. ;)

Na koniec kolejna zagadka. Ostatnio zgadywalyscie, za co przebiera sie Nik. Wygrala Anula! ;) Nik bedzie postacia z ukochanego Minecraft'a, koniecznie w zbroi. Bedzie tez mial miecz, choc pewnie skonczy sie tak, ze to ja bede go taszczyc. ;) A teraz: za co przebiera sie Bi?! Hm?! Tym razem powinno byc prosto! ;) 

Co to za stworzonko? :D

A! Dostalam maila, ze w tym roku znowu ruszaja w szkolach kluby narciarskie! Nik jest oczywiscie caly szczesliwy i oznajmil, ze nie ma znaczenia czy jakis jeszcze kolega sie zapisze, czy nie. Bi (na moje pytanie) odparla, ze w zyciu... :D