piątek, 7 listopada 2025

Zaczal sie listopad

Sobota, 1 listopada, zaczela sie niestety pobudka o 1:40 i jazda do roboty. Tam juz tradycyjnie, w weekend w ktory my caly pracujemy, inzynierowie urzadzaja sobie konserwacje maszyn. Szlag mnie kiedys trafi i wysle niezbyt uprzejmego maila do zarzadu oraz owych inzynierow. W rezultacie jedna maszyne nam odlaczyli i musielismy polegac na drugiej. Pojedyncza nie generuje zbyt duzej mocy, wiec facet od produkcji musial dac jej dluzej pochodzic. Zamiast wiec wygenerowac dawke o 3, czekalismy do 3:30, a pozniej zamiast pobrac kolejna o 5, facet przesunal ja na 5:45, zeby miec pewnosc, ze zbierzemy wystarczajaco do wypelnienia zamowien apteki. Udalo sie, ale przez to bylam tam przynajmniej godzine dluzej niz powinnam. Zreszta, przy testach tez mielismy przygody i skonczylo sie telefonem do szefa. W chromatografii bowiem, wykres opadl sobie w dol, a oprogramowanie uznalo, ze to kolejny skladnik w roztworze.

Tak wyglada wykres roztworu z zawartoscia acetonitrylu ;)

Szef oczywiscie zaspany, kompa nie mial wlaczonego, wiec musialam przeslac mu zdjecie. W mojej dawniejszej pracy sama puszczalam probki na chromatografie, wiec znam sie na tym na tyle, ze wiedzialam ze nie jest to poprawny wynik. Nie moglam jednak powiedziec laborantce zeby zablokowac integracje wykresu od okreslonego punktu bez autoryzacji kogos "z gory". Na szczescie szef sie ze mna zgodzil, tyle ze musialam pomoc w znalezieniu w oprogramowaniu odpowiednich komend, bo laborantka potrafi puscic probki, ale juz gmerac przy wynikach nikt jej nie nauczyl. Co zreszta jest dobre, bo gdzie ja kiedys musialam kombinowac zeby na wykresie odnalezc i zaznaczyc wszystko co trzeba, tak tutaj oprogramowanie podlicza wyniki automatycznie i laboranci wlasciwie nie powinni nic zmieniac. Na szczescie w kilkanascie minut udalo nam sie to zalatwic, przeprosilam szefa za przedwczesna pobudke i moglismy wypuscic partie. Tyle, ze jeszcze musialam otworzyc dochodzenie, bo czujniki mierzace temperature pokazaly ze zamrazarnik byl niemal przez 3 godziny poza dozwolonym limitem temperatury. Przepisy pozwalaja tylko na 2 godziny, wiec po przeczytaniu i upewnieniu sie, ze nie da sie tego obejsc, otworzylam je i wyslalam maila zeby zawiadomic kierowniczke laboratorium oraz mojego szefa, choc oni pewnie odczytali go dopiero w poniedzialek. ;) Do domu dojechalam dopiero po 7 rano. Malzonek juz nie spal, ale dzieciaki tak, wiec szybko zapakowalam sie do lozka na drzemke. ;) Nastawilam budzik na 10, a po zjedzeniu sniadania i lekkim ogarnieciu sie, chwycilam za odkurzacz zeby ogarnac podlogi na gorze. Przez dwie lazienki, wala sie tam po prostu obrzydliwa ilosc wlosow. Niestety, ale przy dwoch "babach" z dlugimi kudlami, nie da sie tego uniknac. Do tego Oreo lubi spac na dywaniku w korytarzu, wiec na nim tez jest wiecznie warstwa klakow niczym kozuch. ;) Tym razem, o dziwo, Bi uznala ze jej pokoj tez wymaga odswiezenia i odkurzyla oraz pomyla podlogi u siebie. Nik oczywiscie rowniez, bo choc to prosiaczek, to przynajmniej swiadomy generowanego przez siebie syfu. :D Pozniej byl czas na obiad i odpoczynek, choc nie tak dlugi jakbym chciala, bo jechalismy jak zwykle do kosciola. Poniewaz byl pierwszy listopada, wiec po mszy podjechalismy na cmentarz, zeby zapalic z Potworkami symbolicznie znicze. Nik zrobil to z typowym dla siebie entuzjazmem, Bi przewracajac oczami. Normalka. ;) Po powrocie do domu moglismy w koncu w pelni sie zrelaksowac bez patrzenia na zegarek. Upieklam placek z jablkami, bo szykowala sie ponownie wizyta dziadka, a wreszcie udalo mi sie tak wymierzyc ilosc bananow, ze wszystkie zjedlismy. :D No i w koncu trzeba sie bylo szykowac do spania, bo czekalo mnie ponownie wstawanko w srodku nocy.

W niedziele mialam mala zagroske z pobudka, bo tej nocy przestawialismy zegarki. Tak, u nas odbywa sie to pozniej niz w Polsce. Problem w tym, ze planowalam wstac o 1:40, a o 2 zmieniali czas. Czyli po 20 minutach mialabym znow godzine 1. I co tu robic. Moglabym pojechac do pracy o godzine wczesniej, ale... no, mowy nie ma. ;) To taki paradoks pracy w nocy, bo przeciez czas zmieniany jest wlasnie wtedy, zeby jak najmniej przeszkodzic w normalnym funkcjonowaniu spoleczenstwa. Tyle, ze moja praca nie jest "normalna". ;) Ostatecznie nastawilam budzik na 1:58, dwie minuty polezalam zeby upewnic sie, ze czas przestawi sie na godzine 1, po czym przelaczylam go na 1:40 i na szczescie udalo mi sie zasnac ponownie. Jedyna zaleta weekendowej pracy jest to, ze jest mniej ludzi i mozemy parkowac gesiego pod budynkiem. Cale szczescie bo akurat tej nocy przyszedl lekki przymrozek i juz marsz naokolo zeby wejsc od tylu budynku, byl brutalny. ;) W pracy na szczescie tego dnia wszystko poszlo duzo sprawniej niz w sobote, tyle ze musialam zostac nieco dluzej. W ramach mojego szkolenia, musialam bowiem zaliczyc obserwacje przygotowywania probki naszego produktu do testu na sterylnosc. Do tego celu musialam sama sie okutac w sterylne wdzianko i spedzilam ponad pol godziny w pokoju produkcyjnym. Niestety, ale z powodu ograniczenia wystawienia na promieniowanie, wszystko odbywa sie w specjalnej komorze, w ktorej operuje sie specjalnymi ze szczypcami, za pomoca "ramion" znajdujacych sie na zewnatrz. Jest to niestety robota bardzo precyzyjna i czasochlonna i cos, co normalnie zajeloby kilkanascie minut, tu zajelo kilkadziesiat. W koncu jednak facet skonczyl i moglam zebrac sie do domu. Tyle, ze powiedzial mi, ze koncza im sie tubki z pozywka dla bakterii, wiec zahaczylam jeszcze o magazyn, zeby je zatwierdzic dla poniedzialkowej zmiany. Wiedzialam ze kolega pomocnik, ktory mial przyjechac w tym tygodniu, to doceni. ;) Przyjechalam wiec na 3, a wyszlam po 5 rano i oficjalnie zaczelam moj "weekend". ;) Tego dnia malzonek pracowal, wiec kiedy wrocilam juz go nie bylo, zas dzieciaki smacznie spaly. Szybko wiec sie tylko napilam i walnelam do lozka. Wstalam o 9:30, niestety z solidnym bolem glowy. Jadlam sniadanie, mylam sie i ogarnialam kuchnie, a czolo nadal nieprzyjemnie mi pulsowalo. Naprawde malo kiedy boli mnie lepetyna i juz mialam wziac tabletke, ale okazalo sie, ze potrzebowalam... kawy. Jak tylko ja wypilam, bol zaczal pomalu przechodzic. Jak to w niedziele, przyjechal moj tata. Posiedzial, pogadal i pojechal, a my nadal dzialalismy. Malzonek grzebal przy skladziku, bo po ostatniej ulewie okazalo sie, ze podwieszany sufit, z ktorego woda splywa do rynny jest pod sporym katem i w rezultacie, kiedy mocno pada, robi sie takie cisnienie, ze wybija ja po przeciwnej stronie rynienki. :D Ja wstawilam jedno z niekonczacych sie pran, ale poza tym podskakiwalam z radosci, bo przede mna byly dwa dni wolne. Poniewaz moglam wieczorem dluzej posiedziec, wiec oficjalnie otworzylismy sezon kominkowy. :)

Goraca kawa i ogien w kominku - takie wieczory to lubie :)

Niestety, nie moglam klapnac przy nim i sie nie ruszac, bo Bi (ktora korzysta z zycia towarzystkiego za wszystkich czlonkow rodziny) byla zaproszona do swojej przyjaciolki - sasiadki na spotkanie urodzinowe. Impreza zaczynala sie o 18 i wyslalabym ja sama, ale po zmianie czasu bylo juz o tej godzinie zupelnie ciemno. Zawiozlam ja wiec autem, ale nawet nie wysiadalam, tylko wysadzilam ja pod drzwiami i pojechalam. Z odebraniem bylo gorzej, bo u sasiadow nic nie dzieje sie zgodnie z planem. Przyjecie mialo sie skonczyc o 20:30, ale kiedy przyjechalam, dopiero wyciagali tort i szykowali sie do spiewania Happy Birthday. 

Wesola gromadka

Potem oczywiscie jakies zdjecia, mlodziez jeszcze ostatnie wyglupy i wyszlam stamtad po 21. :/ Na szczescie pozniej mialysmy zawrotne 30 sekund jazdy autem do domu i moglam spowrotem klapnac przed kominkiem.

Poniedzialek byl pierwszym dniem mojego "weekendu", choc nie pospalam sobie tyle, ile bym chciala, bo wstalam zeby pozegnac Potworki wychodzace do szkoly. 

Bi maszeruje z rowerem pod gorke (przynajmniej teraz nie dzwiga juz dwoch plecakow), a kolezanka juz czeka

Moglam oczywiscie wrocic potem do lozka, ale szkoda mi bylo dnia. Zjadlam sniadanie, pogadalam z siostra, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Mialam jeszcze zetrzec kurze, ale musialam zalatwiac sprawy (na szczescie wirtualnie) i utknelam przed kompem na wieksza czesc popoludnia. Kiedy skonczylam, palnelam sie w czolo, bo zapomnialam wypisac rachunkow, a jeden byl juz dosc pilny. Na szczescie uswiadomilam sobie, ze nie widzialam przejezdzajacego samochodziku listonosza, a wiedzialam ze w poniedzialki przyjezdza on zwykle duzo pozniej (pewnie biedny zastepca). Dlaczego opowiadam o rachunkach oraz listonoszu? Ano, wypisalam czeki i pomaszerowalam do skrzynki. Po drodze napotkalam Oreo, niosaca cos w pyszczku. Szare, wiec pomyslalam, ze mysz albo nornice. Cos mnie jednak tknelo, podeszlam blizej, a to sie szamota i jest zdecydowanie ptaszkiem! Kurcze! Krzyknelam na kota zeby puscil zdobycz (taaa, bo na pewno poslucha :D) i zaczelam za nim biec, zastanawiajac sie szybko jak zmusic ja do rozwarcia paszczy. ;) Oreo spierdziela, ale na szczescie ptaszek trzepotal sie tak mocno, ze przystanela zeby poprawic chwyt, a ja wtedy pac! po wlochatej doopie, tymi trzymanymi w reku listami! :D Kot zaskoczony puscil ptaka, a ten niczym strzala wylecial w strone najblizszego drzewa. Czyli na szczescie nie doznal zadnych powaznych obrazen. ;) Wrocily ze szkoly Potworki, wrocil z pracy M. i popoludnie mijalo spokojnie, az przyszla pora dla chlopakow na jazde na trening. Oni pojechali, a my z Bi cieszylysmy sie "babska" godzina. ;)

We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekendu". Wolne mialy rowniez Potworki, bowiem tego dnia mielismy wybory (lokalne), a u nas odbywaja sie one zawsze w pierwszy wtorek listopada i wszystkie szkoly sa zamkniete. Pomimo, ze komisje wyborcze sa tylko w middle i high school. ;) Mielismy wiec leniwy dzien i czulam sie jakby naprawde byl weekend. Troche sie pokrecilam, posprzatalam, przygotowalam obiad na kolejny dzien, poskladalam pranie, ale ogolnie sporo czasu spedzilam leniuchujac. Na lunch zrobilismy sobie domowa pizze, bo juz bardzo dawno jej nie bylo. Potwory zupelnie nie wspolpracowaly przy "dokumentacji" zdjeciowej. ;)

Jedno nawet nie chce patrzec w obiektyw, drugie robi glupie miny :D

Poniewaz placek z jablkami, ktory upieklam w sobote, zniknal w jeden dzien, Mlodszy znow postanowil upiec swoja ukochana babke. Musze przyznac, ze tym razem juz nie musialam go az tak pilnowac. Potrzebowal pomocy przy oddzielaniu zoltek od bialek, a potem przy wyskrobywaniu ciasta z czelusci miski, ale poza tym praktycznie wszystko zrobil sam. I dobrze sie przy tym bawil. ;)

Albo kudly nastroszone, albo kaptur na glowie...

Wrocil z pracy M., po czym poszedl dlubac przy patio obok skladziku. Aha, bo zapomnialam chyba napisac, ze jak juz skladzik zostal skonczony (poza rozwiazaniem problemu z przelewajaca sie woda :/), malzonek zabral sie za patio przy nim. To taka przestrzen wylozona kostka, z deskami jako obramowanie. Te deski byly juz tam jak sie wprowadzilismy prawie 8 lat temu i niewiadomo ile czasu wczesniej. W kazdym razie, wiekszosc zaczela butwiec i potrzebowala wymiany. Jak juz wymienil deski, a smietniki wstawilismy do skladziku, zrobila sie tam przestrzen, ktora mozna bylo troche "upiekszyc". Latem mam nadzieje postawic tam lezak czy inny hamak, trzeba by tez kostke wyczyscic i wyrownac, ale poki co M. z "rozpedu", zrobil tam plotek. :)

Wlazl kotek, na plotek...

Te czarne koncowki u gory, to solarne lampki, ktore zapalaja sie o zmierzchu. Wieczorem oczywiscie przyszla pora na trening Kokusia i malzonek zabral sie z nim zeby pocwiczyc na silowni. A po ich powrocie mlodziez musiala sie szykowac na normalny szkolny dzien, a ja na powrot do kieratu.

Sroda to juz niestety pobudka po polnocy i do roboty. Weekend sie skonczyl. ;) Tam znow przyciskaja ze szkoleniami i pomocnik, ktory jest w tym tygodniu, powiedzial zebym wypuszczala dwie partie, a potem zajela sie przerabianiem wirtualnych przepisow. Kiedy jednak powiedzialam ze umre z nudow i od czasu do czasu zrobie sobie przerwe na inne zadania, dal mi taka liste, ze ostatecznie wcale tak wielu tych przepisow nie zaliczylam. ;) Po powrocie do domu, oczywiscie zjesc sniadanie, wypuscic psiura na siusiu, wyrzucic kota na dwor (zeby mnie nie budzil :D) i do spania. Niestety, byla prawie 11, a jak to w dzien, zaraz po14 sie obudzilam i klops. Po spaniu. Na sile probowalam jeszcze dolezec, majac nadzieje ze przysne, ale zaraz przyjechala Bi, a niedlugo po niej Nik. Ten ostatni w ogole dostal pozniej opierdziel, bo wie, ze ja spie, a wpadl do domu jak burza i od razu zaczal ganiac z Maya, glosno nawolujac "gdzie pileczka Majusia, gdzie pileczka?!". Mialam ochote go udusic. ;) Ostatecznie wstalam, bo kompletnie sie rozbudzilam, ale cale popoludnie oraz wieczor bylam polspiaca. Pogoda tez nie pomagala, bo bylo ponuro, pochmurno i juz o 17 zrobilo sie praktycznie ciemno. Mala ciekawostka: jesienia oraz zima, zmierzch zapada u nas niemal godzine pozniej niz w Polsce. ;) Sroda to dzien kiedy Nik nie jezdzi na trening, wiec mielismy spokojna druga czesc dnia, co mi oczywiscie bardzo pasowalo.

Jak zwykle polozylam sie na moja "drzemke" o 21, ale mimo zmeczenia, strasznie zle spalam. Przez 3 godziny caly czas na zmiane przebudzalam sie i przysypialam. Do doopy takie spanie... O polnocy, kiedy wlasnie mialam wstawac, przylazla Oreo i ulozyla mi sie na brzuchu. ;) Zwloklam sie z oporami, wyszykowalam i pojechalam do roboty. Zanim jednak wyszlam, doslownie 10 minut przed moim wyjsciem, piknelo powiadomienie z kamer. Pomyslalam, ze to kot, bo zeszla za mna na dol i domagala sie wypuszczenia, wiec otworzylam jej drzwi. No... nie. :D

Slabo widac, bo w swietle lampki maja kolor niemal idealnie asfaltu, ale to mamusia i dwojka mlodych ;) 

Cieszylam sie, ze nie mieszkam w starym domu, gdzie mielismy tylko wiate na auta i to oddalona od domu. ;) W pracy bez zmian. Wypuscilam dwie partie, a potem zajelam sie wirtualnymi szkoleniami. Udalo mi sie wyjsc o czasie, co zawsze jest malym sukcesem. ;) W domu jak zwykle ogarnac naczynia bo spac nie moge jak mam pelen zlew brudow (;P), wypuscic Maye, "wyrzucic" kota i do spania. Niestety, mimo ze w nocy zle spalam, teraz tez nie moglam spac. Przewalalm sie z boku na bok i co chwila cos mnie wybudzalo. W koncu wrocil Nik i spanie skonczylo sie na dobre. Bi zostala w szkole troche dluzej, posiedziec z kolezanka i odrobic lekcje. Malzonek postanowil po drodze z pracy kupic pizze, choc we wtorek juz ja mielismy, a w lodowce strasza resztki przynajmniej trzech dan. ;) Niestety, tego dnia nie bylo spokojnego siedzenia. Normalnie Nik mialby trening, ale akurat w czwartek odbywaly sie ewaluacje chlopcow do druzyn koszykarskich. Chyba nie pisalam bowiem, ale Mlodszy chce jeszcze w tym roku pograc zima w kosza. Wahal sie i sam nie wiedzial co chce robic, ale w koncu koledzy go namowili. To juz ostatni rok, kiedy moze zagrac w druzynie rekreacyjnej. Za rok musialby zglosic sie do zespolu w szkole sredniej, a tam juz chyba trzeba wykazac sie wiekszym talentem. ;) Poki co, "ewaluacja" to po prostu sprawdzenie kto jest na jakim poziomie, zeby potem tak rozdzielic zawodnikow zeby wszystkie druzyny byly w miare wyrownane. I super, tylko dla chlopcow z VIII klas odbywalo sie to o... 19:15. Zawiozlam syna, przypielam mu kartke z numerkiem, po czym mialam godzine czekania, rodzice bowiem nie sa wpuszczani na sale gimnastyczna. Pojechalam wiec do biblioteki po kolejna czesc serii, ktora czytamy z Kokusiem, ale kiedy wrocilam pod szkole, nadal zostalo mi pol godziny siedzenia w aucie. Na szczescie chlopaki wybiegly zaraz po zakonczeniu i moglismy wrocic do domu. Zrobila sie jednak 20:30, wiec tylko przygotowalam przekaski na kolejny dzien w pracy, wypuscilam Maye na ostatnie siusiu i popedzilam sie polozyc. Tym razem bylam na tyle zmeczona, ze zasnelam jak kamien. ;)

W piatek pobudka niestety znow o polnocy. Zebrac sie i do roboty. Tego dnia postarzalam sie o kolejny rok, ech... Z okazji urodzin dostalam wyplate. :D W pracy ponownie wypuscic dwie partie, a potem musialam zaliczac wirtualne przepisy. Sporo bylo jednak innych zadan i ostatecznie przerobilam az... 5. :D Niestety, moje plany pracy na kolejny tydzien zostaly (potencjalnie) pokrzyzowane przez... rzad. Co ma on do mojej pracy? Poniekad nic, ale... Poniewaz mialam pracowac w sobote (ta niedziela jest niepracujaca) planowalam wziac poniedzialek wolny. Jeden z pomocnikow mial jak zwykle przyleciec w niedziele i przejac nocna zmiane w ten dzien. Niestety, nasze wspaniale partie polityczne nie moga sie dogadac i w rezultacie rzad od ponad miesiaca nie funkcjonuje. Powoduje to lawine utrudnien bowiem spora czesc pracownikow federalnych pozostaja bez wyplat, a to sprawia, ze maja problem z oblozeniem etatow. W koncu kryzys dopadl tez lotniska i federalna agencja do spraw lotnictwa, dla bezpieczenstwa ograniczyla 10% lotow. I tu jest pies pogrzebany, bo pomocnik, ktory mial przyleciec w niedziele powiedzial, ze jego lot zostal opozniony o 2 godziny. Poki co, jeszcze zdazy, ale jesli pojawia sie dodatkowe opoznienia lub inne awarie, moze zwyczajnie nie dotrzec na czas. Nie mowiac juz o tym, ze musialby nie spac przez jakies 24 godziny. Troche mi go szkoda. ;) Oznacza to, ze najprawdopodobniej bede musiala pracowac w poniedzialek, a wolne wziac we wtorek. Niby ok, ale z doswiadczenia wiem, ze taki pojedynczy dzien wolny malo co daje. Nadal czlowiek jest zmeczony. ;) Z pracy udalo mi sie wymknac 20 minut wczesniej i cale szczescie, bo musialam jeszcze zrobic zakupy spozywcze, a przeciez przespac tez sie kiedys trzeba. ;) Wrocilam, rozpakowalam torby, zjadlam sniadanie i popedzilam do lozka, bo zrobila sie prawie 12. Dobrze, ze tym razem Oreo nawet sie nie pojawila, wiec nie mialam wyrzutow sumienia, ze wyganiam ja na dwor. ;)

Milego weekendu!

sobota, 1 listopada 2025

Koniec szkolnego plywania

Sobota, 25 pazdziernika, niespodziewanie zaczela sie dlugim, weekendowym spaniem. Dla calej rodziny, bo rodziciele tez mieli wolne. Jak pisalam ostatnio, mialam miec szkolenie od poniedzialku do czwartku, wiec szef "dal" (raczej sam to zarzadzil...) mi wolne w sobote. Nie bardzo mi sie to usmiechalo, bo kolejny weekend pracujemy oba dni, wygladalo wiec, ze mialam pracowac 7 dni pod rzad. :O W poprzednim jednak pracowalam 3, wiec chyba taka karma. ;) W kazdym razie, skoro mialam wolne, to porzadnie sie wyspalam, nastepnie zas zabralam za... sprzatanie. A jak. ;) Zmywarka, pranie, scieranie kurzy, itd. Wyszorowalam dolna lazienke oraz rodzicow, po czym dalam Potworkom instrukcje jak maja myc swoja, zeby jakos wygladala. Sa juz na tyle duzi, ze moga zajac sie tym miejscem, tym bardziej, ze sa z nich dwie swinki i ufafluniony kibel oraz zlew opluty pasta, to u nich norma. Moze jak zaczna sprzatac, to naucza sie tez trzymac wiekszy porzadek. Nie bede im urzadzac testu bialej rekawiczki, ale pewne standardy musza utrzymywac. ;) Przy ciaglym bieganiu ze sciera, wiekszosc dnia szybko zleciala i zanim sie obejrzalam, jechalismy do kosciola. Po powrocie zabralam sie za pieczenie, bo wiadomo, w niedziele mial przyjechac dziadek. Mialam znow przejrzale banany, ale tylko 2, co jest nieco za malo na zwykly chlebek bananowy. Upieklam wiec jego wersje czekoladowa z jablkami. I musze przyznac, ze w tej chwili to moj ulubiony wariant, ale dla odmiany M. nie smakuje on zupelnie... Coz, sa gusta i gusciki. :D

W niedziele M. juz pojechal nad ranem do roboty, ale ja moglam blogo spac.

Po przebudzeniu znalazlam obok taki roskoszny widok i wez tu czlowieku zrywaj sie z lozka :D

Kiedy sie z Potworkami zwleklismy z lozek i jakos ogarnelismy, napisalam do taty, ze moze wpadac na kawke. Zanim przyjechal, z roboty zdazyl wrocic malzonek. Dziadek jak zwykle posiedzial prawie 3 godziny, a po jego odjezdzie kontynuowalam domowy kieracik. Mimo ze nadal zostala polowa chlebka bananowego, Nik go nie lubi, wiec postanowil upiec sobie ulubione ciasto, czyli babke na oleju. :)

O wlosy nie pytajcie, bo nie wiem :D

No i fajnie, tyle ze syn nie ma (jeszcze) wprawy siostry, a w dodatku przepis jest po polsku, wiec wymagal mojej ciaglej asysty. Choc na koniec oznajmil dumnie, ze "wszystko zrobil praktycznie sam". Taaa... :D A pod wieczor za to trzeba bylo sie szykowac na kierat "pozadomowy". ;)

W poniedzialek moglam pospac do zawrotnej godziny 3:30. I powiem Wam, ze funkcjonowanie po 6-ciu nieprzerwanych godzinach snu, zamiast takiego przysypiania po 3-4 godziny, to zupelnie inna jakosc zycia. Nawet jesli pobudka jest o nieludzkiej porze... Chlopak, ktory mnie trenowal, przyjechal prawie 2 godziny spozniony, a potem ciagle ziewal i stekal ze jest zmeczony. Patrzylam na niego jak na wariata, bo facet nie wie chyba co to jest prawdziwe zmeczenie. ;) Niestety, w robocie posul sie termostat i caly dzien biuro oscylowalo w granicach 16-17 stopni. Pomimo grubego swetra zalozonego na bluzke, usilowalam sie skulic sama w sobie, a rece chowalam w faldy odziezy zeby utrzymac cieplo. Mimo wszystko, po powrocie do domu zajelo mi dobre dwie godziny zeby sie porzadnie rozgrzac... Po pracy wrocilam do chalupy, bardzo zadowolona ze nie musze klasc sie spac, a za to mam 1.5 godziny ciszy na kawe, zanim do domu zjedzie Nik. Zjadlam z synem obiad, wrocil M. i zaraz musialam jechac po Bi. Rower nakazalam odebrac chlopakom, bo mielismy 13 stopni i chlodny wiatr, wiec nie chcialo mi sie lazic, tym bardziej ze dopiero co udalo mi sie zagrzac po 8 godzinach w "lodowce". Niestety, Bi miala tego dnia impreze z dziewczynami z druzyny, a ze byla ona ostatnia w tym sezonie, wiec stwierdzilam, ze niech jedzie. Oznaczalo to dla mnie jazde w te i we wte, bo wrocilam do domu na raptem 20 minut i musialam wracac po panne. Choc tym razem nie moglam sie jej doczekac i potem oznajmila, ze akurat tego dnia wolalaby zostac dluzej, bo starsze dziewczyny urzadzily konkurs wiedzy o druzynie (np. jaki dopisek ma trener na tablicy rejestracyjnej? :D) i mozna bylo cos wygrac. Co prawda Bi jest nowa, wiec szczegolnej wiedzy nie posiada, ale i tak sie dobrze bawila. :) Kiedy wrocilysmy do domu, moglam sie wykapac i przebrac w pizame, ale chlopaki akurat wychodzily - jeden na silownie, drugi na basen. ;) W czasie kiedy ich nie bylo, zdazylam przygotowac jedzenie oraz ubrania na kolejny dzien, wiec pozniej juz pozostalo sie chwile zrelaksowac i do spania.

Przyszly ostatnio zdjecia szkolne Bi. Strasznie wczesnie je zrobili i bardzo szybko przyslali. Nik u siebie ma je dopiero w tym tygodniu, a u niej juz sa odbitki. Przynajmniej choc raz, pomimo retuszu, nie namieszali z karnacja i kolorem wlosow. No i trzeba przyznac, ze panna wyszla naprawde slicznie. :)

Och i ach ;)

Wtorek to znow pobudka jak w poniedzialek i do pracy. Noce zrobily sie nagle lodowate; mamy 0-2 stopnie, a jak na zlosc pod nasza praca robia remont parkingu i musimy parkowac na dalszym. Mimo kurtki, kiedy docieram do budynku, zeby mi klekocza. ;) Na szczescie tego dnia ogrzewanie juz dzialalo, bo nie moglam sobie wyobrazic kolejnego dnia w takim ziabie. Moj "trener" ponownie sie troche spoznil, choc nie tak jak dzien wczesniej. Caly dzien zlecial na nudnym niczym flaki z olejem szkoleniu, bo dalej przerabialismy po kolei przepisy. To jest zupelnie bez sensu, bo w ramach moich wirtualnych szkolen bede je musiala przeczytac kolejny raz. W dodatku, taki suchy tekst to jedno, a zeby wiedziec jak to naprawde wyglada, trzeba to obejrzec na zywo. Po pracy do domu, gdzie natychmiast musialam sie zabrac za obiad, bo trzeba go bylo sklecic od zera. Jeszcze konczylam, kiedy dojechal Nik. Zdazylam z nim zjesc i zamienic pare slow z M., ktory wrocil z pracy, po czym musialam wyjezdzac z domu. Bi miala ostatnie zawody w tym sezonie plywackim. Tak naprawde to dziewczyny mialy "mistrzostwa", pomiedzy 5-cioma druzynami, z ktorymi wczesniej byly zawody. Kolejny tydzien to juz beda przygotowania do wyscigow na szczeblu stanowym, do ktorego Bi sie nie zakwalifikowala. Troche szkoda, a troche odczuwam ulge, bo przez ostatnie 2 miesiace sporo sie jednak ujezdzilam, odbierajac ja z treningow i kibicujac na zawodach. Ze juz o lazeniu po rower nie wspomne. ;) Mistrzostwa odbyly sie na szczescie w sasiednim miasteczku, kilkanascie minut od nas. Maja tam naprawde ogromny basen, z 11-oma liniami, choc zauwazylam ze do wyscigow uzytkuja "tylko" 8. Panna plynela najpierw sztafete, ale nie wiem ktore miejsce zajela jej grupa. Moze trener za kilka dni przysle szczegolowe wyniki. Pozniej plynela wyscig zwany IM, w ktorym plynie sie dwie dlugosci basenu kazdym z czterech stylow. Scigala sie z jeszcze dwiema dziewczynami i niestety przyplynela ostatnia.

Tutaj zabka. Jak widac wyscig byl bardzo wyrownany (Bi po lewej, a jedna z dziewczyn, posrodku, akurat jest cala zanurzona).
 

Pozniej miala wyscig stylem grzbietowym na 100m. Tu plynelo 8 zawodniczek, a ona doplynela jak zwykle przedostatnia. I znow musialam ja ochrzanic za zle dotkniecie magnetycznej tablicy. Nie wiem jak ona to robi, ale juz kolejny raz, kiedy doplynela, tablica, zamiast zarejstrowac czas, pokazala blad. Tu jednak byli jeszcze ludzie mierzacy czas stoperami, wiec wiem ze zalicza jej wynik.

Miedzy wyscigami, dziewczyny snuly sie przy basenie, kibicujac kolezankom

Ostatecznie, kiedy wszystkie wyscigi zostaly podliczone (za kilka pierwszych miejsc naliczane sa punkty), druzyna Bi zajela 2 miejsce na 5, wiec bardzo ladnie. Dziewczyny jednak byly nieco rozczarowane, bo podobno rok temu byly pierwsze. No coz, nie zawsze sie bedzie wygrywac. ;) Miszczostfa :D byly nieco dluzsze niz zwykle zawody, ale i tak udalo nam sie dojechac do domu akurat kiedy chlopaki wychodzily na basen/silownie. Dziewczyny za to mialy czas zeby spokojnie sie ogarnac i przygotowac na kolejny dzien. ;)

W srode znow wstac o tej samej porze, wyszykowac sie i do roboty. Tam okazalo sie, ze mielismy jeden z tych koszmarnych dni, gdzie wszystko szlo na opak. Chlopak, ktory zwykle przychodzi na nocna zmiane i ustawia maszyne, podobno tylko wpadl, ustawil co trzeba, po czym powiedzial ze psychicznie nie jest w stanie pracowac i pojechal. Pochodzi z Jamajki, a tam wlasnie uderzyl potezny huragan. Ponoc mial kiepskie wiesci rodzinne, wiec nikt nie naciskal zeby zostal. Dodatkowo, glowna osoba od produkcji jest na wakacjach, a kolejna - bardziej doswiadczona, jest trenowana na dziennej zmianie. Ostatnia osoba, ktora potrafi to robic, wziela wolne sroda - piatek, wiec produkcje przeprowadzal jeden z managerow, ktory specjalnie przyjechal pomoc. Pierwsza partia poszla jakims cudem bez problemu. Przy drugiej okazalo sie, ze tamten chlopak cos zle podlaczyl i produkt splynal nie ta rurka co trzeba, w miejsce, z ktorego nie dalo sie go sterylnie wydobyc (szczegoly sa dla mnie zagmatwane). Kolejna proba zakonczyla sie jakims wyciekiem. A na koniec, kiedy wszystkie rurki poprzelaczali w poprawne miejsca, okazalo sie, ze przeciekla jedna z fiolek, ktore skladala (trzeba do nich powbijac igly z filtrami) dziewczyna w poprzednim tygodniu. Po prostu po kolei walilo sie wszystko co moglo sie walic, bo po kazdym przecieku komora w maszynie produkcyjnej musi byc odlaczona z obiegu, czyszczona i musi miec czas zeby zeszla z niej radioaktywnosc. Trzy odpadly, wiec zostala jedna i przeprowadzajacy produkcje manager rwalby wlosy z glowy, tyle ze jest lysy jak kolano. :D W koncu, czwarte podejscie zakonczylo sie sukcesem, ale bylo tak pozne, ze farmacja musiala odwolac wiekszosc dawek zamowionych na ten dzien. Tego dnia w naszej okolicy bylo na pewno wiele niezadowolonych szpitali oraz klinik, najbardziej jednak szkoda pacjentow. Jesli wisi nad toba widmo raka, to przeciez chcesz otrzymac trafna diagnoze jak najszybciej, bo od tego beda zalezec rokowania oraz lecznie. Masz wyznaczona tomografie i... klops. :( W kazdym razie, kazda spierdzielona producja oznacza dochodzenie oraz papiery. Jedyna dobra rzecz to fakt, ze mielismy na miejscu dwoch managerow oraz kierowniczke laboratorium, wiec obylo sie bez telefonow, bo wszyscy mogli sie na biezaco porozumiec. ;) Jakby jednak malo bylo popsutych partii, w dwoch testach sterylnosci wyszly jakies bakterie, co oznaczalo kolejne dwa dochodzenia. Ja mialam miec tego dnia dalsze szkolenie, ale szlo ono jak po grudzie. Do jednego z dochodzen potrzebny byl facet, ktory mnie trenuje, a oboje oczywiscie chcielismy wiedziec co sie dzieje i dlaczego. Jak to naprawic i jakie poprawki wprowadzic zeby uniknac podobnych bledow na przyszlosc, bedziemy pewnie omawiac jeszcze kilka razy... Mnie dodatkowo "scigal" departament mikrobiologii. Wszystkie wyniki mamy na formularzach, ale wbijamy je tez w wirtualne tabele. Zeby nie bylo za fajnie, owe tabele sa co kwartal sprawdzane przez "mikrobiologie". Mimo ze staramy sie zeby byly uzupelniane na biezaco, co i rusz cos tam sie zawieruszy, tym bardziej, ze obie z kolezanka jestesmy nowe, a laboratorium tez jest kiepsko zarzadzane i zwyczajnie o testach zapominaja. No wiec w srode dostalismy maila od kogos z departamentu mikrobiologii, ze sa luki w tabeli. Moja kolezanka (ktora obecnie jest na szkoleniu w Vegas :D) odpowiedziala oburzona, ze wszystko bylo uzupelnione. ;) Sprawdzilam, ale jednak dwa miejsca byly puste. Co ciekawe, z tego samego dnia byl wynik w jednej z tabel, ale w drugiej nie, a recznie sa one wpisywane na tym samym formularzu! Poszlam przeszukac nasze segregatory, patrze w jednym, drugim (bo kiedys znalazlam kupe formularzy z wrzesnia w segregatorze z pazdziernika :O), no nie ma! Cos mnie jednak tknelo, bo w zadnej z przegrodek nie znalazlam nic z tego dnia, wiec spojrzalam w kalendarz. No tak; to byla jedna z naszych nie-pracujacych niedziel! :D Dlaczego ktos wpisal wynik (ktorego nie mogl miec) z tego dnia w tabeli i zostawil puste miejsca w drugiej, pozostanie tajemnica. Kiedy juz rozwiazalam ta zagadke, facet z mikrobiologii doszukal sie kolejnej. Co miesiac zbierane sa probki "dotykowe" z dwoch pomieszczen. W sierpniu, w jednej tabeli byly 3 probki z jednego pomieszczenia, ale z drugiego tylko dwie (a powinno byc 5). Tu dokument znalazlam bez problemu, ale zawieral on tylko te dwa wyniki. A ponownie, wszystko powinno byc na jednym formularzu. Pytanie tylko skad ktos wzial wyniki z pierwszego pomieszczenia, skoro nie sa nigdzie spisane. Po przeszukaniu kilku nastepnych folderow, w koncu poradzilam sie kierowniczki laboratorium oraz mojego szefa. Ona na szczescie pamietala ze te dwie probki byly wziete przy jakims dochodzeniu. Szef pamietal numer owego dochodzenia. :D Odpisalam zadowolona do goscia od mikrobiologii, a on na to wskazal (slusznie) ze co sie stalo z tamtymi 5-ioma probkami z drugiego pomieszczenia. :D No taaak... Bez formularza z trzema, ktore zostaly wklepane, nie wiadomo czy drugie pomieszczenie nie zostalo sprawdzone, czy ktos nie wbil wynikow w excel. Tym razem, nie zartuje, spedzilam niemal dwie godziny przeszukujac segregatory. W koncu znalazlam zagubiona kartke w zupelnie innym miejscu, w segregatorach w korych ksiegujemy testy dzienne, a nie miesieczne. Dlaczego ktos wbil tylko polowe wynikow, nie mam pojecia. Najlepsze, ze moglam to byc ja sama, moja kolezanka, albo jeden z podrozujacych pomocnikow. ;) Kiedy juz znalazlam wyniki, okazalo sie, ze na dwoch szalkach cos "uroslo", musialam wiec odkopac raport z lista bakterii, ktore udalo sie zidentyfikowac. Kolejne pol godziny nie moje. Ostatecznie, treningu praktycznie tego dnia nie zaliczylam, ale i tak poczulam ze przynajmniej bylam produktywna. :D Po powrocie do domu mialam chwile na oddech, ale wkrotce przyjechali i Nik i M. Zjedlismy obiad, po czym musialam pojechac po Bi. Panna bardzo zadowolona, bo z okazji ostatniego treningu, mieli gry i zabawy na basenie. M.in. sztafete, gdzie scigaly sie w grupach, ale ta, ktora akurat plynela, musiala zalozyc koszulke, wiec dodatkowo czas zalezal od tego jak sprawnie uda sie zdjac i zalozyc przemoczony material. :D Tak czy owak, ja cieszylam sie ze odpoczne od jezdzenia, ale Bi smucila bo twierdzi ze bardzo lubi ta druzyne. Kiedy juz z nia dojechalam, chwycilam formularz do klubu narciarskiego Kokusia, bo w high school akurat byl facet, ktory zajmuje sie jego organizacja i pomaszerowalam po rower corki. Ostatni raz, chyba ze zdarzy sie cos wyjatkowego! :D Syn zabral sie ze mna, oddalam formularz, wypisalam tez jednen dla siebie jako opiekuna grupy, pogadalam z facetem, bo znamy sie przez ten klub narciarski juz pare lat, wzielismy z Mlodszym rower siostry i on pojechal, a ja pomaszerowalam do domu. Poniewaz w srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor minal spokojnie. Wstawilam pranie, mlodziez odrabiala lekcje, ale poza tym byl czas na relaks i spokojne szykowanie sie na kolejny dzien.

Czwartek byl ostatnim dniem z dluzszym spaniem. Pomocnik, ktory w tym tygodniu wypuszczal partie, mial w piatek wyleciec bardzo wczesnie, wiec chcial zebym przyjechala na czas zeby wypuscic druga. Ech... Przyjechalam do roboty i choc tego dnia zaliczylismy troche wiecej treningu, to jednak nie skonczylismy wszystkiego. No coz, reszte bedzie musial odhaczyc kto inny, albo bedziemy sie komunikowac wirtualnie. Poza tym, manager, ktory zajmowal sie w tym tygodniu produkcja, spierdzielil kolejna partie, tym razem dla klienta. Laboranci chichotali pod nosem, bo kiedy oni cos popsuja, ten facet zawsze grzmi, ze "jak to sie moglo stac?!" i "musimy sie postarac, zeby nic takiego sie nie powtorzylo!". Tymczasem, kiedy sam odwalil maniane, mruknal tylko "zdarza sie" i uciekl do hotelu. :D Niestety, zostalam w robocie nieco dluzej, bo inny manager, ktory przyjechal sprawdzac produkcje tego produktu dla klienta, wcinal swoje 4 grosze w zupelnie inne sprawy. Jeden z laborantow przyszedl do mnie, ze ma materialy do zatwierdzenia w ramach miesiecznej inwentaryzacji. Czekalam zeby zobaczyc jeden z testow do mojego szkolenia i juz siedzialam nieco dluzej niz powinnam, wiec powiedzialam mu ze zobacze co sie da zrobic, ale ze za chwile wychodze, a kolejnego dnia bede juz sama i nie wiem czy miedzy wypuszczaniem partii uda mi sie cos zrobic. Uslyszal to ten manager i stwierdzil ze jak trzeba cos zrobic to trzeba. Odpowiedzialam, ze juz powinnam i tak wychodzic do domu, a on na to, ze jesli sa nadal zadania do wykonania, to sie zostaje az sie je skonczy. Mialam ochode odpowiedziec, ze nikt mi nie placi za nadgodziny, to po pierwsze, a po drugie to nie moja wina ze laboranci czekaja na ostatnia chwile i potem nagle czlowiek ma zostawac 2 godziny dluzej zeby im pozatwierdzac materialy. Dla swietego spokoju jednak zostalam chwile dluzej i zatwierdzilam choc czesc z tego, co mieli na liscie. Do domu dojechalam wiec pozniej i czym predzej zabralam sie za obiad. Troche mi niestety zeszlo, mimo ze plan byl prosty - spaghetti. Chcialam jednak zuzyc pojemniczek mini pomidorkow, ktore zalegaly mi w lodowce od dluzszego czasu. Bi mowila ciagle ze je zje i nie jadla. Niektore musialam wyrzucic bo zrobily sie z nich "kapcie", wiekszosc jednak byla zaskakujaco dobra. Chcialam zrobic z nich domowy sos, musialam je jednak najpierw upiec, wiec zeszlo dluzej niz przewidzialam. Potem okazalo sie, ze sosu wyszlo naprawde niewiele, wiec musialam i tak dodac gotowca ze sloika. ;) W czasie kiedy ja walczylam z sosem oraz makaronem, do domu zaczely sie zjezdzac Potworki. Bi konczy juz o 14:23, a ze wreszcie nie miala treningu, to przyjechala na rowerze kilka minut pozniej.

Przyfilowana przez okno ;)

Dwadziescia minut po niej, dojechal Nik, akurat kiedy mzawka, ktora mielismy od rana, zaczela przechodzic w ulewe. Kiedy wrocil M., lalo juz jak z cebra. Nie bylo tez zbyt cieplo, wiec chlopaki stwierdzily ze nie chce im sie w taka pogode jechac na basen ani silownie. Niespodziewanie mielismy wiec leniwy wieczor i bardzo milo bylo patrzec na to, co sie dzialo za oknem, z cieplego domku. ;) Niestety, nie wygladalo zeby mialo przestac padac do rana, a widmo jazdy w ulewe po nocy nie napawalo dobrym humorem. :/

W piatek trzeba bylo niestety zwlec sie o 2:10. Nadal lalo jak z cebra, a teraz musimy parkowac dalej, wiec czekal mnie bieg przez kaluze. W dodatku, tam gdzie rozkopali nasz parking, zrobilo sie wielkie, blotniste rozlewisko. Dotarlam do budynku w mokrych butach, spodniach i jednym rekawie, bo moja jesienna kurtka chyba jednak nie jest wodoodporna. :D Przyjechalam i na dzien dobry dostalam wiesci, ze spierdzielona zostala druga partia. Kolega, ktory ja wypuszczal tylko krecil glowa. :D Niestety, on musial pedzic na lotnisko bo wracal do domu i zostalam na placu boju sama. I co? Kolejna partia rowniez "popsuta". Tym razem wina byla ewidentnie po stronie tego managera (ktory podobno produkcji nie przeprowadzal od wielu lat, wiec zapomnial co i jak), bo uzyl zlej pojemnosci fiolki, a kiedy powiedzialam mu ze jest nieprawidlowa i poprawil, okazalo sie ze system nie pozwolil juz na kolejny etap i pokazal "failed". No i klops. ;) Poza tym, od poczatku ten facet tak srednio mi podpasowal, a teraz przekonalam sie, ze naprawde ma typ osobowsci, ktorego strasznie nie lubie. W sensie "co to nie ja, jestem pan nieomylny, wszyscy popelniaja bledy oprocz mnie, itd.". W tym tygodniu psul partie za partia, ale zawsze wina byla kogos innego - ktos zle polaczyl rurki, ktos zle zbudowal fiolki, itd. Teraz tez, pierwsza partia (jakims cudem) poszla bez problemu. Musze dodac, ze produkt przechodzi przez specjalny zestaw rurek, filtrow oraz buteleczek, a ktory mozna wykorzystac tylko dwa razy. Przy pierwszym, wszystko przeszlo. Za drugim... wyskoczyl filtr! I oczywiscie produkt stracil sterylnosc, wiec poszedl do wyrzucenia. Manager co? Zestaw byl zle poskladany. Ale tajemniczo, za pierwszym razem jakos nic sie nie dzialo. Chlopak, ktory owy zestaw skladal, cos tam mruczal ze facet zle ustawil cisnienie, ale nie mial odwagi otwarcie zaprotestowac. Kiedy przy mnie ewidentnie popelnil blad, oznajmil, ze za pozno go wychwycilam!!! Kurna, on jest w pomieszczeniu produkcyjnym, ja w laboratorium! Nie stoje i nie patrze mu przez ramie co on tam wklepuje. Dostaje papiery, sprawdzam aplikacje i kiedy doszlam do bledu natychmiast przekazalam mu ze musi go poprawic. Minelo moze kilka minut od rozpoczecia produkcji. Gosciu pewnie wsciekly sam na siebie, ze zrobil cos glupiego, a ze tym razem nie moze zwalic na nikogo, wiec chociaz tupnie nozka, ze kontrola jakosci powinna sprawdzac wszystko szybciej. :D W kazdym razie, przed wypuszczeniem czwartej partii dojechal chlopak, ktory regularnie przeprowadza produkcje. Pomogl managerowi ustawic co trzeba i wszystko poszlo (o cudzie!) gladko. Niestety, poniewaz dwie partie zostaly stracone, musielismy wypuscic dodatkowa. Oczywiscie, szef, ktory akurat konczyl wypuszczac partie dla klienta, poprosil zebym wypuscila ta nasza "bonusowa". Przyjechalam o 3 i zostawalam do 11, wiec nie bylo problemu, ale normalnie musialabym zostac 1.5 godziny dluzej. :O Po robocie pojechalam jeszcze na zakupy spozywcze, wrocilam do domu, rozpakowalam torby i mialam chwilke zeby dychnac, bo tego dnia M. po drodze jechal po sushi, wiec nie musialam szybko konczyc zadnego obiadu. Dojechala Bi, niedlugo po niej Nik, a potem czekalismy na ojca, sprawdzajac co chwila jego lokalizacje. Mielismy bowiem przygotowany prezent oraz maly torcik ze swieczkami na powitanie.

Urodzinowe powitanie

Niespodzianka sie udala, choc w sumie nie wiem czy byla taka "niespodziewana", bo to juz chyba trzeci rok z rzedu kiedy cos takiego zrobilismy. ;)

Swieczki zdmuchneli razem :)

Tego dnia bylo oczywiscie Halloween, wiec Potwory mialy na wieczor wlasne plany. Nik z grupka kolegow poszli zbierac cukierki.

Mama jednego z chlopcow zrobila im fote. Od lewej: Darth Vader, zawodnik sumo, dinozaur, koszykarz i traper

Wrocil dopiero po 20, z torba pekajaca w szwach i oczywiscie bardzo zadowolony. Ja bylam zadowolona, ze drugi rok z rzedu zalozyl ten sam kostium, wiec nie musialam wydawac kasy. ;)

Fajny ten stroj i nie dziwie sie, ze nadal mu sie podoba

Bi za to, ku mojemu zdziwieniu, zrezygnowala z lazenia po domach zupelnie. Z dwiema kolezankami spotkaly sie u jednej w domu zeby posiedziec, pograc w gry itd. Mialy tylko lekkiego pecha, bo akurat kiedy wyjechalam z osiedla tamtej dziewczynki, okazalo sie ze droge mialam zagrodzona przez zwalona galaz (strasznie u nas tego dnia wialo), ktora z kolei zerwala linie wysokiego napiecia, te zas iskrzyly i spowodowaly mini pozar przy samej ulicy. :O Zaraz pojawila sie straz pozarna, a samochody musialy zawracac i jechac inna trasa. Tyle, ze okoliczne osiedla zostaly bez pradu. Kiedy wieczorem odebralam Bi, okazalo sie, ze osiedle jej kolezanki rowniez. Co prawda maja generator, wiec i troche swiatla, ale wiekszosc domu tonela w ciemnosci. Dziewczyny jednak dobrze sie bawily i stwierdzily, ze mialy prawdziwy halloweenowy nastroj. :D

piątek, 24 października 2025

Kolejny dlugi weekend tylko dla mlodziezy

Sobote, 18 pazdziernika, zaczelam oczywiscie nad ranem, choc weekendowa zmiana zaczyna sie nieco pozniej, wiec moglam pospac zawrotne 1.5 godziny dluzej. ;) Na szczescie obie partie wyszly bez problemu, wiec o 6:20 wyruszylam w droge powrotna. Malzonek mial wolne, wiec caly dom smacznie spal. Szybko sie tylko napilam i skorzystalam z toalety, po czym wskoczylam do lozeczka. Nastawilam budzik na 10:30, ale potem dolezalam prawie do 11.

Schodzac na dol, zajrzalam do Kokusia i znalazlam na jego lozku takiego "pluszaka". Odwrocila glowe w moja strone i miauknela na powitanie, ale nawet nie otworzyla oczu :D

Kiedy wstalam i sie ogarnelam, zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlogi u gory. Powiedzialam tez Potworkom, ze maja posprzatac u siebie, ale posluchal tylko Nik. Bi odpowiedziala bezczelnie, ze "dziekuje za sugestie, ale nie skorzysta". :D Okey. Nie chce byc jak moja matka, ktora wywala wszystko z szaf na srodek i wrzeszczala ze mamy sprzatac. Swoja droga, to nasi sasiedzi musieli miec regularna rozrywke, bo moja mamuska darla sie czesto i o byle co. W kazdym razie, przywolalam poklady cierpliwosci i powiedzialam pannie, ze jak chce miec syf, to jej sprawa, ale ja jej pokoju nie rusze. Dodatkowo, pannicy wydaje sie ze wygrala "bitwe", ale nie wie jeszcze ze z kieszonkowego potrace jej za niesubordynacje. To sie lekuchno zdziwi. :D Wracajac do soboty, po sprzataniu gory, poskladalam jedno pranie, wstawilam kolejne i wlasciwie przyszla pora zeby jechac do kosciola. Po powrocie zabralam sie (znowu!) za chlebek bananowy. Wiecznie za duzo bananow mi zostaje, ale jak kupie mniej, to oczywiscie wszyscy sie na nie rzucaja i potem nie mam do owsianki... :/ Wieczor skonczyl sie oczywiscie dosc wczesnie, bo w ten weekend wypuszczalismy tez partie w niedziele.

Niedziela oznaczala wiec ponownie wczesna pobudke, przy czym malzonek tez pracowal, wiec wstal razem ze mna, zamiast sprobowac jeszcze przysnac na godzinke. W pracy spotkala mnie irytacja, bo w niedziele wypuszczamy zwykle tylko jedna partie, co powinno zajac mi gora godzine. Do pracy przyjezdzam wiec na okolo 1.5, co swoja droga nie warte jest zwleczenia sie z lozka, no ale... Tym razem jednak laboranci, ktorzy przychodza duzo wczesniej, przeciagali ile sie dalo. Nie wiem o co im chodzilo, ale niezle sie wkurzylam. A jeszcze jeden, ktory przeprowadzal testy, marudzil i narzekal, bo dziewczyna z soboty zuzyla ostatni papierek pokryty krzemionka do jednego z testow. O rany jak on sie o to nazrzedzil! Tyle, ze tamta dziewczyna pracowala w sobote przez 6 godzin i kiedy skonczylismy, chciala na pewno jak najszybciej stamtad uciec. On zas przyjechal w niedziele na ostatnia chwile, pozniej nawet ode mnie, tuz przed wypuszczeniem probki. Powinien byc tam przynajmniej pol godziny wczesniej, zeby wlasnie sprawdzic czy wszystko ma i przygotowac stanowisko. A on dojezdza niemal spozniony i ma wielkie pretensje! Podejrzewam, ze nie usmiechalo mu sie pracowac w niedziele, ale chyba malo kto ma na to ochote. W kazdym razie, pozniej czekal z testami niewiadomo na co i zamiast wyjechac do domu okolo 4:30, wyjechalam o 5:30. Szlag. :( W chalupie oczywiscie walnelam sie od razu do lozka, co o  tej porze jest calkiem latwe, bo jest zupelnie ciemno. Budzik nastawilam na 10, ale spalam slabo, bo z jakiegos powodu ciagle bylo mi zimno w nogi i co chwila sie przebudzalam zeby je podwinac pod siebie. Kiedy w koncu zasnelam mocniej, kiedy zadzwonil budzik, nie wiedzialam jak sie nazywam. :D

Bi nadal nachodzi na gotowanie. Tym razem wynalazla przepis na drozdzowy chleb czosnkowo - serowy. Musze przyznac, ze wyszedl przepyszny! Miedzy mna, M. oraz dziadkiem zniknal ekspresowo i zapomnialam zrobic zdjecia koncowego produktu! 

Jak to w niedziele, jak juz zwloklam sie z wyra, zjadlam sniadanie i jako tako ogarnelam, napisalam do taty, ze zapraszam na kawe. Przyjechal, posiedzial, a w miedzyczasie psula sie pogoda. ;) Zaczelismy dzien od slonca i w ktoryms momencie 20 stopni, a juz o 15 bylo pochmurno i zerwal sie wiatr. Temperatura spadla do 17, wiec nie strasznie, ale przy wichurze wydawalo sie duzo chlodniej. Tak czy siak, moglam znow zaliczyc siedzenie na ganku w bujanym fotelu. Mialam juz go schowac, ale jednak jeszcze sie przydal. :) Pozniej oczywiscie jakies kolejne skladanie prania i wstawianie kolejnego, bo to przeciez niekonczaca sie opowiesc. Malzonek mial kolejny napad na gotowanie i machnal zapiekanki oraz barszcz. Kuchnia wygladala znow jak po tornadzie, ale za to mialam z glowy pichcenie na kolejne 2-3 dni. Wieczor uplynal na relaksie, po czym malzonek musial szykowac sie na poniedzialkowy kierat. Ja bralam oczywiscie poniedzialek oraz wtorek wolne, po weekendowej pracy, a Potworki mialy kolejny... dlugi weekend. Dobrze czytacie; w poprzednim tygodniu mieli dwa pierwsze dni wolne i do szkoly szli tylko przez trzy, po czym znow mieli trzy dni wolne. Tym razem z okazji swieta Diwali. W naszej miejscowosci jest ogromna populacja Hindusow i w tym roku w koncu szkolny kalendarz uwzglednil to jedno z najwazniejszych dla nich swiat. No, ale dzieciaki nie nachodza sie do szkoly tej jesieni... :D

Zapomnialam napisac w poprzednim poscie, ze niespodziewanie, z maila trenera Bi, dowiedzialam sie, ze sezon druzyny plywackiej dziewczyn wlasnie dobiega konca. Z grafiku myslalam ze przynajmniej treningi beda mniej wiecej do polowy listopada, ale wychodzi ze tylko dla tych pannic, ktore zakwalifikowaly sie do szczebla stanowego wyscigow. Bi sie do owej grupy nie zalicza. ;) W tym tygodniu bedzie wiec miala jeszcze ostatnie zawody oraz treningi, a w kolejnym tygodniu "mistrzostwa" i treningi tylko do srody. I koniec. Powiedzialam jej zeby sie rozejrzala jaki sport chcialaby uprawiac w szkole zima i wiosna. Jak nic sobie nie znajdzie, to pozostanie jej tylko powrot do zespolu Kokusia, zeby kompletnie nie stracic formy...

Poniedzialek rozpoczelam blogim lenistwem. Tak naprawde to budzik nastawilam na 8:30, ale potem wylegiwalam sie prawie do 10. :D Bi juz siedziala na dole, Nik jeszcze spal. W koszulce zamiast pizamie, bo "zapomnial" sie przebrac. Spytalam potem o ktorej sie polozyl, ale albo nie pamietal, albo nie chcial sie przyznac. :D Pozniej dzien mijal ekspresowo, bo zadzwonila moja mamuska i rozgadala sie tak, ze przesiadzialam z nia na telefonie prawie 3 godziny. :O Komorka mi sie prawie rozladowala, ale zeby nie siedziec kolkiem, w miedzyczasie sie mylam, sprzatalam kuchnie, skladalam pranie, zmienialam posciel u dzieciakow, obieralam ziemniaki itd. Chcialam jeszcze wyszorowac prysznic, ale to akurat ciezko zrobic przy rozmowie, bo woda zbytnio halasuje, no i trzeba sie zamknac w kabinie. ;) Najlepsze, ze jak ktos mnie spyta o czym tyle czasu rozmawialam, to... nie pamietam. :D To bylo glownie takie pierdzielenie o doopie Maryni, troche o dzieciakach, ale wiekszosc czasu mamuska obgadywala moja siostre, siostrzenice, kuzynki, ciotki, sasiadki i nie wiem kogo jeszcze. Sporo czasu sie wylaczalam i sluchalam jednym uchem. :D Skonczylam gadac i wlasciwie musialam podawac dzieciakom obiad zeby Bi zdazyla przed treningiem. Dzien wolny bowiem czy nie, ale nie ma zmiluj sie - trening musi byc. ;) Zawiozlam panne, a potem zajechalismy z Kokusiem (ktory wybral sie ze mna) do biblioteki bo potrzebowal ksiazke do szkoly. Pytalam dlaczego nie moze jej wypozyczyc ze szkolnej, ale twierdzi ze nie ma czasu do niej isc... Hmmm... Pamietam, ze Bi brala na te okazje przepustke (hall pass), ale dla Nika najwyrazniej wyjscie z lekcji do biblioteki to strata czasu. ;) Ksiazke znalazl i wrocilismy do domu jeszcze przed M. Zdazylam jeszcze wyszorowac nasz prysznic i musialam sie zbierac zeby jechac po corke. Pozniej dalsza czesc odgruzowywania, bo chcialam jak najwiecej odhaczyc majac wolne. Punktualnie o 18, zasiadlam do komputera i trzesacymi rekoma probowalam zarejestrowac Nika do szkolnego klubu narciarskiego. Z poprzednich sezonow wiem, ze w jego obecnej oraz poprzedniej szkole, miejsca zapelnialy sie blyskawicznie, a Mlodszy by sie zaplakal gdybym nie dala rady go zapisac. Jak na zlosc, rejestracje przeniesli na inny portal, gdzie cos sie popierdzielilo. Klikalo sie na cene autobusu (ktora byla obowiazkowa dla wszystkich), po czym trzeba bylo dodac do tego wybrany program, czyli tylko wyciag, wyciag z lekcjami, wyciag z wypozyczeniem sprzetu, tylko wypozyczenie sprzetu, itd. Nik oczywiscie potrzebowal tylko karnet do wyciagu, ale kiedy go zaznaczylam i kliknelam "kontynuuj", wracalo do strony z wyborem programu. Kilka razy klikalam w kolko, w ktoryms momencie sie wylogowalam i zalogowalam od nowa, bo stwierdzilam ze moze niechcacy cos konkretnie zamotalam. No nie, nadal nie przepuszczalo mnie dalej. W koncu, w akcie desperacji (:D) kliknelam dodatkowo na "wyciag z lekcjami" i zadziala sie magia - przepuscilo mnie dalej! Ale z koszyka nie moglam tego usunac. Kolejny raz sie wylogowalam i zaczelam od nowa, majac w glowie cykajacy zegar. Ponownie nie pozwolilo mi pojsc dalej z samym wyciagiem, wiec znow dodalam wyciag z lekcjami i zaplacilam, stwierdzajac ze kolejnego dnia zadzwonie do biura i to odkrece. Normalnie zadzwonilabym od razu z pytaniem w czym problem, ale o tej porze wiadomo, mieli juz zamkniete, a poza tym balam sie, ze wszystkie miejsca znikna. Modlilam sie jednak zeby dalo sie cofnac jeden z programow, bo zamiast $450, musialam nabic na karte ponad $800. :O Moje obawy co do popularnosci tego klubu nie byly bezpodstawne, bo w poprzedniej szkole Kokusia nie bylo miejsc juz 45 minut pozniej (!), a w obecnej wszystkie zniknely do kolejnego ranka. Dobrze wiec, ze nie czekalam do nastepnego dnia z rejestracja. Tego dnia spotkala mnie mila niespodzianka, bowiem M. stwierdzil ze czas wrocic na silownie i zabral sie z Kokusiem kiedy przyszla pora jego treningu. Ciekawe ile potrwa zapal, bo juz bywaly te powroty, trwaly kilka tygodni, po czym nastepowal kilkumiesiaczny zastoj. Teraz tez nie pamietam nawet kiedy byl ostatni raz, ale cieszylam sie ze nie musze juz wychodzic z domu. Przebralam sie w pizame i relaksowalam na calego. :)

We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekStartu". :D Dzieciaki szly juz tego dnia do szkoly i zwykle wstawalam akurat zeby pozegnac ich, kiedy wychodzili. W tym tygodniu jednak w szkole Bi mieli tzw. Spirit Week i kazdego dnia mlodziez miala wpasowac sie tematycznie. Temat na wtorek polegal na przyniesieniu zeszytow i innych przyborow w czymkolwiek, byle nie w plecaku. Panna glowila sie co zabrac, bo jak na zlosc miala tego dnia zawody i to wyjazdowe, a to oznaczalo przyniesienie tez przekasek oraz napoju dla jej "seniorki". Myslala o wzieciu jednej ze swoich wakacyjnych toreb, a ze ciezko z czyms takim, wiszacym na ramieniu, jechac na rowerze, wiec zaproponowalam ze skoro jestem w domu, to zawioze ja do szkoly. Bi oczywiscie na to jak na lato. Rano okazalo sie jednak, ze nie udalo jej sie upchnac wszystkiego w torbie, niczego innego nie chcialo jej sie szukac i ostatecznie wziela jednak plecak. Skoro jednak juz zaproponowalam podwozke, to stwierdzilam, ze niech jej bedzie. Byle nie oczekiwala jej co tydzien. :D Zalozylam wiec tylko szybko bluze na pizame i pojechalysmy. Ogonek aut ciagnal sie az po glownej drodze, poza terenem szkoly, ale na szczescie poruszal sie w miare sprawnie. Odstawilam panne, po czym wrocilam do chalupy. Dzien uplynal mi pod znakiem odhaczania kolejnych etapow odgruzowywania domu, zmiany poscieli u rodzicow, kolejnych pran, itd. Musialam tez zadzwonic do biura, zeby odkrecic ten bol glowy z klubem narciarskim Kokusia. Na szczescie sie udalo i szusowanie syna nie bedzie mnie kosztowac niemal tysiaka. :D Sam syn dojechal niedlugo ze szkoly, podalam mu papu i sama szybko zjadlam, bo tego dnia Bi miala znow zawody. Ostatnie "zwyczajne", bo w kolejnym tygodniu maja miec miszczostfa, choc co to bedzie za wydarzenie, tego nie wiem, a trener narazie nie podal zadnych szczegolow. Oczywiscie jak zawody i to niezbyt daleko, to pojechalam kibicowac. Niestety, wpakowalam sie w takie korki, ze zamiast 20 minut, jechalam 35. W rezultacie spoznilam sie i jak na zlosc ominal mnie jeden z wyscigow indywidualnych Bi. Poniewaz byly to ostatnie zawody, trener powiedzial pannom, ze beda plynely stylem i dystansem innym niz zwykle. Bi plynela na 200m tzw. IM, czyli po dwie dlugosci basenu kazdym z czterech styli.

Takie fajne zdjecie zrobila Bi kolezanka, ktora miala z brzegu basenu duzo lepszy widok niz ja mam zwykle z trybun :)

W odpowiedniej kolejnosci oczywiscie. Ja na to nie dojechalam, a ona nie pamietala ktore miejsce zajela, ale kiedy nastepnego dnia trener przyslal wyniki, okazalo sie, ze przyplynela 4 na 6. Moze wiec nie super, ale tez nie byla ostatnia. ;) A na 8 dlugosci basenu, to trzeba juz miec naprawde swietna forme. Kiedy dojechalam, Bi przez wiekszosc czasu snula sie wokol basenu, kibicujac kolezankom. Na szczescie udalo mi sie zobaczyc jej kolejny wyscig indywidualny - kraulem na 100m. Przyplynela druga, wiec bardzo ladnie. Pozniej jeszcze plynela sztafete, ale trener wymieszal dziewczyny i plynela z innymi niz zwykle. Zajely drugie miejsce, wiec tez niezle. I w koncu moglysmy wyruszyc do domu. Udalo nam sie wrocic jeszcze zanim Nik mial sie szykowac na trening, choc okazalo sie, ze M. ponownie wybiera sie z nim zeby pocwiczyc. Nie wiem co go tak wzielo nagle na silownie... Kolejny wieczor wiec moglam przebrac sie w pizame i zasiasc na kanapie, zamiast jezdzic po syna. :)

Sroda to juz niestety pobudka tuz po polnocy i do roboty. Na dzien dobry okazalo sie, ze moj szef (bez konsultacji ze mna) stwierdzil, ze bede wypuszczac dwie pierwsze partie, a potem on przejmie paleczke, ja zas mam przez reszte dnia przerabiac z przyjezdnym pomocnikiem procedury dotyczace mikrobiologii. W nastepnym tygodniu ma przyleciec inny pomocnik, ktory ma mnie szkolic z wypuszczania produktow klienta. Nie wiem kto znow "z gory" nacisnal, ze nagle tak sie rzucili na moje szkolenia... :/ W kazdym razie, dzien zlecial ekspresowo, bo pomocnik faktycznie tak sie wczul w swoja role, ze nie mialam kiedy dychnac. W ktoryms momencie bylam juz glodna, marzylam o kawie i rozbolala mnie glowa, przyszla godzina 9, a on gotow byl siedziec ze mna kolejna godzine albo i dluzej! :O Tu jednak zaprotestowalam, tlumaczac ze spalam 3 godziny i jestem wykonczona, co bylo zreszta zgodne z prawda. Kiedy przyjechalam do domu, czulam wyraznie, ze cos zaczyna mnie rozkladac. Bylo mi strasznie zimno (choc przyznaje, ze chalupa byla jakos wychlodzona) i bolaly miesnie. Wzielam tabletki i walnelam sie spac. Obudzil mnie gorac jakis czas pozniej, bo cholerna sypialnia ponownie nagrzala sie jak glupia, ale zdolalam ponownie zasnac i spalam prawie do 15. Obudzil mnie dzwiek otwieranych drzwi garazowych, kiedy wrocil Nik. Popatrzylam w telefon i z miejsca rozbudzila mnie irytacja. ;) Tego dnia zwolnilam Bi z treningu, bo po pierwsze, Nik mial ostatni raz klub rowerow gorskich i chcialam pojechac z chlopakami zeby polazic po swiezym powietrzu. Po drugie, panna akurat tego dnia miala zlapac nauczycielke historii, zeby wytlumaczyla jej cos z testu. Corka powiedziala mi dzien wczesniej, ze test "oblala", co bardzo mnie zdziwilo, bo oblac test z... historii? Rozumiem fizyka czy matma, gdzie trzeba temat rozumiec, ale historia to przeciez glownie zapamietywanie faktow. Okazalo sie, ze to "oblanie", to wynik 8/10, czyli B. ;) Panna jednak stwierdzila ze chce test poprawic na A, gdzie wzruszylam ramionami. Jak nie szkoda jej czasu na poprawe niezlej oceny, to niech poprawia. Tego dnia jednak przyslala mi wiadomosc (pol godziny przed moja pobudka) ze nie moze znalezc nauczycielki i czy ma wrocic do domu. No, co za durne pytanie! A co ma robic, jechac na basen? W zasadzie przyszlo mi do glowy, ze moze cos jej sie pomylilo i jednak pojechala na trening, ale na szczescie nie. Odpisalam, ze oczywiscie ma wrocic i za chwile przyjechala. Zjedlismy obiad, dojechal M. i za moment chlopaki oraz ja szykowalismy sie do wyjscia. Za oknem swiecilo piekne slonce, a termometr pokazywal 16 stopni, wiec namawialam corke zeby pojechala z nami i jesli nie chce chodzic, moze posiedziec, albo nawet odrabiac lekcje przy stoliku. Nie chciala i tym razem miala nosa. Przy domu bowiem nie bylo tego zbytnio czuc, ale w klubie, na bardziej otwartej przestrzeni, strasznie wialo i mimo slonca, caly czas mialam rece schowane do kieszeni bluzy.

Nik (na drugim planie) czeka na rozpoczecie jazdy

Poniewaz bylo to ostatnie spotkanie klubu tej jesieni, organizator jak zawsze zamowil dla dzieciakow pizze i przyniosl lody. Mlodziez sobie pojadla (rodzice tez :D) i moglismy wrocic do domu. Na szczescie tego dnia juz nigdzie nie trzeba sie bylo ruszac, wiec spedzilam go (niestety) pozytecznie, czyli skladajac pranie, wstawiajac kolejne, a nastepnie zmywarke. Jeeej... ;)

W czwartek ponownie pobudka o polnocy. Niestety, juz poprzedniego dnia czulam, ze cos mnie rozklada. Bylo mi zimno (choc temperatury nie mialam), bolaly miesnie, glowa, mialam taki jakby niesmak w ustach... Tego dnia zdecydowanie czulam sie lekko chora, choc trudno bylo powiedziec co to za dziadostwo, bo ani kaszlu, ani wlasciwie kataru, tylko takie "lamanie". Cos jak grypa, ale bez goraczki. W kazdym razie, lykalam prochy, a w pracy siedzialam w maseczce zeby nie zarazac. Do domu pojechalam troche pozniej, choc tym razem z wlasnej winy. Poszlam zaksiegowac dokumenty i tyle mi zeszlo, ze nagle zrobila sie 9:30. No ale przynajmniej pozbylam sie stosu papierow, ktore zalegaly na moim biurku od poprzedniego dnia. Przyjechalam, wypuscilam Maye i poszlam spac. Jak zwykle wyszlo mi to kiepsko, bo najpierw Oreo starla sie obok domu z jakims innym kociakiem, a pozniej sypialnia zrobila sie oczywiscie zbyt ciepla. Zbudzilam sie pol godziny przed przyjazdem Kokusia i desperacko probowalam jeszcze przysnac, ale bezskutecznie. Kiedy syn przyjechal, wstalam i zeszlam na dol, ale dziecko juz zdazylo sobie przyszykowac... chrupki z mlekiem! Dzidzia normalnie. Tyle razy mowi sie im, ze jesli bym jeszcze spala, to maja zajrzec do lodowki i odgrzac sobie cokolwiek mamy przyszykowane na obiad. To nie. Za ciezko najwyrazniej. :/ W kazdym razie, szybko odgrzalam chlopakowi jedzenie i sama tez zjadlam. Przyjechal M., a ja po chwili jechalam po Bi. Tego dnia strasznie wialo i bylo 13 stopni, wiec powiedzialam malzonkowi zeby jechal po rower corki. Cos tam probowal mnie przekonywac, ze dobrze jest przejsc sie na swiezym powietrzu, ale go nie posluchalam. :) Ostatecznie pojechal na swoim rowerze, a Nik obok biegl, po czym wrocil na jednosladzie siostry. :) Mlodszy mial tego dnia trening, ale M. pojechal z nim na silownie (mimo ze wczesniej narzekal ze miesnie mu dokuczaja), wiec moglam ponownie zrelaksowac sie na kanapie w pizamce. Szkoda tylko ze w tym tygodniu zupelnie nie mialam okazji podejrzec jak syn trenuje.

Piatek to znow pobudka jak zawsze. Nie wiem co to za dziwny wirus mnie chwycil, bo poki co ani nie rozwija sie dalej, ani nie puszcza. Od czasu do czasu lekko podrapie mnie w gardle, ale potrwa kilkanascie minut, po czym przechodzi. Z nosa praktycznie nie leci. Tyle, ze po prostu mam takie samopoczucie "chorego", choc ciezko to adekwatnie opisac. W pracy roboty huk, bo oprocz wypuszczenia dwoch partii, mielismy materialy do zatwierdzenia, z rodzaju, ze "potrzebujemy ich na wczoraj". Najgorsze to sterylne fiolki z powkladanymi odpowiednimi filtrami oraz iglami. Te fiolki "buduja" technicy w naszym laboratorium, wiec potem trzeba dokladnie ogladac pod swiatlem czy nie fruwa w nich zaden wlosek lub smiec, pozycja igiel tez jest scisle okreslona, a dodatkowo czy ktoras nie jest peknieta lub nie ma innej skazy. Fiolek mielismy ponad 100, wiec po podnoszeniu kazdej w gore zeby obejrzec pod lampe, po godzinie nabawilam sie zakwasow w ramionach. W dodatku potem kazda musiala otrzymac wypisana naklejke, potwierdzajaca ze kontrola jakosci ja sprawdzila. Beznadziejnie glupia robota... A na koniec jeszcze przeszukiwalismy segregatory oraz szuflady zeby odnalezc zagubiony dokument. Wazny, bo z codziennego testu sterylnosci maszyny. Wyniki tych testow wklepujemy w tabele w excelu i dzien wczesniej zauwazylam ze w pliku kartek z 9 pazdziernika, brakuje mi tego jednego testu. Napisalam maila do kierowniczki laboratorium zeby wraz ze swoimi ludzmi rozejrzeli sie za nim. Czesto bowiem jakas kartka wymaga poprawek i konczy na czyims biurku lub w przegrodce. A brak tego testu oznaczalby znow dochodzenie, papierologie i doszukiwanie sie czy byl zrobiony i zgubiono tylko dokument, czy w ogole go nie przeprowadzono, poprawki, treningi, angazowanie trzech managerow, itd. Nasze poszukiwania nie przyniosly skutkow, choc podejrzewalismy ze raczej test byl przeprowadzony, a kartka kiedys sie znajdzie. Traf chcial, ze tego dnia ksiegowalam dokumenty z 13 pazdziernika i zauwazylam ze akurat z tego testu mam wbity wynik dwa razy. Test przeprowadzany jest raz dziennie, wiec nie ma powodu zeby miec dwa wyniki z tego samego dnia. Oczywiscie szybko mnie tknelo, ze albo cos zle wklepalam w tabele, albo zaszla pomylka i jeden z dokumentow to moze byc ten zagubiony. Pomaszerowalam spowrotem do szaf z segregatorami i... bingo! Okazalo sie, ze operator zapomnial zapisac date testu i zauwazyl to dopiero kilka dni pozniej. Tyle ze w miejscu "data testu" wpisal 13 pazdziernika, a na dole dodal notatke, ze test przeprowadzil 9-ego, a 13-ego wpisal date. Ja bym to zrobila odwrotnie - w date testu wbila prawidlowa, a w notatce dodala ze zapisalam ja pozniej. A tak, wszyscy patrzyli na date w tabeli i traktowali dokument jak z 13-ego. Ech... Najwazniejsze, ze dokument sie znalazl. Przed wyjsciem musialam jeszcze przygotowac dokumenty na sobote oraz poniedzialek, zeby mieli je gotowe do wypisania. W kolejnym tygodniu mam bowiem miec szkolenie na produkt klienta, ale ma ono byc od poniedzialku do czwartku. Moj szef stwierdzil wiec zebym wziela sobote wolna zamiast poniedzialku, a on sie zajmie wypuszczeniem partii tego dnia. Dodatkowo, ten trener chyba nie lubi pracowac na nocki, bo napisal zebym przyjezdzala na 5 rano, na co jestem oczywiscie jak na lato. Bede wiec miec krotki oddech od pracy w weekend oraz nocnej zmiany. :) Po pracy pojechalam jeszcze na zakupy, ale troche sie przeliczylam, bo zanim oblecialam sklep, rozpakowalam torby i cos zjadlam, do lozka polozylam sie w poludnie. Spalam niezle, ale krotko, bo jeszcze przed 15 przyjechaly Potwory. Bi nie miala tego dnia po poludniu treningu. Na "ich" basenie mieli jakas impreze, wiec trener przeniosl go na... 5:30 RANO!!! No chyba go pogielo! I ja i M. jestesmy juz o tej porze w robocie, ale szczerze, to nawet gdybym pracowala w innych godzinach, w zyciu nie zrywalabym sie przed switem zeby zawiezc corke na basen! W dodatku bez mozliwosci powrotu do lozka, bo godzine pozniej trzeba by bylo ja odebrac! :O W kazdym razie, Bi wrocila po szkole prosto do domu, z czego byla oczywiscie bardzo zadowolona. Niestety, dzieciaki chodza po domu jak stado tupiacych sloni, a za nimi biega Maya, zgrzytajac pazurami po kaflach. Tyle wiec bylo z mojego spania. Bez koniecznosci odebrania corki oraz zawozenia syna, popoludnie oraz wieczor minely leniwie. Bi opowiadala, ze w szkole mieli tego dnia pep rally - takie wydarzenie spajajace ta szkolna spolecznosc przed meczem football'u oraz jesiennym balem (homecoming). Kazdy rocznik dekorowal w jakims temacie wybrany korytarz, a potem mieli spotkanie na sali gimnastycznej, gdzie cheerleader'ki daly pokaz akrobatyczny, pozniej zas mieli zawody miedzy grupkami z kazdego ze 4 rocznikow - m.in. przetransportowanie stolu poprzez turlanie sie pod nim oraz bitwa na... pudelka od pizzy. :D Jak mi sie uda wysepic jakies zdjecia od Bi, to wrzuce w nastepnym poscie. 

Na koniec pokaze Wam zdjecie, ktore jeden z moich sasiadow wrzucil na Fejsa:


Po lewej, tam gdzie konczy sie rzad tui oraz barierka, jest wjazd na moje osiedle Czyli misie nadal kraza i trzeba sie miec na bacznosci. ;)


piątek, 17 października 2025

Dlugi weekend, ale nie dla rodzicow ;)

Sobote, 11 pazdziernika, zaczelam o 1:30, bo wzywala robota... Mielismy wszyscy tego dnia lekkiego stresa, bo w tamtych okolicach odbywal sie maraton i juz o 7:30 rano mieli pozamykac ulice. Moja praca znajduje sie w takim "kaciku", ze mozna z niej wyjechac tylko dwiema, prostopadlymi do siebie ulicami, reszta to slepe zaulki. Niestety, obie te ulice mialy byc zamkniete, jedna do 11 rano, druga do... 14. :O Poniewaz zadne z nas nie mialo ochoty utknac w robocie na wiekszosc dnia, wiec modlilismy sie zeby nic sie nie popsulo i przeszly wszystkie testy. Dla nas bylo oczywiste ze jesli cos sie spierdzieli, nie bedzie czasu zeby wypuscic kolejna partie, ale wiadomo ze kierownictwo moglo miec w nosie, ze pracownicy beda musieli "zamieszkac" w biurze. Ponoc rok temu jeden z farmaceutow tak sie wyklocal z policjantami zeby go przepuscili, ze w koncu pogrozili mu ze jak bedzie sie dalej stawial, to go aresztuja. :D Na szczescie nasze obawy okazaly sie bezpodstawne, wszystko poszlo sprawnie i juz o 6 rano czym predzej stamtad odjechalam. Zanim dojechalam do domu, ogarnelam sie nieco i wskoczylam do lozka, byla oczywiscie prawie 7. Nie chcac przespac calego dnia, nastawilam budzik na 10:30 i tak wlasnie sie obudzilam. Reszta soboty uplynela juz, jakbym w pracy nie byla. ;) Bylo pochmurno i ponuro, ale niestety nie dane bylo mi posiedziec pod kocykiem, bo musialam zabrac corke na zakupy. Przyznaje ze zaczyna mnie draznic ta druzyna plywacka, choc z tego co slysze, to w kazdym sporcie w high school wyglada to tak samo. Do wszystkich "seniorek" w zespolach przydzielone sa mlodsze dziewczyny, tworzac grupki, tzw. sister friends. Glownie polega to na tym, ze na zawodach wyjazdowych wymieniaja sie paczuszkami z przekaskami, czyli chipsami, zelkami i (o zrozo) napojami energetycznymi. :O W zeszlym tygodniu jednak sie okazalo, ze mlodsze dziewczyny dla swoich "siostr" musza przygotowac plakaty pozegnalne. Bez sensu skoro rok szkolny konczy sie w czerwcu, no ale druzyna plywacka dziewczyn trwa tylko do polowy listopada, wiec wszelkie uroczystosci (jak ta z zawodow w zeszly czwartek) odbywaja sie juz teraz. Niech im bedzie, ale na wykonanie plakatu dziewczyny dostaly zawrotne 2 dni. W tym jeden kiedy mialy zawody, wiec wrocily do domu pozniej i bylo malo czasu. Przez to wlasciwie nie bylo jak nawet pojechac na zakupy i Bi musiala sie posilkowac tym, co miala w domu. Znalazla jakas tasiemke do przyozdobienia, ale poza tym pozostaly jej kredki oraz markery. Nawet farb nie mamy, bo Potworki od wielu lat nie smaruja po kartkach. Plakaty potem zostaly wywieszone w korytarzu szkoly (trener wyslal zdjecie), wraz ze zdjeciami kazdej z seniorek.

Zdjecia trener przyslal marnej jakosci wiec nie wiem czy bedzie widac, ze za oszklona sciana, nad napisem, wisza wszystkie plakaty

Po drugiej stronie, zdjecia wszystkich najstarszych panien. Ta sala ponizej to w ogole jest stolowka, choc nie wyglada ;)

Plakat to jedno. Teraz jednak okazalo sie, ze we wtorek mial byc na basenie tzw. Senior Night, czyli uroczyste pozegnanie dla dziewczyn z naszej druzyny. Kiedy o tym uslyszalam, spodziewalam sie ze bedzie to uroczystosc tylko dla tych najstarszych dziewczyn i ich rodzin. Taaa... Uroczystosc miala sie odbyc w czasie wtorkowych zawodow, ale zeby zadosc sie stalo "night" w nazwie, te zostaly przesuniete z 15:30 na... 19:30! Glowna czesc uroczystosci miala sie odbyc o... 21! :O W dodatku mlodsze dziewczyny mialy przyjechac juz na 18:30 zeby rozwiesic plakaty i banery i musialy zostac na uroczystosci, bo wreczaly starszym kolezankom kosze z upominkami. Od razu pomyslalam, ze ich zdrowo pogielo. :/ No wlasnie, "kosze". Wszystkie grupki mialy przygotowac dla seniorek koszyki wypelnione roznorakimi prezencikami, od ulubionych slodyczy i napojow, po kosmetyki. Dziewczyny daly liste ulubionych rzeczy i kolorow. Niby nic takiego, bo np. dziewczyna przydzielona Bi wpisala rozne cukierki, coca cole, kocyk, zlota bizuterie (na szczescie tu chodzilo o kolor, nie kruszec), blyszczyki do ust, balsamy, itd. Do tego oczywiscie sam "kosz", bo nie trzymam w domu nic takiego. W sobote, kiedy sie juz przespalam, a pozniej ogarnelam, zabralam wiec corke na zakupy. Ona byla cala szczesliwa, bo jak typowa baba uwielbia lazic po sklepach. Ja bylam mocno NIEszczesliwa, bo jestem NIEtypowa baba i zakupow nie znosze. :D Poltorej godziny przecieralysmy szlaki w sklepie, ale w koncu uzbieralysmy prawie wszystko z listy. Niby takie nic, ale wyszlo ponad $150. I nie chodzi tu nawet o pieniadze, ale o sam przymus. Kazda seniorka ma przydzielone mlodsze dziewczyny, ale tych najstarszych jest tyle, ze niektore maja przydzielona tylko jedna "siostre". Tak wlasnie trafila Bi i uwazam ze po pierwsze to nie fair, bo niektore dziewczyny maja w grupce dwie mlodsze, wiec wiadomo ze i kosztem sie dziela po polowie i moga sie spotkac i razem robic plakat, wybierac upominki, itd. W dodatku, ja ogolnie nie jestem skapa i na prezenty dla kolegow i kolezanek Potworkow zawsze wydawalam niemalo kasy. Tutaj jednak, tamta dziewczyna jest od Bi o 4 lata starsza i panna nie tylko wczesniej jej nie znala, ale nawet teraz twierdzi, ze wlasciwie z nia nie rozmawia i sie nie integruje. No to super, bo ja wydaje gruba kase na dziewczyne, ktora moja corka zna 2 miesiace i z ktora nie odbyla nawet jednej, dluzszej rozmowy. :/ No ale dobra; kupilysmy co trzeba, po powrocie Bi ulozyla wszystko w koszyku i pozostalo czekac do wtorku. 

Nawet wstazke znalazlam w przydasiach ;)

Po powrocie tak naprawde zostalo nam okolo 1.5 godziny na obiad i odpoczynek i jechalismy do kosciola. Malzonek ponownie mial sobote wolna, ale pracowal w niedziele. Kiedy wrocilismy zabralam sie za typowe odgruzowywanie, a do tego upieklam znowu chlebek bananowy. Na szczescie kolejnego dnia mialam wolne, ale po kilku dniach roboty dluzej siedziec tez nie dalam rady, wiec juz o 22 padlam. :)

W niedziele rodzice sie zamienili i ojciec pojechal do roboty, a matka miala wolne. Zaczelam oczywiscie od dluzszego spania, ale krotko po 9 sie zwloklam z wyrka. Na wieczor mialam plany, ktore wymagaly gotowania, wiec po sniadaniu odhaczylam pierwsza czesc, czyli skrojenie i upieczenie cukinii. Pozniej sie ogarnelam i przyjechal moj tata. Jak zwykle posiedzial okolo trzech godzin, a po jego odjezdzie czas byl szykowac siebie i reszte dania. Tego wieczoru bylismy zaproszeni na obchody Diwali do sasiadow, jak co roku. Zwykle pieklam ciasto, ale potem nie pamietalam zeby oni to kiedykolwiek wykladali na stol. W sumie to nie wiem co z tym moim ciastem robili; moze chowali dla siebie. :D Tak czy owak, w tym roku stwierdzilam ze cos upichce. Przepatrzylam liste potencjalnych indyjskich potraw, ale wszystkie wymagaly przynajmniej jednego skladnika, ktory wiem, ze pozniej mi sie juz nie przyda. Niestety, poza mna, u nas w domu nikt za kuchnia indyjska nie przepada. :( Sasiedzi sa wegetarianami, wiec w koncu postawilam na stary, sprawdzony przepis, czyli cukinie po "marokansku". ;) Co prawda nie po indyjsku, ale przepis zawiera kumin, ktory stosowany jest tez w ichniejszej kuchnii, wiec stwierdzilam, ze akurat sie wpasuje. Kiedy gotowalam, Bi oznajmila ze pachnie jak u sasiadow w domu, wiec wszystko sie zgadzalo. ;) Skonczylam pichcic, wyszykowalam sie z dzieciakami i podjechalismy do sasiadow. 

Nik zdecydowal sie na kapiel tuz przed wyjsciem i potem na szybko suszyl wlosy, majac przy tym ubaw po pachy :D

Autem, bo ciemno, padalo i boje sie niedzwiedzi. :D Malzonek juz tradycyjnie odmowil udzielania sie towarzysko. Tym razem tak mu suszylam o to glowe, ze na znak protestu juz o 17:45 poszedl spac. :D U sasiadow jak zwykle bylo przemilo. Oprocz sasiadki oraz mnie, jeszcze cztery mamuski mialy swiezo upieczonych "licealistow", wiec bylo sporo wspolnych tematow i porownywania nauczycieli, trenerow i ogolnej organizacji zajec.

Zdjecie na schodach stalo sie doroczna tradycja :D Ja - jedyna blondynka w tym zacnym towarzystwie

Bylo oczywiscie mnostwo przepysznego jedzenia i tradycyjny obrzadek z ogniem, ktory ma przyniesc dobrobyt dla rodziny na nadchodzacy rok. ;) Niestety, nadal nie dostalam z niego zdjec. Dzieciarnia szalala w pokoju zabaw w piwnicy i zabraklo jedynie tradycyjnych fajerwerkow, bo lal deszcz.

Dzieciarnia (brakuje czworki)

Niestety musialam dla siebie oraz Potworkow skrocic zabawe, bo w nocy pracowalam, wiec chcialam sie polozyc jak zwykle o 21. Bi oznajmila ze jest gotowa wracac po ciemku sama, a Nik ze nie lubi tej mojej nowej pracy. Twardo jednak oznajmilam ze wracaja ze mna, bo wiedzialam ze jak ich tam zostawie, to potem i tak nie zasne az nie wroca. :D Dotarlismy do domu akurat zeby wypuscic Maye na siusiu, upewnilam sie ze wszystko mam spakowane na kolejny dzien i padlam do lozka.

Poniedzialek rozpoczelam tuz po polnocy i pognalam do roboty. Tam niestety mielismy kolejne kiepskie wiesci, bo glowna siedziba firmy kombinuje jak nie stracic obecnych klientow i zdobywac kolejnych, jednoczesnie pokrywajac zwiekszone zapotrzebowanie. Na dzien dzisiejszy wyglada to tak, ze bedziemy musieli wypuszczac dodatkowa partie naszego produktu, a do tego 2-3 dziennie produktu klienta. Pierwsza partia wychodzilaby wiec juz o 12:30. W nocy oczywiscie. Do dupy, bo mialam taki mniej wiecej poukladany grafik, gdzie kladlam sie o 21 i spalam te 3 godzinki przed praca. Przez godziny treningow Kokusia nie dam rady polozyc sie wczesniej, a na dwie godziny to sie raczej nie oplaca. A w dzien nadal zle sypiam... Poza tym, kiedy w koncu wytrenuja moja kolezanke, mialysmy wymieniac sie zmianami i miec okolo czterech godzin kiedy bylybysmy w pracy razem. To wazne, bo mozna sobie pomoc. Poniewaz nowy grafik przedluza godziny "robocze", wiec wyglada, ze razem bedziemy moze przez godzine... Nie mowiac juz o tym, ze czekalam jak na zbawienie kiedy bede miala tez i dzienne zmiany, ale przy obecnym pomysle, ta dzienna zmiana bedzie wlasnie dostawac po doopie. Jesli cos jest bowiem nie tak i nie da sie wypuscic ktorejs partii, kolejna dokladana jest na koniec dnia. Oznacza to, ze osoby z tej dziennej zmiany beda musialy pewnie nieraz siedziec 12-14 godzin zanim wszystko przejdzie testy, lub szef apteki stwierdzi ze nie ma to sensu bo i tak kierowcy nie dowiaza probek na czas... No coz... Nikt w pracy szczesliwy nie jest, choc ci, ktorzy pracuja tam dluzej stwierdzili, ze juz kilka podobnych pomyslow bylo i po krotkim czasie musieli z nich zrezygnowac. Glowne maszyny bowiem sa bardzo kaprysne, czesto sie psuja i miedzy partiami musza przestygnac. Jesli beda musialy chodzic z tylko minimalnymi przerwami, szybko bedziemy miec awarie za awaria. Kierowniczka laboratorium twierdzi jednak ze na pewno beda chcieli zebysmy sprobowali i to raczej szybciej niz pozniej. :/ Jakby na potwierdzenie wszystkich moich obaw, trzecia partia nie przeszla jednego z testow. W ciagu kilkunastu minut i po dwoch telefonach znalezlismy przyczyne, ale co z tego. Wszyscy jestesmy nowi, a firma niedawno przeszla na elektroniczne "sledztwa", ktore musi byc otworzone i zatwierdzone przez zarzad, zanim mozemy przystapic do przeprowadzenia testu od nowa. Kierowniczka laboratorium jest zielona, podobnie jak ja, wiec nie mialam jej jak pomoc. Pozniej gdzies cos zle kliknela i aplikacja nie wysylala managerom wiadomosci o potrzebnych podpisach. Trzy godziny zajelo zeby to odkrecic! Przez to opoznienie i walke z elektronicznymi aplikacjami, nie tylko wyszlam pol godziny pozniej, ale nie zrobilam nic z codziennych obowiazkow (poza wypuszczaniem partii). Maly przedsmak tego, co czeka mnie i kolezanke kiedy cos sie spierdzieli, a nasze zmiany beda sie pokrywac przez zawrotna godzine. :/ Wrocilam do domu, gdzie Potworki cieszyly sie dlugim weekendem, tego dnia mielismy bowiem Columbus Day. Takie swieto tylko dla szkol, poczty, bankow i urzedow stanowych/ federalnych. ;) Kiedys pewnie chetnie skorzystalabym z dnia wolnego dzieciakow, tym razem jednak musialam isc spac, wiadomo. ;) Zreszta, po deszczowym weekendzie, poniedzialek kontynuowal ten trend, co nawet nie zachecalo do wyjscia. Gdzies w czasie kiedy spalam, mlodsza sasiadka podbiegla i zostawila nam pod drzwiami goodie bag z przyjecia dzien wczesniej.

Kadzidelka, trzymadlo do nich oraz swieczuszka

Moje Potwory nawet nie otworzyly drzwi, za co potem przeprosilam sasiadke. :/ Dzien wolny od szkoly, ale Bi miala oczywiscie trening, musialam wiec wstac na tyle wczesnie zeby ja zawiezc. Panna wcale by sie nie obrazila o spoznienie i tu przyznaje jej racje, ze to jednak gruba przesada, te treningi w dni wolne. Zespoly jak pilka nozna, wioslarstwo czy biegi przelajowe, moga liczyc przynajmniej na odwolany trening kiedy pada; plywanie niestety nie. No nic; zawiozlam ja i potem odebralam, pokrecilam sie po domu i przyszla kolej Kokusia na trening.

Mlodszy doplywa do scianki 

On tez nie byl zachwycony, ale ze ominal caly poprzedi tydzien, a dodatkowo widzial ze siostra pojechala na swoj, wiec i on bardzo nie protestowal. Malzonek go oczywiscie zawiozl, a ja odebralam. Potem juz tylko upewnic sie ze wszystko mam spakowane do pracy i trzeba bylo sie klasc.

We wtorek znow pobudka w srodku nocy, ale jechalam z ta przyjemna mysla, ze kolejny dzien mam wolny. :) Tym razem, o cudzie, wszystkie trzy partie poszly bez problemow, wiec udalo mi sie porobic te dodatkowe zadania i wyszlam o czasie. Potworki mialy kolejny dzien wolny, tym razem z okazji szkolen dla nauczycieli, wiec w domu zastalam Bi z zapuchnieta od spania buzia, robiaca sobie sniadanie oraz nadal spiacego Kokusia. Takim to dobrze. Zjadlam sniadanie i polozylam sie spac. Chyba moj organizm instynktownie czul ze wieczor bedzie ciezki, bo wyjatkowo jak polozylam sie po 10, tak spalam do 15. Gdzies okolo 12 przebudzilam sie tylko bo moj "mundry" syn uznal ze to swietna zabawa zeby ganiac z Maya po korytarzu. Mamy kafle, wiec taki "galopujacy" psiur, dudni lapami az milo. Korcilo mnie zeby wstac i opierniczyc smarkacza, ale wiedzialam ze wtedy juz rozbudze sie kompletnie. Na szczescie po kilku rundach mu sie znudzilo i potem spalam juz bez przeszkod. Zanim sie obudzilam i polezalam jeszcze troche w lozku, z pracy zdazyl wrocic M. i juz zaczal podawac dzieciakom obiad. Popoludnie mielismy tego dnia dosc luzne, ale jak pisalam na poczatku, na wieczor druzyna plywacka Bi miala zaplanowane to cholerne Senior Night. Zawiozlam ja na 18:30 i zostalam popatrzec jak dziewczyny rozwieszaja plakaty i potem na oficjalne zdjecia druzyny. 

Cala banda (Seniorki najwyzej) wraz z trenerem i trenerka. Bi w najnizszym rzedzie

W miedzyczasie M. zawiozl Kokusia na jego trening, bo ten mial na 18:45. Wrocilam do domu, bo zawody mialy sie zaczac dopiero o 19:30, wiec myslalam ze odbiore syna i potem wroce do corki. Malzonek jednak stwierdzil ze co bede tak jezdzic w te i spowrotem i pojechal po Nika. Zdazylam jeszcze zamienic z Mlodszym pare slow i podazylam spowrotem na basen. Tam zawody trwaly juz w najlepsze. Bi plynela ponownie 100m stylem grzbietowym. Niestety ponownie zajela dopiero 7 miejsce na 8. Na dodatek, gula jedna, zle dotknela takiego magnetycznego czujnika (w wodzie) ktory rejestruje czas, wiec na tablicy wynikow najpierw wyskoczyl blad, a w miedzyczasie ostatnia dziewczyna doplynela, wiec jak w koncu Starsza zorientowala sie ze cos jest nie tak, zostala zapisana jako ostatnia. :/

Bi zaraz w pierwszym z brzegu rzedzie

Zaraz po tym wyscigu, plynela z kolezankami sztafete na 400m, wiec kazda panna musiala przeplynac kraulem na 100m. Nie wiem dlaczego Bi plynela pierwsza, a ze dopiero co ukonczyla poprzedni wyscig, widac bylo ze jest zmeczona i nie ma energii. Kiedy wreszcie zawody sie skonczyly, obie druzyny sobie pogratulowaly i tamte dziewczyny poszly do szatni, zaczela sie cala ceremonia pozegnania naszych Seniorek. Rodzice zeszli na basen i przechodzili z corka oraz jej partnerka z druzyny zeby odebrac koszyk z upominkami oraz prezent od zespolu (plecak z logo szkoly) i porobic pamiatkowe zdjecia. Trener w tym czasie wyglaszal o kazdej dziewczynie przemowienie, czyli o ulubionych stylach plywackich, czym zasluzyla sie w grupie, o hobby, itd.

Trener (po prawej) wyglasza przemowienie, Bi maszeruje ze "swoja" Seniorka, a za nimi jej rodzice

Seniorek mamy az 12 (na 30 dziewczyn) wiec troche to trwalo. Jeszcze wytlumacze skad te "seniorki". Otoz, w hamerykanckich szkolach lata szkoly sredniej nie odlicza sie jak u nas - I, II, III, IV klasa liceum. Tutaj albo kontynuuje sie odliczanie, czyli mamy klasy od IX do XII, albo okresla sie je nazwami kazdego rocznika. Bi jest w IX klasie albo freshmen year. Klasa X to sophomore. Klasa XI to juniors i ostatnia - najstarsza to seniors. :) Wracajac do uroczystosci, pozniej wszystkie najstarsze dziewczyny chcialy sobie porobic zdjecia z blizszymi kolezankami, w dwojkach, trojkach i innych konfiguracjach, a te mlodsze dziewczyny oczywiscie udzielaly sie towarzysko we wlasnych grupkach. Nikt nie zwracal uwagi ze zrobila sie 21:30, a kolejnego dnia byla juz normalnie szkola. Swoja droga, to trener naprawde mogl pomyslec i urzadzic ceremonie albo w poniedzialek, kiedy kolejny dzien byl wolny, albo w ktorys piatek. Zanim Bi sie przebrala, zanim doszlysmy do auta (musialam zaparkowac na dalszym parkingu i to na jego koncu), to do domu dojechalysmy o 21:50. Dobrze ze tego dnia porzadnie sie wyspalam, bo inaczej nie wiem jak bym dala rade wytrzymac w miare przytomna... No i cale szczescie, ze kolejnego dnia bralam dzien wolny. Zupelnym przypadkiem, ale zlozylo sie idealnie. :)

W nocy spalam jak zabita. Przebudzilam sie tylko dwa razy, kiedy zadzwonil budzik M. i pozniej... po raz kolejny, bo wlaczyl drzemke! :D Pospalam w srode prawie do 7, a kiedy sie obudzilam padlam ze smiechu, bo mialam szereg wiadomosci od syna, z pytaniem czy ma zalozyc dlugie spodnie czy moze krotkie spodenki. Mimo otwartych drzwi do mojej sypialni, Nik nawet nie zauwazyl ze jestem w domu! :D Kiedy zeszlam na dol Potworki juz szykowaly sie do wyjscia. Okazalo sie, ze Mlodszy wyszedl na chwile na zewnatrz i stwierdzil ze jest cieplo i wystarcza mu spodenki. Wedlug mnie lekko przesadzil, ale ze po poludniu mialo byc 17 stopni, wiec machnelam reka. Nik pomaszerowal na przystanek, a Bi z kolezanka na rowerach pojechaly do szkoly. Ciekawe kiedy uznaja ze jest za zimno. Juz tego dnia panna miala dlugie spodnie, zalozyla na glowe kaptur od bluzy, a na rece rekawiczki. Oni odjechali, a ja zjadlam sniadanie, po czym stwierdzilam ze trzeba by zrobic cos pozytecznego, wiec posprzatalam w kuchni i wstawilam zmywarke. Dokonczylam obiad, po czym mialam chwile relaksu. Niestety, dzien wolny w srodku tygodnia wzielam nie bez powodu; inaczej wzielabym poniedzialek. Umowilam sie na ten dzien do ginekologa. Nie bylam juz 3 lata, wiec pora przyszla sprawdzic czy wszystko ok w "podwoziu". ;) Tu akurat wydaje sie w porzadku, za to gin potwierdzil moje podejrzenia, ze mam lekka przepukline pepkowa. Powiedzial ze poki co jest minimalna i nie powinna bardzo przeszkadzac, ale wbil w system skierowanie do chirurga - gastrologa, gdybym kiedys zdecydowala sie na konsultacje. Kto wie, moze skorzystam. Poki co, wracajac zajechalam jeszcze na szybkie zakupy, bo mlodziez do kompletu z M., zdolali od piatku pozrec 36 (!) jajek, a ze to ostatnio ulubione sniadanie Bi oraz kolacja Kokusia, trzeba bylo zakupic zapasik. Do domu wrocilam praktycznie rowno z Nikiem, wiec szybko podalam mu obiad, bo na 16:15 mial znow rowery gorskie. Pojechal oczywiscie z ojcem, ktory zdazyl wrocic do domu, bo ja kwadrans pozniej jechalam po corke. Przynajmniej tego dnia miala zwyczajny trening, wiec wrocila do domu o rozsadnej porze. Mialam ochote od razu isc po jej rower, ale ze ostatnio Nik byl rozczarowany ze poszlam bez niego, to poczekalam az wroci. On pobiegl i pozniej wrocil na rowerze siostry, a ja pojechalam na swoim. Niestety, w dzien bylo cieplo, ale teraz zerwal sie chlodny wiatr i schladzalo sie w mgnieniu oka. Mimo bluzy i kaptura na glowie, mialam wrazenie, ze przewialo mnie na wskros. Reszte wieczora spedzilam juz glownie sie leniac, choc trzeba bylo tez poskladac pranie i wstawic kolejne. Syzyfowa praca. :)

Czwartek to juz niestety ponownie pobudka o polnocy i do roboty. Tam nadal spotkania zarzadu majace nam podkrecic "srube". ;) Tymczasem laboranci z nocnej zmiany to leserzy i jedna dziewczyna (na ktora mam szczegolne baczenie) spedza po 20 minut na telefonie, gdzie papiery w "tunelu" siedza ponad 10 minut. Chlopak z produkcji w koncu zadzwonil (mamy telefon do komunikacji kiedy sala produkcyjna musi byc sterylna) zeby je przekazala. Moja lista "delikwentow" sie przedluza i na ktoryms z meetingow bede musiala poruszyc ten temat. Oczywiscie dyplomatycznie, bez podawania imion. :D Poza tym dzien minal spokojnie i wszystkie "moje" partie wyszly bez wiekszych problemow. Jeden z laborantow mial jakis kiepski dzien i porobil bledy, ale na szczescie sam je zauwazyl zanim poszly za daleko, wiec obylo sie bez dochodzen i papierologii. Niestety, pomocnik ktory mial zostac do piatku, juz w srode musial wyleciec, wiec na placu boju zostalam ja z szefem. Poniewaz on lubi wczesniej uciekac do domu (ma 3 godziny jazdy) i nie bardzo przejmuje sie ze ktos inny musi zostac w robocie 10 lub wiecej godzin, wiec obawialam sie jak bedzie wygladal moj piatek. :O Przynajmniej w czwartek udalo mi sie wyjsc o czasie. W domu jeszcze musialam rozladowac zmywarke oraz zaladowac ja brudami ze zlewu, bo nie moglabym spac wiedzac ze taki burdel tam sie kisi. ;) Potem szybko cos zjesc i do lozka. Tym razem jakos spanie mi nie szlo. Nawet nie pamietalam ze zamknelam drzwi sypialni, wiec obudzilam sie o 14 koszmarnie zgrzana. Mimo ze na dworze bylo chlodno - ledwie 9 stopni, ale slonce skutecznie nagrzalo pokoj i nie dalo sie wytrzymac pod koldra. Wstalam zeby otworzyc drzwi, ale przez to sie oczywiscie rozbudzilam. Probowalam przysnac, ale sasiedzi przygotowywali sie na wieczorne posiedzenie przy ognisku i rzucali na taczke pociete drewno. Walilo az echo dudnilo! :O A jak oni przestali, to zbiesila sie... Maya. Wypuscilam ja przed snem na dwor, a teraz, po ledwie kilku godzinach, zaczela biegac po domu i piszczec zeby ja wypuscic. :/ Zwariowac mozna... Wstalam zanim wrocil Nik, ale po odebraniu Bi oznajmilam, ze jest zimno i wieje, wiec po jej rower nie jade. Malzonek podjechal po niego autem. Pod wieczor Mlodszy mial trening, ale ze M. montowal drzwi w skladziku pod tarasem, to zawiozlam syna i pozniej po niego pojechalam.

Trener tym razem mierzyl ich czas w kazdym stylu. Podobno Nik wymiata w motylkowym ;)

Zreszta i tak to lubie, bo zawsze to okazja do podejrzenia jak sobie radzi. :)

Na piatek zabraklo mi czasu, ale w skrocie to zaliczylam robote, zakupy, spanie, ale po Bi wyjatkowo pojechal M. Za to potem oboje z Kokusiem poszlismy po rower corki, bo bylo 16 stopni, wiec calkiem przyzwoicie. Nik w piatki nie ma treningow, wiec pozniej mielismy juz spokojny wieczor, choc ja niestety musialam sie szykowac na sobotnia prace. :/

Do poczytania!