Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

niedziela, 27 listopada 2022

Tydzien Dziekczynny

Za mna w miare leniwy weekend, potem skrocony tydzien, a na koniec kolejny przedluzony weekend. Z powodu Thanksgiving, Bi miala odwolana akrobatyke w poniedzialek, a w czwartek bylo swieto, wiec wiadomo, ze odwolali zajecia pilkarskie. To ograniczylo dodatkowe aktywnosci dzieciakow do plywania i to tylko Kokusia.

W sobote, 19 listopada, rano ponownie trzeba bylo zawiezc Potworki do Polskiej Szkoly. Co prawda probowalam wyslac ich z M., ktory znow zdecydowal sie wziac wolna sobote zamiast niedzieli, ale ten wymigal sie argumentem, ze nie wie nawet gdzie to jest. Nie do konca to prawda, bo budynek juz mu pokazywalam, tylko ze od tamtego czasu szkola przeniosla sie w jego inna czesc, dzieci wchodza innymi wejsciami, itd. A ze Bi i Nik szli dopiero drugi raz i nie pamietali na dobra sprawe nawet numerow swoich sal, wiec stwierdzilam, ze ok, rano pojade sama. Po odwiezieniu dzieciakow wrocilam do chalupy, chwile z mezem poogarnialismy to i owo oraz dziwilismy sie ciszy i pustce bez dzieci. Poltorej godziny szybko zlecialo i pojechalismy do Polakowa na zakupy, a z tamtad po Potworki. Uparlam sie bowiem, ze M. musi zobaczyc gdzie to dokladnie jest, gdzie zaparkowac, skad wychodza dzieciaki, itd. Roznie to w koncu bywa; a nuz widelec gdzies kiedys utkne, zepsuje mi sie auto, bede musiala cos zalatwic, czy zdarzy sie cos innego niespodziewanego? Pojechalismy wiec, odebralismy dzieciarnie, w domu pokrecilismy sie bez wiekszego celu, po czym czas byl wyruszyc do kosciola. Skoro bowiem M. szedl kolejnego dnia do pracy, lepiej bylo zaliczyc msze w sobote, zeby potem nie musial urywac sie wczesniej i leciec na zlamanie karku. Wiadomo, z malzonkiem nie bylo opcji zeby sobie kosciol kompletnie odpuscic. ;)

Niedziela wiec, dla mnie i Potworkow, zaczela sie od porzadnego odespania. Potem spokojne ogarniecie sie, pozne sniadanie, dlugie chodzenie w pizamach, itd. W koncu dalam znac dziadkowi, ze juz sie dobudzilismy, wiec moze przyjechac na kawe jesli ma ochote. Dziadek przyjechal, wspolnie obejrzelismy pierwszy mecz mistrzostw swiata w pilce noznej, a po odjezdzie mojego taty, stwierdzilam, ze za dlugo juz odkladam zakupy ciuchow zimowych dla dzieci i czas cos z tym zrobic. Mielismy jak narazie bardzo ciepla jesien, ale w koncu zrobilo sie na tyle zimno, ze trzeba kompletnie zapomniec o krotkich spodenkach i wskoczyc w dlugie spodnie. Tymczasem Nikowi co i rusz musze odkladac jakas pare bo robi sie za krotka, a Bi nie dosc, ze bardzo urosla wzwyz w ciagu minionego roku, to jeszcze przez dojrzewanie zmienila jej sie calkowicie figura. Cycki to jedno, ale urosl jej tez tylek oraz uda i w kilka par spodni zwyczajnie ledwie sie dopina. W rezultacie zostaly jej jedne jeans'y oraz trzy pary leggingsow. Troche malo... Do tego Nik rok temu rozerwal rekaw w nowiutkiej zimowej kurtce i choc go zaszylam, to nie wyglada to wspaniale, zas Bi ze swojej kurtki po prostu wyrosla, a dodatkowo nosila ja dwa sezony i mankiety ma w niej tak dobabrane, ze sie nie dopieraja. Trzeba bylo wyruszyc na "lowy". Oba Potworki byly chetne ze mna jechac, a ja wolalabym wyruszyc sama. Bi jednak musialam wziac ze soba, bo juz od jakiegos czasu panna ma swoje zdanie co do ciuchow, ktore najczesciej zupelnie rozmija sie z moim wlasnym. Nik nadal zaklada bez marudzenia to, co mu przygotuje, a dodatkowo zwykle w sklepach szybko sie nudzi i zaczyna biegac miedzy regalami lub wyczyniac jakies inne cuda. Zabralam sie wiec z corka, a mlodego panicza zostawilam z ojcem, ku jego wielkiemu niezadowoleniu (panicza, nie ojca). "Lowy" okazaly sie calkiem pomyslne, choc westchnelam sobie znow nad tym jak szybko rosna te moje Potworki. Popatrzylam krytycznie na dlugosc chlopiecych spodni na 10 lat, po czym musialam jednak chwycic te na lat 12. Nik bedzie mial w nich troche zapasu, ale moze przynajmniej nie wyrosnie w ciagu 2 miesiecy. Bi zas przejrzala rozmiary na 12 lat, po czym okazalo sie, ze jednak musi patrzec na lat 14. Jeszcze chwila, a bedzie buszowac w dziale kobiecym, a nie nastoletnim... Dla syna dorwalam grubsza bluze, kurtki jesienna oraz zimowa, a dla corki tylko jesienna. Nie, ze zimowych nie bylo, o nie. Po prostu pannie nic sie nie podobalo, kompletnie nic... Ja wyszukalam przynajmniej 3 kurtki dobrej jakosci i wedlug mnie ladne, ale coz, skoro Bi zaparla sie, ze ich nie zalozy... Tragedia z ta dziewczyna...

Po powrocie do chalupy, okazalo sie, ze ojciec chcial mi oszczedzic pozniejszej roboty i planowal ogolic synowi wlosy oraz go wykapac, ale Mlodszy zareagowal panika, ze przeciez zawsze kapie go mama! Juz nie pamieta dziecko, ze do ktoregos roku jego zycia, kapiela zajmowal sie tata, a ja tylko asystowalam. Pozniej ten obowiazek jakos spadl na mnie i tak juz zostalo. Na darmo moje tlumaczenia, ze przeciez ojciec tez wie jak go umyc; syn uparl sie, ze tylko mama zna jego wszystkie preferencje. Tak naprawde to mi kapanie syna nie przeszkadza, szczegolnie ze Bi robi to juz sama. Jedyne co, to Nik zaraz konczy 10 lat. Rosnie, rozwija sie. Wedlug mnie powinien juz kapac sie sam, ale (co typowe dla niego) nie wykazuje checi, a poza tym w samoobsludze brakuje mu jakiejs takiej plynnosci ruchow. Obawiam sie, ze chodzilby permamentnie niedomyty. Tyle, ze nie wyobrazam sobie, ze za jakies 2 lata mam nadal kapac dryblasa niemal rownego ze mna... Do tego czasu chlopak musi sie ogarnac, albo nie bedzie mial wyjscia i obowiazek przejmie jednak tata.

W nocy przyszedl najwiekszy mroz tego sezonu (jak narazie) i kiedy w poniedzialek rano wychodzilam z Potworkami, byly -4 stopnie. W sama pore kupilam im jesienne kurtki, bo choc sama zalozylam puchowke, to dzieciaki oczywiscie (szczegolnie Bi) slyszec nie chcialy o zimowych. Starsza wrecz jeczala, ze kolejnego dnia chce zalozyc koszulke na krotki rekaw, a na to bluze i ewentualnie kamizelke... Dzieciaki odjechaly, ja porzucalam psu pileczke i chwile krecilam sie po domu w czasie, gdy wietrzylam sypialnie, po czym pojechalam do pracy. Dzien okazal sie spokojny, bo dwoch osob nie bylo, wiec w biurze nadzwyczaj pusto i cicho. Po pracy wrocilam do chalupy, a chlopaki wkrotce wyruszali na trening plywacki Kokusia (M. na silownie). Poczatkowo mialam tam tez podjechac, zeby spytac trenera o przeniesienie Nika do mocniejszej grupy, M. jednak zaoferowal, ze sam spyta. Ciekawa sprawa, bo zwykle unika rozmow z nauczycielami/ trenerami jak ognia. Oni pojechali, a ja dokonczylam prace domowa z Bi i przygotowywalam wszystko na kolejny dzien. Po ich powrocie dowiedzialam sie, ze trener sugeruje zeby jeszcze w srode Nik pocwiczyl ze slabsza grupa, z racji, ze dopiero wrocil po dluzszej przerwie, a od kolejnego poniedzialku przeszedl do tej najmocniejszej. Bardzo nie podoba mi sie pora tego treningu - 18:30, ale coz zrobic. Zreszta, okazalo sie, ze ogolnie byl to dzien kiepskich "grafikowych" wiadomosci. Po pierwsze, dostalam maila z wykazem zawodow plywackich na sezon zimowy. Poki co sa 3, ale moze jeszcze dojsc jeden lub dwa. Pierwszy wyznaczony juz na grudzien i... wypada akurat idealnie w dzien mojego dyzuru w Polskiej Szkole. Potworki (nawet Bi, ktorej plywanie nie dotyczy) zgodnie zakrzyknely, ze co tam dyzur, lepiej pojechac na zawody... Tego samego dnia jednak ma byc w szkole Mikolaj, co szybciutko spowodowalo decyzje, ze jednak moze lepiej przelknac lekcje. Po drugie, przyszedl kolejny e-mail, ze w nastepnym tygodniu ruszaja treningi koszykowki i... wypadaja w srody. No trzeba miec pecha, ze mamy wolne wtorki, piatki, a od stycznia mozemy miec tez czwartki, a trening musial byc wyznaczony akurat na dzien basenu. Bede musiala przedyskutowac problemy logistyczne z Nikiem i zobaczyc z czego bedzie sklonny zrezygnowac. Basen w poniedzialki zostaje. W srode mysle, ze bedzie musiala byc koszykowka, bo nawet gdyby poszedl na plywanie ze slabsza grupa, pedzilby z basenu prosto na kosza zaczynajacego sie o 19. Swoja droga, to jak dla mnie strasznie pozna godzina na trening, ale niestety trenerzy ustalaja tak jak im pasuje. Teoretycznie moglby na basen jezdzic jeszcze w czwartki. Zawsze jezdzil w poniedzialki i srody, ale w czwartek tez jest trening. A mysle, ze zima, w czasie intensywnego okresu zawodow, warto zeby byl na treningach przynajmniej dwa razy w tygodniu... W czwartki jednak obecnie Potworki jezdza na pilke. Ta sesja konczy sie przed swietami, ale w styczniu rusza kolejna. Z tego co wiem, Mlodszy byl chetny zeby to ciagnac. Pilka jest od 16 do 17, wiec w zasadzie moglby wrocic na godzine do domu, a potem jechac na basen, ale czy to nie troche za duzo? Sama sie glowie jak to wszystko pogodzic i dlatego musze pomowic z synem zeby dal mi znac na czym zalezy mu najbardziej. Niestety, znajac Kokusia, bedzie chcial jezdzic na wszystko, a potem przed treningami pewnie urzadzi marudzenie... A jak on bedzie marudzil, to ja sie naslucham zrzedzenia meza... Poza wyzwaniami logistycznymi, przykra niespodzianka okazalo sie to, ze chrzestnego Potworkow nie bedzie u nas na Indyku. To juz tyle lat kiedy A. bywal u nas na praktycznie wszystkie swieta oraz urodziny dzieciakow, najpierw z ciotka M., pozniej sam, wiec wlasciwie jego obecnosc bralismy za pewnik. Jednak od powrotu ciotki M. do Polski uplynely 4 lata i facet w koncu kogos poznal, wiec albo jedzie do nowej lubej, albo ona przyjezdza do niego. Bardzo ciesze sie jego szczesciem i mocno mu kibicuje, bo to naprawde najmilszy czlowiek na swiecie, nie moge tylko otrzasnac sie z uczucia, ze wszystko sie zmienia i ze Swieta bez jego obecnosci nie beda juz takie same. Wiadomo, ze im wiecej ludzi, tym weselej, a my mamy tutaj bardzo ograniczona liczbe bliskich osob...

We wtorek nadeszlo lekkie ocieplenie i juz rano bylo 0 stopni zamiast przymrozku. W dzien temperatura doszla do 9 stopni. Pod koniec tygodnia mialo byc nawet cieplej, a wiec znow mamy wiosne, albo przynajmniej przyjemna jesien. Rano jak zwykle Potworki na autobus, a ja wstawilam pranie, ogarnelam naczynia i zmywarke, przewietrzylam sypialnie i pojechalam do pracy, zahaczaja po drodze o biblioteke. W pracy w miare spokojnie, a potem do chalupy gdzie na nude zwykle narzekac nie mozna. Lekcji dzieciaki mialy zadane niewiele, wiec korzystajac z braku innych zajec, zagonilam do choc czesciowego odrobienia pracy domowej z polskiego. Byl lekki opor bo w nadchodzacy weekend nie mieli miec zajec, ale wytlumaczylam, ze w nastepny wtorek nie bedzie czasu, poza tym sa inne aktywnosci, sam piatek to za malo czasu, a przeciez nie chca chyba odrabiac lekcji w czasie dlugiego weekendu. I w koncu odrobili cala czesc "pisana". Znow dla Bi zostalo tylko czytanie, a dla Nika niestety tez nauka slowek na kolejne dyktando. No zalamuje mnie ta jego nauczycielka... Przy okazji okazalo sie, ze za rzadko sprawdzam dzieciakom plecaki do Polskiej Szkoly. Szukajac dyktanda Kokusia z poprzedniego tygodnia, natknelam sie na dyplom z zeszlego roku szkolnego. Okazalo sie, ze moj syn zajal III miejsce w konkursie wiedzy o Chopinie i nawet sie nie pochwalil! :O Ba! Nawet nie wiedzialam, ze byl taki konkurs...

Nie wiem jakim cudem uzyskal to trzecie miejsce skoro wiem, ze w ogole sie na konkurs nie przygotowywal...
 

Po przebrnieciu przez odmiany czasownikow przez osoby (to Nik) oraz wypelnianie informacji o sobie, lacznie z panstwem, kontynentami, planeta, itd. (to Bi), zabralam syna na gore, zeby przecwiczyl gre na trabce, skoro kolejnego dnia mial probe zespolu. Ogolnie to granie idzie jak po grudzie; entuzjazm opadl i Mlodszy juz pyta czy moze zrezygnowac. 

Nie pomaga antypatia do nauczycielki gry...
 

Niestety, w tej szkole nie ma latwo i pozbyc sie trabki bedzie mogl dopiero od nastepnego roku szkolnego. Mimo jednak, ze nadal czasem pomyli klawisze i ze trabka albo "walnie" tak, ze czlowiek az podskakuje, albo nie chce wydac dzwieku w ogole, dzieciaki zaczynaja sie uczyc prostych melodyjek. W trabieniu Mlodszego bez problemu rozpoznalam "Ode do radosci" Bethoweena. Przyszly tez w koncu zdjecia szkolne dzieciakow. Akurat w pore zeby dokupic ramki i na Swieta rozdac/wyslac dziadkom.

Nik nadal mial te warkoczyki zrobione w Polsce i wysunal je na ramie niczym pirat z Karaibow (ech...), zas u Bi moglabym przysiac, ze doplacilam za wyretuszowanie pryszczy, ale oczywiscie nie zachowalam kopii zamowienia, wiec nie mam nawet jak zlozyc reklamacji (podwojne ech...)
 

W srode Potworki mialy skrocone lekcje z racji, ze sporo osob podrozuje do rodziny w czasie Indyka, a ja postanowilam popracowac z domu, skoro i tak musialabym wyjsc wczesniej. Przy okazji odkurzylam i pomylam podlogi na dole oraz w piwnicy, przy wejsciu z garazu. Sasiadka zaproponowala, ze odbierze dzieciaki ze szkoly i moga sie pobawic skoro koncza wczesniej, z czego ochoczo skorzystala Bi. Nik, jak to on, wolal jechac autobusem niz czyims autem. W kazdym razie, skoro sasiadka jechala po dzieciarnie, napisalam, ze moze wyrzucic dziewczyny u nas i moga zostac do 16, a potem zobaczymy. Po odebraniu zabrala jeszcze panny do Dunkin' Donuts po napoje i wziela goraca czekolade dla Kokusia, kochana kobieta. Dziewczyny dojechaly, a chwile po nich Nik. Ten ostatni wsadzil nos w tableta i tyle, zas Bi urzadzila kolezankom kurs szydelkowania. Niby nikt nie byl glodny, ale kiedy zaproponowalam, ze moga zrobic sobie mini pizze, wszyscy podskoczyli z entuzjazmem, wlaczajac w to Kokusia. Powyrabiali wiec wlasne ciasto, po czym kazdy ulozyl na nim ser i co tam kto jeszcze chcial i pyknelam pizzerinki do piekarnika.

Szkoda, ze cala banda tak trzyma rece, ze zaslonili wyrabiane ciasto
 

Trojka starszych zjadla ze smakiem, ale najmlodsza sasiadka (ktora najglosniej cieszyla sie na mysl o wlasnej pizzy), napierw wymemlala ciasto z sosem pomidorowym, nawalila sera i zrobila sie taka mamalyga. Podejrzewam, ze w smaku musialo i tak byc cakiem niezle, ale tylko podziubala z kilku stron i zostawila, niejadek jeden. Pozniej sasiadka podjechala zeby zabrac starsza corke do fryzjera, a Bi z mlodsza przeniosly sie do ich domu. Nik zostal, bo po pierwsze mial trening plywacki, a po drugie stwierdzil, ze panny i tak tylko szydelkuja, wiec bedzie sie nudzil. Po wyjsciu dziewczyn wreszcie w domu zrobilo sie ciszej i spokojniej (strasznie piskliwe to towarzystwo i w dodatku co chwila ktoras ganiala z psem) i mialam sie zabrac za sernik, ale... zapomnialam wczesniej wyjac margaryny. W czasie przymusowego czekania wrocil z pracy M. i za chwile zabierali sie z Mlodszym na basen. Po chwili nadeszla pora, o ktorej umowilam sie z sasiadka, ze odbiore Bi, ale kiedy napisalam, ze juz wychodze, odpisala, ze dziewczynki ladnie sie bawia, ze Starsza moze zostac dluzej i ze ja odwioza. Ja na to jak na lato, zabralam sie wiec za sernik. Niestety, tu zlapal mnie kolejny zonk. Masa twarogowa kupiona w polskim sklepie okazala sie nie byc wcale masa twarogowa, tylko czyms o konsystencji serka homogenizowanego. No niech to szlag! W tym momencie mialam juz jednak margaryne utarta z cukrem i osmioma (!) zoltkami, wiec zeby sie to nie zmarnowalo, stwierdzilam, ze trudno, dam co mam i moze wyjdzie cos sernikopodobnego... Jechac pol godziny do polskiego sklepu nie mialam ochoty... Akurat konczylam wszystko mieszac, kiedy dojechala Bi. Sernik bardzo szybko spiekl sie z wierzchu, ale w miare wyszedl. Jedyne co, to trzeba go trzymac w lodowce, bo jest baaardzo wilgotny i boje sie, ze w temperaturze pokojowej zaczalby sie rozplywac. Niestety, w miare jak dzien uplywal, czulam coraz bardziej, ze mnie rozklada jakies wirusisko. Juz poprzedniego dnia tak dziwnie laskotalo mnie w nosie, ale jeszcze wmawialam sobie, ze moze to suche powietrze. W koncu w domu wszyscy zdrowi, w pracy tez, wiec gdzie mialabym podlapac cokowiek? Coz, jak widac gdzies, bowiem w srode juz czulam sie coraz gorzej i gorzej. Na wieczor piekly mnie oczy, rypala lepetyna i bylo potwornie zimno. Podejrzewam, ze mialam minimum stan podgoraczkowy, choc wolalam nie wiedziec, bo rozumiecie, czasem czlowiek widzac podwyzszona temperature, natychmiast czuje sie gorzej...

Noc mialam srednia. Raz bylo mi goraco, raz zimno i w dodatku musialam od czasu do czasu usiasc zeby wydmuchac nos. Po ktoryms przebudzeniu, z ulga pomyslalam, ze przynajmniej bede mogla rano odespac. Taaa... nie w tym domu. Najpierw uslyszalam budzik Bi, ktorego panna zapomniala wylaczyc. Zaraz po niej wstal M., dla ktorego 6:45 to juz srodek dnia i... zadzwonil do rodzicow. Niestety, dom mamy bardzo akustyczny, a malzonek w dodatku nie zdaje sobie nawet sprawy, ze rozmawiajac przez komputer mowi duzo glosniej niz normalnie (nieraz nawet w dzien "uciekam" do gory zeby odpoczac od decybeli) i w dodatku lazi w kolko po chalupie, tupiac girami. Oczywiscie nie pomyslal nawet, ze jestem chora (choc skarzylam sie dzien wczesniej) i w ogole w wolne dni lubie odespac i zeby chociaz zamknal drzwi do sypialni. No po co... W koncu skonczyl nawijac, a ja ponownie przysnelam, ale obudzil mnie moj wlasny budzik. Bylam jednak na tyle nieprzytomna, ze wylaczylam go, po czym spalam dalej. Wstalam prawie o 10. Malzonek sie ze mnie podsmiewywal, ze ile mozna spac, ale szybko mu wyjasnilam, ze to jego wina, bo gdyby dal mi spokojnie dospac do budzika, bylabym na nogach prawie 2 godziny wczesniej... Tego dnia czulam sie juz lepiej, a przynajmniej zniknelo upierdliwe uczucie zimna, no i bol glowy znikl po pierwszej kawie. Dla rownowagi, za to mocniej lecialo z kinola. Dzien mielismy bardzo spokojny. Mimo, ze Thanksgiving zwykle jest dla mnie taka jakby Wigilia tylko bez podtekstu religijnego i przymusowej mszy w kosciele, to tym razem jakos tak wyszlo na luzie. Z racji, ze mial byc tylko moj tata, a Potworki - wiadomo, na wszystko kreca nosem, zamiast calego indora, w tym roku ponownie mielismy udka. Sernik upieklam dzien wczesniej. W czwartek szybko wrzucilam do piekarnika manicotti (wloski faszerowany i zapiekany w pomidorowym sosie makaron, przypominajacy w smaku lasagne), ktore jest malo tradycyjna potrawa na Thanksgiving, ale chcialam dodac cos jeszcze poza glownym daniem. Poza tym slodkie ziemniaki, surowka z kapusty (tu z kolei polski akcent) i swiezo pieczone buleczki. I tyle.

Nasza skromna gromadka przy rownie skromnej biesiadzie
 

Mialam jeszcze upiec szarlotke, ale z racji, ze kisc bananow znow patrzyla na mnie blagalnie, ponownie pojawil sie chlebek bananowy. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, nasza trojka doroslych zjadla po trochu wszystkiego, z tym, ze ja podzielilam sie swoim indyczym udem z Bi, Starsza pojadla tyci mieska i troche slodkich ziemniakow, a Nik wrabal sam dwa indycze uda i nie ruszyl nic innego. Typowy miesozerny chlop. Moj tata mial niemozliwy spust, bo chwile po sutym obiedzie wpalaszowal jeszcze trzy spore kawalki sernika i dwa chlebka bananowego. Dziwilam sie, ze do auta szedl, a nie sie toczyl...

Potworki z dziadziem - Bi sama sobie wybrala ten kombinezon ostatnio w sklepie i nie moge sie nadziwic jak dorosle w nim wyglada. Gdzie sie podziala moja mala dziewczynka..?
 

I tak minelo nam najwieksze Hamerykanckie swieto. Nawet M. w tym roku tylko raz cos mruknal, ze po co sie wysilac skoro to nie nasze obchody i to tak raczej zartobliwie, a ja wiadomo, ze mialam szczegolnie za co byc wdzieczna. Ale i tak mysle, ze skoro chrzestny Potworkow juz sie wylamuje, to kiedy za chwile moj tata przeprowadzi sie do Polski, na Thanksgiving chetniej polece gdzies na wycieczke, najlepiej pod palmy.

Piatek to bylo juz leniuchowanie przez wielkie L. Pomoglo czesciowo to, ze pogoda byla w kratke i choc od czasu do czasu nawet na kilka minut wychodzilo slonce, to przez wiekszosc dnia chmurzylo sie i padala mzawka. Nawet obiadu gotowac nie musielismy, bo dojadalismy resztki z poprzedniego dnia. Malzonek umowil sie na 7:45 na zmiane oleju i potem sam sobie plul w brode, ze po co tak wczesnie. Ale to wlasnie jest moj M. - wszystko na hurra, jak najszybciej, jak najwczesniej i bez zastanowienia. Do tego przy okazji wspomnial cos mechanikom, ze przednie kola mu sie dziwnie scieraja w nowiutkim aucie, wiec dodatkowo wzieli je na wywazenie... i zeszly mu tam trzy godziny. Potworki i ja mielismy za to dlugie spanie i leniwe sniadanie. Co prawda ja odsypialam kolejna kiepska nocke. Ponownie nos jak mi sie nie przytykal, to z niego kapalo. Stracilam rachube ile razy sie wybudzilam, ale rano znow wstalam z bolem glowy. Po powrocie malzonka, wieksza czesc dnia spedzilismy ogladajac mecze. Nawet Potworki zerkaly, choc tak bardziej jednym okiem, bo gry na konsolach byly ciekawsze. Oczywiscie najbardziej interesowala nas rozgrywka USA : Anglia, z wiadomych powodow. Pieprzu dodawalo to, ze bracia M. mieszkaja w Anglii, wiec pisalismy do siebie, zastanawiajac sie kto komu skopie tylek. ;) Rzecz jasna, od poczatku raczej przewidywalismy pogrom Amerykanow i wielkie bylo zaskoczenie, ze dotrzymywali kroku Anglikom. Pod koniec meczu, kiedy szansa na remis stala sie naprawde realna, co chwila wychodzilam z pokoju, a to zrobic kawe, a to po cos innego, bo juz siedzialam jak na szpilkach. No, ale "nasi" zdolali jakos pokazac niezla klase i szkoda tylko tego multum niewykorzystanych okazji, bo jakos trafic do bramki nie potrafili. ;) Poza tym to zmiana poscieli u dzieciakow, jakies tam ogarniecie naczyn, kuchni w ogole, niesieni sportowym duchem poogladalismy jeszcze narciartwo alpejskie (tu juz Nik ogladal ze szczerym zainteresowaniem) oraz lyzwiarstwo figurowe (tu z kolei Bi podziwiala), prysznic i dzien zlecial. Kiepska wiadomoscia bylo to, ze M. stwierdzil, ze i jego cos "rozklada", a wieczorem Mlodszy zaczal... kaszlec.

Sobota byla ponownie baaardzo leniwa. Tego dnia juz naprawde pczulam, ze zdrowotnie wychodze na prosta, choc jeszcze zapas chusteczek musialam trzymac blisko siebie. O dziwo, po przekaszleniu calego piatowego wieczora, Nik w sobote nie zakaszlal ani razu... Zaczynam sie zastanawiac, czy po zmianie poscieli nie bylo u niego w sypialni wyjatkowo duzo kurzu w powietrzu, mimo, ze ja wietrzylam. Malzonek tez stwierdzil, ze nie czuje sie tak zle, moze wiec wyjdziemy w wirusow obronna reka. Oczywiscie ma na to pewnie spory wplyw, ze akurat siedzielismy i grzalismy tylki w domu. Wiekszosc soboty znow uplynela na ogladaniu meczow. W przerwach trzeba bylo cos zjesc, zmienic posciel z kolei u nas, powstawiac prania, a na koniec pojechac do kosciola, bo dla M. konczyla sie laba i kolejnego dnia mial juz jechac do pracy. Po kosciele zas nadeszla pora na zmiane "dyscypliny", bo przez dominacje pilki, nie udalo nam sie z Kokusiem wczesniej poogladac skokow narciarskich. ;) I wlasciwie to byla cala sobota. Nie pamietam kiedy ostatnio mialam tyle takich spokojnych dni pod rzad... A! W kosciele rozdawali dla chetnych wloczke na szaliki lub po kawalku polaru na czapki (wraz z wykrojem), ktore mialy byc rozdane w schronisku dla bezdomnych oraz hospicjum w naszej miejscowosci. Bi ma i maszyne, na ktorej moglaby uszyc czapki i uwiebia robotki, wiec stala tam dluzsza chwile, zastanawiajac sie co wybrac. W koncu wziela wloczke na szalik i zabrala sie za niego jeszcze tego samego dnia. Ona cieszy z dobrego uczynku, a ja jestem bardzo dumna, ze jej sie chce. Ma sporo czasu, bo gotowe czapki lub szaliki trzeba przyniesc do 18 grudnia, mam tylko nadzieje, ze starczy jej zapalu...

Niedziela byla ostatnim dniem laby dla mnie i Potworkow i nikt sie chyba nie zdziwi, ze na mysl o powrocie do roboty i szkoly, calej naszej trojce chcialo sie plakac. Poczatkowo planowalam zabrac dzieciaki na lodowisko, ale bylam nadal lekko "pociagajaca", a ze na wtorek przewidujemy sporo przebywania na swiezym powietrzu, wiec stwierdzilam, ze lepiej jeszcze ten jeden dzien sie podkurowac, skoro moge. Wczesnym popoludniem zas, zaczal padac deszcz i w ogole odechcialo sie wychodzic. Rano wpadl moj tata, zebym pomogla mu zlozyc cotygodniowy raport do urzedu pracy (firma, w ktorej pracuje jest sezonowa i wysylaja na zime pracownikow na bezrobocie), bo co roku cos tam zmieniaja i dziadzio sie gubi, a w tym w ogole tak to skomplikowali, ze chyba przez cala zime bedzie co tydzien przyjezdzal. Wypelniajac, jednym okiem ogladalismy skoki narciarskie, choc tata wolalby pewnie pilke. Trudno, moja chalupa, moje zasady. ;) Tato planowal jednak wrocic do domu na mecz Hiszpania : Niemcy, wiec pojechal zaraz po 13. My rowniez chcielismy obejrzec rozgrywke, ale czekalam na M. Ten zas przepadl, bo wracajac z pracy pojechal jeszcze do Polakowa, a potem wyczail fajny zestaw narciarski dla Kokusia, ktory ktos sprzedawal i pojechal go kupic.

Mimo, ze zestaw uzywany (dla dzieciaka serio nie oplaca sie kupowac nowego, bo za rok buty moga byc juz za male, a narty za krotkie), ale taki typowo chlopiecy, wiec Kawaler zachwycony
 

W ten sposob Mlodszy gotow jest na sezon zimowy i zostala tylko Bi, ktora jednak nadal zastanawia sie czy ma ochote jezdzic, czy nie. Wlasciwie to otwarcie mowi, ze ona nart nie lubi, ale nie chce zostawac u dziadka i wydaje mi sie, ze to kiepska motywacja. Sklanialabym sie u niej raczej do wypozyczania sprzetu, bo obawiam sie, ze kupimy jej narty oraz buty, a ona pojedzie raz i stwierdzi, ze juz nie chce... W miedzyczasie Potworki zaczely skladac piernikowe zestawy: Nik ciuchcie z wagonikiem, Bi wioske z mini-domkami.

Calkiem przypadkiem oba Potworki ubraly sie tego dnia na pomaranczowo
 

To corocznie ulubiona zabawa, choc te gotowe zestawy smakuja paskudnie i nikt ich potem nie chce jesc. Jak zwykle tez sporo bylo irytacji, bo lukier w roli kleju sprawdza sie... srednio. Bi juz nauczona poprzednimi latami, kleila kazdy domek pomalu i metodycznie.

Panna i jej bozonarodzeniowa wioseczka
 

Nik jak zwykle sie spieszyl, wiec co chwila lokomotywa mu sie rozpadala. W koncu jednak i on dopial swego.

Gotowa ciuchcia

Zapomnialam tez napisac, ze w sobote wieczorem M. uparl sie i ustawil choinke. Myslal chyba, ze dzieciaki rzuca sie do dekorowania, tymczasem nikt nie wykazal entuzjazmu. Nawet jednak bez ozdob podkreca atmosfere w salonie...

W sumie to mogloby juz tak zostac, bardzo minimalistycznie
 

I coz... Minal kolejny ponad tydzien. Za trzy dni grudzien. Czas zapiernicza jak glupi, tymczasem zamiast sie wyciszac i cieszyc na nadchodzace Swieta, pierwsze dwa tygodnie zapowiadaja mi sie po prostu koszmarne w pracy. I tyle ze spokojnego planowania urodzin Kokusia oraz Bozego Narodzenia... Tymczasem nie mam nawet zamowionych prezentow na Mikolajki, aaaa!

piątek, 18 listopada 2022

Chyba powracaja posty o nudnej codziennosci

Ale jaka piekna ta "nudna" codziennosc! Zwykle sprawy, zabieganie, ziewanie przy biurku i chodzenie do lazienki na drugim koncu budynku, zeby rozprostowac nogi i obudzic mozg. Tymczasem, nie wiem czy wlasnie opadajacy ze mnie stres ostatnich dwoch miesiecy, czy zwykle, jesienne przesilenie (nie jest tajemnica ze nienawidze listopada; to najgorszy miesiac w roku), ale ostatnio chodze jak snieta ryba. Glowa caly czas jakby za mgla, a juz o godzinie 20 ziewam raz za razem i marze o lozku. Do ktorego jednak docieram dopiero okolo 23:30, po czym spie jak zabita, a i tak, kiedy o 6:50 rozlega sie budzik, nie wiem co sie dzieje i jakim prawem jest juz kolejny dzien. Nie do wiary, ze byl okres, nawet nie tak dawno, bo rok czy dwa lata temu, ze kladlam sie przed 1 nad ranem i nastepnego dnia bylam w stanie funkcjonowac...

Ale o tym co dzialo sie w ciagu ostatnich ~2 tygodni...

We wtorek 8 listopada (dzien biopsji), po powrocie do domu, schodzil ze mnie stres, ktorego wczesniej nawet bardzo nie odczuwalam. Najbardziej oczywiscie stresowaly mnie wyniki, ale jednak to byla pierwsza biopsja w moim zyciu, nie wiedzialam czego oczekiwac, wiec najwyrazniej, nawet nie zdajac sobie sprawy, denerwowalam sie sama procedura. Efektem bylo to, ze kiedy dotarlam do chalupy, poczulam sie potwornie zmeczona. Caly dzien przesnulam sie ziewajac. Pewnie polozylabym sie na drzemke, ale niestety, tego dnia Potworki nie mialy szkoly, a one wiadomo, co chwila zawracaja gitare. Gdy w poprzednia srode przelozyli mi biopsje, od razu wiedzialam, ze przesuneli ja na najgorszy mozliwy dzien. Kiedy jednak powiedzialam babce, ze we wtorek nie moge, bo siedze w domu z dziecmi, odpowiedziala, ze w takim razie musi popatrzec na terminy i do mnie oddzwoni. Szybciutko powiedzialam, zeby jednak wpisala mnie na wtorek, a ja cos wymysle, bo przerazilam sie, ze znajda termin jeszcze tydzien czy dwa pozniej. Poczatkowo M. stwierdzil, ze urwie sie z pracy i przyjedzie zeby z Potworkami posiedziec, ale w poniedzialek wieczor zdecydowalismy, ze sa na tyle duzi, ze nawet bez telefonu i mozliwosci kontaktu z nami, przez te dwie godziny nic im nie bedzie. A koniec koncow wszystko odbylo sie tak szybko, ze jak wyjechalam z domu o 7:55, tak o 9:35 juz bylam z powrotem. Reszta dnia minela jak napisalam wyzej. Dostalam nakaz zeby nic nie dzwigac, nie podnosic rak ponad glowe, nie brac prysznica i przez ten jeden dzien ogolnie sie oszczedzac. Nie dalo mi to zbytnich mozliwosci na dzialanie, do tego ogolne zmeczenie i chodzilam z kanapy na kanape. Tylko na chwile musialam przerwac to "oszczedzanie sie", bowiem niedzwiedz wywalil nam znow smietnik. Nie wiem czy w nocy, czy rano, bo kiedy wyjezdzalam bylam zbyt przejeta zeby cos zauwazyc i przewrocony kubel dojrzalam dopiero po powrocie ze szpitala.

Normalny smietnik schowany w garazu, wiec chociaz ten musial sobie przewrocic. Nie ma w nim nic jadalnego, wiec wywalil i poszedl dalej, no ale musial...
 

Na szczescie to kubel od recyklingu, wiec same lekkie, tekturowe badz plastikowe opakowania. Nie musialam sie zbytnio wysilac. A w tym leniuchowaniu nie bylam sama, bo Nik rowniez korzystal z dnia wolnego na maksa i po zejsciu na dol na sniadanie, wrocil z powrotem do lozka (nie spal, ale siedzial na tablecie), gdzie pozostal do godziny... 13. :O Dopiero potem wstal na dobre i przebral sie z pizamy. Tego dnia po poludniu, jego druzyna miala pozegnalny "mecz" miedzy chlopakami a rodzicami/ rodzenstwem, ale ani ja, ani Mlodszy nie mielismy zbytniej ochoty zeby jechac. Szczegolnie, ze po kilku dniach z ponad 20-stopniowymi temperaturami, we wtorek zrobilo sie ich raptem 12, do tego porywisty wiatr i nie chcialo sie wysciubiac nosa z domu. Bi za to tryskala energia i wyrazala ubolewanie, ze nie zaplanowalismy zadnych atrakcji, ale nawet ona nie mekolila i nie burzyla sie jak czasami potrafi, wnioskuje wiec, ze rowniez potrzebowala takiego spokojniejszego dnia. A wolne Potworki mialy z powodu dnia wyborczego. Tak naprawde to glosowac ludzie przychodzili tylko do naszego gimnazjum (middle school) i liceum (high school), wiec wedlug mnie dzieciaki z postawowek powinny isc normalnie do szkoly, ale zawsze tego dnia przy okazji urzadzaja szkolenia dla nauczycieli i zamykaja wszystkie szkoly.

Taki przypadkowy dzien wolny owocuje tym, ze potem dzieciaki urzadzaja jeki, ze nie chca isc do szkoly kolejnego dnia. Szczegolnie Bi niemal ryczala w srode rano i patrzylam na nia jak na wariatke, pomyslalabym bowiem, ze jest juz na tyle duza zeby rozumiec, ze lubi czy nie, do szkoly musi chodzic... Dzieciarnia pojechala, ja wrocilam na chwile do domu, porzucalam pileczke psu, wsadzilam naczynia do zmywarki, przewietrzylam sypialnie i pora byla jechac do pracy. Tam wyjatkowy zapierdziel, bo z racji, ze we wtorek pracowalam z domu, nie mialam nic uprzatniete ani posegregowane po poniedzialku. Na dodatek w piatek moja firma miala wolne (Veteran's Day), a w kolejny poniedzialek czekal nas zbior komorek dla kolejnego pacjenta. Mialam wiec zawrotne dwa dni, zeby ogarnac sie z papierami po jednym pacjencie i przygotowac na kolejnego... Po pracy chwila w chalupie, po czym zabieralam Bi na zajecia z robienia na drutach w bibliotece.

Podziwiam te dzieciaki, ze chca nauczyc sie czegos takiego. Mnie samej nigdy to nie ciagnelo; wolalam zwykle szycie...
 

Myslalam, ze to juz ostatnie, tymczasem babka chciala sie z dzieciakami spotkac jeszcze w kolejnym tygodniu i urzadzic male przyjecie pozegnalne. Oczywiscie ona miala przyniesc picie, ale dzieciaki (czytaj: rodzice) jakies ciastka czy babeczki w ramach poczestunku. Jak dla mnie to zupelnie niepotrzebne, ale Bi cieszyla sie jakby malo miala na codzien atrakcji.

W czwartek jak zwykle wiozlam Potworki do szkoly. Tego dnia Bi miala wycieczke szkolna do Capitolu oraz innych budynkow rzadowych naszego Stanu. Az troche jej zazdroscilam, bo sama ogladam je tylko z daleka, najczesciej z autostrady. Oczywiscie akurat wychodzilismy z domu, kiedy zadzwonil moj telefon. Zobaczylam numer szpitala i az mi sie zrobilo slabo. Kazalam dzieciakom schodzic do garazu (i tak zostali nasluchujac, male, wscibskie stworzenia), a sama odebralam. Kiedy uslyszalam, ze zmiana jest niegrozna, po prostu sie poplakalam. I jednoczesnie mialam ochote pojechac tam i udusic ich wszystkich po kolei! Przeciez oni mnie tak nastraszyli przy tej mammografi, tak gadali, ze ja przez ten ponad tydzien, po prostu bylam przekonana, ze czekam tylko na formalne potwierdzenie nowotworu!!! No kuzwa! Tak sie nie robi! W kazdym razie, odwiozlam dzieciarnie do szkoly, a potem jechalam do pracy, co chwila chlipiac z ulgi. Jak dojechalam, zadzwonilam do M. i znow sie poryczalam. Po prostu poczulam sie, jakbym dostala drugie zycie! W koncu moge sie skupic na nadchodzacym swiecie Dziekczynienia, a potem urodzinach Kokusia oraz Bozym Narodzeniu. A takze na planowanej na grudzien prezentacji w pracy, o ktorej wczesniej nawet nie myslalam, bo mialam powazniejsze powody do stresu, a ktora teraz zawisla nade mna niczym ciemna chmura.

Tego dnia musialam sie urwac wczesniej z roboty, zeby odebrac Potworki ze szkoly i zabrac je na zajecia z pilki noznej na hali. Ten, kto wyznaczyl godzine tych zajec na 16, powinien dostac niezle baty. Nie tylko ja narzekalam, ze musze specjalnie wczesniej urywac sie z roboty, bo inni rodzice tez zgodnie wyrazali swoje ubolewanie... Dzieciaki oczywiscie cale szczesliwe, ze nie musza sie tluc autobusem i wsio im ryba jakim cudem rodzic dojechal na czas. Potem przebranie sie w aucie, zjedzenie po kanapce i pobiegli kopac pilke.

Zdjecia przy sztucznym swietle, z daleka i w ruchu, wiec wszystkie zamazane...
 

Jesli o powrot do domu chodzi, to musze znalezc jakas inna trase. Kolejny tydzien utknelam w takich zatorach, ze jechalismy prawie pol godziny, zamiast 15 minut. A po powrocie to juz tylko prysznic i przygotowanie na kolejny dzien. Mielismy z M. wieczorem oblewac moja "diagnoze", ale zadne z nas nie mialo sily. Moze w weekend nadrobimy.

W piatek w Polsce rozpoczynaliscie dlugi weekend, a u nas... roznie to bywalo. Tutaj jest tego dnia Veterans Day. Pozamykane banki, urzedy stanowe oraz federalne, ale ze szkolami juz nie osiagneli konsensusu. Dwa sasiednie miasta mialy wolne, a my oraz inne okoliczne miasteczka, normalnie mielismy lekcje. U M. w pracy mozna bylo wziac dzien wolny bez zuzywania urlopu, ale bylo ono bezplatne, wiec malzonek pojechal do roboty. Za to w mojej pracy niespodziewanie mielismy wolny dzien. Przynajmniej w teorii, bo laboranci musieli przyjechac przeprowadzic testy wypadajace akurat tego dnia. Ja byc w robocie nie musialam, wiec wiadomo, ze wolalam posiedziec w chalupie. Zawiozlam Potworki do szkoly, pojechalam na tygodniowe zakupy, potem rozpakowywanie, zmywarka, wstawienie prania, odkurzanie i mycie podlog na gorze, ugotowac obiad. Wszystko jednak spokojnie i na luzie, wiec niewiadomo kiedy zrobila sie 16. Niesamowite jak ten czas leci, kiedy ma sie wolne. Dojechal M., dotarly dzieciaki i... na dzien dobry wkurzyly nas tak, ze dostali kary na elektronike. Podjechal bowiem autobus, patrze przez okno, wysiada sasiadka z naprzeciwka, a Potworkow nie ma! Rozgladam sie czy nie znikneli akurat za krzakami, ale teraz nic juz nie ma lisci, wiec chodnik widac jak na dloni, a ten jest pusty. Przelatuje mi setka mysli na minute. Moze M. ich odebral? Ale przeciez by mi powiedzial, a zreszta u nas trzeba wczesniej zawiadamiac, pisac maile, itd. a malzonek nie wie nawet do kogo je wyslac. Moze wiec musieli zostac w szkole za kare? Ale oboje? Zreszta, podejrzewam, ze w takim wypadku rodzic jest zawiadamiany. Lece wiec do drzwi, zeby zlapac sasiadke zanim przejdzie przez ulice i spytac o Potworki. Patrze, a tu Nik podlatuje pod dom! Jak, skad?! Otwieram i z miejsca pytam skad sie tu wzial, a on tlumaczy, ze myslal, ze pozwolilam Bi wysiasc na sasiednim osiedlu, wiec on tez wysiadl! Za kilka sekund Starsza przebiega przez trawnik, w deszczu, bez bluzy, o kurtce w ogole nawet nie wspominajac! No krew mnie zalala! Dostala ostra zjebke, ze wysiada sobie bez pozwolenia na innym przystanku, a ja tu zawalu dostaje. Okazalo sie, ze jej przyjaciolka tam wysiadala, wiec ona tez. Nie mam pojecia dlaczego A. wysiadla akurat tam skoro autobus wyrzuca ja zwykle zaraz przy jej podjezdzie, ale miedzy naszym osiedlem a tamtym jest male przejscie dla pieszych, a ona mieszka zaraz obok niego. Natomiast Bi i Nik musieli przejsc pol osiedla zeby dotrzec do domu. Nik mial chociaz na tyle oleju w glowie, zeby zalozyc kurtke i kaptur na glowe, panna zas szla w ulewe w krotkim rekawku... Po chwili, dzieciaki zdazyly wlasciwie wejsc i odebrac ochrzan za wysiadanie gdzie im sie zywnie podoba, a tu slyszymy trabienie! To autobus, ktory dotarl na nasza ulice i najwyrazniej ktos rozpoznal skrzypce Kokusia, ktore ten zostawil w pojezdzie! No przeciez ten chlopak kiedys gdzies glowe zostawi! Oczywiscie panicz juz chwycil za tablet, bo to najwazniejsze! I on oberwal wiec kare, tym bardziej, ze ostatnio zostawil skrzypce w szkole, gdzie spedzily calutki tydzien bo ciagle nie pamietal zeby ich zabrac, a w rezultacie kompletnie nie cwiczyl gry. Ludzie, oszalec mozna czasem z tymi dzieciakami! Nie mniej wiekszosc dnia mialam spokojny i relaksujacy, czego po ostatnich stresach baaardzo potrzebowalam.

W sobote byl dla Potworkow najgorszy dzien w zyciu, przynajmniej wedlug Bi. Po raz pierwszy od poczatku roku szkolnego, pomaszerowali bowiem do Polskiej Szkoly. Bylo duzo jekow, wsciekania sie, buntu i pyskowania (tylko ze strony Starszej), ale pojechali. Po odwiezieniu, wrocilam do chalupy, gdzie wyjatkowo czekal M., ktory mial do wyboru prace w sobote lub niedziele, wiec wybral ta druga, bo wiecej placa na godzine. Znow przez kilka dni mielismy temperatury ponad 20-stopniowe, ale sobota miala byc ostatnim takim dniem, wiec postanowilam ogarnac choc troche ogrod. Przez pare tygodni nie mialam glowy do takich spraw, wiec na rabatach wszystko pomalu padlo, ale suche, zolte badyle pozostaly. Niektore wiem ze przez zime by zgnily i znikly, ale inne trzymaja sie podejrzanie dobrze. Na szczescie M., widzac jak wolno idzie mi to z nozycami, wzial kosiarke zylkowa i w doslownie kilka minut skosil to, co scinalabym pewnie ze dwie godziny. Potem pozostalo tylko zgrabic wszystko oraz wywiezc na taczce do lasu i ogrod przygotowany zostal na sen zimowy.

Az ciezko uwierzyc, ze ta polksiezycowata rabata jest latem calkowicie zarosnieta
 

Pozniej pojechalam po Potworki, ktore przezyly jakos szkole i nawet zbytnio nie narzekaly. Po poludniu pojechalismy jeszcze do spowiedzi oraz od razu na msze, z racji, ze M. pracowal kolejnego dnia i sobota zleciala. Wieczorem zas urzadzilismy sobie seans filmowy. Poniewaz ostatnimi czasy naprawde nie mielismy glowy do rozrywek, ominal nas niemal caly sezon "Rodu Smoka". Zalapalismy gdzies po polowie, ale nie moglismy doszukac sie powtorek pierwszych odcinkow, wiec czekalismy az sie skonczy i polowalismy na HBO. W koncu przypomnialam sobie, ze przeciez obecnie niemal wszystko mozna znalezc na internecie, wygooglalam program telewizyjny i voila! Nadrabiamy zaleglosci.

W niedziele malzonek pojechal rano do pracy. Poczatkowo Potworki (a zwlaszcza Nik) szykowaly sie zeby pojechac na biegi organizowane przy szkole. Dla ich grupy wiekowej byly dwa dystanse: 1.6 km i 5 km. Nik sklanial sie raczej ku temu krotszemu, Bi w ogole zastanawiala sie czy wziac udzial. Troche korcilo ja, bo kazdy uczestnik dostawal pamiatkowa torbe oraz medal. Osobiscie przyznaje, ze srednio mi sie chcialo. Po przezyciach ostatniego tygodnia i meczacej sobocie, marzylam zeby w niedziele sie porzadnie wyspac, szczegolnie ze nie musielismy sie zrywac do kosciola. Kiedy wiec prognozy w sobotni wieczor pokazaly nie tylko spadek temperatury z 22 stopni na 10, a dodatkowo deszcz, zas Potworki nadal nie byly przekonane czy na pewno chca, zarzadzilam, ze nigdzie nie jedziemy. I w sumie dobrze sie stalo. Cala nasza trojka odespala, rano leniwie sie pokrecilismy, zjedlismy pozne sniadanie, upieklam szybko chlebek bananowy bo wybieral sie do nas moj tata, pozniej przyjechal dziadek, posiedzielismy i pol dnia minelo niewiadomo kiedy. Pozniej juz pranie jedno i drugie, zmywarka, prysznice, szykowanie sie na nastepny dzien i po kolejnym weekendzie.

W poniedzialek "zbieralismy" komorki dla kolejnego pacjenta, szykowal mi sie wiec szalony dzien. Nie tylko wiadomo bylo, ze utkne w robocie do pozna, dodatkowo jednak, Potworki mialy tego dnia skrocone lekcje, a ja po poludniu wywiadowki z ich nauczycielami. Plan byl wiec zeby pojechac do pracy pozniej, ale nie tak pozno jak zwykle w te dluzsze dni. Chcialam ogarnac papiery zgromadzone przez weekend, po czym wrocic do chalupy na powrot ze szkoly dzieciakow. Dac im obiad, ogarnac to i owo i na 15:45 pojechac na wywiadowki. Te mialam na szczescie jedna po drugiej, wiec zaraz po, chcialam wrocic do roboty i juz tym razem zostac do konca. Plan w zasadzie zrealizowalam i jedynym zgrzytem bylo to, ze jeden z laborantow solidnie sie spoznil, a wiec dzien juz od poczatku zapowiadal sie nawet dluzszy niz powinien. Na wywiadowkach w zasadzie nie dowiedzialam sie niczego nowego, szczegolnie z racji, ze raporty semestralne maja przyslac dopiero na poczatku grudnia, wiec nie mialam nawet przygotowanych pytan. Wychowawczynie Bi spytalam czy uwaza ze panna powinna zostac na zaawansowanej matematyce, czy przejsc na zwykla. Starsza bowiem uzala sie ciagle, ze nie lubi matematyki i ze jej ciezko. Niestety, jej wychowawczyni uczy "nauk scislych" (science - choc jak dla mnie to cos jak nasza Przyroda), wiec nie potrafila odpowiedziec nic konkretnego. Oczywiscie, jak na zlosc, matematyczka akurat odeszla i choc zostawila notatki, to nie ma jej jak podpytac o zdanie, a nowa dopiero poznaje dzieciaki. W kazdym razie, dawna nauczycielka zapisala, ze Starsza ma solidne podstawy matematyki z VI klasy, ale faktycznie czesto ma problem z rozwiazaniem tych "rozszerzonych" zadan. A u niej, na wyzszym poziomie, sa one niestety wymagane. No nic; wychowawczyni zapisala sobie zeby pogadac z nowa matematyczka i ma mi dac znac, choc stwierdzila, ze jesli Bi radzi sobie ogolnie z matematyka na poziomie VI klasy, to ta "zwykla" matma moze byc dla niej z kolei za latwa i przez to nudna. Ogolnie jednak, o obojgu Potworkow dowiedzialam sie, ze to grzeczne (tak, nawet Bi wie jak sobie w szkole wypracowac dobra opinie :D) i inteligentne dzieciaki, ktore nie maja wiekszych problemow z nauka. Miod na moje matczyne uszy.

W czasie gdy ja akurat dojezdzalam z powrotem do pracy, M. mial zabrac Bi na akrobatyke. Jak to typowy chlop, powtarza mu sie trzy razy, ze zajecia zaczynaja sie o 17:05, a on juz o 16:43 byl na parkingu. Troche sobie tam wiec posiedzieli... Potem pojechali po pizze oraz napoje i przywiezli mi pod prace swieza kawe. Jak milo... Niestety, w robocie, nie dosc ze mieli od poczatku opoznienie, to ten sam spoznialski gosc, spiep**yl test. Przy tym, zrobil taki glupi blad, ze wyniki wygladaly jakby probka byla czyms zanieczyszczona i choc inne testy nie wykazaly bakterii, to testu nie mozna bylo zaakceptowac, bo na pierwszy rzut oka widac bylo, ze cos jest tam nie teges. Chlopak powtorzyl test... z tym samym rezultatem! W tym momencie trzeba bylo sie radzic szefa, bo pozostalo albo oglosic probke skazona i odwolac pacjenta, albo znalec jakies inne wyjscie. Na szczescie byla nadal w pracy bezposrednia przelozona tamtego chlopaka, wiec zaoferowala, ze przeprowadzi test jeszcze raz krok po kroku z nim. I, co za niespodzianka, przeszedl! Okazalo sie, ze chlopaczek, mimo ze przeprowadzal ten test juz kilkadziesiat razy, zle wyplukal probke po barwieniu, lub w ogole pominal ktorys z krokow plukania i takie efekty... Potem on, zadowolony, spisal raport i pojechal, jego przelozona dokonczyla raport ze swoich testow, wypisala certyfikat naszej probki i rowniez pojechala. Mnie pozostalo sprawdzenie certyfikatu, wyslanie do szefa po podpis, a pozniej do kliniki. I tu, jak to czesto bywa, mialam pod gorke. Szef pojechal do domu o normalnej porze, bo certyfikat moze zatwierdzic elektronicznie. No i ok. Bylismy z nim w ciaglym kontakcie w zwiazku z problemem z tamtym testem, spodziewalam sie wiec, ze bedzie juz pod "telefonem" i sprawnie wszystko podpisze. Taaaa... Wyslalam mu certyfikat i czekam. Mija 5, 10 minut i nic. Wysylam wiec SMS'a, ze powinien go dostac. Po kilku minutach przychodzi odpowiedz, ze dostal. Ucieszona mysle, ze za chwile dostane podpisany dokument. Ta, jasne. Czekam kolejne 5, 10, 15 minut. Zaczynam byc juz wkurzona, bo jest wieczor, budynek swieci pustkami i mam lekkiego pietra, nie wspominajac juz ze ogolnie dzien mialam meczacy i chce juz wrocic do domu... Facet wie przeciez, ze czekam bo musze skonczyc i na bank zdaje sobie sprawe, ze marze o wyjsciu wreszcie z roboty; jest juz pozny wieczor, a on ma to gdzies... Najchetniej napisalabym mu wiadomosc "pospiesz sie dziadu!", ale wiadomo - szef, wiec nie moge. Pisze wiec dyplomatycznie, czy ma problem z aplikacja do podpisow, czy moze cos sie dzieje i nie dostalam kopii, bo nadal nie przyszedl podpisany dokument. Tym razem w ciagu kilku minut dostalam podpis, wiec ufff... Potem jednak trzeba bylo wysmarowac maila do kliniki, podczepic certyfikat, wyslac, zebrac sie i... do domu dojechalam o 21:19. A o tej porze nie ma ruchu i przejechalam doslownie w 10 minut... Potworki czekaly na mnie w lozkach, malzonek zreszta tez, tyle ze juz chrapiacy w najlepsze...

We wtorek Potworki ponownie mialy skrocone lekcje, a skoro i tak musialam wyjsc wczesniej, z racji ze poprzedni dzien mialam i zalatany i dlugi, stwierdzilam, ze popracuje z domu. Z tej "okazji" zawiozlam dzieciaki do szkoly (ku ich ogromnej radosci oczywiscie), podjechalam do UPS'u oddac pare rzeczy, zaszlam do supermarketu bo przy nowym ekspresie idzie nam niesamowita ilosc mleka, po czym wrocilam zadowolona do chalupy. Wstawilam pieczen, pomylam zlewy we wszystkich trzech lazienkach, starlam kurze i jakims cudem, zaraz byla juz pora przyjazdu dzieciarni. Mialam dla nich na ten dzien mala niespodzianke obiadowa, a mianowicie strwierdzilam, ze ten raz niech sobie zrobia wlasne mini pizze.

Bi nie bardzo byla w nastroju do pozowania
 

Potworki lubia takie "projekty", wiec cali zadowoleni zabrali sie do roboty, a domowa swiezutka pizza zniknela w mig, lacznie z brzegami ciasta, ktore normalnie bardzo czesto laduja w psiej misce. Pozniejsza czesc popoludnia juz byla dla nich mniej przyjemna, bowiem korzystajac z dnia bez zajec dodatkowych, zagonilam ich do odrabiania pracy domowej z Polskiej Szkoly. Bi zrobila wszystko i pozostalo jej tylko przecwiczyc czytanie. Nik, poza czytaniem, musi niestety jeszcze pocwiczyc wyrazy na dyktando. Dobija mnie ta nauczycielka. Mimo, ze Potworki dotychczas nie uczeszczaly do szkoly, dostawalam cotygodniowe maile z praca domowa i owa pani urzadza dyktanda doslownie co druga lekcje! Zastanawia mnie, przy normalnej szkole oraz lekcjach, plus zajeciach dodatkowych, kto ma czas ciagle sie na nie przygotowywac?! Juz zwykle odrobienie lekcji zajmuje multum czasu, bo niestety, w Polskiej Szkole, wedlug chyba polskiego wzorca, zadaja duuuzo... Pozniej wzielam jeszcze dzieciaki do przecwiczenia gry na instrumentach.

Gra na prawdziwej trabce to nie takie znowu hop-siup i tu Nik najbardziej sie wscieka, ze mu nie wychodzi
 

Niestety, oboje nie chca sami cwiczyc i dopominaja sie widowni w postaci matki. Ogolnie mi to nie przeszkadza; problem tylko w tym, ze jesli mam bardziej zabiegany dzien, dzieciaki nie cwicza.

Coraz bardziej skomplikowane sa te ich utwory na skrzypce, ale w koncu graja juz na nich odpowiednio czwarty i piaty rok
 

I tym tez bardzo bym sie nie przejmowala; w koncu to tylko gra na instrumencie, a nie spodziewam sie, zeby w przyszlosci wybrali sie na studia muzyczne. Tyle ze potem panicz Nik mowi niemal z placzem, ze reszta grupy gra duzo lepiej od niego, bo oni cwicza. Ale czyja to wina? Rece opadaja...

W "tajemnicy" napisze, ze ich nauczyciel skrzypiec, dla ulatwienia nad kazda nuta olowkiem zapisuje cyfre oznaczajaca ile palcow ma byc na strunie, dzieciaki musza wiec rozpoznac tylko odpowiednia strune

Wieczorem zas przyszla niespodzianka w postaci pierwszego w tym roku opadu... sniegu! Nie spadlo go duzo, lekko przykrylo powierzchnie, a potem przeszedl w deszcz, wiec zaczelo go zmywac, ale Potworki az skakaly ze szczescia. Mnie za to przeszly ciarki, bo pomyslalam, ze moga opoznic lekcje kolejnego dnia. Na szczescie w nocy temperatura sie lekko podniosla i nikomu nie wpadly do glowy zadne glupie pomysly.

Narnia powrocila... na kilka godzin
 

W srode, przy nadal padajacej, lodowatej mzawce, Potworki pomaszerowaly juz na autobus. Po ich odjezdzie poskladalam wysuszone pranie, wypilam szybka kawe i popedzilam do roboty. Tego dnia po poludniu Bi miala miec pozegnalna imprezke w jej bibliotecznym klubie robienia na drutach, Nik zas mial jechac po raz pierwszy od lipca na trening druzyny plywackiej. Oczywiscie jak to Nik, nie moze sie zdecydowac czy chce znow plywac, czy nie. Wlasnie skonczylo sie 12 tygodni zawieszenia oplat (swoja droga strasznie szybko to zlecialo) i dalismy mu z M. opcje, ze jesli chce, moze zrezygnowac. Mlodziez jednak i chce i nie chce, wiec uznalam, ze musi isc na przynajmniej kilka treningow zeby zobaczyc czy nadal podoba mu sie plywanie, czy ma dosc. Nie bede go cisnac, bo kto jak kto, ale on akurat ma bardzo napiety grafik, bo i zajecia z pilki i za dwa tygodnie ma sie zaczac koszykowka. Swoja droga to dalam ciala z ta koszykowka, bo jakos nie pomyslalam, ze Mlodszy nagle bedzie mial 4 dni sportu w tygodniu, a jeszcze dodatkowo sobotnie mecze, ktore znow na bank beda kolidowac z Polska Szkola. Tymczasem okazalo sie, ze szkola Potworkow tez ma koszykowke zima i Nik moglby po prostu zostawac po lekcjach. No ale, madry Polak po szkodzie... W kazdym razie, po poludniu podzielilismy sie na dwie pary i pojechalismy w dwa rozne miejsca - ja z Bi do biblioteki, a M. z Kokusiem na basen (malzonek na silownie). Zwykle po odstawieniu Starszej, chwile spacerowalam, a potem jechalam do domu, z racji, ze to tylko kilka minut drogi. Tym razem jednak stwierdzilam, ze podjade na basen, ktory i tak musialabym minac w drodze do chalupy, zeby podejrzec jak Mlodszy sobie radzi. Obawialam sie, ze przez dluga przerwe mogl wypasc z formy i zostawac w tyle. Ha! Bylo zupelnie odwrotnie, bo Nik byl najszybszy w swojej grupie!

"Uchatka" znow w swoim zywiole
 

Przypomnialo mi sie, ze jakos przed zawieszeniem jego zajec, trener rekomendowal przeniesienie Mlodszego do grupy zaawansowanej. Wtedy jednak Nik sie stremowal, bo on nie wie czy chce, nie wie czy sa tam jacys jego koledzy, nie wie czy da rade, itd. Typowa reakcja mojego syna. Teraz, po przerwie, wyslalam go nadal na trening grupy srednio-zaawansowanej, bo nie bylam pewna jak sobie poradzi. Po tym co jednak zaobserwowalam, stwierdzilam, ze przeciez on sie w tej grupie zanudzi, skoro po przeplynieciu kazdego dystansu musi czekac na reszte. Chwile wiec popatrzylam na Kokusia, potem zas pojechalam po Bi. Niestety, nie udalo mi sie podejrzec jej "imprezki", bo skonczyli wczesniej. W kazdym razie dostala certyfikat oraz okazalo sie, ze losowali nagrody, wiec zgarnela dodatkowo pare motkow wloczki, druty i takie silikonowe blokady na ich konce, zeby wloczke sie nie zsuwala. No i garsc cukierkow, jakby dopiero co nie bylo Halloween...

Dyplomik
 

Wrocilysmy do domu i zaraz po nas dojechaly chlopaki. O dziwo, Nikowi sie na plywaniu podobalo, choc tez z zaskoczeniem stwierdzil, ze byl najszybszy. Podejrzal tez, ze kilku jego kolegow w miedzyczasie przeskoczylo do grupy zaawansowanej, wiec sam mnie dusi zebym spytala trenera czy i on moze przejsc. Moze w poniedzialek podjade. Mysle, ze Mlodszemu dobrze to zrobi i jedyne co mnie odstrasza to to, ze tamta grupa ma trening dopiero o 18:30. O takiej porze nie bardzo chce mi sie juz ruszac z chalupy i z gory wiem, ze Nik tez bedzie jeczal.

W czwartek, jak to od dwoch tygodni, zawiozlam rano Potworki do szkoly. Oni zadowoleni, a ja potem utknelam w takich korkach, ze zaczelam sama siebie pytac po co mi to bylo. Roboty drogowe trwaja w tamtym miejscu juz kilka miesiecy i konca nie widac. Musze pamietac zeby jezdzic inna trasa... Odwiozlam wiec dzieciaki do szkoly, po czym pojechalam do pracy, skad musialam znow wyjsc wczesniej zeby odebrac ich ze szkoly. Inaczej nie zdazyliby na zajecia z pilki noznej. Zgarnelam mlodziez, podjechalismy te kilka minut pod hale sportowa, po czym jak zwykle czekalo nas pol godziny siedzenia w aucie. Przynajmniej na spokojnie zjedli po przywiezionej przeze mnie kanapce, przebrali sie w spodenki, buty pilkarskie i ochraniacze, po czym poszlismy do srodka. To byly ich trzecie te zajecia i za kazdym razem mieli innego trenera. Niestety, sporo zalezy od podejscia i umiejetnosci zachecenia dzieciakow do cwiczen i wspolpracy. Tego dnia nie podobalo mi sie, ze dzieciaki kompletnie nie robily cwiczen technicznych na kontrole nad pilka. Caly trening kopali do siebie w parach, a potem urzadzili mini mecz. No nie na tym mi zalezalo...

Bi przymierza sie do kopniecia
 

No i trenerka (tym razem byla to kobieta) nie miala w sobie jakiegos takiego entuzjazmu i widzialam, ze to jeden dzieciak, to drugi, nudzil sie lekko, rozgladal zamyslony po suficie, ogladal swoje buty, itd. Tym bardziej, ze z kazdymi zajeciami przybywa mlodziezy. Na pierwszych zajeciach bylo chyba 7, a teraz juz 12, czyli prawie dwa razy wiecej, wiec trenerzy tez nie sa w stanie zwracac na kazdego uwagi.

Nik jak zwykle zapiernicza az zdjecie zamazane
 

 Wrocilismy do domu okolo 17:30 i choc nie byla to jakas strasznie pozna pora, ale trzeba bylo zjesc pozny obiad, oba Potworki mialy niespodziewanie zadane lekcje (ostatnio jakos luzno bylo pod tym wzgledem), musialam przyszykowac wszystko na kolejny dzien i wieczor zlecial niewiadomo kiedy.

Wreszcie nadszedl wyczekany piatek. Rano dzieciaki na autobus, a ja jeszcze chwile ogarnialam, wietrzylam sypialnie, porzucalam psu pileczke zeby sobie tez poszalal, po czym musialam ruszac do pracy. Po pracy jak zawsze na tygodniowe zakupy. W sklepie tyyyle ludzi, ze kiedy zobaczylam pelniusienki parking, mialam ochote z tamtad uciekac. Najwyrazniej wszyscy juz przygotowuja sie do Thanksgiving... Po powrocie do chalupy i rozpakowaniu zakupow, trzeba bylo przygotowac sie na Polska Szkole kolejnego dnia. Bi miala pocwiczyc czytanie "Roty" i o dziwo calkiem niezle jej poszlo, mimo ze piesn pelna jest staroswieckich wyrazow. Nik mial czytanke, ale on ma wrodzony talent do czytania, wiec to poszlo mu gladko i niestety musial przygotowac sie na dyktando. Tutaj byla... masakra. Przecwiczyl wyrazy sam, potem dwa razy ze mna i w sumie to im wiecej razy je pisal, tym wiecej bledow robil. W dodatku M., ktory, gdyby 40 lat temu diagnozowano takie sprawy, jak nic mialby dysortografie, rozsmieszal syna tekstami "Nie martw sie, tata tez nie wie jak to napisac!", a ten zaczynal rechotac i juz kompletnie nie mogl sie skupic... No trudno, jak Mlodszy napisze, tak napisze...

I tak minely sobie prawie dwa tygodnie. Za tydzien Indyk, za 3 tygodnie urodziny Kokusia, za miesiac z hakiem Boze Narodzenie. Jak fajnie jest odliczac do przyjemnych wydarzen!

czwartek, 10 listopada 2022

Dzis placze ze szczescia i ulgi

Mam wyniki.

Guz to gruczolakowlokniak; najpospolitszy z guzkow robiacych sie w piersiach u miesiaczkujacych kobiet. Dlaczego moj postanowil urosnac dosc pokazny i znieruchomiec, tego nikt nie wie. Najwazniejsze jednak, ze to nie rak i moge odetchnac glebiej. Teraz czekam az moja biedna, podziabana piers sie zaleczy, bo poki co, wokol miejsca wbicia igly, zrobil mi sie piekny, kolorowy siniak.

Niestety, po tej "przygodzie" czeka mnie coroczna mammografia zeby monitorowac co sie w piersiach dzieje. Poniewaz jednak nie potrafie sie skutecznie sama badac, moze to i dobrze.

Dziekuje Wam dziewczyny za wszystkie kciuki, modlitwy i pozytywne mysli. Jestescie wspaniale! :*

poniedziałek, 7 listopada 2022

Miedzy mammografia a biopsja... + dopisek

Tak dlugo klepie ten moj rodzinny pamietniczek, ze ciezko mi przestac, mimo ze codziennosc mnie przytlacza i doslownie zmuszam sie do normalnego funkcjonowania. Zawsze mi sie wydawalo, ze dobrze znosze stres, ale teraz wiem, ze to nie byl stres, to byla presja. Pod presja zawsze mialam problemy zoladkowe, ale jednoczesnie jadlam normalnie, spalam jak zabita i dzialalam na pelnych obrotach, a wrecz z turbodoladowaniem. Typowe przy klasycznej prokrastynacji, kiedy na ostatnia chwile potrafilam sie spiac i dokonczyc w trzy dni projekt, nad ktorym nie moglam sie skupic tygodniami, lub nawet miesiacami. Teraz caly czas odczuwam mdlosci, nie moge jesc, latam do lazienki co chwila, a dodatkowo budze sie w nocy i rycze w poduszke, bo wiadomo, ze noca przychodza najwieksze strachy. Mimo wszystko jednak, ze wzgledu na dzieciaki staram sie zagryzc zeby i funkcjonowac normalnie. Placze ukradkiem, w nocy, pod prysznicem, lub ide na gore i zamykam sie w sypialni. Oczywiscie jesli zaczne oficjalna terapie nowotworowa, trzeba bedzie im powiedziec, bo zmieni sie zupelnie dynamika naszej rodziny, wiele obowiazkow bedzie zapewne musial przejac M., ale poki co, niech jeszcze chwile zyja w blogiej nieswiadomosci.

Paradoksalnie, przelozenie biopsji dalo mi chwile na glebszy oddech i uspokojenie nerwow. Mimo, ze w pierwszej chwili sie poplakalam, bo przeciez jesli to nowotwor, to guz caly czas rosnie i wzrasta ryzyko przerzutow, to po jakims czasie docenilam jeszcze kilka dni bez tej ostatecznej wiedzy. Postanowilam wylaczyc myslenie i skupic sie na tym co tu i teraz. Jasne, przynajmniej raz dziennie "pekam" i placze sobie ukradkiem (najgorzej jak "chwyci" mnie w pracy), ale jednak te moja psychike troche zregenerowalam. A poniewaz wiele rzeczy, jak zajecia dodatkowe dzieciakow, zaczely sie (lub byly zapisy) zanim przygniotly mnie zle wiesci, wiec nie ma wyjscia; trzeba je kontynuowac. Zreszta, Potworki sa mlodziutkie, nie rozumieja powagi sytuacji i chce zeby dla nich zmienilo sie jak najmniej.

W piatek, 28 pazdziernika, po tej feralnej mammografi, przeplakalam kilka godzin, ale na powrot dzieci ze szkoly wzielam sie w karby i zmusilam do uspokojenia, zeby ich nie straszyc. Nie mialam na nic ochoty, a juz na pewno nie na ruszanie sie z domu, ale coz, zycie nie zwalnia. Nik mial tego dnia testy z... koszykowki. Mlodszy wymyslil sobie, ze chce sprobowac gry w kosza. Sezon zaczyna sie w grudniu, ale juz teraz chcieli sprawdzic chetne dzieciaki, zeby rozdzielic druzyny na w miare wyrownane poziomami. To nie zadne zespoly ligowe (te mialy osobny nabor), tylko rekreacyjne, wiec chca zeby bylo w miare sprawiedliwie.

Kazdy chlopiec otrzymal numerek, ktory mial zapewne pomoc ich odroznic przy ocenie umiejetnosci
 

Niestety, okazalo sie, ze rodzicow nie tylko nie wpuszczono (a chetnie bym popatrzyla dla zabicia mysli), ale tez zamknieto sale gimnastyczna na trzy spusty. Nik stwierdzil jednak, ze bylo fajnie, a ze testy byly dla chlopcow z V klas, wiec byla tam cala gromada jego kolegow, w tym najlepszy przyjaciel. Czego mozna chciec wiecej?

W sobote, Bi miala rano mecz. W sasiedniej miejscowosci, ale raptem 10 minut od naszej chalupy. Rano byl lekki przymrozek, boisko oszronione, ale panna i tak uparla sie na krotkie spodenki. Poniewaz obecnie nie mam sily na walke z nia, wiec machnelam reka. Okazalo sie jednak, ze Bi tak rozgrzala sie w czasie gry, ze wrecz podciagnela nawet rekawy w termalnej bluzce, ktora miala pod koszulka zespolu. Ja zalozylam zimowe buty oraz zimowa kurtke i bylo mi tak wsam raz, no ale ja stalam bez ruchu. Na szczescie M. byl wyjatkowo w sobote w domu, bo nie bardzo mialam ochote targac w taki ziab Nika, ktory dopiero co wydobrzal nieco po srodowej goraczce.

Jak widac, tam gdzie bylo choc troche cienia, szron schodzil baaardzo powoli
 

Dziewczyny walczyly niezle i bardzo sie staraly, ale niestety, obrona nawalila. Bi trzymala pozycje i dzielnie bronila, ale co z tego, skoro inne dziewczynki co chwila wybiegaly tak daleko na druga polowe boiska, ze potem nie daly rady wrocic na czas zeby bronic bramki. Sama Starsza nie dawala rady, a w dodatku nie zawsze byla wystawiona na boisko i w rezultacie, mecz skonczyl sie sromotna przegrana 0:3. Po meczu podjechalysmy po kawe dla mnie, a potem dziecko uprosilo zeby zajechac do sklepu. Bi chciala bowiem zaczac swoje bozonarodzeniowe "projekty" prezentow dla babc oraz kuzynek, ale brakowalo jej wloczki. Nie mialam nastroju ani ochoty, ale bylysmy doslownie kilka minut autem od sklepu, wiec westchnelam z rezygnacja i pojechalam. Czego sie nie robi dla corki... Po powrocie mialam niestety za duzo czasu na myslenie i placz, przeplatane irytacja na lodowke. Jakby czlowiek nie mial wystarczajaco problemow, to jeszcze glupi zlom akurat teraz musial sie spiep**yc! To co bylo w zamrazarniku dalismy do cooler'a wylozonego lodem, a to z lodowki znieslismy do garazu.

Moja tymczasowa lodowka
 

Niestety, po kilku nocach przymrozkow, zrobilo sie cieplej i nawet nieogrzewany garaz nie mial "lodowkowej" temperatury. Wszystko pomalu zaczelo sie psuc... 

Dzieciaki za to spedzily dobre pare godzin, dla zabawy grabiac liscie z przodu domu. Trzeba im przyznac, ze odwalili kawal dobrej roboty i tylko szkoda, ze tyle tego leci obecnie z drzew, ze minelo pare dni i wyglada jakby nic nie bylo zrobione...

Naprawde sie przylozyli
 

Po poludniu pojechalismy na msze, bo malzonek planowal pracowac w niedziele. To nie byl jednak dobry pomysl, bo patrzylam na tych wszystkich staruszkow, niektorych chodzacych przy pomocy lasek czy balkonikow i zwyczajnie zazdroscilam im, ze dozyli takiego sedziwego wieku...

Niedzielny poranek byl spokojny, choc ja wstalam niczym zombie. Po mammografi kilka nocy nie moglam spac, budzilam sie i mialam problem z ponownym zasnieciem, placzac w poduszke. Rano oczywiscie tyci odespalam, ale i tak oczy mialam zapuchniete w szparki. Wstalam z dzieciakami pozno, wiec troche ogarniania, troche snucia sie bez celu i prob dobudzenia (obecnie nawet kawa slabo mi "wchodzi" i nie mam jak dodac sobie energii), w miedzy czasie z pracy dojechal M. i pora byla jechac na mecz Kokusia. Bi nie mogla sie zdecydowac czy jedzie, czy nie, pamietajac wiec o jej zachowaniu sprzed tygodnia, kiedy tez byla kompletnie niezdecydowana, a potem wyla ze powinna byla zostac, stawierdzilam, ze pannicy nie biore. Nik gral u nas, wiec bylam sklonna zostawic ja w domu na te 2 godzinki, ale M. oznajmil, ze tez zostanie, pojechalam wiec sama z synem. Mecz byl ligowy, ale od poczatku widac bylo znaczna techniczna przewage zespolu Kokusia i w koncu zakonczyli go solidna wygrana 5:2.

Nik gral naprawde sporo i naprawde dobrze
 

Po ostatnich kilku porazkach, potrzeba im bylo takiego wyniku. Po poludniu dzieciaki polecialy na chwile pobawic sie u sasiadek, zas ja i M. debatowalismy co robic z lodowka. Przyszla zamowiona przez malzonka czesc, ktora mogla byc przyczyna awarii, wymienil ja i... to nie to. Z tego co wyczytal, poszedl jednak kompresor, czyli czesc najtrudniejsza, najbardziej czasochlonna i oczywiscie najdrozsza do wymiany. Niestety, nie wiem jak jest w Polsce, ale tutaj nikt zdaje sie tego sprzetu nie naprawia, tylko kupuje nowe. :O Po wypytaniu kilkunastu osob (koledzy M. wrecz sie smiali, ze "chlopie, jak juz trzy lodowki mam w garazu, bo w kazdej cos szwankuje!"), w koncu malzonek zdobyl telefon do jednego goscia, ktory ponoc zajmuje sie lodowkami i mial podjechac do nas we wtorek wieczorem zeby na nia spojrzec. Okazalo sie jednak, po numerze telefonu, ze byl to facet, ktory mial nam kiedys tez naprawic lodowke, jeszcze w starym domu. Przekladal, nie zjawial sie, nie odbieral telefonu, az w koncu kupilismy nowa...

W poniedzialek dzieciaki mialy w szkole festiwale jesienne. Kazda grupa (cztery klasy) wybierala co chca robic. U Bi ogladali film, u Nika (jak u Starszej rok temu), dekorowali warzywa. Mlodszy z kabaczka zrobil pajaka.

Pomysl w sumie moj, ale wykonanie calkowicie Mlodszego
 

Tego dnia bylo oczywiscie Halloween i z tej okazji, trening Nika zostal odwolany, trenerzy wiedzieli bowiem, ze wiekszosc chlopcow albo sie nie zjawi, albo bedzie chciala sie urwac wczesniej. Kazdy w koncu az piszczal zeby ruszyc po cukierki, a zwykle zaczynaja lazic miedzy 17:30 a 18. Potworki oczywiscie tez. Ze swojej strony przezylam szok, bo takich tlumow dzieciakow nie widzialam na naszym osiedlu nawet przed koronaswirusem! :O Poszlismy z sasiedzka grupka 6-ciorga dzieci, ale co chwila wpadalismy na inne grupy, dzieciaki sie mieszaly, kazde w przebraniu, na ulicach ciemno i momentami ciezko bylo sie doliczyc naszej gromadki. Mnie sie lazic zupelnie nie chcialo, ale przyznaje, ze bedac zmuszona przebywac z kilkoma innymi doroslymi i pilnowac dzieciarni, na chwile zapomnialam o srodzie, biopsji i wiszacej nad glowa diagnozie. Jak wyszlam z Potworkami z domu o 18:20, tak wrocilismy o 19:50. Nogi mi w tylek wlazily, a i Potworki zbytnio nie jojczaly kiedy oglosilam koniec. Nie dosc ze ciazyly im torby pelne slodyczy, to jeszcze oni przeszli duzo dalszy dystans, rodzice bowiem zostawali na ulicy, a dzieciaki podbiegaly do kazdego oswietlonego wejscia, podjazdy zas sa u nas dosc dlugie. Niektorzy sasiedzi zostawili stoliki z cukierkami przy samej ulicy, oszczedzajac mlodziezy dodatkowego biegu, a sobie otwierania co chwila drzwi gromadzie malolatow. Ja zostawilam miske ze slodyczami przed frontowym wejsciem, ale nie wiem czy za rok tez nie postawie jej na koncu podjazdu.

Potwory az piszczaly zeby ruszyc, wiec zdjecie jest jakie jest. Zapomnialam powiedziec Bi zeby zalozyla kaptur, bo bez niego nawet nie widac, ze to kostium kota. Nik jest zas rycerzem, ale przyszlo ocieplenie, mielismy 18 stopni i stanowczno odmowil zalozenia helmu, upierajac sie, ze bedzie mu za goraco.
 

We wtorek mial przyjechac facet od lodowki, ale pamietajac go z ostatniego razu, M. przezornie do niego zadzwonil rano, pytajac czy przyjedzie. "Oj panie, dzis nie dam rady, moze pod koniec tygodnia". Ja prdl... Co robic. Nie bedziemy czekac az facet moooze za dwa tygodnie sie zjawi, tym bardziej, ze z tego co malzonek mu opowiedzial, on tez stwierdzil, ze to raczej kompresor i z gory uprzedzil ze jesli sie potwierdzi, to naprawa bedzie kosztowac prawie $1000. Lodowka ma "juz" 6 lat, wiec nie wiem czy nawet jest tyle warta. Wolimy chyba doplacic i kupic nowa, na gwarancji... Wiekszosc wieczora spedzilismy wiec na internecie, wybierajac lodowki i koncu zamowilismy. Niestety, ma przyjsc w piatek i to o "kazdej mozliwej porze" [any available time]. Zawsze wkurzalam sie na te 4-godzinne okienka dostarczenia czegokolwiek, to tym razem mamy calutki dzien. Zadne z nas nie chce brac wolnego, M. liczy wiec, ze jak przyjada, to zadzwonia i wtedy szybciutko wyjdzie z pracy i dojedzie. Ale czy poczekaja...? Poza wyborem lodowki, malzonek sprawil mi przyspieszony prezent urodzinowy. Widzial jaka chodzilam zdolowana i placzaca ostatnio i cichcem zamowil... nowy zaparzacz do kawy. Taki "fancy dancy", robiacy cappuccino, latte i inne bajery.

No to teraz bede sie opijala kawa jak bak
 

Poza wyborem i zamawianiem lodowki oraz pomocy Bi w lekcjach, usilowalismy wiec rozgryzc tajniki nowego sprzetu. A ja, zawolana kawoszka, po raz pierwszy od kilku dni, szczerze sie usmiechnelam. Wie ten moj maz czasem jak skutecznie poprawic mi nastroj.

Sroda zaczela sie oczywiscie wku*wem, kiedy o 7:45 rano dostalam telefon, ze musza odwolac biopsje umowiona na 10:30 tego samego ranka. Nawrzeszczalam na (pewnie Bogu ducha winna) babke, ze moge miec nowotwor, wiec musze go zdiagnozowac jak najszybciej i ze jak to mozliwe ze nie maja nikogo innego kto by ja wykonal?! A potem sie poryczalam. Jeszcze pozniej zas, wzielam pare glebokich oddechow i stwierdzilam ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Spedze kolejnych kilka dni udajac przed sama soba, ze wszystko jest normalnie, wozac dzieciaki na zajecia i ostatnie treningi oraz mecze w tym sezonie. To sa zawsze wesole okazje do pamiatkowych zdjec, upominkow i smiechu. Poza tym, z tego co babka robiaca mammografie mowila, wyniki biopsji zwykle maja po 3 dniach. Gdybym miala ja w srode, prawdopodobnie dostalabym je idealnie w moje urodziny. W zaleznosci od wyniku, moglyby to byc najlepsze lub najgorsze urodzinowe wiesci. Tak wiem, jesli to rak, to co za roznica czy dowiem sie o nim w poniedzialek czy w piatek, ale jednak urodziny w moim wieku juz same w sobie sa depresyjne, a jeszcze dodac do tego takie wiesci... Chetnie przesune te wiedze o kolejnych kilka dni... Poniewaz szpital pokazal mi srodkowy palec, co bylo robic, odstawilam dzieciaki na autobus, po czym zebralam sie i pojechalam do pracy, gdzie wszystkich zaskoczylam, bo przeciez mialo mnie nie byc. Dostalismy tego dnia calkiem mila wiadomosc, ze firma bedzie oficjalnie zamknieta od Bozego Narodzenia do Nowego Roku. Normalnie skakalabym z radosci, ale teraz zastanawiam sie, co w tym czasie ze mna bedzie...

Po poludniu Nik mial ostatni trening pilki noznej. Z tej okazji zaniosl trenerowi oraz asystentowi "thank you cards".

Hamerykanie lubia rozdawac "thank you cards" przy kazdej okazji
 

Dla asystenta dolaczylam karte upominkowa. Dla glownego trenera nie, bo wczesniej wszyscy rodzice zrzucali sie na oplate dla niego po $100. Sto dolcow!!! Od calej druzyny zebral wiec prawie dwa tysiaki. Za 8 tygodni to nie jest moze fortuna, a gosc organizuje i treningi dwa razy w tygodniu i prowadzi wiekszosc meczow, ale robi to jako wolontariat! Sam sie zglasza do klubu, czyli po prostu lubi pilke, lubi trenowac i gotow jest robic to za darmo. Nie mowiac juz, ze to wszystko zajmuje mu maksymalnie 6 godzin (nie liczac dojazdow) tygodniowo, a ustawianiem grafikow i wszelka organizacja, itd. zajmuje sie managerka zespolu. Sama zwykle i tak daje upominki trenerom, bo zdaje sobie sprawe, ze poswiecaja swoj prywatny czas, ale sto dolcow od rodziny to wedlug mnie gruba przesada... A poza tym, gosciu nie wzbudzil mojej wielkiej sympatii, no. Przynajmniej ostatni trening chlopaki mieli troche krotszy, bo o 18:15 jest niemal zupelnie ciemno i niemozliwe jest ciagniecie go na sile do 18:30. W czasie gdy Nik kopal pilke, ja zabralam Bi na zajecia z robienia na drutach.

Przyznaje, ze uroczo wygladaja tacy mlodociani "emeryci"
 

Przeszlam sie troche naokolo biblioteki, wrocilam na 15 minut do domu i czas bylo wracac po corke. Nie wiem po co ja w sumie wracam do chalupy; chyba z nudow, bo nie chce mi sie siedziec w aucie lub snuc po bibliotece... Po powrocie do domu, okazalo sie, ze chlopaki nas uprzedzily, po czym M. uparl sie zeby pojechac na cmentarz zapalic znicze. Dzien wczesniej wylecialo mu z glowy zeby je kupic, a ja oczywiscie myslami bylam przy biopsji. Nie bardzo mialam ochote jechac, bo mozg podpowiada mi wizje jak za rok dzieciaki zapalaja znicze na moim grobie, ale ze od poczatku gadalismy, ze chcemy nauczyc Potworki tej polskiej tradycji, to pojechalismy.

Potworki wybieraly groby, przy ktorych zapalalismy swiece. Bi zapalala swoje sama, Kokusia pokonala obsluga zapalniczki...
 

Byla juz 19, ale na szczescie mamy niesamowicie cieply poczatek listopada. W dzien bylo 21 stopni i nawet wieczorem nadal utrzymywalo sie 17, nie to co w niektore lata, gdzie wialo i padal marznacy deszcz.

W czwartek jak zwykle zawiozlam Potworki do szkoly zeby Nik nie musial taszczyc obu instrumentow autobusem, po czym pojechalam prosto do pracy. Tego dnia musialam tez ich ze szkoly odebrac, bowiem zaczynali zajecia z pilki noznej na hali sportowej w jednym z miejscowych klubow. To takie szkolenie techniczne dla zawodnikow. Pomyslalam, ze przyda sie i Kokusiowi, ktory nadal wyraznie "odstaje" od kolegow z druzyny i Bi, ktora moze bedzie jednak chciala znow sprobowac dostac sie do zespolu ligowego na wiosne. Zajecia rozlozone sa na 3 sesje i poki co Potworki sa zapisane na pierwsza, trwajaca do polowy grudnia. Jesli im sie spodoba, moga chodzic potem na dwie kolejne, co przy okazji pomoze im nie wypasc z wprawy przez zime. Oczywiscie duzo tez zalezy od tego czy moje zdrowie pozwoli na dowozenie, bo zapisalam ich na pierwsza sesje zanim mi sie wszystko posypalo... Zajecia te maja niestety jedna, zasadnicza wade - zaczynaja sie juz o 16, a Potworki koncza lekcje o 15:15. Ostatnio bardzo czesto autobus dojezdza do domu okolo 16:30, wiec nie mam wyjscia; musze w czwartki wychodzic z pracy o 15, jechac po dzieciaki i zabierac je na zajecia. Pechowo, odleglosci miedzy klubem, szkola dzieciakow, a naszym domem sa takie, ze nie oplaca mi sie wracac z nimi do chalupy, bo wchodzilibysmy tam na doslownie 5-10 minut. Z drugiej strony, jadac prosto ze szkoly, do klubu dojechalismy juz o 15:35 i siedzielismy w aucie, a Nik kota dostawal z nudow. W koncu jednak sie doczekalismy i... nie jestem pod zbytnim wrazeniem. Oczekiwalam intensywnego treningu technicznego, a tu byly takie tam zwykle zajecia. Troche pocwiczyli prowadzenie pilki (tego najbardziej Potworkom potrzeba), troche pokopali do bramki, zagrali mini mecz i tyle. Trening jak trening, jedyne co, to przynajmniej jest to jakis tam kontakt z pilka, bo przez ostatnie dwa lata, co wiosne mialam wrazenie, ze po calej zimie Potworki ucza sie grac od nowa.

Mlodszy w akcji
 

Co do dzieciakow, to Bi wyszla calkiem zadowolona, a Nik z jakiegos powodu zachwycony. Pewnie dlatego, ze zdecydowanie radzil tam sobie najlepiej. Nie zdawalam sobie wczesniej nawet sprawy, ile daly mu te treningi w druzynie ligowej. Mlodszy zupelnie inaczej "kiwa" inne dzieci, kompletnie inaczej, jakos tak pewniej sie porusza i jedyne co, to niestety ma cela jak baba z wesela i nie moze trafic w bramke. Dzieciakow byla tylko osemka, co z jednej strony moze byc dosc nudne, a z drugiej, trener moze na kazdego zwrocic uwage, wiec bedzie to dla nich z korzyscia. Zajecia sa specjalnie dla przedzialu wiekowego 9-11, wiec Potworki i dwojka znajomych dzieciakow wpasowali sie idealnie, choc Bi zdecydowanie gorowala nad wszystkimi i wygladala na sporo starsza... 

Kiedy zapisywalam Potworki, zle spojrzalam i wydawalo mi sie, ze zajecia zaczynaja sie o tydzien pozniej niz faktycznie. W rezultacie, skonczyli o 17, a na 17:30 Bi miala normalny, ostatni juz, trening. O tej porze wszedzie byl taki ruch, ze zanim zajechalismy do domu zeby ostawic Kokusia, a Bi mogla przebrac sie w korki (na hali trzeba miec adidasy lub buty do sztucznej trawy) i uzupelnic wode, na boisko dojechalysmy spoznione o 8 minut. Trening juz od kilku tygodni trenerka skrocila do 45 minut bo robilo sie za ciemno, a w czwartek skonczyla juz o 18:10, bo ledwie bylo cokolwiek widac, wiec Bi marudzila pozniej, ze to byl najkrotszy trening w jej zyciu. I zupelnie nie przekonywalo jej to, ze przeciez przed nim miala godzine treningu gdzie indziej.

Krajobraz bardzo listopadowy, ale temperatury przypominaly bardziej poczatek wrzesnia
 

W piatek juz odstawilam Potwornickich na autobus. Pogode mamy teraz taka glupia, ze rano bylo 7 stopni, a po poludniu mialo byc 22. W rezulatacie Nik kaszle, Bi smarcze, a mnie przyplatalo sie najwyrazniej zapalenie zatok. Boli mnie lewy policzek, lzawi lewe oko i z dziurki z tamtej strony wydmuchuje... nie bede opisywac co, bo to ohydne. Takie dzikie prognozy maja sie utrzymac do wtorku, a potem powinno sie ochlodzic, choc do typowo listopadowych temperatur nadal bedzie daleko. Tego dnia mieli nam przywiezc lodowke i choc dzien wczesniej wyslali wiadomosc, ze zawezaja "okienko" do 8:30-12:30, to M. i tak stwierdzil ze jedzie normalnie do pracy, bo niewiadomo czy nie przyjada pozniej. Rano wstawilam zmywarke, poskladalam pranie, ktore kwitlo w suszarce od srody, po czym zrobila sie 9 i musialam pedzic do pracy. Po lodowce oczywiscie ani widu ani slychu. O 9:20 akurat dotarlam do biura, kiedy dostalam telefon od M., ze wlasnie do niego zadzwonili, ze beda za pol godziny! No nic, malzonek i tak musialby byc, bo chcial dac panom "w lape", zeby pomogli mu zniesc stara lodowke do garazu. Po pracy wreszcie moglam jechac na normalne zakupy, nie zastanawiajac sie co moge przechowac, a co raczej sie zepsuje. Po powrocie obejrzalam sobie nowy sprzet (bo zamowilismy tylko na podstawie zdjec w necie i tego jak szybko moga go dostarczyc) i... no coz, nie powala uroda, jakis taki toporny, szuflady ciezko chodza, ale moze podziala dluzej niz 6 lat?

W sobote mozna bylo nieco odespac, bowiem ostatni mecz w sezonie Bi miala na 12:15, zamiast zwyczajowej 9. Malzonek byl jak zwykle w pracy, ale ja i Potworki wstalismy, spokojnie zjedlismy sniadanie, po czym... spokoj sie skonczyl, bo trzeba bylo pojechac, zapisac Starsza na zajecia. Panna, rozczarowana, ze na gimnastyce uparcie nie ma miejsc, wymyslila, ze moze taniec. Ma naturalne wyczucie rytmu i gibkosc, wiec w sumie czemu nie? Poczatkowo myslala o hip-hopie, bo chciala cos energicznego, nie balet albo bardziej "klasyczne" tance. Kiedy jednak przegladalam oferte studia w naszej miejscowosci, rzucila mi sie w oczy akrobatyka. Elementy podobne, tylko poruszanie sie do muzyki, wiec moze? Bi az sie oczy zaswiecily i oczywiscie potem nie bylo juz mowy o niczym innym. Zadzwonilam tam najpierw z pytaniem czy potrzebne sa jakies specjalne zdolnosci, bo to w koncu nie takie tam podrygiwanie. Okazalo sie, ze z tym, co Starsza wycwiczyla przez rok na gimnastyce, moze spokojnie zaczac na 2 poziomie akrobatyki. Kiedy jednak pozniej weszlam na strone, pokazywalo miejsca tylko na poziomie 1. Trzeba bylo tam jechac osobiscie, a biuro w studiu otwarte jest tylko od wtorku doe czwartku od 16 do 19 i w soboty od 9 do 11. Zapakowalam wiec dzieciaki i pojechalismy. Na szczescie to tylko okolo 10 minut od domu. W biurze dowiedzielismy sie, ze oni zazwyczaj na stronie nie wyswietlaja wyzszych poziomow, bo ludzie maja tendencje to windowania zdolnosci swoich dzieci i zapisuja je, a potem okazuje sie, ze jedna delikwentka z druga sie nie nadaje. Na szczescie akurat byla obecna babka, ktora jest trenerka akrobatyki i sama przemaglowala Bi z tego, co potrafi i potwierdzila, ze poziom 2 bedzie odpowiedni. Jesli pannie sie spodoba, czekaja mnie kolejne zakupy, bo okazuje sie, ze studio tanca to nie sala gimnastyczna i wszystkie dzieciaki maja byc nie tylko odpowiednio, ale i jednakowo ubrane i uczesane. Dla mnie to lekka przesada, bo o ile rozumiem argument, ze przy zwiazaniu wlosow w koka, trenerom latwiej jest obserwowac ulozenie szyi oraz plecow, o tyle wymog ze dziewczynki maja miec czarne stroje bez rekawkow oraz rozowe rajstopy, to juz widzimisie. Bi ma stroj z gimnastyki, ktory jeszcze na nia pasuje i nie widze sensu w kupowaniu kolejnego. Poki co, czekam na pierwsze zajecia, znajac bowiem Starsza, moze po nich stwierdzic, ze nienawidzi tego calego tanca i wiecej nie idzie, wiec nie bede niepotrzebnie wydawac kasy. Jak narazie pannie mina zrzedla kiedy dowiedziala sie, ze kazda grupa bez wyjatku ma wystep na koniec roku szkolnego.

Po zapisie na akrobatyke, wrocilismy na 1.5 godzinki do domu, po czym czas byl jechac na mecz. Dziewczyny graly w sasiedniej miejscowosci, ale nasza chalupa jest polozona w takim miejscu, ze to juz drugie miasteczko, na ktorego boiska mamy blizej niz na swoje, wiec dojechalismy w 10 minut. Tego dnia zrobilo sie po prostu niemozliwie goraco, bo po pazdziernikowym ochlodzeniu czlowiek przyzwyczail sie troche do nizszych temperatur. A tu znow mielismy 24 stopnie, do tego 55% wilgotnosci i dokuczala duchota. Dziewczyny szybko spowolnily, spocone i purpurowe na buziach.

Okazalo sie, ze oba zespoly mialy koszulki w niemal jednakowym odcieniu niebieskiego, wiec nasze dziewczyny graly w czerwonych kamizelkach, dla latwiejszego rozroznienia
 

Tymczasem druzyna przeciwniczek miala tylu graczy, ze co 10 minut ich trener wymienial po prostu caly zespol. Byly wiec wypoczete i nawodnione i niestety bylo to widac po ich grze w porownaniu z naszymi. Rezultat byl do przewidzenia i druzyna Starszej przegrala 1:5.

Jedna z dziewczynek przyniosla kredki do malowania po twarzy, panny wymalowaly sie w kolory "wojenne" (czyli pod kolor koszulek), ale jak widac, niewiele im to dalo
 

Nikt jednak specjalnie sie nie przejal, bo daly z siebie wszystko, a Bi w szczegolnosci miala wynik w nosie, zaraz po meczu jechala bowiem na popoludniowa zabawe u kolezanki z zespolu. Co lepsze, brat owej dziewczynki gral rok temu z Kokusiem, chlopaki sie polubili i choc w tym roku sa w innych druzynach, zgodnie rozrabiali na meczach siostr. Nik rowniez zostal wiec zaproszony na zabawe i w ten sposob mialam dzieciarnie z glowy od 14 do 17. Podziwiam tamta mame, choc kilka razy pytalam czy jest pewna, ze chce goscic Potworki az tak dlugo. Chciala, no to ok. Ja w tym czasie poogarnialam chalupe, pranie, a nawet machnelam szybkie ciasto z jablkami. Pojechalam po dzieciaki, a po powrocie Bi poleciala nakarmic kota sasiadow z naprzeciwka. Starsza bowiem znowu robila za opiekunke, choc tym razem tylko pojedynczego kocura. Dla panny atrakcje danego dnia nie mialy sie jednak jeszcze skonczyc. Na 19:30 byla bowiem zaproszona na nocowanko do naszej sasiadki, a przy tym jej najlepszej kolezanki. Dziewczyny blagaly o wspolne nocowanie juz od 3 lat i najpierw mowilam, ze sa za male, potem jakos sie nie skladalo, w miedzyczasie przyszedl covid i ludzie ogolnie unikali blizszych spotkan i tak zeszlo. Ostatnio jednak juz sama sasiadka zaczela mnie o to podpytywac, jej corka miala urodziny i stwierdzilam, ze dobra, z tej okazji niech Bi idzie do nich przenocowac. Szczegolnie, ze to w koncu raptem na drugim koncu naszej ulicy. Dziewczyny ucieszone, zaczely planowac czego to one nie beda robic, itd. Ze Starsza stoczylismy batalie, bo po meczu, a potem zabawie z kolezanka, gdzie z racji pogody spedzila wiekszosc czasu na zewnatrz, byla przepocona i zwyczajnie brudna, a zaparla sie, ze nie bedzie sie kapac i koniec. Nam zas wstyd bylo ja puszczac do kogos na noc, gdzie mialaby spac w ich poscieli, w takim stanie. W koncu M. nie wytrzymal i na nia nawrzeszczal, grozac, ze bez kapieli nigdzie nie idzie i panna z rykiem, ale poszla pod prysznic. Pozniej spakowala pizame, szczoteczke, ciuchy na kolejny dzien i jakies swoje pierdoly i siadla czekajac az czas bedzie isc do sasiadow. W koncu rzucilam haslo, ze jest 19:30 i idziemy, patrze, a ona... beczy! Bo ona chce nocowac u kolezanki, ale sie boi i w zasadzie to nie chce... Szczeki nam opadly i przypomnialo nam sie jak kilka lat temu miala nocowac u dziadka i M. musial po nia o 21 jechac, bo zaczela plakac za mama i tata. Tyle, ze wtedy miala z 5-6 lat, a teraz ma 11 i myslalam, ze troche wydoroslala. Tym bardziej, ze pannica toczy z nami regularna wojne o niezaleznosc i uwaza sie za prawie dorosla. A tu prosze, nagle wylazi z niej dzieciak. Tym razem jednak stwierdzilam, ze nie bedzie to wygladalo tak, ze ja w ostatniej chwili zmieniam zdanie. Dalam Bi telefon i kazalam samej przeprosic kolezanke i jej mame za narobienie szumu (bo zapewne mieli juz wszystko przygotowane), a potem wycofanie sie raczkiem. O dziwo, potulnie zadzwonila.

W niedziele rano M. znow pracowal, wiec przyszlo mi znow jechac samej z Potworkami do kosciola, a on pojechal prosto z pracy do innego, ktory ma pozniejsze msze. W ten weekend i my przestawilismy czas, wiec mozna bylo blogo pospac o godzine dluzej. Tego dnia ostatni mecz gral Nik, ale na szczescie mial go dopiero po poludniu. Po kosciele podjechalismy wiec po kawe dla matki oraz napoje dla dzieci, a po powrocie do domu mielismy spokojnie ponad dwie godziny na relaks. Mecz pechowo byl w miasteczku oddalonym od nas o 45 minut jazdy, wiec (doliczajac czas na rozgrzewke) musialam z Kokusiem wyjechac juz o 13. Bi z M. zostali, bowiem o 15 Starsza miala zostac odstawiona na przyjecie urodzinowe kolezanki, tej samej, ktora dzien wczesniej wystawila do wiatru. Ja oczywiscie za nic nie opuscilabym ostatniego meczu syna, wiec podzial rol byl przewidziany od poczatku. Mimo odleglosci, ruch na drogach byl umiarkowany i wyjatkowo dojechalam z Mlodszym punktualnie. To chyba pierwszy raz w tym sezonie. A tam... okazalo sie, ze ktos ma nosie utrzymanie boisk i na rozgrywke ligowa nawet nie wysilil sie zeby zdmuchac liscie. Wstyd dla tamtej druzyny, bo byli u siebie, tymczasem to jedna z "naszych" mam, podjechala na szybko do krewnych mieszkajacych w poblizu zeby pozyczyc dmuchawe i to nasz trener zdmuchal liscie na tyle, zeby chociaz widac bylo linie. Chlopaki grali pieknie i mecz byl bardzo wyrownany. W pierwszej polowie tamci wbili nam gola i mlodziez spuscila nos na kwinte, w drugiej jednak sie spieli, sami strzelili dwa i mecz zakonczyli wygrana.

W bialym z numerem 5 to Nik, a boisko jak widac, mimo lekkiego przedmuchania, wygladalo wlasnie tak
 

Nik gral sporo w pierwszej polowie, ale w drugiej niestety trener nie wystawil go nawet na minute, co oczywiscie wkurzylo i mnie i Mlodszego. Ale coz, nie bedziemy teraz ogladac tego goscia do kwietnia. Po meczu trzeba bylo oczywiscie pstryknac pamiatkowe foty, "formalne" oraz wariackie.

Powaznie
 

I na wariata
 

Potem zas mamuski (w tym ja) zorganizowaly chlopcom maly poczestunek. I to tyle, koniec sezonu pilkarskiego. Czesc chlopcow blizej sie koleguje, czesc widuje w szkole i na innych zajeciach, ale razem zagraja dopiero na wiosne.

Z braku stolikow, rozlozylismy sie na trybunach
 

Pozniej managerka zespolu wyslala wiadomosc, ze w naszym regionie zajelismy II miejsce, ex aequo z innym zespolem, na 9 druzyn, wiec bardzo dobrze chlopakom poszlo. Wrocilam do domu z Kokusiem, kiedy Bi byla jeszcze na imprezie. Sasiadka wymyslila, ze skoro pogoda jest piekna (znow mielismy 24 stopnie, choc chmurzylo sie i od czasu do czasu kropilo), to po zaplanowanym mini golfie, wezmie bande do pobliskiego klubu, polozonego w lesie (pisalam Wam juz o nim) i ze dzieciaki mozna bedzie z tamtad odebrac o 18:30.

Gromadka w sumie niewielka i nie wiem dlaczego sasiadka rozdzielila przyjecia urodzinowe dziewczyn, skoro jej mlodszej cory sa ledwie za dwa tygodnie
 

Zastanawialam sie czy jej lekko nie pogielo, skoro po zmianie czasu juz o 17:30 bylo ciemno. Krotko po 18 napisalam do niej z pytaniem czy mam odebrac Bi faktycznie z tego klubu, czy jednak pojechali (zgodnie z pierwotnym planem) do nich do domu. Okazalo sie, ze wlasnie wracaja i ze podrzuci Starsza po drodze. Pozniej Bi opowiadala, ze siedzieli  w tym klubie w jednym z pawilonow i w swietle latarek jedli tort i wyglupiali sie. I ze to byla taka swietna zabawa. Coz...

Po takim weekendzie osobiscie padlam na nos, ale Bi piala z zachwytu, ze bylo wspaniale i ze super jest miec tyle zajec i atrakcji. Mnie wymeczyly ostatnie wydarzenia i zdrowotne wiadomosci, do tego wydawaloby sie niekonczace sie jezdzenie na boiska pilkarskie i chetnie spedzilabym jeden weekend nic nie robiac. Tymczasem w kolejna sobote Polska Szkola. Nik chyba zapomnial, ale Bi pamieta, przezywa i jeczy ze nie chce...

A dzis poniedzialek i moje urodziny. Kolejny rok za mna... Ile mi ich jeszcze zostalo? Swietowac nie mam ochoty i na szczescie praca skutecznie mi to uniemozliwila. Jutro mamy kolejnego pacjenta, wiec poniedzialek byl ponownie dniem, kiedy siedzialam w robocie do pozna. Oczywiscie to oznaczalo, ze pojechalam do niej dopiero w poludnie, ale ze M. i dzieciaki od rana poza domem, to nie bylo komu uprzec sie na swietowanie. Po odprowadzeniu Potworkow na autobus, spedzilam ranek na rozladowywaniu zmywarki, odkurzaniu i myciu podlog, czyli bez szalu. Tego dnia Bi miala miec pierwsze zajecia z akrobatyki. Zapisalam ja w sobote, a tymczasem dwa dni pozniej, panna rano zaczela jeczec, ze zaluje, ze jednak chyba nie chce, itd. No przeciez wziac i udusic! Pytalam wczesniej kilka razy czy na pewno chce, jezdze specjalnie w sobote rano zeby ja zapisac, a ona nawet nie sprobuje tylko wymysla?! Oczywiscie wplyw na to ma fakt, ze panna sie zwyczajnie denerwuje, bo nie zna miejsca, instruktorow, innych dziewczynek, itd. Poza tym przerazil ja fakt, ze kazda grupa taneczna ma w czercu wystep podsumowujacy rok cwiczen. Probowalam jej tlumaczyc, zeby nawet o tym nie myslala, bo jesli nie bedzie chciala, nikt nie zmusi jej do wystepu, a poza tym to jeszcze dobrych kilka miesiecy. Dodatkowo, pisalam juz, ze studio ma scisly wymog co do ubran do cwiczen (co nawet dla mnie jest przesada), wiec Bi, ktora ostatnio walczy o wlasny styl, krzywi sie na rozowe legginsy i koka na glowie. Poza tym, blagala zebym to ja zawiozla ja na pierwsze zajecia... Nie bardzo mialam ochote specjalnie wychodzic z roboty i jezdzic w kolko, ale ze robila oczy kota ze Shreka, zmieklam. Na szczescie pracuje tak blisko, ze stwierdzilam, ze wyrwe sie na 40 minut i ja zawioze, ale odebrac bedzie musial M. Akurat dobrze sie zlozylo, ze sprawdzilam wszystko, poza dwoma testami, ktore laboranci akurat przeprowadzali, wiec musialabym i tak na nich czekac. Co prawda przez korki, obrocenie zajelo mi prawie godzine zamiast czterdziestu minut, ale dojechalam akurat jak jeden skonczyl, a drugi(a) zaczynal opracowywac dane. Po powrocie do domu, pierwsze co to spytalam Bi jak jej sie podobalo i ufff... na szczescie wyglada ze dobrze sie bawila i ma juz nawet kolezanke. Cale szczescie, bo obawialam sie, ze bede miala placz przed kazdym treningiem, jak niegdys przed druzyna plywacka, a musialam zaplacic za dwa miesiace z gory (plus wpisowe), wiec wolalabym zeby panna pochodzila jakis czas.

I coz... jutro biopsja. Mam nadzieje, ze sie w koncu odbedzie. Moze wrzuce cos pozniej, zeby dac Wam znac jak poszlo (i czy nie bylo kolejnej obsuwy).

Dopisek:

Biopsja odbyla sie zgodnie z planem. Nie bylo nawet zle. W sumie to przygotowanie do niej - usg, dezynfekcja, znieczulenie, itd. trwalo najdluzej. Sam zabieg to doslownie kilka minut. Zgodnie z tym, co lekarz przeprowadzajacy go mi powiedzial, wystarczy znieczulic skore, a piers to glownie tluszcz, wiec nie ma tam co bolec. Najgorszy z tego byl odglos pobierania probek - wypisz wymaluj jak strzelanie zszywacza do papieru. Kiedy czlowiek uswiadomil sobie, ze "strzelaja" ci w cycek, to robi sie slabo... Ale nie czulam nic i nadal nie czuje, mimo ze minelo juz dobrych kilka godzin. Wyniki moge miec nawet jutro, ale rownie dobrze (jesli w laboratorium maja zator) moga przyjsc dopiero za 5 dni. No to czekam dalej z rozstrojem zoladka...