Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 listopada 2024

Z zycia listonosza i troche Indyka ;)

Ale ten miesiac zlecial! Przez to, ze zaczelam szkolenie na poczcie, a wiec nagle mialam duzo wiecej zajec, po prostu nie wiem gdzie te tygodnie uciekly!

W sobote 23 listopada, niestety spania nie mialam. Czekal mnie kolejny dzien przyuczania do nowej "kariery". :/ Kurcze, nie pamietam kiedy ostatnio pracowalam w sobote. Wiele, wiele lat temu, jeszcze przed narodzinami Potworkow. Tyle, ze wtedy nie bylo to obowiazkowe, ale jako laborantka przyjezdzalam sprawdzic czy probki ida jak trzeba, wykresy wygladaja poprawnie, maszyna sie nie zawiesila, itd. Puszczajac serie na weekend, lepiej bylo sprawdzic po kilkunastu godzinach czy wszystko jest ok, niz przyjsc w poniedzialek i zauwazyc, ze instrument ma babelki powietrza w przewodach i na wykresach widac tylko pofalowane linie bez zadnego sensu... Odkad jednak przeszlam do kontroli jakosci, praca w soboty wlasciwie dla mnie nie istniala, poza jakimis wyjatkowymi sytuacjami. No i przyszla kryska na matyska. ;) Potworki cieszyly sie sobota, nawet M. mial dzien wolny, a mnie przyszlo sie zrywac skoro swit i ruszac do roboty. Dzieciaki jeszcze spaly, ale malzonek jak zwykle nie mogl juz spac, wiec chociaz on dotrzymal mi towarzystwa... W pracy byl to dla mnie ostatni dzien kiedy mialam pomoc "mojego" listonosza Roba. Od poniedzialku bede juz pozostawiona sama sobie. :( Dzien mielismy ogolnie luzny, bo w sobote kilka firm, do ktorych trzeba wchodzic, jest zamknietych, wiec mozna bylo je pominac. A Rob wzial na siebie to najwieksze osiedle mieszkan oraz domkow szeregowych. Dostalam jednak do oblecenia wiekszosc trasy i poszlo mi calkiem niezle - wyrobilam sie do 13:30 - to nawet z zaliczeniem dwoch innych osiedli z blokiem oraz domkami szeregowymi. Niestety, w poniedzialek bede miala juz do zaliczenia calutka trase, wiec realistycznie myslac, ze dojdzie mi to wielkie osiedle, oznacza to minimum kolejna godzine, do tego wszystkie firmy beda juz otwarte, nie mowiac juz o tym ze samodzielne sortowanie poczty zajmie mi duuuzo wiecej czasu. Nie pamietam czy pisalam, ale spytalam managerke czy moge przyjsc wczesniej, ale na poczcie maja mnostwo glupich zasad i oznajmila, ze ta trasa wpisana jest na 8:30, co oznacza, ze nie moge odbic karty do tej godziny. :O Laskawie zgodzila sie zebym przyjechala 10 minut wczesniej i zaczela sortowac, ale przykazala zebym odbila karte dopiero o 8:30. Co za bezsens... Wrocilam do chalupy, chwile odpoczelam, ale choc nie chcialo mi sie juz nigdzie ruszac, trzeba bylo jechac do kosciola, bo M. mial znow pracowac w niedziele. Zreszta i tak wolalam to odfajkowac w sobote i moc nastepnego dnia dluzej pospac. W koncu, po 4 dniach pracy, byl to moj jedyny wolny dzien przed kolejnymi trzema. Dodatkowo, wszystkie te historie o poniedzialku (i innych dniach po jakims swiecie) jako najgorszym dniu na poczcie sprawialy, ze mialam ochote przeciagnac ta bloga niedziele jak najdluzej... Mimo ze po poludniu sie przejasnilo, w powietrzu nadal czuc bylo nieprzyjemna wilgoc po trzech dniach deszczu, a dodatkowo zaczelo strasznie wiac. Zrobilo sie paskudnie, wiec postanowilismy pierwszy raz w tym roku napalic w kominku. Od razu zrobilo sie cudownie przytulnie! :) Po prysznicach kazdy chcial usiasc przed ogniem i rozgrzac kosci. A Oreo doslownie przykleila sie do kawalkow drewna, ktore M. ulozyl przed kominkiem.

Mini pantera :D
 
Podejrzewam, ze po drewnie ulozonym obok szopki caly czas biegaja myszy, nornice, wiewiorki i nie wiem co jeszcze, wiec musi byc przesycone ich zapachem. W ktoryms momencie ciekawskie stworzenie musialo tez wlezc do czyszczonego kominka. Nie widzielismy tego, ale zdradzil kiciula... trop. ;)
Ktoz tu tuptal sobie, hmmm...

Niedziele zaczelam od cudownego, dluzszego spania, choc i tak myslalam, ze pospie dluzej. Kot zbudzil mnie o 7, chodzac po pokojach miauczac. Zwykle tak halasuje kiedy chce wyjsc i juz zbieralam sie psychicznie zeby wstac i wykopac ja na dwor, ale przestala. Nie wiem po co tak wrzeszczala... Zasnelam pozniej, ale po budziku o 8:30, juz nie moglam spac. Tym razem kot przyszedl sie polasic i po drapanku polozyl mi sie na brzuchu na mala drzemeczke.

Poranny przytulas
 
Po chwili jednak stwierdzil, ze starczy juz tej bliskosci i przeniosl sie dalej na koldre. ;)

Niewiadomo gdzie konczy sie ogon, a zaczyna tylnia lapa :D
 
Po zjedzeniu sniadania, zabralam sie za pieczenie ciasta. Poprzedniego dnia bylam zmeczona i mi sie nie chcialo, no ale wizyta dziadka zobowiazywala, wiec trzeba bylo cos przygotowac. Na szczescie (:D) nie mialam bananow na chlebek bananowy, wiec wybralam inne najszybsze ciasto - babke na oleju. Niedawno pieklam, ale Nik dopytywal kiedy bedzie znowu, wiec niech sie cieszy. ;) Na szczescie Bi wstala po mnie i oznajmila ze narazie nie chce sniadania, a Nik spal do 11, wiec mialam spokoj w kuchni. Niedlugo potem przyjechal moj tata, a pozniej M., ktory pojechal po pracy jeszcze do Polakowa. Posiedzielismy z dziadkiem jak zwykle pare godzinek, a pozniej zabralam sie za skladanie jednego prania i wstawienie kolejnego, bo chcialam miec je w miare ogarniete skoro mialam pracowac kolejne 3 dni. Poza tym troche relaksu i dzien zlecial.

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, jak zawsze w szkolne dni. Przypilnowalam zeby Potworki wyszykowaly sie do szkoly, poczekalam az odjada, a potem wpadlam do domu zeby zjesc sniadanie i skonczyc sie szykowac samej. Pozniej nastapil dzien tragiczny, bo pierwszy raz musialam samodzielnie posortowac cala poczte i objechac calutka trase. Slyszalam na akademii i od samego listonosza, ze poniedzialki oraz wszelkie dni po jakims swiecie sa najgorsze i teraz mialam sie przekonac, ze nie byla to przesada. Jak zwykle mielismy do posortowania dwa takie dlugie pojemniki listow, tym razem bylo ich trzy. Do tego pietrzacy sie stos magazynow oraz kupa poczty nie posortowanej przez maszyne. Z magazynami sie w ktoryms momencie poddalam, bo bylo tego tyle, ze spedzilabym tam kilka godzin sortujac to. Do tego zblizaja sie Swieta, wiec na widok ilosci paczek malo tam nie zemdlalam. Oczywiscie nie znam tej trasy tak dobrze jak staly listonosz, wiec rowniez paczki musialam sobie posortowac i pozaznaczac, co zajelo czas dodatkowo. Z Robem najpozniej wyjezdzalismy chyba o 10:30, sama wyjechalam... po 12. :O Potem oczywiscie musialam zaliczyc to koszmarne, ogromne osiedle z domkami szeregowymi oraz mieszkaniami, gdzie zeszlo mi kolejne 1.5 godziny, bo tyle tego bylo. Przy okazji jedna ze skrzynek sie zaciela i nie moglam jej otworzyc, a jak juz udalo mi sie otworzyc klapke, ktora powinna otworzyc reszte (a ta ani drgnela i wszystkie listy pod tymi numerami przywiozlam spowrotem), to potem nie moglam jej zamknac i ostatecznie zostawilam tylko przymknieta. :O Mialam tez listy polecone do firm, wiec sporo mi zeszlo na zebraniu podpisow, a przez to ze w sobote wiele miejsc bylo zamknietych, cala poczta czekala do poniedzialku i musialam sie zatrzymac przy kazdym budynku oraz skrzynce. Bylam pod koniec najwiekszego osiedla domow jednorodzinnych, kiedy spostrzeglam ze zrobila sie 16 i za chwile skonczy mi sie swiatlo dzienne, a mam jeszcze m.in. osiedle domkow jednorodzinnych, gdzie skrzynki znajduja sie na zewnatrz i nie wiedzialam czy sa tam jakies lampy. Skapitulowalam wiec i zadzwonilam do urzedu pocztowego, zeby poprosic o przyjazd chlopaka, ktory byl wyznaczony jako pomocnik, w razie gdybym nie ogarnela trasy. Na szczescie po chwili przyjechal i zabral listy wlasnie na to osiedle. Pozniej podjechal jeszcze raz, ale wtedy mialam juz sporo mniej do rozwiezienia, a ze glupio bylo mi go angazowac, powiedzialam ze z reszta juz dam rade. Wtedy, jak na komende, okazalo sie, ze mialam list polecony do firmy, gdzie jednak byli juz zamknieci i niepotrzebnuie fatygowalam sie na pietro budynku, a pozniej paczke do jakiejs agencji, w ktorej byly chyba cegly, taka byla ciezka, choc wcale nie jakas wielka. Tu zaliczylam kolejna porazke, bo przy tym wjezdzie sa trzy budynki i taszczylam to ciezkie pudlo od drzwi do drzwi, bo w ciemnosci nie moglam dobrze zobaczyc adresow, a ostatecznie okazalo sie, ze biuro i tak bylo juz zamkniete. :O Pozniej poszlo juz w miare sprawnie, choc dwa razy po ciemku ominelam skrzynki, musialam hamowac z piskiem i cofac, co ogolnie jest zabronione, ale na mysl ze mialabym wysiadac i w ciemnosciach (ta droga to takie zadupie gdzie sa doslownie trzy domy na krzyz, z jednej strony gora, a z drugiej rzeka) biec do skrzynki, chcialo mi sie plakac. Na poczte dotarlam o... 17:30. Facet, ktory mi pomogl nadal czekal na wypadek gdyby musial znow mnie "ratowac". Pocieszyl mnie, ze to byl ogolnie tragiczny dzien, gdzie wiekszosc wyjechala i wrocila duzo pozniej niz zwykle (kiedy przyjechalam, jeden facet akurat wychodzil), a on sam w swoj pierwszy samodzielny dzien wrocil dopiero o... 20. :O Nooo, ja bym pewnie wrocila niewiele wczesniej gdyby mi nie pomogl... Pozniej musialam posegregowac to, co przywiozlam, wiec do domu dotarlam po 18. Mialam ochote plakac i na poczte juz nie wracac. Bylam wykonczona, glodna i spragniona, bo nawet jesc i pic nie mialam czasu... Rodzina sie ucieszyla, ze w koncu jestem i okazalo sie, ze malzonek nic im nie mowil o basenie, a Potworki stwierdzily, ze skoro nic nie mowi, to nie musza jechac. A M. nie mowil, bo czekal az oni cos powiedza. :D Ostatecznie nie pojechali, choc ojciec srogo przykazal, ze w takim razie pojada we wtorek i srode, bo w czwartek mialo byc swieto i trening byl odwolany.

Mimo ze nie byla na treningu, Bi jednak wieczorem znow zmorzylo przy swietle

Wtorkowy ranek to podobny schemat co w poniedzialek, czyli wyprawic Potworki do szkoly, poczekac az odjada, a potem samej sniadanie i do roboty...

Kiedy wyszlismy z dzieciakami z domu, oto gdzie zastalismy kiciula. jesli ktos sie nie domyslil, to jest nasza przyczepa, przykryta teraz na zime :D
 

Jechalam mocno zniechecona, ale okazalo sie ze po raz kolejny nie klamali i wtorki, z jakiegos powodu, to dzien gdzie poczty jest najmniej. Spieszylam sie, ale udalo mi sie posortowac to co juz wstepnie przesortowala maszyna, a potem reszte, ktora przychodzi osobno i pracownicy poczty tylko rozdzielaja na trasy. Do tego musialam dokonczyc sortowanie magazynow, ktore zostawilam w poniedzialek, a na widok stosu paczek znow dostalam mini zawalu... Zaskakujaco, udalo mi sie skonczyc o 10:30; potem jeszcze chwila zeby to jakos logicznie zaladowac (i nie musiec szukac wszystkiego po aucie), szybka wizyta w lazience i wyjechalam przed 11. Dodatkowo, poszlam troche na skroty, bo Rob mowil ze zatrzymuje sie w kazdym miejscu i przy kazdej skrzynce, zeby pokazac jak dluga jest jego trasa. Ja przejezdzalam radosnie tam, gdzie nie mialam poczty. ;) Nie potrzebowalam pomocy kolegi, objechalam cala trase i wrocilam do bazy kwadrans po 15. Szybko poprzekladac listy, ktore przywiozlam i moglam wracac do domu. Tym razem przynajmniej poczulam ze mam wieczor w chalupie, bo poprzedniego mialam wrazenie, ze ledwie wrocilam, a poszlam spac. Malzonek zabral Potworki na basen, a sam zostal na silowni, wiec mialam nawet chwile dla siebie, ktora wykorzystalam  na poskladanie prania, wstawienie kolejnego oraz podlanie spragnionych kwiatkow. ;) Wrocila reszta, zagonilam Kokusia pod prysznic, szybka kolacja, poczytalam synowi i czas byl zbierac sie do snu. Musze przyznac, ze choc nie mozna powiedziec ze praca listonosza jest szczegolnie ciezka, to wszystkie te wozki na paczki oraz do przewozu calego majdanu do samochodu jest metalowa (i mam mnostwo siniakow, bo ciagle niechcacy je kopie), wiec sporo wazy i choc sie to pcha, to troche wysilku do tego potrzeba. Nie mowiac o tym, ze same paczki czesto sa ciezkie, wiec moje plecy i miesnie w ogole wieczorem daja o sobie znac. Z ulga klade sie w koncu do wyrka. ;)

Sroda to doslownie dzien swistaka. Potworki odjechaly zadowolone, bo nie dosc, ze mialy skrocone lekcje i konczyli juz o 12:30, to zamiast lekcji ogladali filmy, a Bi miala na jednej "sniadanie dziekczynne" i dzieciaki przynosily cos do jedzenia. Starsza zaniosla bejgle. ;) Zastanawiam sie jaki byl sens w ogole miec tego dnia szkole; mogli zrobic dzien wolny i czesc. ;) Tak czy siak, oni odjechali, a ja niedlugo po nich. Tego dnia po raz pierwszy wszystko rano bylo pokryte warstwa szronu i cieszylam sie, ze pierwsze pare godzin spedze na poczcie, w cieple. Tego dnia widac bylo juz roznice w ilosci listow. Wlasciwie to tych przesortowanych przez maszyne, czyli najprzyjemniejszych, bylo mniej wiecej tyle samo. Strasznie duzo jednak bylo tych nieprzesortowanych, wiec sporo sie tam ciezko nawzdychalam. W dodatku, kiedy przyjechalam, spojrzalam najpierw na wozki z paczkami i ucieszylam sie, ze jest ich troche mniej. Niestety, moja radosc nie trwala dlugo, bo po chwili urzednik z poczty (okazuje sie, ze ci urzednicy, oprocz obslugi klienta, maja cala serie obowiazkow) podjechal wielkim wozkiem i zaczal wszystkim dokladac paczek, a moj stos zrobil sie tak wielki jak w dwa poprzednie dni. :/ Dodatkowo przyszla managerka i przypomniala ze w przedsionku leza gazetki do rozwiezienia. Mowili mi o nich inni listonosze, ale wczesniej patrzylam i nic nie widzialam. Okazalo sie, ze glupia ja, nie znam zasad, a byly one w... worku. Okazuje sie ze te gazetki maja byc dostarczone pod kazdy adres na twojej trasie. :O Listonosze ponoc dostaja za to jakies punkty, ale ze ja jestem tylko na zastepstwo, wiec spytalam czy koniecznie musze to robic, bo zalezy mi na czasie. No coz, okazalo sie, ze musze. :( Zauwazylam jednak ze gazetki sa mniej wiecej posortowane adresami, wiec nie sortowalam juz ich z listami, tylko wsadzilam do auta cala kupa i chwytalam po jednej do skrzynki. Niestety, te gazetki zmuszaja do zatrzymania sie pod kazdym adresem, bo nawet jak nie mialam listow, mialam te bezuzyteczne reklamy. Dostaje je do wlasnej skrzynki i nawet nie ogladam, tylko wywalam do kosza i tak robi pewnie 99% ludzi... Ostatecznie i tak nie bylo zle, bo wyjechalam tuz po 11. Liczylam, ze skoro mamy dzien przed Thanksgiving, to sporo firm bedzie zamknietych, ale niestety, a w dodatku do jednej mialam polecony, wiec nie moglam wrzucic wszystkiego do skrzynki, tylko fatygowac sie i zbierac podpisy. Ech... Pomimo niezliczonej ilosci paczek i paczuszek, poszlo mi zaskakujaco sprawnie i do bazy wrocilam tylko pol godziny pozniej niz dzien wczesniej. Niespodziewanie zostaly mi dwie paczki. Jedna chyba byla spod adresu z innej trasy i nie wiem jak do mnie trafila, a drugiej niestety zapomnialam dostarczyc. Mimo ze wczesniej zaznaczalam gdzie mam paczki, tym razem jakos wylecialo mi zeby zaznaczyc ze mam wiecej niz jedna. Kojarzylam bowiem dom i dostarczylam dwie, nie wiedzac ze mam jeszcze trzecia, ech... Trzeba bylo zaznaczyc ze nie dostarczona i wrzucic do kosza zeby w piatek dostarczyl ja Rob. Okazuje sie tez, ze jak to w miejscu pracy, nie obywa sie bez mini dramatow. Jeden chlopak, taki zastepca jak ja, tylko z wiekszym stazem, przywalil w poniedzialek komus w skrzynke. Podobno slupek ma pekniecie, ale skrzynka stoi. Managerka byla poirytowana, ze zamiast zadzwonic do niej, poszedl rozmawiac z wlascicielka domu, bo teraz poczta oczywiscie bedzie musiala otworzyc sprawe, naprawiac szkode, itd. W dodatku nikomu nic nie powiedzial, tylko wrocil do bazy i zaraz pojechal do domu, a do szefowej zadzwonil (chyba po namysle) o 20 wieczorem. Musial zostac zdjety z grafiku i nie wroci, dopoki nie zaliczy tego szkolenia z bezpiecznej jazdy, ktore ja tez musialam zaliczyc zaraz na poczatku. :D Managerka sie zzyma, bo zadzwonila do innego zastepcy ze bedzie go potrzebowac w piatek, a on jej powiedzial ze nie przyjedzie. Podczas wymiany zdan oznajmil ze mu to zwisa i powiewa, bo i tak nie da sie na tej posadzie zarobic na rachunki (to akurat prawda). Tak sobie mysle, ze jesli tu czesciej dzieja sie takie akcje, to jest szansa, ze bede pracowac wiecej niz jeden dzien w tygodniu. ;) Bo tak, narazie od 9 grudnia jestem wpisana tylko w kazdy poniedzialek do poczatku stycznia. Ponownie wrocilam do domu o w miare rozsadnej porze, wiec mialam troche czasu na relaks przed basenem dzieciakow.

Najlepiej i tak relaksuje sie Oreo, ktora wrocila na swoja wieze jak tylko kaloryfery zaczely sie regularnie zalaczac

Bi cos tam sie buntowala, ale ostatecznie pojechala. Zawiozl ich M., a ja odebralam. Przezornie wyjechalam wczesniej, bo zwykle koncza 10-15 minut przed czasem, ale tego dnia (pewnie dlatego, ze to przeddzien swieta) trener przeszedl sam siebie i akurat parkowalam kiedy Bi przyslala mi smsa, ze juz skonczyli.

Zastalam juz przebranego (choc nie do konca ubranego) rozczochranca :D

Wrocilismy, zjedli kolacje i choc byla juz 20:30 chcieli obejrzec film. Malzonek poszedl spac, a ze mlodziez miala kolejnego dnia wolne i mogla spac do oporu, to stwierdzilam, ze niech ogladaja. ;)

Kolejny dzien, czwartek, byl w koncu wolny od pracy. Nadeszlo uwielbiane przez Hamerykanow Thanksgiving! :)



Dostalam od Bi indyka o kociej twarzy oraz liscik "dziekczynny" z bledem (obydwa oczywiscie przyjelam ze wzruszeniem) :D

Po trzech dniach intensywnej roboty, kiedy budzik zadzwonil o 8:30, wylaczylam go i pomyslalam, ze poleze jeszcze "chwilke". Obudzilam sie o... 9:48. :D Chyba naprawde potrzebowalam odpoczynku... Okazalo sie tez, ze nawet Nik juz wstal, a zwykle w dni wolne to on najdluzej spi. Kiedy wstalam, M. pojechal do sklepu (nie wiem po co czekal z tym na mnie) zeby zobaczyc czy maja udka indyka. Nie chcielismy piec calego ptaszydla, ale tradycji mialo stac sie zadosc. ;) Wczesniej sprawdzilismy w dwoch supermarketach i nie mieli, ale malzonek chcial sprawdzic jeszcze w trzecim. Szkoda tylko ze czekal z tym do ostatniego dnia. Na szczescie dostal. Rano dzieciaki ogladaly slynna parade w Nowym Jorku. Taka tradycja na Indyka, choc to straszny kicz. ;)

Parada zwie sie "Thanksgiving Parade", choc klimat ma raczej bozonarodzeniowy ;)

Reszta dnia uplynela wiec na pichceniu i pieczeniu, bo najpierw machnelam szarlotke, a potem indyka oraz ziemniaki, choc te ostatnie w air fryerze. Zamiast pomoc, M. jeszcze mnie irytowal, bo akurat teraz zabral sie za wieszanie obrazow, ktore czekaly na to prawie miesiac...

Po fakcie stwierdzam, ze chyba przesadzilam nieco z ich rozmiarem :D

W miedzyczasie doprowadzalam kuchnie i jadalnie do porzadku. Malzonek cos przebakiwal ze przeciez mozemy kazdemu nalozyc na talerz i zjesc w salonie, ale popukalam sie w czolo. Juz widze jak dzieciaki jadlyby na kolanach - na bank polowa zarcia wyladowalaby na podlodze... Pogoda byla iscie listopadowa, bo od rana padalo i bylo ledwie 6 stopni, wiec choc kuchnia byla rozgrzana przez chodzacy wiekoszosc czasu piekarnik, M. przyniosl drewna i rozpalil w kominku zeby dodac przytulnosci. W koncu przyjechal moj tata i siedlismy do pozniego obiadu.

Jak widac, ani nikt sie specjalnie nie odstroil (choc mialysmy z Bi na sobie legginsy z jesiennym motywem ;P), ani stol nie byl jakos suto zastawiony, ale coz, dla pieciu osob nie oplacalo sie przygotowywac uczty

Po sniadaniu, poza okazjonalna przekaska nic nie jedlismy, wiec wszyscy bylismy porzadnie wyglodniali. W dodatku Thanksgiving to nie Wigilia, gdzie na stole pojawiaja sie czasem "dziwne" potrawy, wiec nawet Potworki chetnie rzucily sie do jedzenia. Obiadokolacje popchnelismy jeszcze szarlotka na deser, a dziadek troche posiedzial, ale nie tyle co zwykle w niedziele bo bylo ogolnie pozno. Kiedy pojechal, jakby malo bylo pieczenia, Bi (ktora wczesniej pomagala przy szarlotce) zabrala sie jeszcze za domowe krakersy serowe. Musze przyznac, ze wyszly jej calkiem smaczne.

Panna sie naprawde rozkreca z pieczeniem ;)

Wieczorem Potworki chcialy obejrzec film, ale stwierdzam ze wlaczanie go po 20 nie ma sensu. Drugi raz pod rzad, Nik przespal ostatnie pol godziny, a to on zwykle wybiera co ogladaja. ;)

W piatek M. pracowal, a ja i dzieciaki moglismy pospac. W czwartek chyba jeszcze trzymala mnie adrenalina po tych kilku dniach pracy, wiec dopiero tego dnia poczulam ze jestem cala obolala. Bolaly mnie plecy, czemu nie ma sie co dziwic po podnoszeniu tylu paczek, ale tez cale nogi mam posiniaczone od tych metalowych wozkow i jakies tajemnicze siniaki na ramionach. Ze juz nie wspomne o pozacinanych dloniach. W dodatku w srode wylazla mi opryszczka i babralo sie paskudztwo ohydnie... Kiedy wstalam i sie wyszykowalam, pojechalysmy z Bi na tygodniowe zakupy. Dla mnie to "okrutny obowiazek", a dla niej, niewiadomo dlaczego, atrakcja. Byl Black Friday, wiec supermarket swiecil pustkami, ale za to na drogach byly wszedzie niesamowite zatory. Po zakupach, panna uprosila oczywiscie zeby pojechac na bubble tea, wiec musialysmy sie przebic przez kolejne miasteczko. ;) Wrocilysmy w koncu do domu i zaraz za nami dojechal M., ktory pracowal tego dnia krocej. Po obiedzie musialam zabrac sie za sprzatanie, bo przez prace nie mialam za bardzo do tego glowy, wiec chalupa byla niezle zapuszczona. Na poczatek ogarnelam wszystkie trzy lazienki, bo przeciez poza matka nikt nawet kibli nie wyszoruje. :/ Trzeba tez bylo doczyscic kuchnie po pichceniu corki, bo choc ta zapewniala ze po sobie posprzatala, to jakos blaty oraz zlew twierdzily ze to "sprzatanie" bylo mocno od niechcenia. ;) Tego dnia temperatura byla podobna jak w czwartek, ale bylo slonce, wiec wydawalo sie cieplej. Zostalo nam jednak troche drewna, wiec stwierdzilismy ze co tam. Napalilismy w kominku ponownie. ;)

Tym razem przy ogniu rozlozyl sie psiur :)

Wieczor byl bardzo spokojny, bo tylko troche tv oraz prysznice. Kiedy M. poszedl spac, Potworki zapodaly sobie film, ale ze wlaczyli go wczesniej, to Nik jakos byl przytomny przez caly seans. :D Ja za to dostalam sms'a od Roba - listonosza, z pytaniem czy moge pracowac za niego we wtorek. Suuuper... Cieszylam sie, ze przez tydzien odpoczne psychicznie oraz fizycznie, a tu masz babo placek. Poczatkowo ucieszylam sie, bo akurat we wtorek moj tata ma miec operacje drugiego kolana, wiec musze go rano zawiezc, potem odebrac i najlepiej z nim zostac na reszte dnia. Napisalam wiec, ze nie dam rady i ze w ogole w nastepnym tygodniu wolna jestem tylko w srode i piatek. Niepotrzebnie, Rob odpisal bowiem, ze w takim razie moze wezmie wolne w... srode! :D Chyba zostaly mu jakies urlopowe dni, ktore chce wykorzystac do konca roku! A ja powinnam sie cieszyc, ze mam szanse wiecej zarobic, no ale jakos mnie na ta poczte nie ciagnie... ;) Rozsadek jednak wygral, wiec napisalam, ze ok, sroda mi pasuje. Czy bede pracowac bedzie jednak zalezec od managerki. Przede mna jest trzech chlopakow, ktorzy maja pierwszenstwo do wziecia dodatkowego dnia. Jeden bedzie chyba nadal zdjety z grafiku, ale to nadal zostawia dwoch. Zobaczymy wiec czy mnie zawolaja. Szkoda w sumie, ze nie moge akurat we wtorek, bo to faktycznie najlzejsze dni. Srody juz takie fajne nie sa... ;) A kiedy wieczorem spojrzalam przez tarasowe okno, ze zdumieniem zobaczylam na nim taki widok:

Pierwsza odrobinka sniegu w tym roku! :)

I to by bylo na tyle. Kolejny w sumie nudny, choc pracowity tydzien za mna... Kolejny zapowiada sie mniej pracowity, ale bardziej zalatany. ;) A na koniec pokaze Wam te zdjecia szkolne, o ktorych ostatnio pisalam:

Oboje rudawi i ta mina Kokusia! :D

piątek, 22 listopada 2024

Choroby uczepily sie nas na dobre... :/

To byl niezbyt ciekawy tydzien, co poznacie migiem po znikomej ilosci zdjec. ;)

W sobote, 16 listopada, po czterech dniach wstawania o 5:10, z radoscia przyjelam mozliwosc spania do oporu. Ostatecznie i tak zwloklam sie tuz po 9, bo nie moglam juz spac. Na "dobry" poranek Bi oznajmila, ze zle sie czuje. Dotknelam jej czola i wydawalo sie chlodne, ale kontrolnie dalam jej termomentr, ktory pokazal 37.1. Zadne z nas nie ma normalnie podwyzszonej temperatury, wiec wiedzialam, ze cos zaczyna sie dziac. Suuuper... Nik choruje juz od jakichs trzech tygodni. Bi troche ponad tydzien temu pare dni posmarkala i pokaszlala i wydawalo sie, ze jej przeszlo, a tu masz... Tak naprawde to poza podwyzszona temperatura od czasu do czasu odkaszlnie i to wszystko. Co to za dziadostwo, nie wiadomo... :/ Dobrze sie jednak zlozylo, ze panna miala kare za numery z nieodbieraniem telefonu i nie jechala do kolezanki, z ktora byla umowiona. Wiem ze inaczej przysiegalaby, ze nic jej nie jest i moze jechac. ;) Dzien uplynal pracowicie, bo M. mial wolne i zabral sie za porzadki w ogrodzie. Mimo ze po czterech meczacych dniach marzylam tylko o przesiedzeniu soboty na kanapie, sumienie mnie gryzlo, wiec wyszlam mu pomoc. Poznosilismy z tarasu krzesla i ustawilismy je pod nim, gdzie choc czesciowo beda osloniete od deszczu czy sniegu. Powyrzucalam ziemie i uschniete kwiatki z doniczek, schowalismy parasol, a malzonek przycial strasznie rozrosniete ozdobne trawska. Caly czas sie glowimy gdzie je przesadzic zeby nie przeszkadzaly i ladnie sie prezentowaly...

Trawa wyzsza od M. ;)
 
Nik w tym czasie umowil sie z kolega i wyruszyl mu na spotkanie na rowerze, mimo ze M. sie krzywil, ze zawieje sobie to ucho. Niestety, Mlodszy nadal jest przygluchy i trzeba do niego prawie krzyczec, czeka mnie wiec telefon do pediatry... Nie chce go jednak tez trzymac ciagle w domu, tym bardziej, ze chodzi normalnie do szkoly, wiec stwierdzilam, ze jak chce, niech pojezdzi na rowerze. Bylo 16 stopni i piekne slonce, wiec cieszylam sie, ze nie siedzi w chalupie. Taka pogoda to ostatnio ogolnie norma i oprocz ostrzezen przed pozarami i zakazu rozpalania ognisk, pojawil sie rowniez wymog oszczedzania wody. O tej porze roku nie powinno byc z tym wiekszych problemow, bo malo kto puszcza zraszacze... Przy robocie oczywiscie czas szybko zlecial i trzeba bylo jechac do kosciola. Zastanawialam sie co z Bi, ale ze po zbiciu, stan podgoraczkowy nie wracal, stwierdzilam ze moze to byl jednorazowy wyskok i moze jechac. Po mszy wrocilismy i mozna sie juz bylo zrelaksowac. Niestety, pod wieczor Bi znow dostala stanu podgoraczkowego, a zeby bylo "zabawniej", Nik zaczal znow narzekac na ucho. :O Dopiero co skonczyl antybiotyk, ale w sumie po tym ze nadal mu sie uszy nie odetkaly, tak podejrzewalam ze zapalenie mu nie przeszlo...

W niedziele juz M. pojechal rano do roboty, a ja i Potworki moglismy pospac. Stwierdzam ze sie starzeje, bo po tych 4 dniach akademii oraz dojazdow, caly weekend nie moglam dojsc do siebie i ciagle czulam sie zmeczona.

Obudzilam sie z kiciulem na drugim koncu lozka

Ranek niestety zaczal sie kiepskimi wiesciami - panna Bi oznajmila ze jej zimno i zle sie czuje, a termometr pokazal 38.3. :O Poza mokrym kaszlem nadal nic jej nie dolegalo, wiec wygladalo to na cos jakby grypa - super. Mlodszy wstal nadal przygluchy, ja ciagle kaszlalam, wiec jedyna calkowicie zdrowa osoba w chalupie, byl M. Napisalam do taty, ze u nas nadal panuje wirusowisko, ale i tak przyjechal. W tym roku, po wielu latach unikania, ponownie zaszczepil sie przeciw grypie i smial sie, ze wyprobuje czy szczepionka dziala. ;)  Jak dla mnie to grubo przesadza, bo za niecale 3 tygodnie mial miec operacje drugiego kolana, wiec powinien raczej uwazac z wystawianiem sie na zarazy, no ale... Dorosly jest, wiec moze decydowac za siebie... Przyjechal wiec jak zwykle na kilka godzin, ale zanim dotarl, Nik pojechal na rower z kolega. Znow mielismy piekna pogode, ale chlopaki pojezdzili chwile po naszym osiedlu i chwile po okolicach kolegi, po czym zaszyli sie u niego w domu... W ktoryms momencie Mlodszy napisal, ze przyjedzie po kase, bo chca pojechac na stacje benzynowa zaraz za osiedlem H. Odpisalam, ze absolutnie maja sobie to wybic z glow, bo wiem o ktora stacje im chodzilo. Tak, jest niby zaraz za osiedlem, tyle ze po drugiej stronie baaardzo ruchliwej drogi bez chodnikow i bez zadnego przejscia dla pieszych w poblizu. Sprawdzalismy potem pare razy czy jednak nie pojechali, ale na szczescie nie. Nik do domu dotarl 15 minut spozniony (i dostal opieprz od ojca), ale zdazyl jeszcze zobaczyc dziadka zanim ten pojechal. ;) Popoludnie minelo spokojnie, ale pod wieczor Bi znow miala temperature powyzej 38 stopni, wiec wiadomo bylo ze do szkoly kolejnego dnia nie pojdzie. :/

Poniedzialek zaczal sie jak zwykle w tygodniu o 6:30, bo choc corka zostawala w domu, to mlodsze dziecko jednak szlo normalnie do szkoly. Niestety, Nik ponownie narzekal na ucho, wiec wiedzialam ze czeka mnie telefon do pediatry. Poza tym jednak rozpierala go energia i dopisywal humor, a przychodnie otwierali i tak dopiero o 9, wiec wyslalam go do placowki, bo stwierdzilam, ze jak cos to po mnie zadzwonia, a przynajmniej nie bedzie mial wpisanej nieobecnosci. Hamerykanckie szkoly bardzo zwracaja uwage na frekwencje... Kawaler pomaszerowal na przystanek, a ja rzucalam pileczke szczesliwej Mayi, bo w zeszlym tygodniu przez 4 dni byla przeciez tylko wypuszczana na szybkie siusiu i potem siedziala zamknieta w domu az do popoludnia. Wrocilam do domu i choc mialam nadzieje, ze Bi pospi dluzej, okazalo sie, ze obudzil ja dzwonek Kokusia i nie mogla juz zasnac. Panna niestety juz od rana miala 37.6, wiec choroba nadal trzymala. Dzien spedzilam jak to w domu, troche na gotowaniu, troche na ogarnianiu tego i owego. U pediatry na szczescie wcisneli Kokusia na pozne popoludnie. Bi przez wiekszosc dnia miala normalna temperature i mnostwo energii. Na szczescie nauczyciele zamieszczaja wszystko co robia na lekcjach na stronie internetowej, wiec co mogla, zrobila siedzac wygodnie w fotelu. Niestety, miala tego dnia test z matematyki, ktory bedzie musiala napisac innego dnia. Do domu wrocil Nik, pozniej dojechal M. z sushi na obiad (coreczka poprosila :D) i zaraz przyszedl czas zeby jechac do lekarza. Niestety, zgodnie z naszymi obawami, uszy Kokusia sa nadal wypelnione plynem, to prawe - bolace bardziej niz drugie. Lekarka powiedziala, ze nie dziwi sie, ze Mlodszy ma problem ze sluchem. Poprzedni antybiotyk dostal na 7 dni, bo takie sa aktualne zalecenia, ale teraz przepisala mu cos innego i na 10 dni, skoro tamten nie pomogl. Po prostu swietnie; Nik lyka kapsulki jak cukierki ostatnio. Niestety, pani doktor oznajmila, ze jesli ten antybiotyk nie zwalczy zapalenia, trzeba bedzie z nim jechac do laryngologa, a ten prawdopodobnie bedzie musial przeprowadzic zabieg drenazu. :( Pojechalismy od razu do apteki wykupic recepte, a potem do domu. Bi caly dzien trzymala sie bez goraczki, ale na wieczor znow temperatura zaczela jej isc w gore. Najpierw tylko do stanu podgoraczkowego, ale przed snem znow wspiela sie ponad 38 kresek, wiec kolejnego dnia znow miala zostac w domu. 

Wtorek rozpoczal sie wiec ponownie pobudka o 6:30, choc wyprawic do szkoly musialam tylko syna.

Tym razem Oreo przylazla i domagala sie glaskania, obcierala o telefon, chlastala mnie ogonem po twarzy... :D

On pojechal, a ja wrocilam do domu. Bi pospala tego dnia dluzej, ale i tak wstala przed 8. Dzien spedzilam na odgruzowywaniu chalupy, kolejnego dnia bowiem mialam sie stawic na "swojej" poczcie, ale nie wiedzialam czy tylko na jeden dzien, czy na 3 pod rzad. Wedlug przepisow przyslugiwaly mi bowiem minimum trzy dni szkolenia juz w pracy i wiedzialam ze mam przyjechac w srode, ale poza tym nie mialam zadnych informacji. Chcialam wiec zostawic dom w miare ogarniety, na wypadek gdyby mialo mnie nie byc od rana do wieczora do konca tygodnia. Zmienilam tez dzieciakom i rodzicom posciel bo byl juz czas, ugotowalam obiad itp. Ze szkoly wrocil Nik, potem z pracy M. i wieczor spedzilismy leniwie. Malzonek co prawda wspominal cos o basenie, ale po pierwsze we wtorki zwykle nie jezdza, a po drugie Bi po poludniu znow miala 37.4. Kokusia uszy niby moga sie normalnie moczyc, wiec jego nie licze. ;) Konczylam wiec przekladac do suszarki oraz skladac wyprana posciel, a reszta sie w sumie snula bez celu. Pod wieczor wyciagnelam sniadaniowke i Bi i sobie. Dla siebie ogolnie potrzebowalam, a co do Starszej, stwierdzilam ze nie ma co jej trzymac kolejnego dnia w chalupie. Rano temperatury nie ma, po poludniu robi sie stan podgoraczkowy, ale panna ma normalny poziom energii, a we wtorek wrecz miala jej za duzo. Nudzila sie i snula krok w krok za mna, gadala, wyklocala sie o byle bzdure i ogolnie doprowadzala mnie do bialej goraczki. ;) Jak na zawolanie, kiedy podjelam decyzje, ze wysylam ja do szkoly, tego wieczora goraczka odpuscila, bo mimo popoludniowego stanu podgoraczkowego, przed spaniem temperature miala juz normalna. Z "ciekawszych" wydarzen tego dnia, dostalam telefon ze szkoly. Kiedy zobaczylam numer na wyswietlaczu, pomyslalam ze ktos dzwoni spytac o Bi, tymczasem dzwonila... matematyczka Kokusia. Normalnie deja vu z zeszlego roku... Tak jak o Bi, nauczycielka (nie pamietam czy pisalam, ze Nik ma ta sama co Bi rok temu) wyrazila zaniepokojenie postepami Mlodszego, a raczej ich brakiem. Tym razem jednak mam juz z owa pania troche doswiadczenia i wiem z rozmow z innymi rodzicami, ze uczy bardzo kiepsko i jesli dzieciak nie chodzi gdzies na dodatkowa matematyke, u tej nauczycielki nauczy sie niewiele. Co do Starszej, to juz w VI klasie na poczatku miala problemy z zaawansowana matematyka, wiec mozna bylo przewidziec ze w kolejnej znow moze sobie nie radzic. Natomiast Nik w zeszlym roku swietnie dawal rade, a nauczycielka wrecz go chwalila. Stanowy test na koniec roku rowniez poszedl mu rewelacyjnie, co daje mi poczucie pewnosci, ze nie w Kokusiu problem. Zreszta, nawet sama pani, ktora rok temu o Bi od razu mowila, ze chyba nie powinna byla trafic na zaawansowana matematyke (choc w tym roku, na "zwyklej" matmie ma same "A"), o Niku nic takiego nie powiedziala. Wyrazila tylko niepokoj co do jego wynikow i ze chcialaby zeby zostawal w czwartki po lekcjach. Zgodzilam sie, bo na pewno mu nie zaszkodzi, a czasowo wychodzi akurat idealnie zeby M. mogl odebrac go wracajac z pracy. Poza tym drobnym "incydentem", wieczor minal bez sensacji. Musialam zagonic kawalera pod prysznic, co laczylo sie z jego snuciem po parterze, a u gory graniem w kosza w swoim pokoju zamiast sie przebierac i wskakiwac do wanny. Moja pogadanka ze za niecaly miesiac konczy 12 lat i umywam rece od jego higieny osobistej, nie przynosza efektu. ;) Tymczasem wlosy przetluszczaja mu sie w takim tempie, ze strach sie bac. Dotychczas bylo tak po szamponie ktory powinien wymywac z wlosow chlor, ale teraz nawet po zwyklym, dwa dni i Mlodszy wyglada jakby we wlosy wcieral maslo, fuuuj... Kiedy M. poszedl spac (juz o 19, bo stwierdzil ze i tak nie ma co robic), Nik zapragnal obejrzec jakis film. Nie mial nic wypozyczonego z biblioteki, wiec spedzilismy kilkanascie minut przegladajac co tam ciekawego leci w tv. Oczywiscie Mlodszemu oczy sie swieca na widok kazdego horroru, a tymczasem boi sie przejsc korytarzem ze swojego pokoju do lazienki, nawet jesli na dole swieci sie swiatlo, a u gory spi ojciec (choc za zamknietymi drzwiami). Stanowczo powiedzialam, ze nie bedzie ogladal nic w rodzaju "masakry pila lancuchowa", wiec w koncu wybral Godzilla vs Kong. To zdecydowanie produkcja, ktorej nie mialam ochoty ogladac, zaszylam sie wiec w kaciku sniadaniowym, przeklinajac (normalnie uwielbiany) otwarty uklad parteru, bo tv slyszalam tak, jakbym siedziala w salonie. ;) Filmidlo niespodziewaie skonczylo sie tak szybko, ze udalo mi sie potem nawet Kokusiowi chwile poczytac przed snem.

Sroda to ponownie wczesna pobudka, tym razem rowniez dla Bi. Kiedy czekalam az mlodziez odjedzie, nad ogrodem pojawil sie balon. 

Nad drzewami, na wprost. A na podjezdzie maszeruje sobie kot ;)

W zblizeniu mozna bylo dostrzec kolorowy wzor

Wyladowal gdzies zaraz za naszym osiedlem i glowie sie gdzie, bo nie przypominam sobie zeby tam gdzies bylo wiecej otwartego terenu. Dzieciaki pojechaly, a ja wrocilam do domu szybko zjesc sniadanie i skonczyc sie szykowac, po czym pojechalam do... pracy. Jak to dziwnie brzmi. :D Okazalo sie, ze dobrze iz ogarnelam chalupe we wtorek, bo dowiedzialam sie, ze planuja szkolic mnie w srode, czwartek, piatek oraz sobote, a w poniedzialek mialam juz objechac trase sama. :O Oczywiscie jesli bede sie czula na silach. Ostatecznie sroda byla dosc lajtowa, bo nadal glownie obserwowalam listonosza, starajac sie zapamietac trase. Jest ona bowiem dosc skomplikowana. Mamy kilka skrzynek przy glownej drodze, potem zjezdza sie w jakies boczne uliczki, pozniej powrot na glowna droge, ale tam omija sie niektore skrzynki, potem znow na jakies osiedle gdzie jedzie sie zygzakiem po uliczkach, ktore niestety sa nieoznaczone, wiec jesli sie nie zna ich na pamiec, nie wie sie, na jakiej akurat czlowiek sie znajduje... I potem listonosz mowi mi, ze w razie watpliwosci trzeba "jechac wedlug listow", tyle ze jak list pokazuje jakas uliczke, ale na skrzyzowaniu nie jest ona oznaczona, to skad mam wiedziec, ze musze skrecic akurat w ta? :O I tak to wlasnie wyglada. Kilka skrzynek, osiedle, pare firm, omijamy jakies skrzynki, do nastepnych wkladamy poczte, sporo nie ma nawet numerow, a domu nie widac zza krzakow, wiec adres sie zgaduje. I tak w kolko, bo przejechanie trasy (dla wprawionego listonosza) zajmuje 3 godziny. No koszmar... Rob zna jednak to wszystko doskonale, do tego stopnia, ze majac paczki, pamieta nie tylko na ktore uliczki ida, ale i numery domow. Nie wiem jak on to robi. :O W kazdym razie, na poczte stawilam sie na 8:30, a on dojechal chwile po mnie. Wyjechalismy w trase o 10:30, a o 13:30 bylismy juz spowrotem. Podejrzewam, ze sama wyjechalabym z poczty dobra godzine pozniej, a na trasie zeszlyby mi dodatkowe 2 godziny. :O Tym razem przywiezlismy sporo listow ktore byly zle posegregowane przez maszyne, wiec ich nie dostarczylismy bo ominelismy juz skrzynki (w sumie to nie wiem czemu nie wrocilismy zeby je dostarczyc) oraz kupe takich, ktore maszyna przyslala omylkowo, a byly wyslane do zupelnie innego miasta. Zaczynam rozumiec dlaczego czasem poczta idzie niewiadomo ile. :D Sporo bylo wiec segregowania po powrocie, ale skonczylismy tuz po 14. Ja mam placone za wypracowane godziny, ale Rob przepracowal troche ponad 5 godzin, a bedzie mial zaplacone za 8. Zyc nie umierac. :) Mialam wyjasnic z managerka poczty blad na moim ostatnim czeku, ale jak wychodzilam byla zajeta, wiec stwierdzilam, ze zrobie to kolejnego dnia. Wrocilam do domu akurat kiedy Potworki konczyly lekcje, wiec dojechali niedlugo po mnie. Tego dnia dostali zdjecia szkolne i... nie wiem jak ta firma wywoluje foty, ze oboje maja wlosy rudawe zamiast blond! :O Poza tym jednak, Bi wyszla bardzo ladnie, natomiast Nik... szkoda gadac. :D Kiedy Starsza wrocila, zmierzyla temperature i miala ja w normie, ale pod wieczor znow wzrosla jej do 37.2. Kaszlala nadal niczym gruzlik, wiec basen kolejny dzien odpuscilismy. Co prawda Nik mogl w sumie jechac, ale ze z tymi jego uszami nic nie wiadomo, wiec pewnie lepiej, ze i on mial przerwe. Co do uszu, to powiedzial, ze to niby zdrowe (choc zatkane) ucho w szkole mu sie na chwile odetkalo, po czym ponownie zatkalo. Mam nadzieje, ze to oznacza, ze nowy antybiotyk dziala i cos zaczyna sie poprawiac... Poniewaz nie pojechali na basen, kiedy M. poszedl spac, znow uprosili film. Tym razem wybierala Bi i padlo na stary Park Jurajski. Nik krzywil sie, ze to starsznie stare, a ja mu tlumaczylam, ze to klasyk. Choc w sumie sama poszlam do innego pomieszczenia, bo jakos na ogladanie tego klasyku nie mialam ochoty. ;)

A kiedy pozniej kladlam sie spac, zastalam ponownie znajomy widok ;)

W czwartek znow poranna pobudka. Jak mielismy piekna, sloneczna i baaardzo sucha jesien, tak kiedy zaczelam intensywne jazdy z listonoszem, pogoda sie popsula. Tego dnia od rana lalo jak z cebra i bylo ledwie 9 stopni, przy dodatkowo mocnym wietrze. Potworki oczywiscie kurtek nie chcialy, a w bluzach balam sie, ze bedzie im zimno. Nie mowiac juz o deszczu, bo zwykle materialowe bluzy przeciez przemakaja. Wyjatkowo zabralam ich wiec na przystanek samochodem. Dzieki temu posiedzieli w cieple, a potem tylko przebiegli te kilkanascie metrow do autobusu. Wrocilam do domu zjesc sniadanie, a potem skonczylam sie szykowac i popedzilam do roboty. Plan tego dnia byl taki, ze wezme osobne auto i bede jechac za Robem zeby zapamietac lepiej trase. Niestety, to oznaczalo ze on wzial nowe, a mnie przypadl staroc, bo tylko takie maja rezerwowe. Okropnosc. Nie moglam za nim nadazyc, bo ten gruchot nie ma napedu, w dodatku na zakretach jest jakis niestabilny... Nie mowiac juz o tym, ze silnik rozgrzewa mu sie w strasznie wolnym tempie, co oznaczelo, ze zmoknieta (mimo kurtki) przy pakowaniu listow i paczek, jechalam i szczekalam zebami. W dodatku jeden z pierwszych przystankow to wielkie osiedle z osobnym budynkiem na poczte. Zaleta bylo, ze mial dach, wiec nie padalo nam na glowy. Wada jednak jest to, ze jest nieogrzewany i z jednej strony nie ma sciany. Jak zawsze mialam pecha i akurat od tej strony wial wiatr, wiec zmarzlam tam jak cholera, mimo bluzki z dlugim rekawem, na to bluzy, a na to jeszcze kurtki przeciwdeszczowej... Potem bylo troche lepiej, mimo ze ta trasa wkurza mnie ciagla koniecznoscia wysiadania przy firmach. Kurde, no nie mogliby sobie wszyscy postawic skrzynek przy drodze? Niektore firmy je maja i dla listonosza to super rozwiazanie. ;) Pozniej osiedle domow, ktore dla mnie jest najlepsza czescia trasy bo wysiada sie tylko z paczkami, a potem najgorsza czesc. Pewnie dlatego ze to juz druga polowa trasy, wiec pamiec mi szwankuje, a tam sa pomieszane skrzynki przy drodze, skrzynki firm do ktorych trzeba wjechac na podjazdy i dodatkowo osiedla domkow szeregowych oraz blok. Te domki to w ogole tragedia, bo maja dwie grupowe skrzynki, ale w zupelnie innych miejscach, wiec musisz stanac dwa razy, a w dodatku nie maja one nawet daszku, wiec akurat w czwartek, jak lalo, stalismy tam i jak najszybciej wrzucalismy listy oraz gazetki do przegrodek. Powiedzialam listonoszowi, ze wole posegregowac to na poczcie, a on mnie usilnie przekonywal, ze to strata czasu i szybciej pojdzie mi juz na miejscu. No nie wiem... Poza tym, do dwoch domkow listy zanosi sie do drzwi, bo mieszkaja tam staruszkowie i maja specjalne zaswiadczenia, ze nie dadza rady dojsc do skrzynek. W kazdym razie, podazajac za nim (a ma chlop niezle tempo) znow wszystko zajelo nam jakies 3 godziny. Rano z poczty jakims cudem wyjechalismy juz o 9:30 (wyglada, ze on wszystko sortuje najszybciej, a raczej malo co), wiec wrocilismy przed 13. Oczywiscie zaparkowanie tylem tym cholernym wozem to wyzsza szkola jazdy, a jeszcze ktos stanal na moim miejscu. Wyjechal akurat jak udalo mi sie jakos zaparkowac. Na szczescie Rob zlitowal sie nade mna i przeparkowal mi starocia... Potem trzeba bylo wszystko znow poukladac, gdzie sporo listow zostalo pominietych (najwyrazniej sposoby "mojego" listonosza nie sa zbyt niezawodne...), sporo z innych miejscowosci i mozna bylo spadac. Niestety, jak managerka dzien wczesniej slodko cwierkala ze w poniedzialek moge pojechac sama tylko jak bede sie czula na silach, teraz widze, ze koniecznie chce zebym pojechala. Najwyrazniej nie maja chetnych na poniedzialkowa runde. :/ A ja nadal mam problem z zapamietaniem drugiej polowy trasy. Kilka razy prosilam o wydrukowanie instrukcji (na akademii mowili, ze kazda trasa musi miec cos takiego), ale robia wielkie oczy i zastanawiam sie czy na tej poczcie cos takiego praktykuja... :( W kazdym razie, zajechalam jeszcze na stacje benzynowa i moglam wrocic do domu. Dotarlam troche przed Potworkami, ale zdazylam tylko umyc kuchenke, obrac i ugotowac ziemniaki do zupy i przyjechali. Bi nadal kaszle, Nikowi jedno ucho ponoc pyka ale nadal sie zatyka, drugie ani drgnie, wiec ponownie dalismy sobie spokoj z basenem. Stwierdzilismy, ze wroca juz od poniedzialku. Dzieki zyskanemu spokojnemu wieczorowi, Potworki odrobily na luzie lekcje, a kiedy M. poszedl spac, znow chcialy obejrzec film. Tym razem wybieral Nik i oczywiscie wieki mu zajelo zeby sie zdecydowac, ale akoro dzien wczesniej obejrzeli dinozaury, to wybral Jurassic World. :) Zaczelam tez male zmiany w pokoju Kokusia. Chlopak rosnie, a pokoj nadal ma bardzo... dzidziorkowy. ;) Na poczatek pozrywalismy z Mlodszym naklejki ciezarowek oraz pojazdow. W ten sposob sciany beda po prostu niebieskie i choc kawaler przebakuje cos o malowaniu, to narazie zostanie to jak jest. Zerwalam tez naklejke dzwigu obok imienia Kokusia.

Przed

Po

Jakos lyso to teraz wyglada. Bede musiala cos tam wymyslic. Chyba przesune szafke i miedzy nia a imieniem cos powiesze... Poza tym obiecalam Nikowi nowoczesniejsza lampe na nocnym stoliku, ale z wiekszym remontem jeszcze poczekamy.

W piatek kolejna pobudka z dzieciakami, wyslac ich na autobus, a ja wyszykowac sie i do pracy. Trzeci dzien pod rzad, a ja mam juz dosc... Meczy mnie ta robota fizycznie i psychicznie... W dodatku managerka "pocieszyla" mnie, ze w nastepnym tygodniu, poza poniedzialkiem, wpisala mnie tez na wtorek i srode. :O No to tyle ze spokojnego sprzatania i zakupow przed Indykiem... Dobrze, ze poza tata nikogo nie bedzie, wiec nie ma co szykowac niewiadomo ile jedzenia. Nie mowiac o tym, ze zylam juz nadzieja, ze jakos przemecze sie w ten poniedzialek i potem bede miala ponad tydzien przerwy. Managerka jednak przekonuje, ze dzieki temu zapamietam lepiej trase i ciezko sie z tym nie zgodzic. A pozniej, jesli nic sie nie zmieni, faktycznie mam miec 1.5 tygodnia wolnego, bo jestem wpisana w grafik dopiero na 9 grudnia. Trzeba wiec zacisnac zeby, przelknac lzy i brnac dalej. :/ Tego dnia pogoda miala byc lepsza i padac tylko rano. Taaa... Lalo z przerwami caly dzien. Na pierwszym przystanku z mieszkaniami znow pizdzilo i bylo tak zimno, ze po chwili rece mialam skostniale i nie moglam przekrecac kluczykow. Zalozylam na glowe kaptur od bluzy, ale wieczorem i tak mialam wrazenie, ze zawialo mi szyje z prawej strony... Pozniej chwile jechalam za Robem, a na koniec wyslal mnie samotnie na rozwiezienie poczty na jedynym jego wiekszym osiedlu domow jednorodzinnych. Wzial tylko wieksze paczki zebym nie musiala wysiadac z auta, a mi pozostawil malutkie, ktore mieszcza sie w skrzynkach. Okazalo sie jednak, ze pominal jedna, ktora wymagala podpisu. Cale szczescie, ze ktos byl w domu, bo Rob wzial ze soba bloczek karteczek awizo. Musialabym do niego dzwonic zeby podjechal i je wypisal. W kazdym razie, ja rozwozilam poczte po osiedlu, a on konczyl w tym czasie reszte trasy. Kiedy skonczylam, odpisal, ze tez juz konczy (widzialam go po drodze na poczte ;P) i niedlugo spotkalismy sie w urzedzie. Ogolnie byl pod wrazeniem, ze tak szybko mi poszlo, bo ponoc wzial ksiazke do czytania, bowiem myslal, ze bedzie musial na mnie czekac. Managerka tez sie zdziwila, a ja sie dziwie, ze sie dziwia, bo dla mnie to osiedle to najprostsza czesc trasy. Jedziesz od skrzynki do skrzynki i poza skanowaniem paczek wlasciwie robisz to automatycznie, bo poczta jest posortowana. Managerka jednak powiedziala, ze wielu listonoszom bardzo dlugo na tym schodzi i ze w takim razie moze mi sie spodobac jedna z tras, ktora mam poznac od stycznia, bo tam wlasnie sa same osiedla domow. Zobaczymy... Tak czy siak, juz o 13 bylismy na poczcie, szybko poukladac to, co przywiezlismy spowrotem i mozna bylo wracac do domu. Niestety byl piatek, wiec musialam jechac jeszcze na zakupy, bo lodowka swiecila pustkami. Wrocilam i akurat rozpakowywalam torby, kiedy ze szkoly dojechal Nik. Sam, bo Bi pojechala do kolezanki z jej mama. Syn zreszta tez w domu dlugo nie pobyl, bo zjadl racucha usmazonego dzien wczesniej przez M. i pojechal z kolega do biblioteki. Mielismy 8 stopni i co chwila padalo, a oni uparli sie jechac na rowerach... Balam sie o te uszy Mlodszego, wiec dalam mu czapke.

Od samego patrzenia robi mi sie zimno

A jesli o uszach mowa, to antybiotyk w koncu zaczyna dzialac, bo wreszcie mu sie odetkaly. Po niemal trzech tygodniach! Nik mowi, ze przyzwyczail sie do ciszy i na probie zespolu az mu w uszach dzwonilo, tak bylo glosno. :D Najwazniejsze jednak, ze w koncu widac postep. Za to Bi nadal strasznie kaszle, choc stan podgoraczkowy wreszcie odpuscil.

I tak zlecial sobie kolejny tydzien. Jak widac byl bardzo intensywny, a jednoczesnie beznadziejnie nieciekawy. ;) Kolejny zapowiada sie podobnie, wiec ten tego...

piątek, 15 listopada 2024

Tydzien pod znakiem Diwali, chorobska oraz akademii dla listonoszy

Sobota, 9 listopada, oznaczala dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Malzonek wymyslil sobie niedawno, ze chce zrobic pozwolenie na bron i akurat tego dnia wypadlo mu szkolenie. Jechal na 8:45, wiec jak na niego, mogl pospac duzo dluzej niz zwykle. Ja i dzieciaki wstalismy pozniej, ale nie duzo, bo Kokusia obudzil... bol ucha. :( A jak powiedzial ojcu, ze boli go ucho, to ten przyszedl zeby mnie o tym poinformowac. Jakbym nie wiedziala... :/ Powiedzialam chlopu ze bede dzwonic do pediatry, ale otwieraja dopiero o 10, wiec moze mu dac tabletke przeciwbolowa. Zakopalam sie spowrotem w koldre, ale niestety, malzonek przyszedl ponownie i oznamil, ze dal mu... Grypex, "bo to i przeciwbolowe i na katar i kaszel i moze mu to zwalczy". Taaa... Mowie, ze jak juz ucho boli, to Grypex na to nie pomoze i biore go do lekarza. Na to M. z takim rozczarowaniem w glosie: "A, jednak idziesz?". Nie, bede kurna leczyc zapalenie ucha Grypexem! Ja wiem, ze moj maz unika lekarzy jak ognia i idzie dopiero jak juz wydaje mu sie ze umiera, ale dziecka meczyc nie bede... A M. nakupowal w Polsce Grypexow i uwaza, ze to lekarstwo na wszystko i nie przyjmuje do wiadomosci, ze to tylko tymczasowo niweluje objawy, a nie zwalcza wirusa... Dla niego to jedno i to samo, bo jak sie po tym lepiej czuje, to znaczy ze leczy... Rece opadaja... :/ Ranek minal wiec ekspresowo i tuz po 10 zaczelam wydzwanianie do pediatry. Za pierwszym razem, po wybraniu numerkow oraz wysluchaniu muzyczki, wlaczyla sie... poczta glosowa. Wzielam kilka glebokich oddechow, zajelam sie czyms na kilka minut, po czym sprobowalam jeszcze raz. Tym razem, na szczescie, w koncu ktos sie zglosil i udalo sie umowic Nika na 12:30. Poniewaz zostala kupa czasu, wzielam sie za (znowu!) chlebek bananowy, bo potrzebny byl mi i na wieczor i na wizyte taty kolejnego dnia. Przyuwazyla mnie Bi i zaczela sie walka o to, kto to ciasto upiecze. :D Poniewaz akurat chleba bananowego mam juz po dziurki w nosie, a poza tym nie chce dzieciaka zniechecac, odpuscilam i pozwolilam pannie odmierzac i mieszac, a sama tylko podawalam kolejne skladniki. Potem wstawilam ciasto do piekarnika i na szczescie mialo sie upiec tuz przed moim wyjsciem z domu. Niestety, pozniej okazalo sie, ze wyszlo lekko zakalcowate. :O Naprawde nie rozumiem co czasem sie z tym ciastem dzieje. Juz dlugo wychodzilo normalne, a tu masz... :/ Tak czy owak, pojechalismy z Kokusiem do pediatry i bez zaskoczenia - ma zapalenie ucha.

Czekajac na lekarza...

Lekarka jednak ogolnie go osluchala i obadala i tu juz mielismy niespodzianke, bowiem przy wydechu panicz mial leciutkie szmery w plucach. :O Poniewaz opowiedzialam pani doktor, ze Nikowi choroba ciagnie sie juz 3 tygodnie, a zaczelo sie od bolu gardla, podwyzszonej temperatury, chrypki, a potem kaszlu, kobitka wydedukowala, ze najprawdopodobniej Mlodszy zlapal krazace ponoc zapalenie pluc wywolane przez mykoplazme, a pozniejszy katar oraz zapalenie ucha to infekcje wtorne. Popatrzylam sobie potem na wyleganie oraz objawy i zgadzaloby sie. W kazdym razie, lekarka nie chciala dawac mu dwoch roznych antybiotykow, a poniewaz powiedzialam, ze kaszel wlasciwie mu juz przechodzi, wiec zgodzila sie, ze zapalenie pluc samo odpuszcza (to charakterystyczne dla infekcji wywolanej przez mykoplazme), wiec przepisala go tylko na ucho. Na szczescie posluchala mnie, kiedy powiedzialam ze zwykla amocyklina na Kokusia nie dziala i przepisala od razu augmentin. Wrocilismy do chalupy i czekalam z niecierpliwoscia na wiadomosc z apteki, ze dostali recepte i kiedy bedzie do odebrania. Zwykle potwierdzenie dostawalam jak tylko wyszlam od lekarza, a tym razem nic. No ale czekam, bo w koncu nie dosc ze sobota, wiec wszedzie pewnie maja ograniczony personel, to jeszcze zaczyna sie sezon grypowy, wiec i recept do przygotowania maja wiecej. W domu Bi nie wystarczylo zrobienie chlebka bananowego i umyslila sobie, ze upiecze jeszcze ciasteczka czekoladowe. Sama znalazla przepis w necie, wiec wzruszylam ramionami, ze jak chce, to niech piecze. Niestety, panna koniecznie chciala zebym przy niej stala, tak na wszelki wypadek, choc ostatecznie bylam potrzebna tylko do wyciagniecia ciastek z piekarnika, bo Starsza bala sie, ze sie poparzy. Wszystko wykonala sama, od A do Z, a ja przytupywalam z niecierpliwoscia, bo po jakims czasie stwierdzilam, ze musze jechac do apteki i sprawdzic czy dotarla do nich recepta.

Bi i jej ciasteczka

Bylo juz popoludnie i po pierwsze chcialam dac Kokusiowi jak najszybciej pierwsza dawke, a po drugie pediatra byl otwarty tylko do 17 i  balam sie, ze jak cos bedzie nie tak, to bede musiala jeszcze raz jechac lub dzwonic do nich. Jak na zlosc ciasta wyszlo Bi na dwie blaszki, choc na szczescie piekly sie szybko, jak to ciasteczka. Popedzilam do apteki, a tam... przerwa na lunch (jakos pozno) i musialam 10 minut krazyc po sklepie (tutaj apteki to takie mini supermarkety). Pozniej okazalo sie, ze moja recepta byla dawno gotowa, a ja nie mialam aktywowanych powiadomien sms'owych. Zmienilam apteke, ale to po prostu inne miejsce z tej samej sieci, wiec zalozylam, ze powiadomienia bede dostawac, a tu jednak nie. Najwazniejsze jednak, ze do domu wrocilam z antybiotykiem i szybko kazalam Nikowi lyknac. Tym razem, po raz pierwszy dostal tabletki zamiast syropu, ale przerazil mnie ich rozmiar. :O Nik lyka mniejsze bez problemu, ale o te troche sie obawialam. Na szczescie na srodku maja kreseczke, wiec udalo mi sie ja przeciac na pol. ;) To byl zdecydowanie dzien pieczenia, bo ponownie musialam wlaczyc piekarnik i tym razem dzieciaki zrobily sobie domowe pizze, choc ich potem nie jedli. Po prostu we wtorek, kiedy mieli wolne, wyjelam ciasto z zamrazarnika, ale potem jedli sniadanie tak pozno, a M. pojechal po pracy po sushi, ze pizzy juz nie upiekli. Ciasto lezalo w lodowce, ale balam sie, ze w koncu splesnieje, wiec trzeba bylo je upiec. Przez ta pizze, o maly wlos a nie pojechalibysmy do kosciola. Caly dzien naprzemian jezdzilam i cos sie pieklo, wiec teraz tez wstawilam pizze dzieciakow i zabieralam sie do upieczenia porcji dla mnie oraz M., myslac, ze mam jeszcze godzine. Po czym... olsnilo mnie, ze jest 15:30, a msza na 16! Pizze dzieciakow zdazyly sie akurat upiec, ale porcja rodzicow powedrowala spowrotem do lodowki. :D Przebralismy sie i popedzilismy. Malzonek niestety dopiero wychodzil ze szkolenia, wiec na msze musial jechac po pracy w niedziele. Ja i Potworki wrocilismy do domu, ale z mezem i ojcem widzielismy sie tylko przelotnie, bo za niecala godzine znow wychodzilismy. Jak dzien w biegu, to dzien w biegu, choc przyznaje, ze bylam juz mocno zmeczona i nie chcialo mi sie nigdzie isc. Najwyrazniej zarazilam sie od dzieciakow i ciekawe jak mnie to chorobsko potraktuje. Bi kilka dni posmarkala i pokaszlala i w sumie jej przeszlo. U Kokusia oczywiscie tak latwo byc nie moglo i nie dosc, ze kaszel nadal od czasu do czasu da o sobie znac, to jeszcze dorobil sie zapalenia ucha. U mnie poki co wygladalo to jak cos grypopodobnego. W piatek wieczorem kladlam sie spac z dreszczami i nawet po wypiciu lekarstwa, lezalam potem skulona pod koldra i klekotalam zebami. Chwycilo mnie akurat jak zbieralam sie do spania i bylam juz tak zmeczona, ze nie chcialo mi sie mierzyc temperatury, ale na pewno mialam przynajmniej stan podgoraczkowy. W sobote pojawil sie kaszel, glownie suchy, ale od czasu do czasu cos tam sie odrywalo... Bylam jednak bez energii, a caly dzien spedzilam jezdzac w te i we wte, wiec mialam juz tylko ochote klapnac na kanape. Niestety, akurat na ten dzien sasiedzi urzadzili obchody Diwali. Oni co roku wlasciwy dzien swieta spedzaja w gronie swoich hinduskich znajomych, a pozniej urzadzaja osobne przyjecie dla sasiadow i hamerykanckich znajomych. I musialo akurat pasc na ta sobote... :/ Potworki jednak az piszczaly zeby isc, nawet Nik, ktory poza bolem ucha i zatkanym nosem, wydawal sie wlasciwie zdrowy. Niechetnie wiec, ale zabralam mlodsze towarzystwo (bo M. oczywiscie tylko prychnal i oznajmil ze jest zmeczony, co zreszta mialo sens skoro caly dzien go nie bylo) i podjechalismy do sasiadow. Jak to czesto bywa, kiedy tak strasznie mi sie nie chcialo, to potem naprawde swietnie sie bawilam. Towarzystwo bylo wlasciwie... europejskie. ;) Tylko jedna para byla hinduska i jedna ze Sri Lanki, a poza tym bylam ja, polskie malzenstwo, zona Slowaczka z mezem Niemcem i facet polskiego pochodzenia. Zone ma Amerykanke, ale byla chora, wiec przyjechal z corka sam. Podobnie, inni sasiedzi - Amerykanie rowniez byli cala rodzina chorzy i nie dotarli. Impreza, jak to domowka, to bylo takie szwendanie sie miedzy ludzmi i pogaduchy to z tym, to z tamtym. Dopiero po jakims czasie, kiedy wszyscy chwycili jedzenie, baby usiadly grupa w jednym pokoju, chlopy w drugim, dzieciaki szalaly w pokoju zabaw w piwnicy i tak uplynela wiekszosc wieczoru. Pan Niemiec przyniosl dwie butelki czerwonego wina, Polacy butelke bialego, wiec po chwili wszystkim doroslym humory wybornie dopisywaly. ;) Zaliczylismy ceremonie z prosbami o bogactwo i pomyslnosc i w tym roku nawet ja z Potworkami wzielismy udzial. Bi sie wstydzila i nie chciala, ale Nik byl chetny, wiec jednak poszla z nami. :D

 

Hokus - pokus, czary - mary, bardzo prosze o dolary! :D

Sasiedzi uwielbiaja zdjecia, wiec co chwila padalo haslo zeby sie ustawic a to w kuchni, a to na schodach, a to wszystkie kobiety, a potem dzieciaki, a potem tylko dziewczynki, itd. :D Kiedy przyszlismy, sasiadka probowala znalezc dla Bi jakis stroj, ale niestety, ona i jej starsza corka sa chude jak patyki, a Bi... nie :D, wiec w nic nie weszla. Mowilam jej w domu zeby zalozyla cos bardziej odswietnego, ale oczywiscie stwierdzila, ze w tym sie dobrze czuje i nie chce sie przebierac, wiec ostatecznie mocno odstawala od wszystkich, ubranych w sukienki (lub wrecz suknie) dziewczynek.

Dzieciarnia w komplecie

Chlopcy na szczescie ubrani byli juz mniej strojnie, wiec Nik az tak sie nie wyroznial. ;) Co roku przyjecie konczyly wystrzaly fajerwerkow, w tym jednak mamy ostrzezenia przeciwpozarowe i zakaz zapalania ognia. Poprzestalismy wiec na zwyklych zimnych ogniach. Dla dzieciakow to i tak byla frajda i z entuzjazmem odpalali je jeden od drugiego.

To juz tradycja

A w czasie kiedy rodzice zaczynali sie zegnac, mlodziez dorwala pilke nozna i urzadzili sobie meczyk w ciemnosciach. Taki, mozna powiedziec, chaotyczny, bo niewiadomo bylo kto jest z kim, kto broni, gdzie wlasciwie sa bramki, itd. ;) W Hameryce ten sport jest tak popularny, ze choc rozstrzal wiekowy mielismy od 11 do prawie 14 lat i mieszanke chlopcow z dziewczynkami, kazde z dzieci gralo w noge przynajmniej kilka lat, wiec wszyscy sie swietnie bawili. Nie bylo latwo, ale w koncu rodzicom udalo sie pozgarniac swoje dzieci, podziekowac gospodarzom i wrocic do domu. Impreza miala sie skonczyc o 20:30, a kiedy maszerowalam z Potworkami do auta, telefon pokazal... 22:02. :O Na szczescie bylismy pojedzeni (choc Bi oraz Nik jedli chyba tylko chlebek Naan), wiec kolacja nie byla potrzebna. Chwile czlowiek usiadl zeby ochlonac, po czym powlokl sie do lozka. ;)

W sobote kladlam sie do lozka z mysla, ze kolejnego dnia bede spac do oporu, tymczasem sama z siebie obudzilam sie o 8 i doopa. Nie moglam juz ponownie zasnac... Wstalam w koncu, Bi obudzil budzik (nie wiem po co ona go nastawia w dni wolne) pol godziny pozniej, ale Nik spal oczywiscie do grubo po 10. Panicz wstal z nadal zatkanym nosem oraz uszami, ale nie ma sie co dziwic, po ledwie dwoch dawkach antybiotyku. Ja za to kaszlalam coraz mocniej i czesciej. Napisalam do taty czy wpada na kawe i ostrzeglam, ze bakteria, czy wirus nadal krazy w powietrzu. Coz, gdyby nie pomoc w wypisaniu formularza na bezrobocie, pewnie by nie przyjechal, ale ze woli zebym mu to zrobila (choc widzial juz dziesiatki razy co gdzie wypisuje, wiec na pewno by sobie poradzil), to nawet zaraza nie straszna. :D dzien minal baaardzo leniwie, bo dziadek jak zwykle posiedzial ze 3 godzinki, a po jego wyjsciu byl juz srodek popoludnia. O tej porze roku wlasciwie zblizal sie wieczor. ;) Troche posiedzielismy przed tv, musialam poskladac jakies pransko, po czym nadeszla pora zeby zagonic brudasow pod prysznic, szykowac sniadaniowki, ladowac Chromebook'i, itd. Tego wieczora, po raz pierwszy od kilku tygodni popadalo dluzej niz taki przelotny deszczyk. Nadal byla to jednak tylko dosc delikatna mzawka. Oczywiscie jak pogoda byla paskudnie mokra, Oreo zdecydowala sie wybyc do ogrodu o 22. Wiedzialam, ze nie ma szans zeby wrocila zanim pojdziemy spac i sie nie pomylilam. Wolalam ja, ale nawet deszcz nie przymusil jej do powrotu.

Ktos znow zasnal przy swietle; cud, ze telefon wylaczony, choc nie wiem po co lezy przy glowie

Polozylam sie, ale dlugo przewracalam z boku na bok bo nie moglam zasnac, a kiedy przysnelam... przyszedl do sypialni Nik, ze boli go ucho i nie moze spac. :( Zeszlam z nim na dol zeby dac mu tabletke przeciwbolowa, a wracajac na gore dojrzalam kota pod frontowymi drzwiami. Wpuscilam i poglaskalam - futerko miala doszczetnie przemoczone! :D

W poniedzialek mielismy Veteran's Day i wiele miejsc, jak banki, biblioteka, urzedy federalne, poczta (:D) bylo zamknietych, ale o dziwo szkoly w naszym miescie normalnie pracowaly. Choc gdy wyszlam z Potworkami przed chalupe, okazalo sie ze na przystanku jest pusto i Bi spytala podejrzliwie czy jestem pewna, ze maja lekcje. :D Kiedy jednak dochodzili do przystanku, zaczely sie rowniez schodzic inne dzieciaki. Ja wrocilam do domu, cieszac sie ostatnim spokojnym dniem w tym tygodniu. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe, wstawilam zmywarke oraz pranie i... przyjechal z roboty M. U niego byl to taki dzien, kiedy mogli wziac sobie wolne, nieplatne, ale bez zuzycia dnia wolnego. Malzonek postanowil wiec skorzystac, a ze pogoda byla piekna (18 stopni i slonce), wiec w koncu wydmuchal reszte lisci z przodu oraz tylu ogrodu. Jestem zaskoczona ze miasto nadal ich nie zebralo; strasznie im to opornie idzie w tym roku... Wiedzac, ze wiekszosc kolejnych dni spedze glownie poza domem, staralam sie tez troche ogarnac domowe pobojowisko, bo nie ma nic gorszego niz wrocic do chalupy wieczorem, gdzie z kazdego kata bedzie wyskakiwal jakis syf. A wiem, ze jak nie pokaze paluszkiem, to M. ani dzieciaki nawet zmywarki nie rozladuja. O wstawieniu prania czy wyszorowaniu zlewow nie ma co nawet marzyc. Dzien wczesniej malzonek smazyl nalesniki, zachlapal kuchenke tluszczem i co? I przetarl recznikami papierowymi, rozmazujac go po prostu na cala. I dla niego to bylo super; kuchenka tlusta, smierdzaca i bez polysku, ale o co ja sie czepiam? :/ W koncu ze szkoly dojechaly Potworki. Niestety, Nik jeszcze z autobusu wyslal mi wiadomosc, ze ucho nadal go boli. :( Tu juz sie powaznie zmartwilam, bo w koncu wzial juz 5 dawek antybiotyku, wiec co do cholery... Zadzwonilam do pediatry zeby spytac czy to normalne i lekarka potwierdzila, ze tak, zeby mu w miedzyczasie podawac cos na bol, a za jakis dzien powinien sie poczuc lepiej. :( Stwierdzilismy jednak, ze na basen nie ma go co ciagnac, bo tylko go jeszcze zawieje niechcacy... Potworki zyskaly wiec spokojny wieczor, choc musialam caly czas za nimi chodzic, bo do 19 mieli zakaz elektroniki (chyba ze jakis kolega czy kolezanka zadzwoni lub napisze) tymczasem co i rusz ktores lapalam na telefonie, bo "zapomnialo". :/ Nik dostal tabletke przeciwbolowa po szkole, ale wieczorem znow zaczal narzekac na ucho. Kiedy jednak pytalam czy potrzebuje tabletke, mowil ze nie wie, bo boli go mniej niz wczesniej. W koncu, na wszelki wypadek mu ja dalam, ale ze bylo to raptem pol godziny przed spaniem, to kiedy sie polozyl, po chwili przyszedl z placzem, ze przez to ucho nie moze spac. :O Tlumaczylam, ze srodek nie zdazyl jeszcze zadzialac, ale ze kawaler szlochal i szlochal, dolozylam mu jeszcze inna tabletke. Nadal chlipiac poszedl do lozka i w koncu chyba zaczelo dzialac, bo kiedy sie kladlam, on w koncu spal...

We wtorek czekala mnie brutalna pobudka o 5:10. Tego dnia zaczynalam "akademie" dla listonoszy. Nie moge sie nadziwic, ze aby zostac zwyczajnym "doreczycielem" trzeba przejsc tyle szkolen... Ta "akademia" to jednak taki pic na wode, bo obejmuje codzienna prace, wiec z powodzeniem czlowiek nauczylby sie tego wszystkiego po prostu pracujac... Co gorsza, takie szkolenia organizuja tylko w dwoch miejscach w moim Stanie, a mieszkam mniej wiecej po srodku od obu i do kazdego mam ponad 40 minut jazdy. Do tego rozpoczecie "zajec" o 7 rano i mamy pobudke przed switem. :/ Czego sie nauczylam tego dnia? Glownie obslugi skanera, ktory ma wbudowany GPS i trzeba go caly czas nosic przy sobie. Obsluga tego urzadzonka nie jest trudna, ale musisz w nim zaznaczac kazda, najmniejsza czynnosc, a te oznaczone sa kodami i skrotami, ktore w dodatku czesto pojawiaja sie po kliknieciu innej wczesniej, trzeba wiec wiedziec po kolei co wciskac. Przejrzelismy wiec wszystkie mozliwe opcje i konfiguracje skanera, tyle ze jest tego tyle, ze nie da sie zapamietac za pierwszym razem. Tak jak napisalam wyzej, dopiero codziennie uzywajac skanera w pracy, zapamieta czlowiek co i jak. Troche czasu spedzilismy tez cwiczac segregowanie poczty, bo to jest pierwsze co robi sie po przyjsciu do roboty i zajmuje czasem tyle czasu co przejechanie calej trasy.

W czasie przerwy pojechalam po kawe i gdyby ktos watpil, ze zblizaja sie Swieta, to prosze jakie kubki rozdaja juz przy "wodopojach"

Oprocz mnie na szkoleniu jest dwojka mlodych chlopakow i z przykroscia stwierdzam ze byli w tym szybsi ode mnie. Niestety, nie ma jak mlody mozg oraz mlode oczy, bez okularow. :D Akademia powinna byla sie skonczyc o 15:30, ale babka doszla do konca materialu pierwszego dnia zaraz po 14. Nikt oczywiscie nie mial o to zalu. ;) Mimo ze teoretycznie nie bylo jeszcze godzin szczytu, wpakowalam sie w korki, najpierw przez roboty drogowe, a potem dwa razy bez zadnej widocznej przyczyny. :/ Do domu dojechalam wiec tuz po Potworkach, ale za to przed M. Przynajmniej dzieciaki nie musialy czekac za dlugo na obiad, choc Nik juz zdazyl sie poczestowac ciastem. :/ Poniewaz tego dnia wyszlam z domu zanim Nik jeszcze wstal, a Bi dopiero co zeszla na dol, wiec pierwsze co wyptalam jak im minal ranek i dzien w szkole, a Kokusia oczywiscie o ucho. To na szczescie tego dnia juz go nie bolalo. Rano zostawilam mu tabletki na wypadek gdyby ich potrzebowal, wzial je ze soba do szkoly, ale ostatecznie ich nie wzial. Mialam wiec nadzieje, ze w koncu idzie ku lepszemu... Tak sie jakos utarlo, ze we wtorki dzieciaki nie jezdza na basen (poza tymi kilkoma tygodniami kiedy Nik mial jazde rowerowa), mielismy wiec spokojny wieczor. Nik ublagal mnie zebym zabrala go do biblioteki. Gotow byl jechac na rowerze, ale mielismy 12 stopni, a on chore ucho. :O Zabralam go wiec autem, choc po wczesniejszej jezdzie w korkach, nie mialam ochoty patrzec na samochod. ;) Bi pojechala z nami i wziela stos ksiazek, a Mlodszy trzy filmy, mimo ze w tygodniu jest niewiele czasu na ogladanie. Pierwszy film - Spider Man'a, obejrzeli juz tego wieczoru, korzystajac z braku treningu. Wieczor zakonczyl sie dosc szybko, bo i glowa mnie bolala po calym dniu i rozsadek podpowiadal zeby polozyc sie wczesniej, bo kolejnego dnia znow czekala mnie "szkola". :D Niestety, caly dzien co chwila kaszlalam i pod wieczor az cos mnie w glowie klulo po kazdym odkaszlnieciu. Najlepsze, ze przeciez mnie tak lamie juz od piatku, a dopiero dzis M. spytal: "A co ty tak kaszlesz?". Po trzech dniach zauwazyl, ze zona sie od syna zarazila!

Sroda to ponownie pobudka przed switem. Wyszykowalam siebie i wydawalo mi sie, ze dzieci tez. Dopiero po poludniu przypomnialam sobie, ze nie przygotowalam Kokusiowi... sniadania. Na szczescie nie jest juz dzidziorkiem i sobie poradzil. ;) Ja przebilam sie przez korek w stolicy naszego stanu i na szkolenie dotarlam 8 minut spozniona. :O Jeden z chlopakow szkolacych sie ze mna, dojechal jednak chwilke po mnie, wiec nie bylo mi az tak wstyd. :D Ten dzien to byla glownie nauka roznych rodzajow oraz klas listow oraz paczek. Jest tego sporo, a w dodatku nie mialam pojecia, ze tyle moze byc roznych rodzajow oznaczen oraz naklejek. :O Oprocz tego oczywiscie segregowalismy poczte, a pod koniec babka zrobila nam test. Kazde z nas dostalo 10 listow oraz 8 magazynow i segregowalismy na czas. Podobno taka ilosc powinno sie powsadzac w odpowiednie przegrodki w ciagu 3 minut. Kiedy ma sie juz wprawe oczywiscie... No coz, przegralam z chlopakami sromotnie. Oni posegregowali swoje w okolo 5 minut, ja w... 7. :O A przyznaje, ze ostatnie 3 listy wrzucilam juz troche byle gdzie, nie przejmujac sie dokladnym adresem. Kobitka pocieszyla mnie jednak, ze w poprzedniej grupie, ktora szkolila, najszybszej osobie zajelo to az 12 minut. Moze wiec beda ze mnie ludzie, czy raczej listonosz. :D Powrot do domu tego dnia mialam koszmarny. Skonczylismy o 15, zanim wyjechalam byla 15:12, a do domu dotarlam o... 16:54. Przez calutka droge mialam korki!!! :O Na kolejny dzien obiecalam sobie obczaic jakas trase bocznymi drogami. Moze tak bedzie szybciej. Wrocilam do domu, gdzie reszta rodziny juz dawno urzedowala.

Bi pstryknela takie urocze zdjecie "Oriolka"

Ucieszylam sie, bo malzonek przydusil dzieciaki zeby rozladowaly zmywarke, choc zaladowac brudy ze zlewu musialam sama, bo stwierdzili, ze "mama ma swoj system i oni sie tego nie tykaja". :D Nika ucho przestalo co prawda bolec, ale oba ma nadal zatkane. Zaczyna mnie juz wkurzac kiedy musze mu wszystko po trzy razy powtarzac. Nadal ma tez jednak zapchany nos, wiec mam nadzieje, ze kiedy niezyt nosa ustapi zupelnie, uszy tez sie odetkaja, tym bardziej, ze w tym z zapaleniem mial plyn, ktory tez musi sie wchlonac. Zastanawialismy sie co robic z basenem, sklanialismy sie jednak zeby zabrac Potworki, bo lekarka w koncu powiedziala juz w sobote, ze nie ma przeszkod. Okazalo sie jednak, ze dzieciaki mialy farta, bowiem dostalam maila, ze odwoluja treningi z powodu "niespodziewanego zanieczyszczenia basenu". Pewnie znowu jakis dzieciak sie ze*ral i zaloze sie o milion ze to za kazdym razem ten sam. :/ W kazdym razie, Potworki dostaly w bonusie kolejny wolny wieczor. Nik odrobil lekcje, a potem zazyczyl sobie film, skoro siedzieli w domu. Tym razem znow padlo na Harrego Pottera, choc zamiast ogladac od nowa cala serie, Mlodszy skacze po roznych czesciach. Tym razem wypozyczyl dwie ostatnie. ;)

Czwartek to kolejny dzien wczesnej pobudki. Nie przyzwyczajona, tego dnia spalam jak zabita i kiedy zadzwonil budzik nie wiedzialam zupelnie co sie dzieje... Trzeba sie jednak bylo zwlec, zebrac i popedzic na kolejny dzien szkolenia. Tego dnia pamietalam o sniadaniu dla syna, zapomnialam mu za to przygotowan ubran. Rownowaga musi byc. :D Ponownie utknelam w korku w "stolYcy" i dojechalam dopiero o 7:06. Tym razem przybylam ostatnia, ups... Piszac to, probuje sobie przypomniec czego dokladnie uczylismy sie tego dnia i... nie pamietam. :D Wiem, ze cwiczylismy ukladanie (juz posegregowanej) poczty w skrzynkach tak, zeby potem byc w stanie w miare szybko i sprawnie wykladac wszystko do skrzynek. Instruktorka ma na to sposob, zeby poczte ukladac na przemian pionowo i poziomo i co 3-4 miejsca przewiazywac gumka. Kazdy listonosz ma jednak swoje przyzwyczajenia i np. ten "moj" pokazywal mi, ze oprocz tego, ze w sumie niewiele poczty sortuje, to choc przeklada pionowo - poziomo, niczego nie przewiazuje gumkami, tylko wrzuca do skrzynki. Oczywiscie on robi to juz tak dlugo, ze sie nie pomyli, ale ja jestem nowa, wiec nie ma szans zebym mogla tak zrobic. Podobnie, okazuje sie, ze sa maja specjalne plakietki, ktore mozna wsadzic w poczte, zeby oznaczyc ktore domy maja paczki lub np. list polecony. Tym razem nawet instruktorka stwierdzila, ze ich nie uzywa, "moj" listonosz tez oczywiscie nie. Tyle, ze na moim dniu z nim, wlasnie o jednej przesylce zapomnial i musial wrocic pozniej zeby ja dostarczyc. Poza tym znow sortowalismy poczte na czas i choc chlopaki poprawili swoj czas, ja posortowalam swoja czesc w o ponad minute dluzej. :O Choc sama bylam sobie winna, bo na jednej z ulic widzialam numery 3-cyfrowe, a jeden z listow mial jeden - jedyny 4-cyfrowy i w panice nie moglam go znalezc. :D Tego dnia skonczylismy pol godziny wczesniej, co duzo nie dalo, bo Google pokazalo kolejny wypadek oraz korki w stolicy Stanu. Tym razem juz nie ryzykowalam, tylko zjechalam z autostrady wczesniej i pojechalam bocznymi drogami. Troche sie snulam, bo oczywiscie jechalo sie nimi wolniej, ale przynajmniej jechalam! ;) W domu wieczor uplynal juz zwyczajnie. Pisalam chyba ostatnio, ze Nik mial cwiczyc i nagrac gre na trabce na ocene, ale zapomnial przyniesc ja do domu w poprzedni weekend. Przypomnial sobie o niej dopiero w srode, a termin nagrania mijal o polnocy w piatek. Srodowy wieczor, pomimo odwolanego treningu, minal ekspresowo i Mlodszy tak sie zbieral z cwiczeniem, ze M. poszedl spac i tyle. Trudno zeby trabil na trabie jak ojciec juz w lozku... W czwartek wiec chodzilam za nim i co 15 minut przypominalam, ze musi pocwiczyc i nagrac i koniecznie przed treningiem, bo potem musi sie wykapac, a tata znow pojdzie spac i skonczy sie jak poprzedniego wieczoru. Moje nekanie przynioslo skutek i w koncu wzial sie za instrument.

Pan Trabalski
 
Niedlugo pozniej czas byl zbierac sie na basen, choc M. strasznie sie nie chcialo. Proponowalam zeby ich zawiozl a ja odbiore, ale jednak pojechal na silownie. W ten sposob zyskalam odrobinke czasu na spokojne posiedzenie z kawa.

Piatek byl ostatnim dniem "szkoly" i meczarni z pobudka o 5 rano. Niespodzianka bylo, ze stolica Stanu byla wyjatkowo spokojna i w koncu udalo mi sie dojechac chwile przed czasem. Ostatniego dnia, ale lepiej pozno niz wcale, tak? ;) Za to tym razem lekko spoznila sie instruktorka i stalismy w trojke pod drzwiami. :D Rano bylo -1, ale niestety dzien musielismy rozpoczac od cwiczenia na zewnatrz. Najpierw posegregowalismy i poskladalismy swoja poczte, choc tylko malutka jej czesc, bo mielismy cwiczyc takie prawdziwe dostarczanie, a tor "przeszkod" przy parkingu zrobiony byl tylko na kilkanascie zwyklych skrzynek i kilkanascie takich grupowych, z bloku. Instruktorka przyniosla nam tez po kilka paczek, ekspresow oraz list polecony. Pelen zestaw! :D O dziwo, tutaj posegregowalam i przygotowalam wszystko najszybciej z naszej trojki. Z calym tym majdanem w wozkach, ruszylismy na parking gdzie czekal juz busik. Kazde z nas mialo przejechac ta sama trase, a instruktorka szla przy oknie i poprawiala lub dawala wskazowki. Ogolnie kazdy z nas popelnil jakies bledy. Tu, w Hameryce, w takich domowych skrzynkach mozna zostawiac listy do zabrania i podnosi sie wtedy choragiewke z boku. Listonosz zabiera listy i opuszcza choragiewke. Coz, cala nasza trojka zapomniala o ich opuszczaniu! :D Jeden chlopak zapomnial o paczkach i wrzucil do skrzynek te plakietki, ktore mialy mu o nich przypomniec. Drugi nie zeskanowal zadnej ze swoich paczek. Ja zapomnialam o liscie poleconym, bo zaplatal mi sie w gazety i go nie zauwazylam. :D Obawiam sie, ze to tylko taki maly przekroj tego, co mozemy narobic jak przyjdzie nam rozwozic prawdziwa poczte... Niby proste zadanie, ale kazdemu z nas przejazd (z zatrzymaniem sie, wysiadnieciem i rozlozeniem poczty do skrzynek w "bloku") zajal okolo pol godziny. Spedzilismy wiec tam dobre 1.5 godziny i z ulga, skostnieli i zmarznieci, wrocilismy do cieplego budynku. Na reszte dnia zostalo juz na szczescie tylko rozpoznawanie paczek, ktorych nie wolno nam zabierac oraz prezentacja ze zwiazkow zawodowych, zachecajaca do zapisu do nich oczywiscie. :D A, zrobilismy znow segregacje poczty na czas i... poszlo mi jeszcze gorzej niz w poprzednie dni! Tym razem znow "zawiesilam" sie na jednym z adresow, ktory okazal sie wcisniety w sam kat tej szafki do segregowania i pod presja nie moglam go znalezc! :O W kazdym razie, zakonczylam ta 4-dniowa mordege i wyszlismy nawet dosc wczesnie, bo okolo 14. Pojechalam wiec jeszcze na zakupy i do chalupy dotarlam dopiero przed 16. Kiedy bylam w sklepie, Bi napisala sms'a z pytaniem czy moze isc do kolezanki - sasiadki. Odpisalam, zeby poczekala moze, bo M. jedzie z pizza. Panna odpisala, ze mama kolezanki sie zgodzila, a ona juz wyszla i idzie do nich. Cisnienie mi lekko skoczylo, ze smarkula nie czeka na pozwolenie, ale postanowilam to przelknac. Napisalam z pytaniem o ktorej wroci, ale odpowiedzi nie dostalam. Wrocilam do domu, rozpakowalam wszystko, dojechal malzonek z piatkawa pizza i siedlismy cieszac sie wolnym wieczorem. W koncu zaczelo sie sciemniac, bo mamy polowe listopada i wczesne wieczory, a Starszej nie ma. W dodatku, jej lokalizacja utknela kilka domow dalej. Napisalam kolejny raz o ktorej wroci. Nic. Wyslalam tez sms'a sasiadce zeby Bi juz wracala, bo robi sie ciemno. Bez odzewu. Dzwonie do corki. Wlacza sie poczta glosowa. Tu sie juz z M. wkurzylismy, bo zawsze jest z pannica ten sam problem! Telefon ma, zeby byl z nia kontakt, tymczasem jak jest z kolezankami, to telefon pozostaje wyciszony i mozemy sobie pisac czy dzwonic, a ona i tak nie slyszy! Teraz wygladalo to jakby w ogole go wylaczyla albo padla jej bateria. Napisalam do sasiadki kolejny raz, bo zaczelismy sie zastanawiac czy dzieciak w ogole do nich dotarl. Na szczescie tym razem Bi po chwili wrocila, cala zadowolona. Na dzien dobry popsulismy jej humor, bo dostala ochrzan. Ojciec zagrozil, ze skoro nie ma z nia kontaktu, to zabierze jej telefon, ktory mial byc przeciez srodkiem komunikacji, a ja oznajmilam, ze za kare nie jedzie kolejnego dnia do kolezanki, z ktora byla umowiona. Bylo oczywiscie sporo placzu, ale trudno. To nie byl pierwszy raz kiedy nie bylo z nia kontaktu, a wrecz jest to u niej rutynowe. W koncu panna przyszla szlochajac, ze zauwazyla ze kiedy nie ma wi-fi, jej telefon nie wysyla wiadomosci i zamiast kresek zasiegu pokazuje "SOS". W ten sposob doszlismy do tego, ze Bi zablokowala sobie karte sim. :O Jak dokonala tego, majac telefon raptem 2 tygodnie, nie mam pojecia. Malzonek, ktory jest managerem naszego konta, meczyl sie pol godziny zeby je odblokowac, ale w koncu sie udalo. Przestrzeglismy jednak Bi, ze jak widzi, ze z telefonem dzieje sie cos dziwnego, ma nam od razu mowic... Reszta wieczora uplynela juz bardzo rutynowo. Nik przyjal ostatnia dawke antybiotyku, ale uszy ma nadal kompletnie zatkane. Przyznaje, ze zaczynam sie powaznie martwic, bo trzeba do niego niemal krzyczec zeby rozumial co sie mowi... Cos mi sie widzi, ze w przyszlym tygodniu czeka mnie kolejna wizyta u lekarza... :/

Milego weekendu!