Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 15 marca 2024

Po zmianie czasu

Sobota, 9 marca, dla mnie i Potworkow jak zwykle zaczela sie nieco pozniej. No dobra, "nieco" to moze zle slowo. Pasuje do Bi, ktora wstala gdzies o 8. Ja zbudzilam sie o 8:30, ale potem przysnelam i ponownie obudzilam o... 9:26. Za to panicz Nik spal do... 10. ;) W koncu jednak cala nasza trojka zwlokla sie z lozek, zjadla sniadanie, a ja z Bi doprowadzilysmy sie tez nieco do stanu uzywalnosci. Panna bowiem umowila sie tego dnia z kolezanka. Zaplanowaly przejazdzke rowerami, poniewaz nasze osiedle polozone jest zaraz obok szlaku rowerowego. Troche powatpiewalam w sens tego przedsiewziecia patrzac na prognozy, ktore niestety sie spelnily. Bylo pochmurno i chlodno - tylko 6 stopni i do tego mocno wialo. Pytalam panne czy na pewno chca w taka pogode jezdzic na rowerach, a potem bezskutecznie namawialam na cieplejsza odziez. Pojechaly na jakies 45 minut, a kiedy wrocily Bi miala dlonie az sine z zimna, choc twierdzila, ze poza nimi bylo jej cieplo. Jakos ciezko mi w to uwierzyc... Reszte czasu spedzily juz u Starszej w pokoju. Zrobily sobie rozgrzewajace herbatki, a ja potem przynioslam im tace z przekaskami. Kolezanka spedzila u nas prawie 3 godziny, a Nik w tym czasie gral na konsoli w lozku. ;) Malzonek po pracy pojechal do Polakowa, wiec przyjechal dosc pozno. Poniewaz on nie za bardzo lubi jak kreca nam sie po domu obce dzieciaki, to nawet dobrze sie zlozylo, bo akurat po chwili po corke przyjechal tata. Po jej odjezdzie akurat zjedlismy obiad (poza Bi, ktora po przekaskach skonsumowanych z kolezanka, nie byla glodna) i zaraz trzeba sie bylo szykowac do kosciola. W miedzyczasie zaczelo padac i zrobilo sie naprawde paskudnie, wiec nie bardzo sie chcialo, ale po pierwsze M. mial w niedziele ponownie pracowac, a po drugie, przestawialismy w nocy czas i jak sobie pomyslalam, ze mam sie zerwac "bladym switem" zeby jechac na msze, to stwierdzilam ze nie ma mowy; jedziemy w sobote. ;) Kiedy wrocilismy, zostal juz tylko relaks oraz kolacja, a po niej dalsza czesc relaksu. ;)

Jak napisalam, w nocy przestawialismy czas na letni. Rano moglismy wiec niby pospac dluzej, ale jednak krocej. ;) Choc obudzilam sie o 9 nowego czasu, to i tak dzien uciekal niemozliwie szybko. Dzieciarnia domagala sie oczywiscie porannego filmu, co stalo sie weekendowa tradycja. ;) Ostatnio Bi wspomniala, ze nie obejrzeli przeciez reszty filmow z serii Gwiezdnych Wojen. Poniewaz najstarsze 3 filmy srednio ich "porwaly", wiec myslalam, ze dadza sobie spokoj, ale jednak chca obejrzec wszystkie. No wypozyczylam kolejna (a chronologicznie pierwsza ;p) czesc. Trzeba przyznac, ze tym razem wykazali faktyczne zainteresowanie, bo i film nowszy, wiec lepiej zrobiony, no i fabula znacznie ciekawsza dla mlodszych widzow. Akurat jak film sie skonczyl, przyjechal moj tata. Potrzebowal zeby mu ustawic Whatsappa na nowym telefonie. Prosta sprawa? Taaa... Poniewaz sprawil sobie swojego pierwszego iPhona, potrzebowal tez Apple ID, a to okazalo sie karkolomnym przedsiewzieciem, bo mial dwa rozne adresy e-mail, nie pamietal hasel, a to laczylo sie oczywiscie w weryfikacjami w telefonie, w mailu, a w dodatku dodatkowymi, poniewaz robilam mu to z pomoca mojego laptopa, ktorego jego sprzety oczywiscie nie rozpoznawaly i zamiast odpowiednich kodow dostawal powiadomienia, ze musi potwierdzic, ze on to "on" i tym podobne. Zajelo nam to prawie godzine. :O A i tak pozniej tata do mnie zadzwonil, twierdzac, ze u niego na Whatsappie mozna dzwonic, ale nie da sie wyslac smsa. A przeciez wszystko sprawdzilam i dzialalo jak trzeba. :/ Powiedzialam tacie, zeby teraz zostal juz przy Srajfonach, bo w nich wystarczy Apple ID i wszystko sie szybko i bezproblemowo przenosi. ;) Dziadzio jak zwykle zostal nakarmiony, ale niestety musialam go "pogonic" nieco wczesniej, bo jechalam z Potworkami na lyzwy. Kilka dni temu sprawdzilam, ze w te niedziele nasze ulubione lodowisko ma publiczna jazde ostatni raz w sezonie. Poniewaz w tym roku bylismy tam "zawrotne" trzy razy, stwierdzilam, ze moze trzeba pojechac i godnie pozegnac lyzwy. ;) A ze ostatnio Bi sie raczej nudzila, to zaproponowalam, ze mozemy wziac jej kolezanke, a Kokusiowi kolege, zeby bylo sprawiedliwie. Mama kolegi od razu odpisala, ze to super pomysl, a kolezanki, ze niestety ma ona juz plany. Bi przypomniala sobie jednak o innej kumpelce, ktora umie jezdzic na lyzwach, a ja szczesliwie mialam numer jej mamy i okazalo sie, ze moze jechac. Co wiecej, mama napisala, ze sama ja przywiezie, co akurat srednio bylo mi na reke, bo choc oszczedzalo mi jazdy autem po nia na na drugi koniec naszej miejscowosci, to jednak ja tez chcialam pojezdzic na lyzwach, a tak czulam sie zobowiazana zeby pogadac z kobitka. W ogole okazalo sie, ze ten wyjazd na lyzwy z kolegami nie do konca poszedl tak jak powinien, no ale tak bywa kiedy czlowiek musi zorganizowac samego siebie, ale miec jeszcze do czynienia z innymi. ;) Zaczelo sie od kolegi Kokusia. Pojechalismy po niego, a tu kawaler nie ma o niczym pojecia. :O Mamy, z ktora dzien wczesniej wszystko uzgadnialam, nie bylo, tata tez o niczym nie wie... Na szczescie nie oponowal kiedy syn oswiadczyl, ze chce jechac. Mama odpisala po chwili, ze przeprasza, bo H. dzien wczesniej byl na nocowanku u kolegi, a tego dnia rano zapomniala mu powiedziec. Raju... Mlody chwycil lyzwy, ale ze dogladal go tylko ojciec, to nie wzial ani czapki, ani rekawiczek... ;) Z kolezanka Bi i jej mama mielismy sie spotkac juz na lodowisku i choc przez te zawirowania troche sie spoznilismy co do umowionej pory, to dojechalismy akurat w tym samym czasie. Dzieciaki popedzily jezdzic, a na lodowisku byly tym razem spore luzy. Zdziwilam sie, bo myslalam ze sporo ludzi bedzie chcialo skorzystac z ostatniego dnia, ale jednak nie. Dodatkowo, tego dnia nie czyscili lodu w polowie, dzieki czemu, mimo ze dojechalismy pozniej niz przewidzialam, dzieciaki skorzystaly z jazdy na maksa. Jak zwykle kiedy mam okazje obserwowac dziewczyny i chlopcow, w badz co badz podobnym wieku, stwierdzam, ze to jednak dwa rozne swiaty. Panny jezdzily spokojnie, nawijajac.

Mlode damy
 

Chlopaki najpierw jezdzili dziko, kto szybciej. Potem grali w berka, co oczywiscie tez laczylo sie z wariacka jazda.

Oni nawet normalnie usiasc na lawce nie potrafia ;)
 

Na koniec chwycili po tym czerwonym "chodziku" i zaczeli odstawiac jakies zderzenia i przepychanki. Cale szczescie, ze bylo pustawo, wiec nikomu szczegolnie nie przeszkadzali. ;)

Na filmiku udalo mi sie cala czworke ujac w jednym kadrze. Jak widac, dziewczyny sobie jada, a chlopaki urzadzaja gonitwe :D
 

Ja pojezdzilam tylko jakies pol godziny, bo najpierw pogadalam z tamta mama, a pozniej zeszlam z lodu jakies 10 minut przed koncem zeby znow z nia posiedziec. Szkoda mi jej bylo, bo od nich jedzie sie tam prawie pol godziny, wiec jechala taki kawal zeby siedziec i sie nudzic. ;) Kiedy jazda sie skonczyla, a dzieciaki przebraly, zaczelam sie zegnac, ale kobita spytala czy moze Bi mialaby ochote jechac z nimi na jakies lody, a ona potem odwiezie ja do domu. Starsza oczywiscie chetna, a ja zapewnilam, ze wysle jej nasz adres, ale ze jakby cos, to chetnie po nia przyjade. One wiec odjechaly, a ja zabralam chlopakow i wyruszylismy. Po drodze tamta mama zadzwonila, ale tak przerywalo a chlopaki z tylu halasowali, ze zrozumialam tylko, ze chce zabrac dziewczyny gdzies do restauracji. Zgodzilam sie, myslac, ze pewnie nie znalazla w poblizu otwartej lodziarni, wiec stwierdzila ze zabierze je gdzies na frytki czy cos. Zajechalam z chlopakami po zimne napoje, bo juz wczesniej Nik mi jeczal, wiec napisalam do mamy kolegi czy wolno mu w ogole pic cos takiego. Zgodzila sie, wiec zatrzymalismy i kupilam im napoje, a sobie kawe. Odwiezlismy kolege, wrocilismy do chalupy i zastanawialam sie kiedy dojedzie Bi. Chcialam zagonic pod prysznic Kokusia i sama sie wykapac, ale ze napisalam wczesniej do tamtej kobity ze moge po Starsza przyjechac, to nie chcialam zeby mi napisala jak bede pod prysznicem, albo z mokrymi wlosami. Czekamy i czekamy, az w koncu przyszlo mi do glowy zeby napisac do tamtej mamy, a potem Bi czy juz wracaja. Zero odzewu. Po jakims czasie zadzwonilam do corki, myslac ze moze nie slyszala smsa, ale po kilku dzwonkach wlaczyla sie poczta glosowa. Zylka zaczela mi pulsowac, bo caly sens w posiadaniu przez panne telefonu, jest zeby byl z nia kontakt. Tymczasem ona wiecznie wylacza w nim glos i nie ma jak sie do niej dodzwonic. To juz nie pierwszy raz. Po chwili zadzwonilam do tamtej mamy, ale tu rowniez nie doczekalam sie odpowiedzi. Przyznaje ze zaczelam sie juz solidnie niepokoic, bo bylo grubo po 18, M. wyrzucal mi ze puszczam dziecko z niemal obca osoba, ze moze mieli jakis wypadek, itd. Zeby sie czyms zajac, pomoglam sie Kokusiowi wykapac, a potem podjelam kolejna probe dodzwonienia sie do kogos. Znow bez rezultatu, ale po chwili wreszcie oddzwonila tamta mama. Przeprosilam ze wydzwaniam, ale zaczelam sie troche niepokoic. Okazalo sie, ze ona pojechala z nimi normalnie do restauracji, ze koncza juz jesc, jeszcze moze wezma deser i odwioza Bi za jakas godzine. No i ok, ale chwile pozniej panna zaczela mi wysylac smsy, ze chce juz do domu, ze czuje sie niezrecznie, ze czy moge po nia przyjechac, itd. O matko... Napisalam wiec do tej mamy, ze przyjade po Bi, to wtedy beda mogly sobie z corka posiedziec do woli. Odpisala, ze ok i podala nazwe restauracji. Tu przyznaje, ze popelnilam blad, bo nie sprawdzilam dokladnie gdzie ona jest. Kiedy wczesniej rozmawialam w aucie, wydawalo mi sie, ze mowila i centrum handlowym zaraz obok mojej pracy. Pojechalam tam wiec, jezdze w kolko, ale takiej restauracji tam nie ma. W tym czasie Bi wysyla mi smsa za smsem gdzie jestem, ze ona teskni i chce juz do domu. W koncu sprawdzilam w google i okazalo sie, ze ta restauracja jest w... sasiednim miescie! :O Zadzwonilam do Bi ze juz jade, a ona mowi, ze oni czekaja na mnie przed budynkiem! Zadzwonilam z kolei do tamtej mamy i zaproponowalam zeby spotkac sie gdzies po drodze, bo nie jestem pewna jak szybko dojade, a nie chce zeby tam stali. W koncu spotkalismy sie pod szkola dziewczyn i okazalo sie, ze na tym obiedzie byla cala jej rodzina, to znaczy jeszcze maz oraz druga corka. Podziekowalam, przeprosilam za te ceregiele i chcialam oddac kase za obiad Bi, ale zapewniali ze milo im bylo ja ugoscic. Tymczasem panna wsiadla do auta i sie... rozplakala. Mowila, ze nie tego oczekiwala, ze myslala ze pojada na lody, a potem moze do nich do domu na chwile, a tymczasem pojechali do nich po tate i siostre i potem prosto do restauracji. Ze ona ich tak dobrze nie zna i czula sie bardzo dziwnie, ze zaluje ze w ogole pojechala i ze zmarnowala caly wieczor. :O Troche mi bylo jej szkoda, a troche mam nadzieje, ze to dla niej dobra nauczka ze nie zawsze takie wyjscia z kolezankami beda udane. Z drugiej strony to wlasciwie nie jej wina, bo tamta mama mowila przeciez tylko o lodach i ja sama myslalam, ze za gora godzine Starsza odwiezie. Nawet kiedy wspomniala cos o restauracji, nie przyszlo mi do glowy, ze beda tam siedziec cala reszte dnia. Gdybym wiedziala, od razu przeprosilabym, ze moze innym razem dziewczyny spotkaja sie na jakies wyjscie. Chociaz wtedy pewnie Bi mialaby do mnie pretensje, ze nie pozwolilam jej jechac z kolezanka. :D

Poniedzialek zaczal sie oczywiscie brutalnie, choc czlowiek wypoczety byl po weekendzie, wiec dal rade obudzic sie w miare bez problemu. Niestety, juz bylo tak pieknie i jasno, a teraz znow wstajemy przed wschodem slonca, wiec choc nie jest zupelnie ciemno, to jednak ledwie szaro... Poczatek marca rozpiescil nas pogoda, ale tego dnia zima postanowila pokazac nam, ze nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa. Nie bylo wielkiego mrozu, bo tylko -1, ale za to wiatr wial wrecz huraganowy i odczuwalna byla oznaczona jako -8, a w dodatku proszyl snieg. Wichura byla niemozliwa - wiatr lomotal oknami i przyginal drzewa do ziemi. Pomijajac juz sam fakt, ze przenikal na wskros, balam sie, ze Bi jakas galaz spadnie na glowe na przystanku, bo przeciez u nas wszedzie naokolo rosna dorodne drzewa. Podjechalysmy wiec pod przystanek autem, co jest raczej komiczne, skoro mamy do niego moze 200m. ;) Okazalo sie dodatkowo, ze ledwie podjechalysmy, a przyjechal autobus, wiec w sumie Bi mogla pojsc pieszo, ale z tymi autobusami nigdy nie wiadomo. Wrocilam do chalupy i odetchnelam z ulga widzac ze Nik je juz sniadanie. Kiedy go bowiem budzilam przed wyjsciem, przewrocil sie tylko na drugi bok, jeczac "jeszcze 5 minut". :D Zawolalam, ze nie ma czasu na dolegiwanie, bo musze wyjsc z Bi, ale potem pobieglam i nie bylam pewna czy wstal, czy zasnal spowrotem. Na szczescie to pierwsze. Zanim Mlodszy wyszykowal sie i oboje zjedlismy sniadanie, wiatr zdawal sie troche odpuszczac. Nadal mocno wialo, ale juz nie tak porywiscie. Szybko okazalo sie, ze tylko mi sie wydawalo i nadal szalenczo pizdzilo, ale na szczescie autobus Nika przyjechal jak tylko doszlismy na przystanek, wiec nie musielismy tam sterczec. Wrocilam do domu, poskladalam pranie, rozladowalam zmywarke, nakarmilam Oreo i podlalam kwiatki. Potem moglam wypic kawke i pojechalam do pracy. Tam oczywiscie cisza. Miala byc kolezanka, ktora wrocila w koncu z Chin, ale napisala, ze zmienily jej sie plany. Siedzialam wiec sama te pare godzin. Zreszta, taka sie "towarzyska" zrobilam, ze gdyby nie ta niewiadoma z wyplatami i powrotem, bardzo dobrze siedzialoby mi sie w samotnosci. ;) Po pracy musialam jeszcze zajechac na poczte nadac przesylke, bo trafila sie taka nieco wieksza i nie bylam pewna ile znaczkow na nia nakleic. Okazalo sie, ze wystarczyly 3. ;) Potem juz do domu, na obiad. Nik nie mogl wcisnac swojej porcji, ale za to uparl sie, zeby pojsc chwile porzucac do kosza. Namawial tez mnie, ale przy wichurze i raptem 5 stopniach, kompletnie nie mialam ochoty. Poszedl wiec sam, choc tez obawialam sie, ze oberwie jakas galezia. ;)

Przyfilowany przez okno ;)
 

Chwile posiedzielismy, a pozniej reszta jechala na trening, M. mruczac ponuro, ze ma nadzieje, ze tym razem nikt sie nie zes*a do basenu. :D Oni pojechali, a ja poogarnialam to i owo, przygotowalam sniadaniowki oraz ubrania Kokusia na kolejny dzien. Spakowalam tez jego narciarskie rzeczy, bo kolejnego dnia mial byc kolejny (ostatni) wypad. Ponownie zagroska bylo, jak mamy sie ubrac, bo na popoludnie zapowiadali 14 stopni, ech...

Wtorek zaczelam jak zwykle z Bi. Wyszykowalysmy sie i wyszlysmy na przystanek. Nie wialo juz az tak jak dzien wczesniej, ale nadal dosc mocno, a ze mielismy 2 stopnie, to odczuwalna temperatura byla sporo nizsza. Na szczescie autobus znow podjechal juz o 7:21, wiec panna ledwie doszla na przystanek i mogla wsiadac. Wrocilam do domu, gdzie Nik kompletnie mnie zaskoczyl, bo sam z siebie wstal. Zwykle w dzien nart budze go nieco pozniej, nie mowiac juz ze zmienilismy czas, wiec wstaje sie duzo ciezej, a tu taka niespodzianka. Mielismy farta, bo przez okno widac przystanek i okazalo sie, ze tego dnia autobus Kokusia spoznil sie prawie 20 minut. Podjechal akurat kiedy wychodzilismy z domu. Tyle ze nam jazda zajela jakis kwadrans, a autobus zajezdza na kilka osiedli, wiec pewnie do szkoly jechal jeszcze pol godziny. Odstawilam Kokusia i jego sprzet, zajechalam do biblioteki oddac ksiazke i plyty, po czym moglam wrocic do chalupy. W domu jak to w domu, nudy nie bylo. Tu przetrzec, tam pozbierac, wstawic pranie i przelozyc potem do suszarki... Zawsze cos sie znajdzie. :) Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo pedzic do szkoly. Akurat wyjezdzajac na ulice, wpadlam na Bi wracajaca po lekcjach, choc poza szybkim powitaniem nie bylo czasu na pogaduszki. Dojechalam do placowki edukacyjnej Kokusia i zameldowalam sie u faceta, ktory jest jednym z glownych opiekunow. Nauczycielka, ktora zwykle to prowadzila, niestety tego dnia nie mogla jechac. Nie ma sie co dziwic, skoro zamiast sie zamknac w miesiacu, to klub ciagnal sie przez niemal 2.5. :O Juz ostatnio brakowalo sporej grupy dzieciakow, a tym razem jeszcze wiekszej. Pomalu zaczynaja sie wiosenne sesje w roznorakich sportach, wiec widocznie rodzice uznali ze lepiej wyslac ich na treningi, niz narty przy sloncu i kilkunastu stopniach. ;) Nie mowiac o tym, ze sezon grypowy tez ma sie dobrze i czesc mlodziezy pewnie byla chora. Poniewaz tamtej nauczycielki nie bylo, wiec zostalam poproszona zebym pojechala school busem, a opiekun jechal autokarem. Nie protestowalam, bo w ten sposob mialam do pilnowania "tylko" 15 dzieciakow, zamiast 40. A i tak w sumie kierowca reagowal szybciej niz ja, bo widzial co oni wyprawiaja w lusterku wstecznym. Ja musialabym jechac caly czas odwrocona i na nich patrzec. Z sensacji tego wyjazdu, chlopiec akurat z mojego autobusu dostal krwotoku z nosa i lecialo mu prawie cala droge. Dobrze, ze kierowca mial chusteczki, bo ja mialam przy sobie raptem 3, a ten gagatek przemoczyl prawie cale pudelko. :O Cale szczescie, ze w koncu samo ustalo. Na miejscu juz luzik. Dzieciaki wiedza co i jak, wiec ruszyly do wypozyczalni i schroniska, a potem na lekcje i stok. Zgodnie z prognozami, bylo niemozliwie cieplo, a w dodatku po zmianie czasu jasno praktycznie do czasu wyjazdu, wiec nie bylo co liczyc, ze po zmroku temperatura spadnie. :/ Przezornie podszewke z kurtki zostawilam w domu, a Nik mial bluze, ktora po kolacji i tak zostawil i jezdzil w samej koszulce na dlugi rekaw.

Zegnamy narty, najprawdopodobniej juz do kolejnego sezonu
 

Warunki byly oczywiscie nieciekawe, bo przy stojakach na narty bloto (smierdzace lajnem, serio!), a na stoku mokry snieg, pozbijany w klejace kopy. Miejscami na szlakach snieg stopnial niemal do trawy. Po pierwszym zjezdzie Nik marudzil na wyciagu, ze nie da sie jezdzic, ze narty same hamuja, itd. Musialam przyznac mu racje. W dodatku nadal mocno wialo, a wiatr wial w gore stoku. Doslownie czulam jak przez niego zwalniam. Jestem ciezsza, wiec sila rozpedu dawalam rade pojechac dalej, ale mniejszy i lzejszy Nik co chwila musial odpychac sie kilkami lub posuwac niczym na lyzwach.

Widoczki ze szczytu, a jak wialo mozna poznac po moich wlosach
 

Pojechalismy raz na szlak z mini skoczniami, ale ze jest on zielony (najprostszy), wiec bardzo duzo jest tam praktycznie plaskich miejsc, wiec na tym razie sie skonczylo. Wiekszosc czasu zostalismy na jednym z czarnych (najtrudniejszych), bo po pierwsze, biegl on caly czas w dol, wiec nie bylo odpychania kijkami, a po drugie, z racji ze jezdzilo nim mniej ludzi, to snieg nie byl az tak wyjezdzony.

Wybaczcie jakosc - Nik akurat wyhamowuje przy mnie po zjezdzie najwezsza czescia szlaku
 

Zjechalismy na kolacje, gdzie okazalo sie, ze kolega Kokusia nie ma kasy, wiec zaplacilam za niego. Najlepszy byl moj syn, ktory juz jadl bo bylismy tam wczesniej, ale poszed sprawdzic czemu kumpla tak dlugo nie ma po czym przyszedl i oznajmil, ze H. nie ma na karcie kasy (rodzice moga dzieciakom nabic srodki na karte podarunkowa) i ze "musisz kupic mu kolacje". Ha! Mialam ochote powiedziec, ze nic nie musze, ale nie bede taka, szczegolnie ze to nie jakies przypadkowe dziecko, tylko najlepszy kolega Kokusia od przedszkola. Po zjedzeniu poszlismy jeszcze na stok, ale kumpel Mlodszego znow poszedl oddac sprzet po jednym zjezdzie. Byla 18:50, wiec zastanawialismy sie z Nikiem co robic, ale ostatecznie stwierdzilismy ze to ostatni raz, wiec zjedziemy jeszcze raz. I dobrze sie stalo, bo i tak nie bylismy ostatni w schronisku. ;) Ogolnie, to ucieszylam sie, ze wreeeszcie koniec tego koszmarnie przeciagnietego klubu, a tego dnia szczegolnie. Cos mi siadlo na zoladku i juz jedzac kolacje czulam, ze zupelnie nie mam apetytu, mimo ze wczesniej jadlam prawie 5 godzin wczesniej. Na sile wcisnelam to, co kupilam, ale potem czulam caly czas taki ciezar w brzuchu. Niby mnie nie mdlilo, ale takie uczucie jakby chcialo mi sie odbic, a nie moglo. Bleee... Te dwa ostatnie zjazdy wykonalam glownie dla Kokusia, ale bez entuzjazmu, a w drodze powtornej modlilam sie tylko zeby nie zrobilo mi sie niedobrze w trzesacym sie, rzucajacym autobusie. ;) Na szczescie obylo sie bez takich przygod, ale do konca dnia nic juz nie jadlam. A kiedy my z Kokusiem pocilismy sie na stoku, M. z Bi tez nie proznowali. Kiedy panna ostatnio chciala jechac na przejazdzke rowerowa z kolezanka, malzonek wspomnial, ze zauwazyl iz tylne kolo w jej rowerze dziwnie sie rusza, jakby bylo obluzowane. Ostatecznie Bi pojechala na moim, a pare dni pozniej M. sprawdzil co sie z nim dzieje. Niby cos tam dokrecil, ale stwierdzil ze nie do konca ufa tej domoroslej naprawie. W dodatku Bi tego roweru nie znosila i narzekala, ze przerzutki dziwnie sie zmienia. Ostatnio na kempingach zawsze brala moj, chyba ze jechalismy gdzies w czworke. Majac na uwadze, ze za rok z hakiem przejdzie do high school, dokad najprosciej i najszybciej bedzie przejechac na rowerze, M. stwierdzil, ze moze czas zainwestowac w leprzy sprzet dla niej. Kokusiowi kupilismy rower z bardzo wysokiej polki (szczegolnie dla takiego malolata), bo on jezdzi duzo oraz intensywnie i zajezdzal jeden za drugim. Dla Bi dotychczas kupowalismy duzo tansze i uzywane, bo ona jezdzila wlasciwie tylko na kempingach. Teraz jednak malzonek wzial ja na rundke po okolicznych sklepach rowerowych, zeby popatrzyla, przymierzyla i potencjalnie wybrala. Akurat jechalismy z Kokusiem wyciagiem, kiedy dostalam zdjecie od M. Panna wybrala sobie rower i miejmy nadzieje ze posluzy jej on dobrych kilka lat, tym bardziej, ze jest strasznie duzy; kola ma wieksze od mojego.

Nowa fura
 

W nocy spalam fatalnie, mimo ze zoladek z grubsza odpuscil. Nie wiem co to jest, ze za kazdym razem po nartach nie moge spac. Jasne, ze czlowiek jest troche polamany, ale lezac w lozku przeciez tego nie czuje. ;) W srode rano oczywiscie nie moglam sie dobudzic, a jeszcze kot przylazl sie przywitac, caly mruczacy, cieplutki i puchaty. ;) W koncu sie zwloklam, wyszykowalam i wyszlysmy z Bi. Jej autobus przyjechal troszke pozniej, ale bez tragedii. Polecialam do domu, bo wczesniej budzilam Kokusia i on tez ledwie byl w stanie otworzyc oczy, wiec nie bylam pewna, czy wstal. Na szczescie tak. Wyszykowalismy sie z kolei z nim i pomaszerowalismy na jego przystanek. Jednego z normalnie czekajacych tam chlopcow nie bylo, wiec dzien wczesniej (kiedy nie zjawil sie na nartach) nie mial jednak chyba innych zajec, tylko byl chory. ;) Po odjezdzie Mlodszego, wrocilam jak zwykle do chalupy, poskladalam pranie, wstawilam zmywarke, itd., po czym pojechalam do pracy. Tam jak zwykle az "za" cicho, wiec posiedzialam, ogarnelam jakies drobiazgi i wrocilam do chalupy. Tego dnia spodziewalam sie raportow semestralnych Potworkow, ale ku mojemu zaskoczeniu, przyszedl tylko Kokusia. Nie wiem jak oni to robia, bo trymestr konczy sie tego samego dnia w calej miejscowosci, a ostatnio tez przyszly w rozne dni, tylko wtedy pierwszy byl Bi. :) W kazdym razie, poki co na raporcie nie ma sie zbytnio (bo troche trzeba ;P) do czego przyczepic.


 Podejrzewam, ze jak zwykle nic tu nie bedzie widac...

Z wiekszosci zagadnien (bo u niego to sa nadal oceny bardziej opisowe) ma M (meets), czyli material opanowany. Tak jak w poprzednim trymestrze, trzy E (exceeds) oznaczajace ze przekracza material swojej klasy, ma ze... sztuki. Artysta zostanie, czy co? :D Troche sie podciagnal i N (near) ma tylko z trzech zagadnien, dwa z pisania i jedno z nauk socjalnych. Przedmioty te uczy ta sama nauczycielka, z ktora Mlodszy srednio sie polubil, co pewnie tez ma wplyw na oceny. Chociaz Nik sam tez przyznal, ze nie chce mu sie szukac zrodel i potem na ich temat pisac, a do tego nie pasuja mu wypracowania. Zalamac sie mozna, bo oni nie maja nawet typowych wypracowan na temat literatury, tylko rodzaj tekstu, do ktorego tematyke sami sobie wybieraja. Czasem mialabym ochote przeniesc Nika na jakis czas do szkoly w Polsce, zeby sobie porownal i zobaczyl jak ta hamerykancka szkola go rozpuscila. ;) Poki co zaserowowalam mu pogadanke, ze nie obchodzi mnie ze nie przepada za nauczycielka, ani ze szukanie zrodel to nuda, ma sie starac zdobywac jak najwiecej punktow z kazdego przedmiotu. A z pisania juz najwyzsza pora zeby pamietac o kropkach na koncu zdania, no luuudzie! :O Co do samych nauczycieli, to roznice w podejsciu widac np. na podstawie ich nauczycielki z zespolu. Poprzednia poszla na macierzynski i przyjeli inna na zastepstwo. Poprzednia zawsze dawala Nikowi N za znajomosc nut, a w komentarzu na koncu raportu pisala ze cwiczenia wplywaja na poziom gry. Nowa nauczycielka za znajomosc nut dala mu juz M, a w komentarzu napisala, ze to przyjemnosc Nika uczyc i ze ma swietne brzmienie trabki. Zupelnie inny wydzwiek. ;) Tego dnia rano mielismy tylko 1 stopien, ale po poludniu zrobilo sie az 16. Bi wyslala mi wiadomosc z autobusu, z pytaniem czy z sasiadka moga tylko pozanosic plecaki do domow i pojechac na rowery. Wiadomo, ze nowy sprzet trzeba dokladnie przetestowac. ;) Odpisalam, ze jasne, bo dlaczego nie, przy tak pieknej pogodzie. Kiedy wrocilam do domu jeszcze ich nie bylo, ani Nika, ktory najwyrazniej zazdrosny, jezdzil sam po osiedlu. W koncu wszystkie dzieciaki zameldowaly sie spowrotem, ale po obiedzie wyszly pograc w kosza.

Fajnie by bylo gdyby czesciej tak razem grali
 

Nie za dlugo, bo Nik jest przewrazliwiony w stosunku do siostry. Ze mna gra bez problemu, choc ja wiadomo, jestem z nim ostrozna, bo zdaje sobie sprawe z roznicy wagowej. Ze swoim kumplem przepychaja sie, uprawiaja zapasy i tluka po glowach. I jest w porzadku. A tu chwile pogral z Bi, gdzie to on odpychal ja, a ona twardo stala, nie mogl sie przebic przez jej obrone, wiec wycedzil ze go popycha, a to (cytuje) "inna klasa wagowa" i nie bedzie z nia gral. :D Mam nadzieje, ze to kwestia okolo dwoch lat i moze w koncu zrownaja sie wzrostem i Nik przestanie byc taki niedotykalski, bo jest tylko w kontaktach z Bi. ;) Byla sroda, wiec mieli isc na basen, ale Nik po grze z siostra byl bez humoru, a potem M. ucial sobie drzemke na kanapie i tez stwierdzil, ze mu sie nie chce jechac. Nie bylo rowniez protestu ze strony Starszej, wiec ostatecznie zostali w domu.

Czwartek zaczal sie jak dzien poprzedni. Rano mielismy 2 stopnie, ale po poludniu temperatura miala dojsc do 19 (doszla do 21 :O), wiec oba Potworki uparly sie, ze chca zalozyc krotkie spodenki. ;) Coz, juz jadac na narty widzialam sporo dzieciakow w szortach (przed szusowaniem zalozyli dlugie ;P), wiec wiedzialam, ze to nie tylko oni. ;) Autobus Bi przyjechal ponownie bardzo szybko, wiec na szczescie praktycznie nie musiala stac na przystanku z golymi nogami. ;) Dzien wczesniej Nik buszowal prawie do 23, wiec rano ciezko mu sie bylo oczywiscie dobudzic, ale trudno. Ostrzegalam. ;) Wstal w koncu, wyszykowal sie i pomaszerowalismy na przystanek, gdzie okazalo sie, ze na czworo dzieci, tylko jedno mialo dlugie spodnie. :D Po odjezdzie Kokusia, wrocilam do chalupy i zajelam sie porzadkami. Podlogi na gorze prosily sie juz o odkurzenie i umycie, a dodatkowo milion drobiazgow prosilo o ogarniecie. Jak to w domu. ;) Mimo, ze dekoracje bozonarodzeniowe dawno juz pochowalam, ale zostawilam takie typowo zimowe. Poniewaz jednak za dwa tygodnie Wielkanoc, wiec schowalam w koncu ostatnie balwanki, a wyciagnelam zajaczki. ;) Powiesilam tez wieniec udajacy bazie w ksztalcie krolika nad kominkiem, a na drzwiach sztuczna forsycje.

Wiosenne drzwi
 

Mam nadzieje, ze te cieple dni pomoga i prawdziwa tez zakwitnie przed Swietami i bede mogla postawic ja na stole i obwiesic jajeczkami. Tego dnia przyszedl raport Bi i podobnie jak u Kokusia, w zasadzie nie ma co sie czepiac. No, poza matematyka. ;)

Smiesznie, bo wiekszosc tego raportu to cyfry (od 1 do 3, jedynka oznaczajace ze uczen zawsze spelnia oczekiwania, a trojka, ze robi to rzadko; Bi ma same 1, poza dwiema 2 z matmy oczywiscie) okreslajace zachowanie, zaangazowanie, odpowiedzialnosc za nauke i umiejetnosc pracy w grupie, przyznawane przez kazdego nauczyciela
 

U Starszej przynajmniej sa normalne oceny, wiec latwiej okreslic jak sie uczy. Na 10 przedmiotow, z osmiu otrzymala najwyzszy stopien, czyli A. W porownaniu z pierwszym trymestrem, z nauk scislych spadla z A na B, ale za to z hiszpanskiego podciagnela sie z B na A, czyli w sumie na jedno wyszlo. ;) Tylko ta matma kuleje, bo ma za nia ledwie C. Miejmy nadzieje, ze w przyszlym roku przeniosa ja jednak na zwykla matematyke i ocena przestanie straszyc i psuc srednia. ;) Dzien zlecial migusiem i Bi wrocila ze szkoly, a niedlugo po niej przyjechaly chlopaki. Malzonek i dzieciaki zjedli, po czym stwierdzilismy, ze trzeba skorzysta z tego "lata" w marcu i poszlismy na spacer. To znaczy, ja i M. szlismy, a dzieciaki jechaly na rowerach. Ciekawe jak szybko Bi minie ten entuzjazm do jazdy, ale poki co dobrze, ze trwa, bo w nowiutkim rowerze hamulce i przerzutki musza sie jeszcze podocierac. Po powrocie Nik jak zwykle chcial pograc w kosza i moment z nim pogralam, ale potem poszlam do "okrutnego obowiazku", czyli zbierania psich kupsztali. Niestety, zima nie robimy tego zbyt regularnie, wiec teraz ulubione miejsca "fizjologiczne" siersciucha wygladaja tragicznie. Sporo pozbieralam, ale sporo nadal zostalo, wiec czeka mnie jeszcze kilka takich porywajacych sesji. ;) Przy okazji rozejrzalam sie tez po ogrodzie, ktory po zimie wyglada oczywiscie lyso i mizernie. Pietruszka w warzywniku rosnie juz az milo. Truskawki tez przezyly zime, ale za to padla jedna z mlodych forsycji, ktore posadzilam rok temu. :( Ciekawe czy dwie male piwonie, ktore wyrosly niespodziewanie w poprzednim sezonie, znow puszcza pedy? Na kwitniecie oczywiscie nie licze; to dopiero za rok albo i dwa... Oczywiscie na ogrodzie pojawiaja sie pierwsze krokusy (mam jakas pozna odmiane chyba), a reszta kwiatow coraz smielej kielkuje. Na najblizsze dni nie zapowiadaja nawet przymrozkow, wiec wszystko bedzie roslo jak glupie. ;)

W koncu dotarlismy do piatku. Niestety, nie dosc ze czlowiek zmeczony rannym wstawaniem przez caly tydzien, to jeszcze dzien zaczal sie pochmurno, wiec w sypialni mialam niemal zupelnie ciemno. Oj ciezko sie wstawalo... Z Bi jak przez caly tydzien (jakies swieto normalnie), autobus przyjechal w miare o czasie. Wrocilam do domu, gdzie wczesniej obudzilam juz Kokusia. Ten jednak zaskoczyl mnie negatywnie, bo na dzien dobry oznajmil ze boli go gardlo, a i nos mial slyszalnie przytkany. Dopiero co w zeszlym tygodniu nie byl w szkole w srode i znowu cos?! Pytanie tylko czy faktycznie cos go bierze, czy to jakas alergia. Niby niewiele jeszcze roslin kwitnie, ale moj tata jak popracuje w ogrodzie, szczegolnie jak musi grzebac w jakichs chaszczach, to kolejnego dnia tez kicha i lzawia mu oczy. A przez ostatnie dwa dni, Nik wiekszosc popoludni spedzal na dworze... W kazdym razie Mlodszy czul sie ogolnie niezle, wiec dalam mu lekarstwo i wyslalam do szkoly. Tego dnia obchodzili w niej dzien Sw. Patryka i wszyscy mieli sie ubrac na zielono. Niestety, rozproszylo mnie zaskoczenie tym jego kolejnym przeziebieniem i zapomnialam pstryknac zdjecie. ;) Kiedy Mlodszy pojechal, wypilam szybko kawe i pojechalam na zakupy. To juz prawie tradycja, ale wracajac zajechalam do biblioteki, oddac ksiazki i wypozyczyc plyty na weekend. Po powrocie rozpakowac to wszystko i moglam zaczac jak zwykle ogarniac to i owo w chalupie. Po pochmutnym ranku, w ciagu dnia zaczelo wychodzic slonce, dzieki czemu temperatura znow podniosla sie do 17 stopni, ale po poludniu znow sie zachmurzylo i spadala na leb na szyje. Taki dziwny dzien, a ja nie moglam opanowac ziewania, wiec i cisnienie wariowalo. Ani sie obejrzalam, a wrocila ze szkoly Bi. Chlopaki przyjechaly troche pozniej niz zwykle, bo zajechali jeszcze po pizze. Niestety, Nik nie wygladal ani troche lepiej. Dobrze, ze tym razem trafilo na weekend, wiec moze podkuruje sie do poniedzialku. Dobrze by bylo zeby poszedl do szkoly, bo mam z jego wychowawczynia wywiadowke, a na wiosne to dzieciaki je prowadza. Pozostaje poczekac i zobaczyc...

Do poczytania!

piątek, 8 marca 2024

Tydzien z tylko piecioma zdjeciami

A trzy z nich sa z pierwszych dwoch dni. :D

Sobota, 2 marca, to ten sam schemat co zwykle. Malzonek znow pracowal, ale dzieciaki i ja pospalismy do oporu. Do wylegiwania sie w lozku, wybitnie zachecala pogoda - od rana kropilo, a po poludniu opad przeszedl w mocny deszcz, ktory nie ustal do poznego wieczora. Bez niespodzianki, dzien Potworki zaczely od filmu. ;)

Wyjatkowo, oboje patrza na ekran :D
 

Tym razem padlo na Avengers: endgame, ale produkcja niezbyt ich zainteresowala. Zreszta, kiedy juz ogarnelam wszystkie domowe poranne pierdolki, przysiadlam sie do nich na kanape i stwierdzam, ze film faktycznie jest bezsensownie rozwleczony i zwyczajnie nudny. Jesli nie zna sie (tak jak ja) dobrze wszystkich bohaterow i produkcji Marvel, to mozna sie pogubic w niuansach i szczegolach. Wrocil do domu M., zjadl wczesny obiad i polozyl sie na drzemke. Co prawda zapewnial, ze nie zasnie i tak tylko chce polezec (ahaaa), ale gdybym go nie zbudzila, spoznilby sie na zmiane oleju, na ktora byl umowiony na 13:45. A i tak skomentowal, ze za pozno go obudzilam, kiedy zrobilam to kwadrans wczesniej. :O Tyle, ze przeciez mial nie zasnac, a ja poszlam na gore tylko kontrolnie... On pojechal, a ja podalam dzieciakom obiad, a potem obejrzalam skoki narciarskie. Nasi spisali sie tego dnia wyjatkowo calkiem niezle. ;) Malzonek wrocil akurat tak, zeby sie szybko przebrac i pojechac do kosciola, bo kolejnego dnia mial ponownie pracowac. Po powrocie w ulewnym deszczu, z ulga zaszylismy sie juz na dobre w chalupie i zalowalam, ze nie przynieslismy drewna zeby napalic w kominku. Nie bylo jakos strasznie zimno, ale deszcz i 6 stopni na plusie to tez pogoda na grzanie dupki przy ogniu. ;) Poniewaz niedziela to zazwyczaj dzien kiedy odwiedza nas moj tata, wiec pomyslalam o jakims ciescie. Zwykle pada na chlebek bananowy, ale tym razem, co rzadkosc, nie mialam przejrzalych bananow. Najpierw planowalam wiec machnac babke na oleju, ale potem zauwazylam, ze jablka leza juz jakis czas i niektore zaczely sie marszczyc. Zamiast ciasta bananowego, padlo wiec na jablkowe. ;) Reszta wieczoru to juz zwykly relaks telewizyjny. Malzonek polozyl sie oczywiscie bardzo wczesnie, ja powiedzmy ze rozsadnie, a Potworki pozno, bo korzystaly z weekendu. Bi jak zwykle zasypiala wieczorem na fotelu, ale kiedy poszla na gore, rozbudzila sie i sama nie wiem o ktorej poszla spac. :D

W niedziele M. znow pracowal, a ja i Potworki rano smacznie spalismy. Tym razem, dla odmiany, obudzilo mnie slonce i wstalam nieco wczesniej. O tej porze roku, kiedy na drzewach nie ma lisci, w pokoju mam tak jasno, ze musialabym przykryc glowe koldra zeby spac. Kiedy wstalam, Bi - ranny ptaszek, byla juz na dole, ale Nik jeszcze dosypial. Gdy w koncu wstali, pochloneli sniadanie i rzecz jasna chcieli obejrzec film. Wybrana zostala pierwsza czesc Avatar'a, a ten niestety jest niemozliwie dlugi. ;) Pod koniec przyjechal moj tata i chcac nie chcac usiadl z wnukami na chwile seansu. Malzonek po pracy pojechal jeszcze do sklepu po psia karme, a potem po zamowionego chinczyka, na ktorego zalapal sie tez dziadek. Kiedy film litosciwie sie skonczyl, przelaczylam na skoki narciarskie, a raczej na 2/3 drugiej serii, bo tata zdradzil wyniki pierwszej. :D Milo bylo choc raz w sezonie zobaczyc, ze jeden z naszych staje na podium. Juz tyle razy byl blisko i konczylo sie niczym... Dziadek pojechal dopiero tuz przed 15 bo i dosc pozno przyjechal. Tego dnia bylo po prostu przepieknie - 17 stopni, a w sloncu pewnie spokojnie 20. Po odjezdzie mojego taty, wyruszylismy wiec na spacer.

Drzewa lyse, widac ze przedwiosnie, choc po strojach Potworkow mozna sie pomylic ;)
 

Mimo ledwie poczatku marca, naprawde czuc bylo wiosne. :) Po powrocie dzieciaki zostaly jeszcze na podworku pograc w kosza. Malzonek pokrecil sie przy domu, ale ja popatrzylam na rabatki (narazie dopiero hiacynty oraz krokusy kielkuja, a forsycja ma paczki) i poszlam do chalupy zeby wziac prysznic. Nadchodzil wieczor, wiec stwierdzilam ze zrobie to wczesniej i przynajmniej zwolnie kolejke reszcie. ;)

Sezon na wieczory przy koszu, czas start
 

Wieczor to juz oczywiscie typowe wyciaganie plecakow oraz sniadaniowek i szykowanie na kolejny tydzien. Oreo spedzila na zewnatrz praktycznie caly dzien, przychodzac tylko od czasu do czasu napic sie lub przegryzc pare chrupek (mokre dostaje rano i wieczorem, ale przez dzien ma w miseczce suche). Kiedy my wyszlismy na spacer, akurat przyszla do domu, wiec ja zamknelismy, ale wkrotce po naszym powrocie wyszla i przepadla. Nie wrocila nawet w porze swojej kolacji, a zwykle, z jakims wewnetrznym zegarkiem, wiedziala ze jest pora jedzenia. W ktoryms momencie uslyszalam za oknem taki wsciekly miauk walczacych kotow i wyszlam na zewnatrz z latarka. Wolalam Oreo i przyswiecalam naokolo, ale zadnego z kiciuli nie dojrzalam... Spodziewalam sie, ze nasza znow przepadnie na polowe nocy, ale o dziwo wrocila kiedy akurat szykowalam sie do spania. Bylam zaskoczona, dopoki nie uslyszalam z kolei... kojotow. Kot musial je slyszec lub wyczuwac duzo wczesniej i pewnie dlatego wrocil.

Poniedzialek to powrot porannej pobudki. Najpierw wyszlam z Bi, ktorej autobus dojechal w miare o czasie. Wrocilam do Kokusia, ktory wypoczety po weekendzie byl w calkiem niezlym humorze, a to ostatnio jest odstepstwo od reguly. ;) Wychodzac na jego autobus, zastanawialismy sie czy wroci normalny(a) kierowca, czy znow beda jakies jaja. Na szczescie prowadzila ich zwykla babka. Syn odjechal, a ja wrocilam do domu poogarniac troche przed praca. Wstawic pranie, przelozyc je potem do suszarki, pochowac to, ktore poskladalam wieczorem, (M. juz spal, wiec nie mialam jak pochowac w naszych komodach), umyc zlewy w gornych lazienkach... Procz kilkunastu innych, drobniejszych czynnosci. Wiadomo, ze w domu nudy nie ma. :) A potem przyszedl czas pojechac do roboty. Tam cisza i spokoj, jak zwykle. Ciekawe ile to jeszcze potrwa, ta cisza lub przedluzanie firmowej agonii? ;) Poniewaz ciagle dostaje maile przypominajace ze powinnam zarejstrowac dzieciaki na pilke nozna bo na jesien graly w zespolach ligowych, wiec w koncu zebralam sie w sobie i zadzwonilam do wydzialu rekreacyjnego miasta, zeby przekazac ze dzieci nie zarejstruje, bo nie beda graly. Spodziewalam sie jakichs pytan, dociekania, tudziez surowego przypomnienia, ze zespoly ligowe prosza o gre dziecka w dwoch sezonach, itd. A tu nic, facet wzial tylko imiona dzieci i tyle. Na fali "pilkarskiej", weszlam na app'ke w telefonie, ktora mialam do komunikacji z zespolami dzieciakow. U Kokusia bowiem rozmawialam juz z trenerem (ktory jest rowniez opiekunem na nartach) i wymienilam maile z managerka zespolu, wiec wiedzieli, ze Mlodszy nie wraca. A u Bi wyslalam managerce maila, ale nie dostalam zadnej odpowiedzi. Poniewaz jednak mialam juz doswiadczenie z tym, ze ona nie odczytuje regularnie maili lub/i na nie nie odpowiada, wiec przyszlo mi do glowy, ze moze wyslala cos na app'ke. Wchodze, a tam niespodzianka, bo oba zespoly dzieciakow z niej... zniknely! U Kokusia to w sumie logiczne, ale u Bi nie wiedzialam nawet czy ktos juz wie, ze nie bedzie grala. Jak sie okazuje, managerka musiala mojego maila przeczytac i bez zadnego dociekania po prostu wywalila ja z zespolu. :O To jednak pokazuje roznice w prowadzeniu druzyn, bo u Kokusia managerka od razu napisala ze przykro jej, ze Nik czuje sie niepewnie i wyslala liste szkolen i zajec, gdzie moglby pocwiczyc gre. A u Bi? Nic, ani pytania dlaczego nie bedzie grala (nic nie napisalam o powodzie, a przeciez rozne rzeczy sie zdarzaja), ani ze jej przykro ze traca zawodniczke... Kompletnie zero zainteresowania. Oczywiscie to sprawilo, ze przestalam miec jakiekolwiek wyrzuty sumienia w zwiazku z odejsciem Starszej, a wczesniej jednak myslalam, ze kurcze, glupio tak troche, skoro od razu zaznaczaja, ze prosza o gre w dwoch sezonach... Na kolejne dni zapowiadali temperatury solidnie plusowe oraz deszcz, wiec tylko troche sie zdziwilam, ze stok narciarski postanowil zamknac trasy, o czym dowiedzialam sie z niezawodnego Fejsbuka. Bardziej zdziwilo mnie nie samo zamkniecie, tylko fakt, ze nie czekali zeby zobaczyc jak pogoda sie wyklaruje (bo zawsze cos sie przeciez moze przesunac), ale oglosili juz dzien wczesniej. Chociaz w sumie milo o tym wiedziec z wyprzedzeniem, niz rano taszczyc sprzet do szkoly tylko po to, zeby po poludniu dostac wiadomosc, ze wyjazd odwolany... Mail ze szkoly, otrzymany pare godzin pozniej, juz mnie oczywiscie w ogole nie zdziwil. Tak, zdecydowanie na wtorkowa pogode ktos tej zimy rzucil zly urok. ;) Po pracy wrocilam do chalupy, gdzie reszta rodziny juz oczywiscie sie zjechala. Niestety, Mlodszy zaczal narzekac na bol gardla. Suuuper... Dopiero co wszyscy chorowalismy, a zaczyna sie od nowa. :/ Nik, jak to on, tu narzeka, ale plukac sola nie, ssac tabletki nie, tylko miod zaczal jesc lyzeczka za lyzeczka. Poza tym jednak wydawal sie calkiem w porzadku i spora czesc popoludnia spedzil grajac w kosza. Poniewaz niewiadomo bylo czy ten bol gardla w cos sie rozwinie, a do tego rozpierala go normalna energia, wiec M. wzial go jednak na trening na basenie. Po powrocie gardlo nadal bolalo, choc w koncu namowilam go na tabletke do ssania, ktora przyniosla choc chwilowa ulge. Niestety, na sam wieczor Mlodszy... zachrypl. Zwariowac mozna z tymi zarazami... Ponownie jednak jak ostatnio kiedy narty odwolali a Nik byl chory, tym razem tez moze i dobrze, ze akurat nie bedzie musial jechac na stok przeziebiony...

Wtorek rano to znow pobudka o tej samej porze. Wyszlam z Bi, ktora odjechala dosc szybko. Wczesniej obudzilam Kokusia i modlilam sie zeby faktycznie wstal, bo widzialam, ze nie moze sie dobudzic. Kiedy wrocilam do domu okazalo sie, ze jednak zszedl na dol, choc bez humoru. Tak jak sie obawialam, do bolu gardla doszedl przytkany nos. Glowe mial jednak chlodna, wiec dalam mu lekarstwo i wyslalam do szkoly, bo dziwne troche byloby go trzymac w domu z powodu lekkiego przeziebienia. Na szczescie jego autobus podjechal w momencie kiedy doszlismy na przystanek. Wrocilam do domu i zastanawialam sie co robic, w sensie czy zostac w domu, czy jechac do pracy. Tej zimy zwykle we wtorki zostawalam w chalupie, bo po poludniu powinny byc narty. Co prawda tych wiecej bylo odwolanych niz sie odbyly, ale o tym zwykle dowiadywalam sie tego samego dnia. Tym razem wiedzialam z wyprzedzeniem, ze nart nie bedzie, ale ostatecznie stwierdzilam, ze zrobie jak zwykle, czyli zostane w domu, a do roboty podjade w srode. Okazalo sie to bledem, ale o tym za moment. Zostalam wiec i zajelam sie praniem, skladaniem poprzedniego, zmywarka, kurzami i takimi tam domowymi pierdolkami. Na dworze faktycznie caly dzien naprzemian kropilo oraz padalo i nie chcialo sie wysciubiac nosa. Przynajmniej, nie mi, bo kiciul caly dzien wychodzil, wracal z przemoczonym futerkiem, obsychal (tarzajac sie bezczelnie na bialym dywanie :O), po czym wychodzil ponownie. ;) Wrocila ze szkoly Bi, zeznajac ze mimo iz czula sie dobrze przygotowana do testu z matmy z zeszlego tygodnia, ale porobila na nim mnostwo zwyczajnie glupich bledow, potracila za nie punkty i ostatecznie dostala C+. Ech... Ze wszystkich przedmiotow ma A i B, a z tej cholernej matmy nie moze sie podciagnac... :/ Niedlugo potem dojechaly chlopaki, z Kokusiem narzekajacym na bol glowy, gardla oraz zapchany nos. Byl tez oczywiscie kompletnie bez apetytu i ledwie wcisnal tyci (ulubionej) pomidorowki, a w dodatku przyznal ze w szkole nie zjadl lunchu. Zmierzylam mu temperature i mial 36.9, wiec cos sie dzialo, choc jeszcze niezbyt spektakularnie. Dalam mu tabletke, ale nie mialam czasu bardzo mu sie przygladac, bo mielismy z M. sprawy do zalatwienia. Ubezpieczenie na auta podniesli nam o $600 (!!!), agencja umyla raczki twierdzac, ze nic tanszego nie maja, wiec kontaktowalismy sie z roznymi agentami, probujac jednak cos znalezc. W koncu jedna babka znalazla polise za calkiem niezla cene, ale okazalo sie, ze ubezpieczyciele nadal patrza na nasze "wypadki" z 2020 (!) roku. Raczej nikt juz o tym nie pamieta (ja sama praktycznie zapomnialam), ale jedno to bylo drzewo na przyczepce (odszkodowanie poszlo z ubezpieczenia domu, czy raczej "posiadlosci", a mamy je polaczone z motoryzacyjnym), a drugie to kiedy cofajac w garazu rozpierdzielilam sobie drzwi auta. Oba przypadki zdarzyly sie prawie 4 lata temu, ale ubezpieczyciele nadal traktuja nas jak niewiarygodnych i nieodpowiedzialnych. :/ Ostatecznie udalo sie zbic cene ubezpieczenia o $200. Niewiele, ale lepszy rydz niz nic. Pod wieczor krecilam sie jeszcze chwile na dole, az poszlam zeby sprawdzic czy Kokusiowi rosnie temperatura i dac lekarstwo. Okazalo sie jednak, ze kawaler... spi. Musial sie naprawde kiepsko czuc, bo byla ledwie 20:15. Przez chwile rozwazalam obudzenie go, ale dalam sobie spokoj, uznajac ze jak bedzie sie naprawde zle czul, to sam sie obudzi. I mialam racje, bo o 22 uslyszalam, ze maszeruje do lazienki. Skorzystalam z okazji i chwycilam za termometr, ktory pokazal 37.8. Nie jakos straszliwie, ale jednak juz wlasciwie goraczka, a Mlodszy mial w dodatku dreszcze, wiec nie bylam pewna czy nie bedzie mu jeszcze rosla. Oczywiscie w takiej sytuacji jasne bylo, ze kolejnego dnia zatrzymam go w domu i nie pojade do roboty. Moglam wiec jechac jednak we wtorek, ale jak to mowia: jakby czlowiek wiedzial ze sie przewroci, to by usiadl. ;)

Srode zaczelam wiec jak zwykle od nadzorowania z dystansu przystanku "gimnazjalistow", a potem moglam wrocic spokojnie do domu. Mlodszy obudzil sie zaskakujaco wczesnie, ale samopoczucie mial niemal bez zmian. Cieknacy nos, bol glowy, nadal lekko bolace gardlo. Tyle, ze bez temperatury. Na szczescie dal sie namowic na sniadanie, ale potem juz spedzil czas troche przed tv, a troche w lozku. Tego dnia niestety przyszly fatalne wiesci, ze szefostwo nadal nie ma zapewnionych funduszy zeby wszystkich wezwac spowrotem pod koniec marca. :( Niby po pytaniach jednego faceta, napisal ze pracownicy "niezbedni" (do ktorych sie zaliczam) maja miec placone od konca marca lub poczatku kwietnia. Wiadomo jednak, ze skoro nie maja funduszy, to nawet jesli (bo i tak nie bardzo w to wierze) zaczna placic, bedzie to tymczasowe... W dodatku przyszedl tez mail, ze odchodzi kolejna osoba. Jesli tak dalej pojdzie, to nawet jesli nagle w kwietniu czy maju oglosza powrot, moze sie okazac, ze nie zostanie im nikt z pracownikow. :( Pomimo tego zycia "w zawieszeniu" od listopada, dzien plynal jak zawsze. Skoro i tak utknelam w chalupie, to chociaz odkurzylam oraz pomylam podlogi na dole. Tego dnia mielismy jechac do faceta od rozliczenia podatkowego, ale mimo ze spytal kiedy mozemy przyjechac i odpisalismy, ze tego samego dnia po 17 jestesmy wolni, juz nie odpisal, wiec nie chcielismy jechac w ciemno. Pozniej facet napisal, ze odpowiedzial ze mu pasuje, ale... zapomnial wiadomosci wyslac. :D Z innych wydarzen nie do konca pozytywnych, to zauwazylam w ktoryms momencie, ze Oreo siedzi na tarasie taka przycupnieta, w pelnej gotowosci. Myslalam, ze zaraz z niego zbiegnie w pogoni za jakims gryzoniem, ale nic sie przez chwile nie dzialo, wiec uchylilam drzwi, sprawdzajac czy nie chce wejsc do domu. Kot wpadl jak burza i polecial od razu na gore. Zdziwiona wyjrzalam na zewnatrz sprawdzic co ona tak bacznie obserwowala, patrze, a przez ogrod z tylu, przebiega rys!!! Zupelnie zapomnialam, ze one tez czasem kreca sie po okolicy. Kurcze, sasiedzkie psy (ktore nie zawsze sa lagodne), kojoty, niedzwiedzie, lisy i teraz jeszcze rysie! Lista drapieznikow, ktore potencjalnie moga zezrec naszego kota, caly czas rosnie. :/ Jeszcze przed lisem czy kojotem, moze uciec na drzewo, niedzwiedz raczej malego, zwinnego kota gonic nie bedzie, ale rysie sa rownie szybkie, zwinne i swietnie sie wspinaja. Gdzie taki kot moze sie schowac? Tylko w domu, ale jak ta zaraza nie wraca pol nocy, to nawet czlowiek nie mialby jak jej uratowac... :/ Wieczor spedzilismy w chalupie, bo Nik sie na basen oczywiscie nie nadawal, a M. i tak nie bardzo sie chcialo jechac na silownie. Zaproponowalam Bi, ze jesli chce to zabiore ja na trening, ale stwierdzila, ze jak wszyscy sie lenia, to ona tez. ;) Wisienka na torcie tego dnia byl email od matematyczki Starszej. Nadchodzi wiosna, wiec nauczyciele w starszych klasach zajmuja sie analiza postepow uczniow przed przydzieleniem ich na odpowiednie poziomy w przyszlym roku. Potworki sa jeszcze na tyle mlode, ze dotyczy to wylacznie matematyki. Dopiero w high school beda mieli rozne poziomy z wiekszej ilosci przedmiotow. Tak jak w sumie oczekiwalam, nauczycielka napisala, ze zastanawia sie na ktorym poziomie umiescic Bi. Z zalozenia, dzieciaki ktore przechodza na zaawansowana matematyke, juz na niej zostaja. Nauczycielka jednak martwi sie, ze Starsza moze sobie nie poradzic w VIII klasie, bo material bedzie coraz trudniejszy, a w dodatku beda przerabiac zagadnienia z gimnazjum, ale tez juz licealne. Zadania beda tez bardziej abstrakcyjne i dzieciaki maja same szukac rozwiazania, opierajac sie na posiadanej wiedzy. Brzmi to zniechecajaco nawet dla mnie. ;) Bi podreperowala troche oceny w drugim trymestrze, ale nadal srednia z matematyki to C-. Zastanawiam sie czy warto ja stresowac i na sile trzymac na tym poziomie. W dodatku, w middle school srednia obliczana jest tylko informacyjnie, natomiast w high school bedzie sie ona juz liczyc przy aplikacji na studia. Wiem, ze to jeszcze troche czasu, ale zastanawiam sie czy warto obnizac ja Bi tylko po to, zeby trzymac ja na zaawansowanej matmie, ktora wyraznie sprawia jej trudnosc. Nauczycielka napisala, ze "wstepnie" zatrzymuje Starsza na zaawansowanej, ale chciala wiedziec co ja i panna o tym myslimy. Szczerze to nie wiem dlaczego sama o tym z Bi nie porozmawia. Jej latwiej bedzie podac przyklady gdzie panna ma jakies braki, ktore beda sie jeszcze poglabiac. Poki co pogadalam wstepnie z corka, ktora chetnie przenioslaby sie na zwykla matematyke i jedyne co ja martwi to brak kolezanek, bo tu oczywiscie juz przyzwyczaila sie do towarzyszy. Mysle wiec, ze musze usiasc i napisac do nauczycielki zeby nie krepowala sie jesli uwaza, ze lepiej Bi "zdegradowac". ;) Wieczorem zmierzylam Kokusiowi temperature i mial normalna, wiec poinformowalam kawalera, ze idzie do szkoly, bo caly dzien wydawal sie miec tylko lekkie przeziebienie. Mlodszy byl oczywiscie bardzo niezadowolny i przekonywal, ze powinien zostac jeszcze jeden dzien w domu. Taaa... Zadzieram kiece i lece. ;) 

Czwartek zaczal sie wiec jak zwykle. Wstalam z Bi i wyszykowalysmy sie do wyjscia. Obudzilam Kokusia i wyszlam z panna, gdzie jej autobus tego dnia dojechal dopiero o 7:27. Padal deszcz, ale bylo 6 stopni i bezwietrznie, wiec stalo sie w miare, moze nie przyjemnie, ale tez nie nieprzyjemnie. ;) Wrocilam do chalupy, do obrazonego syna, ktory nadal mial lekko przytkany nos i twierdzil ze gardlo dalej troche go boli. Wrocil mu jednak apetyt i sam przyznal, ze ma wiecej energii. No i przede wszystkim mial tego dnia skrocone lekcje, wiec stwierdzilam, ze nawet jesli nie bedzie sie czul w 100% zdrowy, to jakos te 4 godziny wytrzyma. Wyszykowal sie i poszlismy na jego autobus, ktory na szczescie dojechal dosc szybko. Mlodszy odjechal, a ja wrocilam do domu. Dzien wczesniej myslalam, ze skoro zostalam w domu w srode, to do pracy podjade w czwartek. Tylko na chwile, bo musialam odebrac Kokusia, ktory konczyl wczesniej, ale zawsze. Po mailu szefostwa jednak, kompletnie mi sie odechcialo. Zostalam wiec w chalupie i zajelam sie domowymi sprawami. Przed 13 wyruszylam po syna, mijajac sie w garazu z Bi, ktora dojechala wyjatkowo szybko. Wrocilam z Kokusiem do chalupy i mialam chwile oddechu, bo dzieciaki nie byly jeszcze glodne, z racji ze przyjechali wczesniej, wiec mniej czasu niz zwykle minelo od ich lunch'ow w szkolach. W koncu jednak zjedli obiad, a niedlugo po tym wrocil do domu M. Fajnie byloby posiedziec i zrelaksowac sie, szczegolnie ze przestalo padac, ale bylo pochmurno i zerwal sie nieprzyjemny wiatr. Niestety, tego dnia juz udalo sie skontaktowac z panem od podatkow, jechalismy wiec do niego na 17. Przygotowani bylismy, ze trzeba bedzie slono doplacac, ale okazalo sie, ze z federalnych mamy zwrot, zas doplacic musimy do stanowych, wiec wyszlismy niemal na zero. Lepszy rydz niz nic. ;) Do domu wrocilismy na tyle szybko, ze malzonek z dzieciakami spokojnie zdazyli na trening, choc potem okazalo sie, ze mogli sobie odpuscic. Kokusia od razu zostawilam w domu bo nadal byl przytkany, a nie chcialam zeby sie doprawil. Bi z M. jednak debatowali czy chce im sie jechac, czy nie, ale ostatecznie pojechali. Po to, zeby za 15 minut wrocic. :D Okazalo sie, ze znowu jakis dzieciak narobil "dwojke" do wody i musieli zamknac basen... :O Ludzie kochani, zaloze sie, ze to ten sam smarkacz, ktoremu przydarzylo sie to juz kilka razy! Nie rozumiem jak rodzicom nie wstyd ciagle z nim/nia wracac, ani ze zespol im nie powiedzial jasno, ze ma sie zapisac kiedy bedzie mial/a wiecej kontroli nad czynnosciami fizjologicznymi. :/ Ostatecznie wszyscy mielismy wiec calkiem spokojny wieczor i jedyne co, to trzeba sie bylo szykowac na jeszcze jeden dzien pobudki i szkoly. A dla M. oczywiscie pracy, choc jego troche pomijam, bo on pracuje ostatnio niemal bez dni wolnych. ;)

Piatek to ponownie wczesna pobudka, choc przebudzilam sie najpierw tuz po 5 i pomyslalam, ze od poniedzialku bede wstawac tylko pol godziny pozniej, wiec przez jakis czas bedzie znow praktycznie ciemno. Nie znosze wiosennej zmiany czasu. :/ 

Takie poranne widoki sa urocze, tylko te czarne klaki na bialej poscieli...
 

Zebralysmy sie z Bi i wyszlysmy o zwyklej porze, tymczasem panna dopiero dochodzila na przystanek, kiedy podjechal autobus. Jej kolezanki rodzice nawet jeszcze nie podwiezli, wiec szybko wyslalam sasiadce sms'a, ze musi sie pospieszyc, albo im ucieknie. Na szczescie po chwili sasiad przypedzil i zlapal autobus kiedy ten zrobil petle przez jedna czesc osiedla. ;) Wrocilam do Kokusia ktory juz jadl sniadanie, zjadlam wlasne i po chwili znow wychodzilam, tyle ze z synem. Jego autobus az tak szybko nie przyjechal, ale dlugo czekac tez nie musielismy. Wrocilam do domu, nakarmilam kota, wypilam szybka kawe i pojechalam na zakupy. Tego dnia dzieciaki znow mialy skrocone lekcje i musialam odebrac Kokusia, wiec oczywiscie bez sensu bylo jechac do pracy. Po zakupach rozpakowalam torby, zjadlam cos, wypilam kolejna kawe (:D) i zaraz czas byl jechac po syna. Wrocilismy do domu i dzieciaki mogly rozpoczac weekendowy relaks. Przez to, ze lekcje skoczyli wczesniej, mozna bylo miec wrazenie, ze mamy dlugi weekend. ;) Towarzystwo najpierw musialo odsapnac, bo 4 godziny w szkole byly taaakie meczace. ;) Obiad zjedli dopiero pozniej, bo jeszcze nie zdazyli zglodniec, szczegolnie Nik, ktory lunch jadl godzine przed powrotem do domu. W przeciwienstwie do czwartku, tego dnia mielismy piekne slonce i choc temperatura tylka nie urywala (11 stopni), to bylo calkiem wiosennie. Odciagnelam wiec Kokusia od elektroniki, proponujac gre w kosza. Paniczowi nie trzeba bylo oczywiscie dwa razy powtarzac.

Mam nadzieje, ze to zamilowanie do ruchu nigdy mu nie przeminie
 

W ktoryms momencie dolaczyla do nas nawet Bi, co nie zdarza sie czesto, choc po chwili poleciala do sasiadow z naprzeciwka, ktorych corka miala u siebie kolezanki, z ktorymi Starsza tez sie zna. Reszta wieczora minela juz na spokojnym relaksie. Malzonek polozyl sie wczesnie, ale dzieciaki i ja moglismy sobie siedziec do oporu.

Na koniec zapomniane zdjecie sprzed tygodnia lub dwoch. Wrzucilam pranie do pralki, za soba slysze jakies szuranie, odwracam sie zeby zamknac brudownik, a tam:

Moglam ja tam zamknac ;)
 

piątek, 1 marca 2024

Milo zakonczony tydzien

Niby w poprzednim tygodniu tylko trzy dni byly "kieratem", ale zmeczyly nas jak pelny tydzien. ;) Dlatego w sobote, 24 lutego, cala nasza trojka (M. tradycyjnie pracowal) pospala sobie sporo dluzej. Co prawda Oreo urzadzila o 7 rano darcie pod drzwiami, ale po kilku minutach mrauczenia odpuscila. Bi wstala gdzies po osmej, co jak na nia jest wyczynem, ja nie spalam od 9 ale lenilam sie jeszcze troche w poscieli, za to kiedy pol godziny pozniej schodzilam na dol, Nik jeszcze spal. Syn naprawde wdal sie w matke - spiocha. ;) To juz tradycja, ze Potworki zaczely ranek od filmu. Znowu wybrali trzecia czesc Straznikow galaktyki, ktora co prawda juz widzieli, ale ze ostatnio obejrzeli dwie pierwsze czesci, to chcieli sobie powtorzyc tez ostatnia.

Nik jak zwykle na dwa fronty: oglada i gra :D
 

Malzonek po pracy objechal pol okolicy, zajezdzajac do lekarza na kontrole, dwoch sklepow oraz biura babek, u ktorych mamy ubezpieczenie aut oraz domu. Dzieki temu dzieciaki spokojnie obejrzaly film do konca, bez ojca marudzacego ze za glosno i ze nie moze sie zdrzemnac na kanapie. ;) Ojciec zreszta mial wlasne plany, bo zachcialo mu sie robic... bigos. Zwykle robilam go ja, ale na ktores swieta. Juz pare lat temu jednak, kompletnie mi sie przejadl i faktycznie dluuugo go nie gotowalam. Malzonek zreszta wcale sie nie dopraszal, a tu nagle go naszlo... No to ugotowal, choc przyznaje, ze on robi go w zupelnie inny sposob niz ja, dodaje troche inne przyprawy, itd. Niby to tylko kapucha z dodatkami, ale w jego wykonaniu nie smakuje to w ogole jak bigos, przynajmniej dla mnie. Oczywiscie kiedy mu to powiedzialam, byla wielka obraza. ;) Poza tym obejrzelismy skoki narciarskie (tragedia) i reszta popoludnia smiegnela. Pojechalismy tez do kosciola, bo juz kolejny weekend M. mial pracowac w niedziele. Po powrocie oczywiscie troche relaksu (oprocz wstawienia zmywarki), kolacja i malzonek pomaszerowal do spania o 19:30, bo jak sie wstaje o 2 to potem wieczorem oczywiscie nie mozna utrzymac otwartych oczu. ;) Bylo na tyle wczesnie, ze tym razem naszlo mnie i szybko upieklam chlebek bananowy. I tak mialam to zrobic, bo kolejnego dnia wybieral sie do nas moj tata, ale planowalam pieczenie raczej na rano. No ale, tak przynajmniej mialam to juz z glowy.

W niedziele ponownie M. pracowal, ale mnie i Potworki czekalo dluzsze spanie. Tym razem nawet Kokusiowi udalo sie obudzic troche wczesniej niz w sobote, a poranek dzieciaki zaczely od... filmu. A to niespodzianka. :D Tym razem wybrali Avengers: infinity war, bo jak sie pokochalo wszystkich bohaterow ze Straznikow galaktyki, to trzeba obejrzec wszystkie mozliwe filmy z nimi. ;) Ja przygotowywalam sniadanie, mylam sie, ogarnialam zmywarke i ogolnie kuchnie, ale w miedzyczasie przysiadalam na momencik z nimi, choc przyznaje ze film srednio mnie zainteresowal, a miejscami wrecz nudzil. Nic dziwnego, ze w ktoryms momencie wchodze do salonu, tv huczy, a tu Bi na Nintendo, zas Nik na iPadzie. Ale wylaczyc nie dadza. :D Na moje strofowanie Mlodszy sie oburzyl, ze on juz to ogladal - w samolocie do Polski, dwa lata temu. To po co chcial wypozyczyc plyte?! W kazdym razie akurat film sie konczyl, kiedy M. wrocil z pracy, a za niedlugo przyjechal moj tata. Kiedy chodzi prosto, wlasciwie nie widac zeby cos mial robione z noga. Przy wchodzeniu po schodach w gore, tez nie. Troche sztywno tylko schodzi jeszcze w dol, ale to powinno sie wypracowac z czasem. Mowi, ze ten rehabilitant w klinice (przynajmniej teraz ma zajecia zawsze z ta sama osoba) daje mu niezly wycisk, kaze robic przysiady, zginac noge z obciazeniem, itd. Ponoc po kazdej sesji potem dwa dni boli go noga. Ale za to kiedy nie cwiczy, to bardziej boli go druga, ta nieoperowana. ;) Obejrzelismy druga serie skokow narciarskich bo dziadek zdradzil wyniki pierwszej, wiec nie bylo po co ogladac, a potem juz po prostu posiedzielismy i pogadalismy. Tata pojechal, a nam pozostalo szykowanie sie na kolejny tydzien. Po poprzednich dwoch tygodniach, kiedy siedzialam z chorymi Potworkami, a potem mielismy dlugi weekend i tylko 3 pracujace dni, teraz mialam wrazenie, ze weekend tylko sie zaczal i od razu skonczyl. Musialam zagonic Nika pod prysznic, ogarnac sniadaniowki, a do tego takie zwykle pierdolki jak zmywarka, ktora po prostu nigdy nie stoi pusta dluzej niz pol godziny. ;) Trener dzieciakow w koncu przyslal wyniki zawodow, w ktorych Potworki zdazyly wziac udzial przed chorobami. Bi zajela jedno pierwsze miejsce i dwa drugie, a w jednej ze sztafet jej grupa zajela drugie. Przy drugiej sztafecie nie ma wyniku, wiec podejrzewam ze za cos je zdyskwalifikowano. Nik zajal jedno pierwsze i jedno drugie miejsce. W tej sztafecie do ktorej zostal "dokoptowany", jego grupa zajela drugie miejsce, ale niestety na liscie nie ma jego imienia, wiec nie wiem czy dostanie za nia wstazke. Niestety, otrzymalismy tez smutne wiesci, ze z druzyny plywackiej dzieciakow odchodzi glowny trener. Facet byl tam trenerem 12 lat, a od pieciu prowadzil druzyne praktycznie samodzielnie. To on ustalal terminy zawodow, przygotowywal rozpiske wyscigow, przygotowywal pozniej wstazki. On konsultowal liste zawodnikow z przeciwnymi druzynami, prowadzil dane najlepszych czasow kazdego dziecka i wysylal kandydatury na mistrzostwa. Obawiam sie, ze bez niego ta druzyna sie po prostu rozpadnie, bo w tej chwili nie ma tam nikogo kto mialby na tyle czasu i byl na tyle ogarniety zeby to przejac. Wszyscy pozostali trenerzy to takie "dzieciaki", nadal chodzace do szkoly. Zastanawiam sie czy nie zaczac sie juz rozgladac za jakas inna druzyna dla Potworkow. O dwoch w okolicy wiem na pewno, a o trzeciej slyszalam pogloski. Zadna jednak nie bedzie dwie minuty autem od domu i polaczona z silownia, gdzie moze sobie przy okazji jezdzic M. ;) W kazdym razie, wieczor uplynal juz glownie na szykowaniu sie na kolejny dzien.

W nocy jakos slabo spalam i czesto sie przebudzalam, wiec mimo ze po weekendzie powinnam byla byc wypoczeta, to w poniedzialek rano strasznie ciezko mi sie wstawalo... Najpierw oczywiscie wychodzilam z Bi i jej autobus litosciwie przyjechal juz o 7:24. Tego dnia mialo nadejsc solidne ocieplenie i po poludniu temperatura dojsc do 10 stopni. Rano jednak bylo -1, wiec niezbyt przyjemnie.

W poniedzialek rano jeszcze wygladalo calkiem "zimowo", ale po kilku cieplych dniach w srodku tygodnia, po sniegu nie zostalo ani sladu...
 

W domu Nik jadl sniadanie a potem konczyl sie szykowac i poszlam na przystanek z kolei z nim. Tym razem u niego opoznienia nie bylo (jak w piatek), wiec dosc szybko wrocilam do cieplutkiej chalupy. Tam jak zwykle: rozladowac zmywarke, wstawic pranie, przelozyc je do suszarki, przewietrzyc sypialnie, itd. A pozniej do roboty. Niestety, Oreo wyszla poznym rankiem i nie wrocila zanim musialam wyjezdzac. Wolalam kilka razy, a wychodzac rozejrzalam sie naokolo, ale nigdzie jej nie bylo. Co robic, pojechalam i wyslalam smsa Bi (bo ona pierwsza wraca do domu) zeby spojrzala pod drzwi z obu stron czy kot gdzies nie czeka na wpuszczenie. Na szczescie potem mi napisala, ze zlokalizowala powsinoge. ;) W pracy siedzialam krocej niz zwykle, bo musialam odebrac Kokusia. Do malzonka przyjezdzala bowiem specjalna ekipa zeby mu wyczyscic auto. Nie zeby mial taka fanaberie czy cos. ;) Kilka miesiecy temu, obok parkingu w jego pracy, stawiali i potem malowali budynek. Pechowo, malowanie odbywalo sie w jakis bardzo wietrzny dzien. Nie pamietam kto to pierwszy zauwazyl, ale kilkanascie osob, ktore parkowaly na obrzezach, mialo czesc aut pokryte takimi malusienkimi kropelkami farby. Oczywiscie nie bylo to cos, co dalo sie zmyc zwyklymi srodkami, ale na szczescie firma, ktora przeprowadzala malowanie, wynajela fachowcow, ktorzy przyjezdzali do kazdego do domu i czyscila karoserie. Akurat w poniedzialek przyjezdzali do M., ale o takiej niefortunnej porze, ze zdazyl wrocic z roboty, ale po syna jechac juz nie. Na szczescie jednak obecnie nie musze siedziec w pracy do zadnej okreslonej pory, wiec wyszlam o 15 i pojechalam po Kokusia. Kiedy wrocilismy do chalupy, czyszczenie odbywalo sie w najlepsze, a raczej mozolnie, bo kropelki trzeba bylo moczyc izopropanolem, a potem scierac jakby gumka. Na szczescie skonczyli na czas, bo na 18 jechalismy z M.do ksiegowego, u ktorego co roku rozliczamy podatki. W tym roku po raz pierwszy Potworki stwierdzily, ze zostana w domu. Do zeszlego roku wszedzie ich ciagnelismy; na spotkania w bankach, urzedach, itd. Teraz Bi ma wlasny telefon, a przy tym oboje sa na tyle duzi, ze czlowiek zostawia ich w domu z wewnetrznym spokojem. Co prawda Nik do ostatniej chwili sie wahal czy nie jechac z nami, ale ostatecznie zostal. Dziwnie jakos tak bylo w aucie bez dwojki "ogonkow". ;) Zalatwilismy co trzeba, po czym wrocilismy do zupelnie niestesknionej dzieciarni. Po kolei pod prysznic, a potem juz wyszykowac sie na kolejny dzien i do spania. Ja musialam oczywiscie tez przygotowac dla Kokusia wszystkie narciarskie akcesoria. Bylo to sporym wyzwaniem, bo na popoludnie kolejnego dnia zapowiadano 14 stopni. Jak tu sie ubrac? :O

We wtorek rano ponownie najpierw wyjsc z Bi. Jej autobus niestety dojechal dopiero o 7:27, ale ze bylo tylko -1 i bezwietrznie, a do tego swiecilo slonce, wiec nawet przyjemnie sie stalo. Wrocilam do chalupy i zdazylam zjesc sniadanie zanim budzilam Kokusia, bo ten mogl sobie tego dnia pospac pol godziny dluzej. Kiedy wstal i wyszykowal sie, wrzucilismy jego plecak szkolny, pokrowiec z trabka, plecak narciarski oraz same narty do bagaznika auta i popedzilismy do szkoly. Mlodszy podazyl w prawo zeby odniesc trabke do sali muzycznej, a ja w lewo, do korytarza gdzie lezal juz stos nart i plecakow. Pozniej zajechalam jeszcze do biblioteki oddac obejrzane filmy oraz przeczytane ksiazki i moglam wrocic do chalupy. W domu wiadomo ze sobie czlowiek nie posiedzi, wiec rozladowalam zmywarke, wyszorowalam kuchenke, przetarlam w kuchni blaty, poskladalam pranie, wstawilam kolejne i przelozylam potem do suszarki. To tak z grubsza. ;) Kawke jednak tez wypilam, zeby nie bylo, a nawet dwie. ;) Przed 15 i ja musialam sie przebrac, wrzucic sprzet do auta i wyruszyc w strone szkoly. Zgodnie z moimi obawami, bylo koszmarnie cieplo. Pod kurtke zalozylam tylko cienka bawelniana bluzke, ale i tak bylam cala upocona. Nie wyobrazam sobie nart bez nieprzemakalnych spodni, na wypadek gdyby czlowiek wywinal orla. Te maja dodatkowo podszewke i ocieplenie, do tego ocieplane buty narciarskie i... tragedia. Dopiero po fakcie pomyslalam, ze przeciez moglam zalozyc grubsza bluzke, ale za to z kurtki wyjac podszewke. Coz... blondynka. ;) Nik buntowal sie ze nie chce spodni na snieg, ale dobrze, ze jednak je zalozyl, bo jezdzil na muldach i pare razy sie wywalil. A ze snieg byl mokry i rozciapany, wiec zwykle portki natychmiast by mu przemokly. Kasku tez mu nie odpuscilam, szczegolnie przy predkosciach jakie ten chlopak rozwija. Za to pozwolilam na gore zalozyc po prostu bluze zamiast kurtki. Zreszta, polowa dzieciakow oraz mlodziezy na stoku, jezdzila w bluzach. Jeden osobnik nawet w krotkim rekawku, choc przy 14 stopniach to jednak lekka przesada. ;)

Widoki ze szczytu. Jak widac, gorka nie jest jakos szczegolnie wysoka
 

Poniewaz bylo tak cieplo, wiec warunki byly oczywiscie nieciekawe. Snieg byl mokry i klejacy i sam hamowal. W sumie lepsze to niz lod, przynajmniej dla mnie. ;) Za to zbijal sie niestety w mokre i klejace kopy, o ktore latwo zahaczalo sie jedna narta, podczas gdy druga sunela szybciej, wiec mozna bylo latwo stracic rownowage. Moje nogi oczywiscie szybko daly mi znac ze w takich warunkach to one pracowac nie chca. ;) Juz po godzinie uda napierdzielaly mnie jak cholera i kiedy przyszla pora zeby zjechac na kolacje, popedzilam jak na skrzydlach. Zreszta, ogolnie jakas glodna tego dnia bylam. ;) Po zjedzeniu kompletnie nie mialam ochoty wracac na stok, ale Nik oczywiscie az piszczal. Robilo sie pozno, jego kumpel (ktory przyszedl pozniej, bo mial lekcje) nadal jadl, a Mlodszy jeczal i jeczal zeby sie pospieszyl. W koncu poszlismy sami i umowilismy sie z mlodzianem, ze spotkamy sie z nim pod wyciagiem. I faktycznie, czekal na nas kiedy zjechalismy. W sumie to zastanawiam sie po co ten chlopak w ogole wychodzi po kolacji na stok, bo to juz kolejny wyjazd kiedy zjechal z nami tylko raz i stwierdzil, ze idzie oddac narty i buty do wypozyczalni. ;)

Nie da sie im zrobic zdjecia tak, zeby obydwaj wygladali "normalnie" :D
 

My zreszta tez zjechalismy juz i poszlismy sie przebrac, bo byla 18:56. Nastepnym (ostatnim) razem musimy jednak zapamietac, zeby zjechac jeszcze raz. Oszczedzi nam to siedzenia pol godziny w autobusie. ;) Ktory tego dnia jednak zapelnil sie calkiem sprawnie i dojechalismy do szkoly dobre 10 minut wczesniej niz zwykle. A podczas jazdy rowniez bylo duzo spokojniej. Sezon grypowy zbiera zniwo i wokol siebie naliczylam przynajmniej piatke brakujacych dzieciakow, wiec z calej grupy musialo brakowac sporo wiecej. I wydaje sie, ze nieobecnych bylo kilku najwiekszych lobuzow (dwoch nawet kojarze), bo to byla najspokojniejsza jazda od poczatku klubu. ;) Mielismy tez szczescie, bo w drodze powrotnej zaczal padac deszcz. Gdyby front sie troche przesunal, jezdzilibysmy w mzawce. ;) Poniewaz do szkoly dojechalismy wczesniej, to do domu rowniez. Malzonek juz spal, wiec szybko podalam dzieciakom kolacje, po czym poszlam wypakowac wszystko, bo oczywiscie i buty i narty ociekaly woda. Nik mial tez mokre spodnie, a ja kurtke, bo narty nioslam pod pacha. ;) Reszta na szczescie byla sucha i mozna bylo ja albo schowac do szafy, albo wrzucic do prania. O dziwo Nika nie moglam zagonic do spania, choc sama ledwie zylam. Padlam jak mucha i spalam jak zabita, budzac sie tylko raz, kiedy M. wstawal i zrzucil swoj telefon, ktory rabnal o podloge tak, ze obudzilby umarlaka. :D

W srode strasznie ciezko sie wstawalo, bo i lekko polamana nadal bylam po nartach (choc i tak czulam sie lepiej niz moglam przypuszczac dzien wczesniej) i za oknem padal deszcz. Juz od rana mielismy 9 stopni na plusie, przy takiej cieplej wilgoci, wiec wydawalo sie jakby byl kwiecien, a nie koncowka lutego. Kot zglupial zupelnie i caly ranek chodzil w te i we wte. Podejrzewam, ze gdyby nie deszcz, wyszlaby i tyle bym ja widziala. Poniewaz padalo, wracala po chwili zdegustowana, ale jak tylko obeschla, wrzeszczala pod drzwiami zeby ja wypuscic ponownie. ;) Bi juz kilka dni temu (widzac prognozy) pytala czy bedzie mogla zalozyc krotkie spodenki. Tlumaczylam, ze to jeszcze nie sa temperatury na szorty, a w dodatku ma padac. Sadzilam jednak, ze jak to Bi, i tak zrobi co zechce. O dziwo nie. Zalozyla dlugie spodnie i wziela bluze, choc wybrala taka bez kaptura, wiec musiala tez wziac parasol. Po poludniu mialo porzadnie wiac, wiec mialam tylko nadzieje, ze jej ta parasolka nie odfrunie. ;) Jej autobus dojechal znow dopiero o 7:28 i cale szczescie ze tylko kropilo i wydawalo sie calkiem cieplo. Nik wstal lewa noga, choc uparcie zaprzeczal jakoby byl zmeczony po nartach. Jak corka wyjatkowo stoicko podeszla do ubran, tak afere (no, bardziej "aferke") urzadzil syn. On tez pytal dzien wczesniej czy moze w srode zalozyc krotkie spodenki, ale powiedzialam mu to samo co Bi. Przygotowalam wiec dlugie spodnie, ale za to koszulke z krotkim rekawkiem, na ktora mogl zalozyc bluze. A on pyta mnie czy moze isc w kamizelce. Odpowiedzialam, ze moze, tylko musi zmienic koszulke na bluzke z dlugim rekawem. Na niezadowolona mine dodalam, ze moze tez zalozyc bluze zamiast kamizelki i wtedy moze zostac w t-shircie. Nie wydaje mi sie zeby to byla jakas wielka rzecz, ale Nik cos tam burknal pod nosem i wyszedl z pokoju tupiac wsciekle nogami... :O Przez reszte ranka chodzil jak chmura gradowa i tak samo wygladal na przystanku. Probowalam go troche zagadac i wyciagnac z niego o co mu tak naprawde chodzi, ale bezskutecznie. Kiedy machal mi przez okno autobusu, wygladal jakby mial sie zaraz rozplakac. Nie mialam pojecia co sie dzieje i modlilam sie tylko zeby nie byl znowu chory... Wrocilam do domu, ogarnelam ponownie zmywarke oraz prania, pobawilam sie w otwieranie drzwi kotu, wypilam kawe i musialam jechac do roboty. Nooo, w sumie nie musialam, ale te dwa dni w tygodniu "lubie" sie tam pokazac. Tym razem wpadlam tez na kolege (kto wie co tam porabial) i wypytalismy sie nawzajem o to, czy wiemy cos o powrocie. Zadne z nas oczywiscie nie mialo zadnych nowych wiadomosci. :( Po powrocie do domu, pierwsze co, to przyjrzalam sie bacznie Kokusiowi. Panicz wygladal i zachowywal sie normalnie - wrocil zwykly wesolek. Czyli rano musial byc po prostu zaspany i jednak troche zmeczony po nartach, ale sie nie przyzna... :/ Zjedlismy obiad, posiedzielismy, Bi odrobila lekcje i jechali na trening. Powiedzialam im, ze glowny trener odchodzi i zeby podeszli i mu podziekowali za te wszystkie lata, ale nie mialam wiekszej nadziei ze zapamietaja. Tym bardziej, ze srednio za tym trenerem przepadaja... O dziwo, po powrocie zareportowali, ze jednak z nim rozmawiali. Wieczor to oczywiscie juz kolacja, szykowanie sie na kolejny dzien, itd. A o 21:30, Nik znienacka oznajmil, ze... musi odrobic lekcje! :O Mialam ochote go udusic, bo przed treningiem snul sie bez celu, skakal do gornych framug drzwi (z nudow) i nawijal glupoty trzy po trzy. A jak trzeba sie szykowac do snu, to przypomina sobie o pracy domowej! Przyznaje, ze troche w tym mojej winy, bo Mlodszy wiekszosc zadan odrabia w szkole i do domu przynosi sporadycznie jakies niedokonczone resztki. Nie zawsze wiec pamietam zeby go spytac, a kiedy to robie, zwykle i tak odpowiada, ze nic nie ma...

Czwartek zaczal sie jak zwykle dosc wczesnie. Trzeba zaznaczyc, ze byl to 29 luty, widywany tylko co cztery lata. :D Po 14 stopniach z poprzedniego dnia, rano mielismy -3, z odczuwalna -9, bo mocno wialo. Na szczescie okazalo sie, ze to dzien wczesnych autobusow. Bi dojechal juz o 7:21, wiec stalysmy na zewnatrz cale dwie minuty. A Kokusia podjechal idealnie kiedy doszlismy na przystanek. Nie ukrywam, ze bylam bardzo zadowolona, ze prawie natychmiast moglam wrocic do cieplutkiego domku. Tego dnia nie planowalam jechac do roboty, ale poogarniac troche chalupe. W domu jak w domu, zawsze jest mnostwo do zrobienia. Odkurzylam i pomylam podlogi na gorze, wyszorowalam kuchnie, poskladalam jedno z niekonczacych sie pran... No, same wiecie jak wyglada domowa codziennosc. ;) Wiekszosc dnia smignela niewiadomo kiedy i ani sie obejrzalam, wrocila ze szkoly Bi. Zdazylam podac jej obiad i zamienic pare slow, a wrocily chlopaki. Reszta nas dolaczyla do jedzacej panny, a potem chwila oddechu i M. z dzieciakami jechali na basen/silownie. Ja w tym czasie wzielam prysznic, a potem szykowalam ciuchy oraz przekaski na kolejny dzien. Kiedy reszta wrocila, zjedlismy szybko kolacje, malzonek walnal sie do lozka, niedlugo po nim Nik, a Bi zasypiala na fotelu w salonie, ale dopiero przed 23 udalo mi sie ja wygonic na gore. Niestety, przy myciu zebow tak sie rozbudzila, ze kiedy kwadrans pozniej sama sie kladlam, panna siedziala w lozku, ale jeszcze nie spala. Za to wczesniej wolalam kota, ktory jak zwykle wyszedl po kolacji, a ten podszedl pod schodki, popatrzyl i sobie poszedl. :O Co robic... Zostawilam M. karteczke zeby zawolal ja jak wstanie i poszlam spac. ;)

Piateczek przywital solidnym mrozem, bo -7, ale za to bezwietrznie. Od rana moj telefon irytujaco pikal, bo sasiadka zapraszala Potworki na zabawe popoludniu i sporo bylo szczegolow do uzgodnienia. Autobus Bi podjechal o 7:24, czyli tak posrodku, ani wczesnie, ani pozno. ;) Za to Kokusia zrobil nas w balona. Mlodszy poszedl na gore myc zeby, a ja konczylam jesc sniadanie i krecilam sie na dole, zerkajac bezmyslnie przez okno. A tu nagle na nasza ulice wjezdza autobus! Nie zatrzymal sie na rogu (gdzie jest przystanek), wiec zalozylam ze to z podstawowki (ten zabiera dzieci spod domow), ale na wszelki wypadek zaczelam wolac Kokusia. Panicz sie ociaga, a ja widze ze sasiad z naprzeciwka wybiega z domu z corka, bo pewnie jak ja, na wszelki wypadek wolal sprawdzic ktory to autobus. ;) Wyprysnelismy z Nikiem z chalupy, ale autobus juz zdazyl zawrocic i dojechal ponownie na przystanek. Widze ze sasiad podchodzi pod okienko kierowcy, pewnie upewniajac sie ze corka wsiada do wlasciwego. Dwoch chlopcow z naszego przystanku tez akurat dobieglo i wsiadlo, wsiadla sasiadka, wiec Nik puscil sie pedem i na szczescie zdazyl. No ale takich "wyscigow" dawno nie mielismy. ;) Ja oczywiscie nawet nie zdazylam podejsc, ale sasiad powiedzial, ze to jakis zastepczy kierowca, ktory nie mial pojecia co sie dzieje. Patrzylismy potem z opadnietymi szczekami, jak autobus od razu skreca w lewo zeby wyjechac na glowna droge, zamiast w prawo, zeby zrobic koleczko po drugiej czesci osiedla (skad chyba tez zabiera jakies dzieciaki). Od sasiadki z ktora smsowalam wczesniej wiem, ze od ich strony tez nie zabral dzieciakow (m.in, jednej z jej corek), bo nikt nie spodziewal sie ze moze dojechac tak wczesnie. Po poludniu Nik opowiadal, ze dotarli do szkoly tylko z dziewiatka dzieciakow i juz o 8:11. O tej porze jeszcze nie wpuszczaja uczniow do budynku, a w miedzyczasie podejrzewam, ze rodzice wydzwaniali, ze autobus nie odebral ich dzieci. Musieli wiec przejechac cala trase od nowa. :O Ja w kazdym razie wrocilam do domu po odjezdzie Kokusia, wypilam kawe i pojechalam na zakupy. Po powrocie oczywiscie wtaszczyc torebska na gore, rozpakowac to cale dobro, a potem juz odgruzowywanie, czyli zwykla codziennosc... Po szkole wpadla jak burza Bi, z kolezanka do kompletu. Troche zla bylam, bo przygotowalam pannie przekaske zanim pojdzie do sasiadow, ale nie mialam nic gotowego dla kolezanki. Pytalam kilka razy czy chcialaby cos przekasic, ale odmawiala. W koncu dziewczyny polecialy do sasiadow, a po chwili do domu dojechal M. z Kokusiem. Na szczescie kupili po drodze pizze, wiec nie musialam sie martwic zeby Nik cos zjadl zanim pojdzie do sasiadow. Pytalismy go zreszta z M. czy na pewno chce spedzic 1.5 godziny z samymi dziewczynami. Coz, chcial. ;)

Sasiadka, tak jak ja, lubi pstrykac foty przy kazdej okazji :)
 

Odprowadzilam go wiec, zabierajac przy okazji Maye na szybka przechadzke. Sasiadka konczyla jeszcze prace, wiec jej nie widzialam, ale napisalam jej potem zeby po prostu odeslala dzieciaki o 17:30. Na szczescie tym razem nie bylo problemu zeby zaciagnac Bi do domu, bo wiedziala, ze mamy potem plany. A jakie? :D Otoz, druzyna plywacka przygotowala mala uroczystosc rozdania wszystkich zaleglych wstazek oraz dodatkowych dyplomow. Fajnie, ze przyjechal na nia jeszcze ich glowny trener, mimo ze jego ostatni dzien w pracy byl poprzedniego dnia. ;) A kiedy pisze "mala" uroczystosc, to mam na mysli dokladnie to. Podobna urzadzili kilka lat temu, jeszcze przed covidem, ale wtedy skrzykneli rodzicow, kazdy przyniosl jakies przekaski, deser, picie, itd. Trenerzy urzadzili dzieciakom najpierw gry w wodzie, a zarzad budynku zamowil pizze. Tym razem widzialam, ze sporo dzieciakow tez przyjechalo w strojach kapielowych, ale poniewaz w mailu nic na ten temat nie bylo, wiec Potworki zostawily plecaki ze strojami oraz recznikami w aucie, bo stwierdzilam, ze jak cos to im je szybko przyniose. Okazalo sie jednak, ze cala "impreza" to bylo tylko wlasnie rozdanie nagrod. Najpierw wywolywali po kolei dzieciaki z kazdej grupy i dawali zdobyte wstazki za odpowiednie miejsca w wyscigach.

Nik wstazki chwycil niemal w locie :D
 

Kazdy rodzic mogl pstryknac dziecku pamiatkowe zdjecie, a potem kazda grupka miala zdjecie grupowe.

Mlodszy z duma prezentuje wstazki za jedne jedyne zawody, na ktore pojechal - niebieskie za pierwsze miejsca, czerwone za drugie. Dostal jednak tez wstazke za te dodatkowa sztafete
 

Z grupy Potworkow zjawilo sie tylko czworo dzieciakow, ktore braly udzial choc w jednych zawodach
 

Na koniec zrobili zdjecie wszystkich dzieciakow ze wstazkami, a potem calej druzyny (a raczej obecnych dzieciakow) wraz z trenerami.

Tu wszystkie dzieciaki ze wstazkami
 

Pozniej znow zaczeli wywolywac dzieciaki po dyplomy w roznych kategoriach. Ponoc glosowali na siebie jakies dwa tygodnie temu. Bi zgarnela az dwa: za najlepszy kraul oraz "ducha zespolu". W kazdej kategorii bylo 3-4 zwyciezcow i szczerze, to Kokusiowi tez nalezalby sie dyplom za najlepszy kraul, ale jak sie nie jezdzi na zawody, to koledzy nie maja okazji tego zauwazyc. ;)

I jeszcze dyplomik do kompletu
 

Na koniec trenerzy otworzyli jeszcze pudelko z ciastkami, wiec dzieciaki sie chociaz zaslodzily. ;) W kazdym razie, impreza byla szybka i choc miala sie odbyc od 18 do 19:30, to zaczela sie dopiero o 18:15, bo czekano na spoznialskich (a niektorzy i tak nie dojechali, mimo ze deklarowali ze beda), a skonczyla tuz przed 19. Potworki, wraz z grupa innych dzieciakow chcialy jeszcze koniecznie wyprobowac maszyny na silowni, bo pechowo te znajdowaly sie zaraz w salce obok, wiec jak mozna przepuscic taka okazje. :D

Jeszcze kilka lat i beda mogli zapisac sie na silownie
 

Wrocilismy do chalupy w porze spania malzonka, ale dzieciaki do lozek sie oczywiscie nie kwapily, bo w koncu mialy weekend. :)

Do przeczytania!