Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 27 stycznia 2023

Tydzien, gdzie zima sie z nami drazni, po czym gra nam na nosie ;)

Przychodze z cotygodniowym raportem. :D

W sobote, 21 stycznia, Potworki nie pojechaly do Polskiej Szkoly, bowiem Nik mial na ten dzien wyznaczone kolejne zawody plywackie. Zreszta, dzien wczesniej musialam odebrac chora Bi ze szkoly, wiec tak czy owak by nie jechali. Malzonek, ktory musi miec 4 dni w miesiacu wolne, a poki co mial tylko 2, stwierdzil, ze zostanie w domu. I cale szczescie, bo przy niewiadomym zdrowiu Starszej, nawet gdybym chciala, wolalabym nie brac jej na zawody. Tym razem na szczescie nie musielismy jechac az tak daleko jak ostatnio, ale mimo wszystko mielismy okolo pol godziny drogi i bylam wdzieczna, ze zawody zaczynaly sie troche pozniej - przyjazd byl na 8:45. Mimo wszystko wstac musielismy praktycznie tak samo jak do szkoly. Oj, nie bylo latwo. ;) Kiedy budzilam syna, ten fuknal mi niezadowolony, ze "przeciez jest weekend!". Zapomnial biedak przez noc, ze ma zawody. ;) Wyszykowac sie bylo ciezko i zamiast wyjechac planowo o 8:15, z garazu wyjezdzalam o... 8:27. :O W trasie troche nadrobilam, ale mimo wszystko przyjechalismy lekko spoznieni. Okazalo sie jednak, ze sporo dzieciakow dojechalo jeszcze pozniej i to znacznie. Znow wyladowalam mierzac czas, z czego bylam bardzo niezadowolona, bo na spotkaniu dla "czasomierzy" (zawsze je robia zeby przypomniec zasady oraz sprawdzic czy stopery dzialaja prawidlowo) zaznaczyli, ze pod zadnym pozorem nie wolno nagrywac dzieci z poziomu basenu. Cytowali zarzadzenia ogolnostanowe, ochrone prywatnosci, itd., ale co ciekawe, z widowni juz mozna bylo nagrywac bez problemu. I niewazne, ze nagrywajac przy basenie, stoje tak blisko, ze ujme najwyzej dwoje innych dzieciakow, a z trybun praktycznie wszystkie krecace sie naokolo. Czy tylko ja widze tu bezsens? W kazdym razie, wolalam nie ryzykowac, bo tamta druzyna miala bardzo skrupulatna kobiete nadzorujaca cale zawody. Pechowo, ale o tym za chwile. Poniewaz trafilam do linii #6, w ktorej najczesciej bylo pusto, na czas wyscigow Nika prosilam zeby czas chwile pomierzyl ktos z zastepczych "czasomierzy" (:D), po czym bieglam na trybuny zeby nagrac Mlodszego. ;)

Perfekcyjny kraul :)
 

Tym razem dojechalo trzech innych chlopcow z jego grupy wiekowej (w ogole bylo znacznie wiecej dzieci niz ostatnio), wiec plynal dwie sztafety. W pierwszej - stylami mieszanymi, Mlodszy plynal zabka i zajeli drugie miejsce. W drugiej sztafecie wszyscy plyneli kraulem i nasza druzyna wygrala, ale... no wlasnie. Jeden z chlopcow byl swiezynka w zawodach i kiedy przyszla jego kolej, wskoczyl do wody zanim poprzedni zawodnik dotknal scianki. Poniewaz tutaj zasady byly baaardzo skrupulatnie sprawdzane, moga dostac dyskwalifikacje. Indywidualnie Nik plynal na 100m kraulem oraz na 25m motylkiem. W pierwszym szli z innym chlopcem leb w leb, dwoch innych zostawiajac daleko w tyle. Walczyl do konca i przegral doslownie o ulamki sekundy! :D

Tu widac, ze chlopiec, ktory wygral, juz sie bardziej wynurzyl, a Nik dopiero wystawia z basenu glowe. Za to dwoch innych chlopcow, ktorzy rowniez brali udzial w wyscigu, nawet jeszcze nie doplywa w poblize scianki ;)
 

Potem zwierzyl sie, ze bylo mu strasznie zimno i przy trzeciej dlugosci basenu zeby mu szczekaly. Nie dziwie sie, bo woda byla dla mnie wrecz lodowata. Do tego, podejrzewam, ze Mlodszy mogl jeszcze nie do konca odzyskac sily po chorobie, wiec tez szybciej sie zmeczyl... Najwieksza jednak porazka okazal sie drugi wyscig. Kiedy Nik wskoczyl do wody, przez chwile wydawalo sie, ze bedzie trzeci, bo dwaj inni oddali lepsze skoki i znalezli sie przed nim. Mlodszy jednak sie spial i mimo, ze byla to tylko jedna dlugosc basenu, wyprzedzil obu i... wygral! Zapytacie sie wiec, skad ta "porazka"? Otoz, dopiero przegladajac w domu filmiki, zauwazylam, ze Nik, pewnie z pospiechu i przejecia, zakonczyl wyscig dotykajac scianki jedna reka! Zasady niestety sa jasne: przy zabce i motylku, nalezy dotknac scianki obiema rekoma jednoczesnie. I na filmiku widac wyraznie, ze nadzorujaca kobieta stala akurat nad linia Nika i kiedy doplynal, podniosla reke dajac znac stolikowi, gdzie zapisywali wyniki. Na bank bylo to sygnalem do dyskwalifikacji. Zla jestem, bo to byla taka piekna wygrana i tak ja Mlodszy zmarnowal!

Tu widac wlasnie koniec wyscigu i wyrazne dotkniecie scianki przez Kokusia jedna reka. Coz, bywa i tak...
 

Ale coz, takie zycie, a czasem trzeba popelnic blad zeby sie czegos nauczyc...

Na mecz koszykowki Mlodszy nie pojechal. Zdazylby, ale jeczal, ze jest zmeczony po wyscigach. Tak naprawde, to w ciagu 4 godzin zawodow, Nik plynal tylko cztery razy, musze jednak przyznac, ze i mnie rypala lepetyna. Niestety, wczesna pobudka, a potem jazda i kwitniecie w obcym miejscu poza domem, robi swoje. Mnie tez srednio chcialo sie ruszac i w zasadzie z ulga zostalam w chalupie. Tego dnia stalo sie jasne, ze panna Bi przeszla wirusa najlagodniej z nas (nie liczac M., ktory w ogole go nie zlapal). Jeden dzien lekkiej goraczki, dwa dni zapchanego nosa i tyle. A ja meczylam sie dalej cholera. :D Moj tato strzelil mi wyklad, ze to na pewno dlatego, ze laze zamiast sie wygrzewac w domu, ale kurcze! Przeciez ja caly poprzedni tydzien praktycznie calutki przesiedzialam w chalupie! Nie licze zawozenia Potworkow do szkoly, bo nawet nie wysiadalam z auta, a wyjezdzalam z wlasnego garazu. Poza tym zabralam Bi na pilke w srode, tego samego dnia pojechalam na koncert Nika, a potem w piatek na zakupy. Pilke, przyznaje, moglam odpuscic. Koncert jednak, w zyciu, bo byl to pierwszy w karierze Mlodszego! A zakupy w piatek, no coz, przeciez musimy jesc...

W niedziele pospalismy duzo dluzej, bo stwierdzilam, ze ten jeden dzien w tygodniu dobrze jest odespac ile sie da. To znaczy ja i Potworki, bo M. pojechal do roboty. Ja za to zabralam dzieciaki na najpozniejsza msze u nas, potem po kawe i do domu. Znow zastanawialam sie nad nartami, ale ciagle jeszcze chrzakalam i od czasu do czasu musialam sie wysmarkac, stwierdzilam wiec, ze nie ma co kusic losu. Reszte dnia zostalismy w domu. Wpadl oczywiscie moj tata, ktory nadal nie radzi sobie samodzielnie z bezrobociem. Poza tym to takie zwykle lenistwo, a pod wieczor przystrzyzenie Kokusia bo juz strasznie zarosl, kapiele i przygotowywanie na kolejny dzien. 

Na poniedzialek zapowiadali lekkie opady sniegu, ale ze system mial przejsc wedlug tegorocznego schematu, czyli ze sniegu z deszczem w deszcz, nikt sie prognozami szczegolnie nie przejal. Dlatego zaskoczona bylam kiedy nad ranem obudzil mnie sms z departamentu edukacji, informujacy, ze tego dnia dzieci skoncza lekcje wczesniej, "z powodu zlych warunkow pogodowych". W dodatku lekcje mieli skonczyc o nietypowej porze. Zwykle kiedy maja skrocone zajecia, koncza o 13:15. Tym razem konczyli o 12:45. Potworki, jak to w poniedzialek, zle na caly swiat, ale na wiesc o krotszych lekcjach natychmiast odzyskaly humory... :D Deszcz zaczal padac juz w niedziele wieczor, ale kiedy w poniedzialek rano stalam z dzieciakami na przystanku, tylko leciutko kropilo. Tego dnia znow mielismy zbior komoreczek dla pacjenta, wiec jak zwykle planowalam pojechac do pracy pozniej. W miare jak uplywal ranek, deszcz coraz bardziej mieszal sie ze sniegiem i w koncu faktycznie zaczely padac takie wielkie, mokre i ciezkie platki. Trawniki dosc szybko pokryly sie warstewka sniegu, ale drogi wydawaly sie ok.

Tak mniej wiecej to wygladalo w porze, kiedy dzieciaki wracaly do domu
 

Potworki dojechaly o 13:30, dostaly po misce rosolu, po czym zostawilam ich i popedzilam do roboty, przykazujac wczesniej zeby nie wychodzili, nie otwierali nikomu drzwi, a w razie klopotow, polecieli do sasiadow. Po wyjezdzie z domu okazalo sie, ze warunki na drogach sa rozne w roznych punktach. Na naszym osiedlu, gdzie byl niewielki ruch, drogi wydawaly sie ok. Za to kiedy dojechalam do centrum miasteczka i w ruchliwe poblize mojej pracy, byly w duzo gorszym stanie, choc niby powinny byc bardziej rozjezdzone... Caly dzien w pracy patrzylismy nerwowo za okno. Snieg mial przestac padac okolo 16, tymczasem przestal dopiero gdzies o 18:30. W dodatku temperatura, ktora caly dzien byla lekko plusowa, zaczela spadac. Na szczescie uwinelismy sie w miare sprawnie, a szef milosciwie podpisal certyfikat niemal od razu po otrzymaniu, wiec tuz przed 20 wyszlam. Szkoda tylko, ze snieg na przedniej szybie zdazyl zamarznac, wiec musialam wlaczyc nawiew i czekac. Skrobaczke mam... gdzies, tyle ze nie w aucie. :D W tym roku jeszcze jej nie potrzebowalam, wiec wala sie gdzies w garazu czy innej piwnicy. ;) W domu okazalo sie, ze Potworki nawet samodzielnie odrobily lekcje, no swieto narodowe! Pozostalo mi wiec juz tylko przygotowac ciuchy oraz sniadaniowki na kolejny dzien i mozna bylo zagonic potomstwo do lozek.

We wtorek w koncu wyszlo dawno niewidziane, piekne slonce. Temperatura wyniosla 4 stopnie na plusie, w sloncu pewnie jeszcze cieplej, wiec ta warstewka sniegu, ktora spadla dzien wczesniej, topniala w ekspresowym tempie. W pracy spokoj, a meeting krociutki, wiec nie bylo(by) o co narzekac, gdyby nie zlosliwosc rzeczy martwych. Najpierw zbiesil sie ekspres do kawy. A bez kawy, to wiecie... ;) Migaja wszystkie swiatelka, ale nic nie dziala. Na szczescie to juz znam, bo ekspres tak robi, kiedy poziom wody zejdzie poza jakis krytyczny poziom. Zdarza sie od czasu do czasu. Trzeba wylaczyc go z pradu (guzik wlaczenia nie dziala wtedy) i wlaczyc z powrotem. No i dolac wody oczywiscie. Jednym utrapieniem jest, ze po takim resecie, ekspres pobiera dluuugo dotatkowa wode, a nastepnie wieki zajmuje zeby te wode zagrzac. A czlowiek czeka i nogami przytupuje, bo marzy o kofeinie. ;) Jak juz uporalam sie z ekspresem, zbuntowal sie skaner. Dzien wczesniej zeskanowalam certyfikat bez przeszkod. A we wtorek uparcie wyskakuje komunikat, ze nie ma polaczenia z urzadzeniem. Co ciekawe, kiedy klikam na guzik "skanuj", skaner rusza i brzeczy, wiec jednak moj komputer polaczenie ma, ale zamiast pokazac zeskanowana strone, znow pojawia sie okienko informujace o braku polaczenia. Resetuje skaner. Nic. Resetuje mojego laptoka. Nic. Juz stwierdzam, ze trudno, kolejnego dnia bede musiala pokazac problem szefowi, ale dla pewnosci jeszcze wylaczam skaner z pradu. Po ponownym podlaczeniu, cud! Dziala! Wnioski, moj Panstwo?! Jak cos nie dziala, trzeba wylaczyc to na chwile z pradu. Tudziez potraktowac mlotkiem. :D Po pracy do domu i na szczescie nigdzie dalej. Wtorki to nadal nasze dni wolne. Za to przymusilam Potworki do odrobienia pracy domowej z Polskiej Szkoly. Nikowi sie upieklo, bo jego nauczycielka naprawde duzo zadaje, ale Potworkow nie bylo ostatnio w szkole, zas praca zostala zadana glownie na osobnych kartkach rozdanych przez pania. Mlodszy mial wiec tylko trzy strony w cwiczeniach i to w sumie latwe. Cwiczyc grania nie musial, bo swiezo po koncercie, nie zaczeli uczyc sie niczego nowego. Bi mogla pograc na skrzypcach, ale po jezyku polskim tyle czasu zajela jej matematyka, ze odpuscilam, bo sama chcialam juz troche odsapnac. ;)

W srode prognozy znow zapowiadaly troche sniegu, a szkoly ponownie zdecydowaly sie skrocic lekcje. Poniewaz tego dnia nie mialam nic pilnego do wykonania w pracy, stwierdzilam, ze zostane w domu. Skoro mialo zaczac sypac, a i tak musialabym wyjsc wczesniej, to nie czulam potrzeby, zeby sie tam pchac. ;) Skrocone lekcje tez byly mi na reke, bowiem w srody teraz odbieram Bi ze szkoly zeby zabrac ja na pilke. Zastanawialam sie czy pilka w ogole sie odbedzie i czy wiezc na nia Starsza przy niewiadomej pogodzie. Niestety, o odbiorze dziecka osobiscie, trzeba szkole informowac z rana i potem jest juz po ptokach. Za to o odwolaniu zajec pozalekcyjnych, czesto czlowiek dostaje wiadomosc dopiero w poludnie. Ucieszylam sie wiec, ze bede w domu, Bi dojedzie autobusem, a jak przyjdzie pora zajec (pod warunkiem, ze sie odbeda) sama bede mogla ocenic warunki na drogach. Jak to przy tegorocznej zimie bywa, oraz przy bardzo "trafnych" prognozach, snieg poproszyl rano przez 15 minut po czym przestal. W ktoryms momencie przez chmury zaczynalo sie wrecz przebijac slonce! :D Mimo wszystko, dostalam maila, ze pilki noznej nie bedzie, podobnie jak treningu koszykowki Kokusia. Potworki skonczyly lekcje o 12:45, dojechaly o 13:30 i nadal nic nie padalo. Wydawalo sie, ze zima kolejny raz zagra nam na nosie, ale nagle, okolo 15, zaczelo sypac. I zacinalo tak mocno, ze w niecale 1.5 godziny, zrobila sie warstewka.

Stan po okolo 40 minutach opadu
 

Mizerniuchna, ale po raz pierwszy tej zimy nie tylko spadlo tyci sniegu, ale tez w porze kiedy mozna bylo z nigo skorzystac. Mamy w tym roku tendencje do sniegu padajacego wieczorem i topniejacego przez noc. Tak, dosc czesto, temperatura w nocy, zamiast spadac, rosnie i snieg przechodzi w deszcz. Tym razem w nocy rowniez miala przejsc fala ulewnego deszczu, wiec zaproponowalam Potworkom wyjscie na dwor. Robilo sie juz ciemno, a sniegu bylo tyle, co kotek naplakal, ale dzieciaki oczywiscie ruszyly z entuzjazmem.

Jak widac, ilosc sniegu nie powalala... A temperatury byly takie, ze Potworki nawet nie zalozyly czapek :D
 

Sciagnelam im z garazowej polki slizgacze i ruszyli do zabawy. :)

Z gorki na pazurki po... blocie, wlasciwie :D
 

Mniej wiecej w tym czasie przyszla pora na klub z robienia na drutach w bibliotece (jedyne nieodwolane tego dnia zajecia), ale ze akurat zaczal tez padac deszcz ze sniegiem i nie bylam pewna warunkow na drodze, odpuscilam. Jak leniuchowac, to na calego! :D Panna Bi byla bardzo niezadowolona, ale mowi sie trudno.

Tak jak przewidywali, w nocy caly snieg zostal zmyty przez deszcz, a rano obudzilo nas piekne slonce. Nie pomoglo jednak i pomimo, ze telefon zapikal 20 minut pozniej niz zwykle, po wylaczeniu budzika, zasnelam jak kamien. Dobrze, ze na 18 minut, a nie godzine. :D Jak to w czwartki, zawozilam Potworki do szkoly. Bylam tak nieprzytomna, ze juz po sniadaniu, kiedy wdrapalam sie na gore zeby isc do lazienki, zobaczylam przejezdzajacy ulica autobus i az podskoczylam spanikowana, ze Potworki sie na niego spoznily! Sekunde zajelo zanim pamiec przeslala komunikat do sektora zrozumienia, ze tego dnia ja ich wioze. ;) Odstawilam towarzystwo pod szkole, po czym pojechalam do roboty. A tam - niespodziewany telefon. Z Nowego Jorku. Nie odebralam, myslac, ze to reklamy, ale zostawili wiadomosc i okazalo sie, ze to... polski konsulat. Oddzwonilam i zostalam poinformowana, ze kiedy wyrabialismy z M. paszporty, akurat zmieniali cos w systemie komputerowym, w zwiazku z czym, moj omylkowo nie zostal aktywowany. Nie pamietam czy pisalam, ze kiedy przyszly nasze paszporty, mialy one kody, ktory trzeba bylo wbic zeby potwierdzic odebranie? M. swoj potwierdzil bez problemu, natomiast kiedy probowalam wbic moj, wyskakiwalo, ze "kod juz wykorzystany, albo nieprawidlowy". Stwierdzilismy, ze poniewaz przyszly w jednej paczce, a M. swoj potwierdzil pierwszy, moj tez automatycznie zostal potwierdzony. No coz, okazuje sie, ze nie. :/ Musze teraz moj odeslac do konsulatu zeby mogli go aktywowac. Ech... Pani powiedziala, ze moge tez do nich podjechac. Podjechac, rozumiecie?! To sa 3 godziny jazdy!!! :D

W piatek Matka Natura przypomniala sobie, ze mamy, jakby nie bylo, zime i termometr pokazal rano -3 stopnie. Juz nie pamietam kiedy ostatnio bylo tak zimno! :D Wczesnym popoludniem jednak, temperatura podskoczyla do +5 stopni i zima sie skonczyla. ;) W pracy cisza, bo jednego laboranta nie bylo, inna dziewczyna wyszla zaraz po 13, szefa brak, wiec i ja urwalam sie wczesniej. O 15:20 wyszlam i pojechalam na cotygodniowe zakupy. Przynajmniej, pierwszy raz od bodajze listopada, wrocilam przed zmrokiem. Dzieki wczesniejszej porze mialam czas i na rozpakowanie zakupow, ogarniecie tego i owego, ale tez na relaks, jak i upieczenie biszkopta. W weekend mamy bowiem w koncu urodziny Nika dla znajomych dzieciakow, choc przyznaje, ze juz mi sie kompletnie odechcialo. Tym bardziej, ze Mlodszy jeczal o te urodziny i jeczal, a jak przyszlo co do czego, to ze szkoly zaprosil kolegow w liczbie... dwoch. Reszta to latorosle znajomych. Dla mnie bezsens, bo z tamtymi dzieciakami moglabym Potworki umowic zupelnie osobno, bez potrzeby wydawania kasy na sale zabaw. No ale slowo sie rzeklo, obiecalam synowi urodziny, to ma...

Jak widac, "tyyyle" sie w tym tygodniu dzialo, ze nawet zdjec robic nie bylo okazji... :D To do poczytania! :)

piątek, 20 stycznia 2023

Styczniowo - chorobowo

Ku wielkiej rozpaczy Bi, sobota 14 stycznia, rozpoczela sie Polska Szkola. ;) Pocieszalo ja tylko to, ze lekcje konczyly sie o godzine wczesniej. Powod? Zakonczenie semestru, choc jak dla mnie to takie troche naciagane, szczegolnie, ze byly to pierwsze zajecia po 3-tygodniowej przerwie. Ale dzieciaki wiadomo, nie zglaszaly pretensji, a nam wczesniejszy koniec byl tez na reke. Akurat mielismy godzinke, zeby dojechac na mecz koszykowki Kokusia. ;) Jeden go ominal przez Polska Szkole, drugi przez zawody plywackie, wiec statystycznie (i doslownie w sumie) dociera na co drugi. ;) Kiedy Potworki byly w szkole, ja zapakowalam Nikowi stroj na przebranie oraz po kanapce i przekaski dla obojga. Zakladalam bowiem, ze mozemy pedzic na mecz na ostatnia chwile. Okazalo sie jednak, ze nauczycielka Kokusia wypuscila dzieciaki sporo przed czasem, a i Bi wyszla z budynku w miare wczesnie. Mielismy wiec spory zapas i nie tylko zdazylismy odwiezc panne do domu, ku jej wielkiej radosci, ale tez Mlodszy przebral sie na spokojnie w chalupie zamiast robic to w aucie na parkingu. Bi zostala chwile sama czekajac az M. dojedzie z pracy, a raczej z Polakowa gdzie podjechal po robocie, a ja z Nikiem popedzilismy na mecz. Cos za kazdym razem kiedy Mlodszy gra, przeciwnikiem jest inna druzyna z naszej miejscowosci i za kazdym razem przegrywaja. Pecha im przynosi, czy co? ;) Choc tym razem gra byla bardzo wyrownana i roznica punktowa nie byla az tak dramatyczna jak ostatnio (ale bij zabij nie pamietam ostatecznego wyniku...). Nik dlugo nie gral (ostatnio przed Swietami i tylko raz), wiec na poczatku byl mocno spiety i speszony. Zreszta, cos mi wczesniej przebakiwal, ze on nie za bardzo chce jechac na mecz. Tu musialam go ustawic lekko do pionu, bo po pierwsze, ta koszykowka to byl pierwszy sport, gdzie nie ja wyszlam z inicjatywa, tylko Nik wiercil mi o nia dziure w brzuchu. Po drugie, skoro juz jest zapisany, to w miare mozliwosci powinien grac, a treningi to jednak nie to samo, co mecz. No a po trzecie, rozumiem, ze czasem sie nie chce, czasem jest sie zmeczonym, ale o ewentualnym ominieciu meczu to mozemy sobie dyskutowac dzien wczesniej, a nie jak juz wyjezdzamy z domu. Tak sie po prostu nie robi, poza jakimis naprawde naglymi wypadkami... 

Mlodszy przy pilce
 

Kawaler pojechal wiec i na szczescie po kilku minutach, kiedy wygladal na lekko zagubionego, rozkrecil sie i gral naprawde fajnie. Widac ze nadal troche sie krepuje przed podbiegnieciem i wybiciem komus pilki z rak, ale pomalu sie przelamuje. Za to jest bardzo szybki, wiec jesli dorwie pilke, to zapiernicza z nia przez cale boisko i przeciwnicy musza naprawde sie spiac zeby go dogonic. Mysle, ze moglby grac naprawde rewelacyjnie, gdyby nie brak systematycznosci. Tu jednak szyki psuje nam napiety grafik. W nadchodzacym tygodniu nie bedzie na treningu bo ma tego dnia w szkole koncert, a i obecnosc na meczu stoi pod znakiem zapytania. Ma bowiem znow zawody plywackie i choc te sa rano, a mecz dopiero o 15, ale jednak po kilkugodzinnym kwitnieciu na basenie, moze nie miec juz sil na bieganie z pilka. No ale zobaczymy... Poki co, po meczu wrocilismy do domu i planowalismy jechac do kosciola, bo M. mial pracowac kolejnego dnia. Mlodszy jednak podniosl lament, ze mial meczacy dzien i chcial juz sie zrelaksowac a nie znow gdzies biec. Trudno bylo dyskutowac z takim argumentem. ;)

W niedziele rano wiec, M. pojechal do roboty, a ja z dzieciakami wstalismy odrobinke pozniej (choc dla mnie i tak za wczesnie ;p) i pojechalismy na msze. A potem... plany sie ryply niestety... :/ Pisalam juz pare razy, ze zime mamy w tym roku po prostu beznadziejna. W zasadzie to trudno to nawet nazwac zima. W tym tygodniu poniedzialek mielismy wolny (Martin Luther King Day), weekend choc raz bez deszczu i z temperaturami ponizej 10 stopni, wiec uznalam, ze to najlepsza okazja zeby w koncu wybrac sie na narty. W koncu juz polowa stycznia, a dodatkowo Nik bardzo chcial wreszcie wyprobowac nowy sprzet. Co prawda od kilku dni upierdliwie drapalo mnie w gardle i raz cieklo z nosa, raz nie, ale stwierdzilam, ze jadac na nasz lokalny stok, na maksymalnie 4 godziny, dam rade. Szczegolnie, ze nie mielismy przeciez mrozu. Niestety, rano Nik nie dokonczyl chrupek z mlekiem, twierdzac, ze boli go gardlo. Faktycznie co chwila lekko odchrzakiwal. Twierdzil tez ze ma katar, choc tego nie bylo po nim widac. W kosciele mielismy farta, bo akurat podawali kawe i paczki dla wiernych. Moj kosciolkowy maz zwykle wypryska ze swiatyni jakby go co gonilo, wiec czesto nawet sie nie zatrzymujemy, albo Potworki w biegu chwytaja po paczku. Tym razem skorzystalismy wiec i wzielam kubek kawy, Bi kilka mini-paczkow, a Nik... nic, bo stwierdzil, ze gardlo ma wyschniete i ciezko mu przelykac. Hmmm...

Stoly przybrane karnawalowo
 

Dodatkowo, okazalo sie, ze wial porywisty, lodowaty wiatr i choc temperatura niby pokazywala +5 stopni, to odczuwalna wynosila -1. Wobec tak nieprzyjemnej aury oraz niewiadomym zdrowiu (czy raczej jego brakiem) moim oraz Kokusia, a takze Bi, ktorej od kilku dni tez leciutko cieklo z nosa, z westchnieniem odpuscilam narty. Nik byl rozczarowany, ale przekonalam go, ze zobaczymy co sie bedzie dzialo, a jak cos, to mamy jeszcze kolejny dzien. Reszte dnia przesiedzielismy wiec w chalupie, Potworki wychodzac tylko pare razy zeby nakarmic zwierzyniec sasiadow i wyprowadzic ich psa. Dlugo mielismy z tym spokoj, ale syn sasiadow, ktory przyjechal na przerwe swiateczna do domu, w koncu wrocil na uczelnie i znow potrzebuja zwierzecej "niani". ;) Przyjechal moj tata, ktory jak zwykle potrzebowal pomocy przy bezrobociu, gdzie okazalo sie, ze zapomnial papierka i musial sie wrocic do domu (dobrze, ze ma od nas tylko 15 minut), a takze ponownie w przelozeniu lotu (linie znow odwolaly mu lot, na ktory wczesniej przelozyl bilet). Tu niestety rozlozylam bezradnie rece bowiem uparcie wyskakiwal jakis blad i nie moglam nawet sprawdzic alternatywnych polaczen. Dopiero wieczorem okazalo sie, ze przez Stany przeszla fala tornad oraz burz, sporo lotow bylo anulowanych, stad moze mieli przeciazony system. Tak czy siak, nic nie udalo mi sie zalatwic. Po poludniu zas Nik zaczal narzekac, ze mu zimno, wydawal sie podejrzanie cieply, a po zmierzeniu temperatury okazalo sie, ze ma 37.8. No to by bylo na tyle jesli chodzilo o jakiekolwiek plany na wolny poniedzialek. :/ Wieczorem temperatura podskoczyla mu na 38.3, co moze nie bylo jakas strasznie wysoka goraczka, ale jednak.

W poniedzialek moglismy pospac do oporu, z czego oczywiscie chetnie skorzystalismy. Jeszcze polegiwalam w lozku, kiedy zobaczylam Kokusia wracajacego z lazienki i spytalam go jak sie czuje. Na to moj syn wybuchl placzem, ze ledwie moze chodzic! Przyszedl do mnie, dotknelam czola i niemal sie oparzylam! Rozpalony jak piec. Termometr byl w sumie niepotrzebny zeby stwierdzic goraczke, ale chcialam sprawdzic jaka jest wysoka. Rowne 39. Jak na Nika, to bardzo wysoko. Dalam mu oczywiscie lekarstwo na zbicie i po pol godzinie dziecko znalazlam w lozku, ale rozkryte i narzekajace, ze mu goraco. W koncu tez zszedl na sniadanie, bo tak naprawde od niedzieli okolo 14, nic nie jadl. Przez wiekszosc dnia widac bylo, ze czuje sie lepiej. Dopisywal mu humor i nawet minimalnie wrocil apetyt. Kiedy dowiedzial sie, ze na karmienie zwierzynca sasiadow wyslalam rano Bi sama, strzelil focha. No ale sorki, ma mozliwosc wygrzania sie w domu, wiec nie mialam zamiaru wypuszczac go na ten ziab (nawet jesli jak na styczen nadal jest dosc cieplo). Jedynie nadal byl bardzo oslabiony i w zasadzie spedzil caly dzien na kanapie. Dobrze sie stalo, ze i tak mial dzien wolny, to przynajmniej odpadly zaleglosci w szkole choc na jeden dzien. Pod wieczor Mlodszy zaczal narzekac, ze mu zimno i wiadomo bylo, ze temperatura rosnie - tym razem 38.1. Juz wczesniej nie planowalam wysylac go do szkoly (chyba ze nagle zaliczylby skok energii), a to mnie tylko utwierdzilo w decyzji. Oczywiscie Bi, kiedy zauwazyla ze szykuje tylko jej plecak oraz sniadaniowke, urzadzila afere, ze to niesprawiedliwe, ze ona tez chce zostac w domu i ze ja zawsze faworyzuje Nika! Noszzz... Na prozno pannie tlumaczyc, ze akurat Mlodszy raczej wolalby pojsc do szkoly niz meczyc sie z choroba. Zadne slowa rozsadku nie docieraly, wiec w koncu na panne fuknelam, a ona zamknela sie na 20 minut w lazience ryczac. :/ Pozniej zas zmienila strategie, narzekajac ze boli ja glowa, ze jej zimno, ze leci jej z nosa, itd. Dla swietego spokoju zmierzylam jej temperature, ale ta miala oczywiscie w normie. Symulantka. ;) Na koniec przyszla jeszcze pomarudzic, ze denerwuje sie przed testem z matmy, ktory ma miec w srode. Uch... Ogolnie nie lubie jak ktores z Potworkow choruje, martwie sie, a tu jeszcze ta mala zmora steka i wymysla. Jakby tego bylo malo, mnie tez caly dzien pobolewalo gardlo i zastanawialam sie, czy nie jestem w kolejce do wirusa, zaraz po Kokusiu...

Aha! Jedyna "przyjemniejsza" czescia dnia bylo przyslanie przez studio gdzie Bi ma akrobatyke, zdjec kostiumow wybranych na wiosenne wystepy. Te dla grupy Starszej sa... interesujace, delikatnie mowiac. :D

Okropnosc, co? :D
 

No dobra, sa stra-szne. Nie ma co sie dziwic, ze Bi ze lzami w oczach oznajmila, ze ona nie chce wystepowac. Poki co stwierdzilam, ze nie bede jej zmuszac, ale moze jeszcze zmieni zdanie... Tak w ogole to wieczorem miala miec wlasnie rzeczona akrobatyke, ale tak byla juz rozzalona faktem, ze Nik nie idzie kolejnego dnia do szkoly, ze na kolejne wycie o to, ze nie chce jechac na zajecia, machnelam reka, szczegolnie, ze (jak pisalam wyzej) ja tez nie czulam sie w 100% zdrowa i nie chcialo mi sie ruszac z chalupy. Jak widac, bilans dlugiego weekendu oraz dodatkowego dnia wolnego, raczej kiepski: jeden dzieciak chory, drugi rozhisteryzowany, (a, zapomnialam!) pies sie w czyms wytarzal, a mnie bolalo gardlo. Tylko M. byl w miare na chodzie, choc z kolei bolala go glowa i poszedl spac jeszcze przed 19...

Wtorek zaczelam od telefonu do szkoly ze Nika nie bedzie (takie przepisy) oraz zawiezieniu Bi do placowki. I tak musialam jechac po komputer z pracy, wiec stwierdzilam, ze oslodze pannie troche ta "torture". Oczywiscie tak mi dala do wiwatu, ze pozalowalam swojego dobrego serca, ale coz... autobus juz odjechal. Starsza caly ranek przeplakala, domagala sie mierzenia temperatury, pozniej ponownego ("bo moze zle trzymalam termometr"), twierdzila, ze boli ja glowa, brzuch i jest jej niedobrze. Bezlitosnie oznajmilam, ze jak porzyga sie w szkole, to po mnie zadzwonia i ja odbiore. ;) Tego dnia niestety sama zaczelam sie gorzej czuc. Niby nie mialam goraczki, ale czulam sie "rozbita" i bolaly mnie miesnie. Pod koniec dnia kompletnie zachryplam. Nie wiem co Mlodszy przywlokl za swinstwo, ale zdecydowanie bylo grypopodobne... On dla odmiany poczul sie znacznie lepiej. Jeszcze rano troche narzekal na zmeczenie, ale gdzie caly poniedzialek spedzil w pozycji siedzacej, wstajac z fotela czy kanapy tylko do lazienki, tak we wtorek juz kursowal w kolko po domu, komentowal wszystko, co ogladal i zasmiewal sie w glos. Zupelnie inne dziecko! Po poludniu juz zaczal wyczyniac jakies skoki, zeby zobaczyc czy reka dosiegnie framugi drzwi. Taaa, dziecko wyraznie ozdrowialo, wiec pora byla wyslac je do szkoly. ;) Ja, mimo kiepskiego samopoczucia, spedzilam dzien pracujac (niestety, wtorek oznacza meeting, ktorym tym razem byl dluuugi...) oraz... sprzatajac. Jakos zawsze tak jest, ze kiedy jestem w domu, to sprzatam. Oczywiscie wynika to z tego, ze na codzien, pomiedzy praca, a zajeciami dzieciakow, na owo sprzatanie mam bardzo ograniczony czas, wiec zawsze jestem do tylu. Chcialabym jednak choc raz posiedziec w chalupie bez wyrzutow sumienia, ze podloga sie klei, a meble porastaja kurzem... Niestety, po calym dniu podejrzanego samopoczucia, na wieczor wirus pokazal co potrafi! :/ Juz kladac sie spac, czulam sie zwyczajnie zle. W nocy goraczka, dreszcze, lamanie w kosciach. Budzilam sie skulona w klebek i usilujac bezskutecznie rozgrzac lodowate stopy. Co ciekawe, nad ranem goraczka sama puscila, bo obudzilam sie rozgrzana i z chlodnym czolem. Niestety, wizyta w toalecie zaowocowala kolejna porcja dreszczy...

Jak czulam sie rano, mozecie sie domyslic. Ciezko bylo mi wejsc i zejsc po schodach, bolaly nadgarstki oraz kostki w dloniach. Oczywiscie do pracy nie zamierzalam jechac, ale zawiozlam Potworki do szkoly. Na szczescie w aucie mozna puscic ogrzewanie na maksa... Zreszta, wolalam to niz wystawac z nimi na przystanku. Po powrocie zaleglam na kanapie i zostalam juz tak wiekszosc dnia. Poza oslabieniem, czulam ze temperatura raz mi rosnie, raz opada oraz potwornie bolala mnie glowa. Poza chrypa, doszedl cieknacy solidnie nos. Coraz gorzej... Najchetniej przesiedzialabym juz w domu caly dzionek, ale niestety, byla sroda, a wiec pilka nozna Bi. Rozwazylam odpuszczenie, ale potem stwierdzilam, ze przeciez moge tam sobie posiedziec w aucie zeby nie rozsiewac zarazy. Odebralam wiec Starsza ze szkoly, po czym pojechalysmy na sale. Ja zostalam w samochodzie (i prawie tam zasnelam), zas Bi wyszla potem z babcia kolezanki.

Ida dwie agentki. Mamy ciepla zime, ale nie az tak; bylo 10 stopni
 

Wrocilysmy do domu i w sumie fajnie, ze akurat tego dnia odwolano zajecia z robienia na drutach, bowiem w domu ledwie zdazylam przekasic sushi zakupione przez M., rozpakowac plecaki, przygotowac sniadaniowki na kolejny dzien i pora byla jechac. Jak na zlosc, akurat tego dnia Nik mial swoj koncert w szkole! Malzonek, slyszac moj glos i patrzac na umeczona sylwetke, pytal czy na pewno chce jechac, ale oznajmilam, ze pojade chocbym miala sie tam czolgac. :D O dziwo, dziadek ponownie postanowil sie wybrac z nami. I to doslownie, bo moim autem, choc radzilam, ze na malej przestrzeni wirusy atakuja ze zdwojona sila i ze lepiej pewnie, zeby wzial wlasne. No, ale chcial jechac ze mna, wiec oboje zalozylismy maseczki i liczylismy, ze sie nie zarazi. Za to M., zadowolony, ze dziadek broni "meskiego honoru rodziny", stwierdzil, ze on sobie koncert odpusci i pojdzie wczesniej spac. Cudnie. :/ Zabrala sie z nami Bi. ;) Niestety, stwierdzam, ze przez chorobe, oslabienie i pozna godzine (koncert o 19:30), czulam sie zamulona, wykonczona i nie powinnam ani byla prowadzic auta, ani nie przezywalam koncertu tak, jak powinnam.

Program
 

A to przeciez pierwszy koncert Nika na zywo odkad zaczal grac na skrzypcach. Rozpoczal nauke w II klasie, teraz jest w V, ale przez covida, wszystkie dotychczasowe koncerty mial wirtualne. W zeszlym roku, w podstawowce, zorganizowano koncert na swiezym powietrzu, ale tylko dla orkiestry (do ktorej panicz sie nie zglosil), a nie dla wszystkich uczacych sie gry dzieci, tak jak kiedys miala go Bi. No ale coz, juz teraz czuje, ze caly koncert bede pamietac jak przez mgle. Niemal doslowna zreszta, bo odzwyczailam sie od chodzenia w maseczce i co chwila zaparowywaly mi okulary. ;)

Co pamietam? W czesci koncertu gdzie grala orkiestra, Nik zostal przydzielony do ostatniego rzedu, a w dodatku przed nim siedziala jakas dosc wysoka dziewczynka. Przez wiekszosc czasu widzialam tylko czubek jego glowy. :( Oczywiscie sama muzyka piekna, ale jednak fajnie byloby gdyby porozsadzali dzieciaki wedlug wzrostu, tak zeby kazdy rodzic mial choc malutka szanse widziec swoje dziecko.

Nika zaznaczylam Wam koslawa strzalka
 

Pozniej spiewal chor, gdzie w sumie glownie patrzylysmy z Bi ile znamy dzieciakow z bylej szkoly Potworkow. Ja znalam "az" 5, Starsza znacznie wiecej oczywiscie. Na koniec zagral zespol i tu mialam juz znacznie wiecej szczescia, bo Nik siedzial czwarty od brzegu.

Nik mniej wiecej czwarty od prawej (nie liczcie poucinanych glow niektorych dzieci). Zastanawiam sie dlaczego tu zadbano o ladniejsze tlo, a na koncercie Bi musielismy podziwiac brzydkie, ceglane sciany...
 

Przy okazji wyjasnilo sie dlaczego tak slabo bylo go widac w orkiestrze. Otoz kawaler, zamiast siedziec wyprostowany na krzesle, to rozwala sie na nim w pozycji "kanapowca". W rezultacie, jego glowa znajduje sie duzo nizej niz powinna. Podczas gry zespolu tez co chwila zaslanial go kumpel. ;)

Tu grali taka smieszna melodie, gdzie kazda grupa orkiestry podrywala sie w gore kiedy byla ich kolej zagrac
 

Po koncercie ruszylismy w tlumie do wyjscia, choc Nik upatrzyl sobie jeszcze koszulke z grupy muzycznej szkoly. Oczywiscie jak kupilam ja Kokusiowi, nagle i Bi zapragnela, a tydzien wczesniej pytalam wyraznie i nie chciala. Zarobiona kasa ma wspomagac komitet rodzicielski, wiec w zasadzie wydalam ja bez zalu. :) Dojechalismy do domu, dziadek pojechal do siebie, a my mielismy tylko czas na szybka kolacje i pora byla sie klasc.

Bylam tak zmeczona, ze tej nocy po prostu padlam i wiekszosc czasu spalam bez przebudzenia. Niestety, nie dane bylo mi przespac calej nocki, bo zbudzilo mnie uczucie (uprzedzam, bedzie obrzydliwie)... wyplywajacego z nosa smarka! Ohyda! A jak juz sie przebudzilam, to wiadomo: siku, dreszcze, lodowate stopy, znow wydmuchac nos, itd. Nic dziwnego, ze kiedy potem obudzil mnie budzik, wylaczylam go i niewiadomo kiedy zasnelam na 20 minut. :O Zawiozlam Potworki do szkoly, choc w sumie nie musialam, bo Nik zostawil trabke w szkole. Na mysl jednak o staniu na przystanku, przechodzily mnie ciarki. Mialam tez dylemat czy samej jechac do pracy. Nie czulam sie najgorzej choc nadal troche oslabiona i z kaszlem oraz cieknacym kinolem. Ostatecznie zawazylo to, ze sumienie nakazywaloby mi siedziec w biurze w masce, a juz na koncercie strasznie sie w niej umeczylam. Nie dosc, ze oddychac normalnie nie moglam, to jeszcze blokowac sobie przeplyw powietrza maska?! O, dziekuje! Okazalo sie to bardzo dobra decyzja, bo choc pozornie czulam sie niezle, to kiedy przegapilam wziecie kolejnej dawki lekarstwa, godzine pozniej pojawilo sie uczucie zimna i rozbicia, a termometr pokazal stan podgoraczkowy. Czyli chorowania ciag dalszy. :/ Bardzo sie cieszylam, ze tego dnia nigdzie nie musialam jechac. Nik mial trening na basenie, ale jak zwykle pojechal na niego z M., a ja moglam wygrzewac doopke w cieplym domku.  Do tego paskudny, lodowaty deszcz i naprawde nosa nie chcialo sie wysciubiac. :) Poniewaz jednak (kiedy lekarstwa dzialaly) czulam sie calkiem przyzwoicie, staralam sie byc choc troche uzyteczna. Odkurzylam i umylam podloge przy wejsciu od garazu, Wyszorowalam prysznic w swojej lazience, upieklam kurczaka na obiad, itd. Kazda czynnosc przyplacalam zadyszka i przysiadnieciem na kanape, ale dalam rade. :)

Noc z czwartku na piatek przespalam w koncu jak kamien. :) Rano okazalo sie, ze z nosa cieknie mi znacznie mniej, ale kaszel nadal jest. Tego dnia nie bylo mi juz zimno, ale dla odmiany, ciagle bylo mi goraco i oblewaly mnie poty. Uznalam, ze popracuje z domu kolejny dzien, zeby nie siedziec w biurze w masce, choc wyraznie mialam wiecej energii. Nadal padala zimna mzawka, wiec znow zawiozlam Potworki do szkoly, a potem pojechalam prosto na zakupy. Niestety, choroba czy nie, ale jesc trzeba. ;) Wrocilam do chalupy i znalazlam "niespodzianke": kubel na smieci znow wywalony przez niedzwiedzia!

Poczatkowo myslalam, ze mialam szczescie i wlasciwie nic nie bylo tam do wywalenia
 

Niestety, mamy tak lagodna zime, ze te dziady zamiast spac, grasuja po okolicy! :/ Nie wiem czy wywalil go w nocy, a ja wyjezdzajac rano nie zauwazylam, czy zdazyl to zrobic w ciagu 1.5 godziny kiedy mnie akurat nie bylo...

Niestety, rozerwal jeden worek i to jak na zlosc, pod domem sasiadow! :/ Nie wyglada zle, ale wierzcie mi, troche tego bylo, nie mowiac juz, ze sprzatenie odpadkow jest po prostu... odrzucajace
 

Posprzatalam po misku, rozpakowalam zakupy i wreszcie zasiadlam zeby zrobic cos zwiazanego z praca. Szlo mi jak po grudzie, bo musialam sobie przypominac co wlasciwie mialam na liscie do odhaczenia. Mam zwyczaj, ze najpilniejsze rzeczy zapisuje na karteczkach, ktore przyklejem do biurka. We wtorek chwycilam laptoka, ale o karteczkach nie pomyslalam, wiec reszte tygodnia usilowalam je sobie zwizualizowac. ;) A kiedy juz przypomnialam sobie, okazalo sie, ze jeden z programow komputerowych mialam zawieszony, musialam pisac maile do administratorki i zamiast "szybko i sprawnie", mialam kilkugodzinne opoznienie. W miedzyczasie zas, zadzwonil telefon. Kiedy zobaczylam numer szkoly, od razu wiedzialam, ze dzwonia w sprawie Bi. Panna caly tydzien prawie codziennie dopraszala sie zeby jej mierzyc goraczke i w koncu doczekala sie choroby. Tak naprawde, widzac jak szybko przeszlo na mnie, wiedzialam, ze raczej sie nie wywinie. Teraz pytanie czy M. tez zlapie. Pojechalam wiec po corke, ktora siedziala w gabinecie pielegniarki bardzo oburzona, bo kazano jej zalozyc maseczke. :D Dowiedzialam sie, ze nie byla jedynym wyslanym tego dnia do domu dzieckiem, co przy takiej beznadziejnej aurze nie jest niczym zaskakujacym... W domu okazalo sie, ze takiej strasznej to Bi goraczki nie miala - 37.7 stopni. Poniewaz jednak trzesla sie z zimna i narzekala na bol glowy, dalam jej lekarstwo na zbicie zeby sie nie meczyla. Pozniej wyraznie odzyla, ale na wieczor temperatura znow podskoczyla. Mam nadzieje jednak, ze panna wykaraska sie z witusa rownie szybko co brat i po weekendzie bedzie mogla juz isc normalnie do szkoly.

I tak minal kolejny tydzien, ktory niespodziewanie spedzilam glownie w domu. Do poczytania!

piątek, 13 stycznia 2023

Tydzien na wariackich papierach

W sobote, 7 stycznia, Polska Szkola nadal nie ruszyla po przerwie, z czego Potworki byly oczywiscie bardzo zadowolone. ;) Niestety, nie oznaczalo to, ze moglismy sobie pospac (przynajmniej nie wszyscy), bowiem akurat na ten dzien Nik mial wyznaczone zawody plywackie. Zeby bylo "weselej" to byly na 8:15 (w sobote! No litosci!) i w miejscowosci oddalonej od nas o 45 minut jazdy. :O Zamiast wiec sie wyspac, juz o 7:30 wyjezdzalam z Mlodszym z domu. :/ Oj ciezko bylo go obudzic, a i tak zrobilam to na ostatnia chwile - tyle, zeby wstal, zjadl sniadanie, umyl zeby, ubral sie i wio. Nie chcialam ciagnac ze soba Bi, bo zawody plywackie to nie mecz; one zwykle ciagna sie 3-4 godziny. Pechowo, M. jechal do pracy. Mial wyjsc wczesniej zeby panna sama za dlugo nie siedziala, ale i tak jakies 3 godziny spedzila tylko z psem dla towarzystwa. Przykazalam jej, ze ma nikomu nie otwierac, samej tez nie wychodzic, a w razie czego, sasiedzi bezposrednio obok oraz naprzeciwko maja moj numer telefonu. Za to szczesciara, kiedy ja z Mlodszym w pospiechu wybiegalismy z domu, ona dopiero co sie przebudzila i jeszcze lezala w lozku. Takiej to dobrze. ;)

Zaleta porannej pory oraz weekendu bylo to, ze na drogach panowal wzgledny spokoj. Mimo, ze nawigacja poczatkowo pokazala, ze dojedziemy 10 minut spoznieni, udalo sie nadrobic i dotarlismy o czasie. Okazalo sie, ze z naszej druzyny byly dopiero inne 3 osoby, a frekwencja ogolnie nie dopisala. Zapisanych bylo wiecej osob, ale sporo nie dojechalo. Nie wiem czy to sezon chorobowy jest winny, czy fakt, ze w liscie do zapisania sie na zawody trener podal zly adres. Roznica byla delikatna: numer, zamiast 124, wpisany byl jako 24, wiec latwo zrobic taki blad. Pisalam o tym trenerowi juz 3 dni wczesniej, ale okazalo sie, ze nie widzial mojego maila. No to ma za swoje. Ja zorientowalam sie tylko dlatego, bo nie wiedzac gdzie jade, wbilam adres w Google i zdziwilam sie ze pokazuje mi osiedle domkow, zamiast jakis wiekszy budynek. Poniewaz owe miasteczko jest niewielkie, wbilam pytanie o baseny w nim i voila! Myslalam, ze bedzie to jakas szkola, tymczasem maja oni publiczny basen przy urzedzie miasta. A ze adres tak podobny, to wiedzialam, ze nie moze to byc przypadek. I mialam racje. ;) W kazdym razie, jaka by nie byla przyczyna, z grupy wiekowej Nika nie dojechal zaden inny chlopiec. Na szczescie z przeciwnej druzyny znalazlo sie kilku, wiec mial sie z kim scigac. Kawaler byl dosc spiety, bo nie byl na zawodach od lipca i w ogole wrocil do druzyny w polowie listopada, wiec denerwowal sie jak mu pojdzie.

To akurat rozgrzewka
 

No i poszlo... rewelacyjnie. :) Plynal kraulem na 50m, znow kraulem na 100m oraz 25m stylem motylkowym. Tylko trzy wyscigi, bo nie bylo sztafet. W obydwu kraulem zajal 1 miejsca, gdzie na 100m zostawil rywali daleeeko za soba. W ostatnim zajal 1 lub 2. Nie wiem, bo nagrywalam pilnujac jednoczesnie czasomierza, i ucielo mi filmik po prawej stronie, a Kokus plynal z jednym chlopcem leb w leb. Bede wiedziala dopiero kiedy oglosza oficjalne wyniki.

To wlasnie koncowka wyscigu na 100m, gdzie widac, ze Nik (srodkowy) doplywa juz do scianki, a jego przeciwnicy koncza jeszcze poprzednia dlugosc basenu :)

Zglosilam sie co prawda jako "biegacz", czyli mialam zbierac karteczki z wpisanymi czasami i zanosic je do stolika dla podliczajacych miejsca. Tymczasem z naszej druzyny, na 6 osob, ktore zglosily sie do mierzenia czasu, dojechaly tylko 3, a ze trener obiecal szesc, wiec poprosil zebym jednak popracowala ze stoperem. Dwoch dodatkowych biedakow sciagnal z trybun. ;) Nie lubie mierzyc czasu bo nudzi mnie stanie ze stoperem na koncu basenu przez kilka godzin bez przerwy, to po pierwsze. Ciezko jest mi nagrywac filmiki z wyscigow syna, pilnujac jednoczesnie stopera, to po drugie. A po trzecie, spodziewajac sie biegania, zalozylam wygodne adidasy, tymczasem przez dzieciaki wychodzace z basenu i chlapiace przy skokach, szybko zostaly doszczetnie zalane. Gdybym wiedziala, ze bede mierzyc czas, zalozylabym kalosze, a tak wracalam do domu z mokrymi, zmarznietymi stopami... Najwazniejsze jednak, ze Nik zadowolony i ze sporo wyscigow polaczono, wiec zawody skonczyly sie juz o 11. Zaraz po 12 bylismy w domu.

Po powrocie z ulga sciagnelam buty oraz skarpetki, ktore zreszta zdazyly juz z grubsza przeschnac, bo wlaczylam w aucie ogrzewanie na nogi. Stopy nadal mi sie jednak nie rozgrzaly, wiec wsadzenie ich w puchate kapcie bylo cudownym uczuciem. Wrocilismy tak wczesnie, ze mimo iz trzeba bylo jak zwykle wstawic pranie, zmywarke, cos tam ogarnac, itd. udalo sie tez posiedziec na kanapie i rozleniwic na tyle, ze mielismy prawdziwa debate czy jechac do kosciola tego dnia, czy nastepnego. Malzonek ponownie pracowal w niedziele, ale stwierdzil ze moze po pracy pojechac prosto do polskiego. Nie chcialo mi sie juz strasznie ruszac z chalupy, ale i dla mnie i dla Kokusia, wygrala chec zaliczenia choc jednego calego spokojnego dnia, stwierdzilismy wiec, ze lepiej zmusic sie do wybycia na msze w sobote niz potem zrywac w niedziele rano. Skoro ja i dzieciaki jechalismy w sobote, to M. wybral sie z nami i w ten sposob msze mielismy odhaczona. A po powrocie to juz glownie relaks i ogladanie zaleglych skokow narciarskich, bo w tygodniu nie bylo czasu. ;)

Niedziela zaczela sie blogim lenistwem. Nastawilam sobie budzik na 8:30 zeby sie przebudzic i wiedziec, ze jest juz dzien. ;) Zawsze tak robie, bo jestem spiochem i sama z siebie, obawiam sie, ze obudzilabym sie o 11. ;) Obudzil mnie wiec moj wlasny, a potem podsypialam, ale ponownie wybudzil mnie budzik u Bi. Ona tez zawsze go nastawia, ale dlatego ze wkurza sie, ze jak za dlugo spi, to ucieka jej polowa wolnego dnia. Poniewaz mowa jest o Starszej, nikogo chyba nie zdziwi, ze panna potrafi sie o to poplakac, mimo iz tlumacze cierpliwie, ze rosnie, rozwija sie i skoro pospala dluzej (bo zwykle sama z siebie budzi sie skoro swit) to znaczy, ze jej organizm tego potrzebowal. :) Tak czy owak, po budziku Bi jeszcze sobie troche przydrzemalam, a potem odlezalam swoje zeby sie porzadnie dobudzic i w koncu wstalam o 10. Takie poranki to lubie. :D Nik oczywiscie rowniez lezal jeszcze w lozku, twierdzac, ze przed chwila sie obudzil. Ten to jest spioch, po mamusi. ;) Ledwie zdazylismy zjesc sniadanie, zaanonsowal sie dziadek, ze chce wpasc na kawe. Popedzilam zeby sie chociaz umyc i przebrac z pizamy przed jego przyjazdem, ale nie zdazylam zrobic absolutnie nic innego wokol chalupy... Potworki sie nie przejely i przechodzily w pizamach calutki dzien. ;) Tata niestety nie przyjechal z wizyta czysto towarzyska, tylko chcial zebym mu znow wyslala cotygodniowe bezrobocie. To juz 1.5 miesiaca, a on dalej nie pamieta jak to robic. :/ Jakby tego bylo malo, linie lotnicze przelozyly mu lot z Amsterdamu do Gdanska, ktory zarezerwowany mial (jako czesc lotu do Polski) na marzec. Poranny lot przelozony zostal na wieczorny, co oznaczalo dla taty prawie 9 godzin czekania na lotnisku. Nie bardzo mu sie to usmiechalo, wiec chcial zmienic go na inny, a ze sam nie radzi sobie technicznie, wiadomo wiec, ze musialam meczyc sie ja. Coz... Sama rowniez nie lubie komputerow i zalatwiania spraw, a dodatkowo, z moim tata jest tak, ze jak cos robi, to zwykle namiesza i nakreci, a w dodatku sam nie pamieta co i jak zrobil. I wez to potem czlowieku rozgryz. Teraz tez sie uparl, ze ja mu kiedys juz tak lot przelozylam i ze zrobilam to bezposrednio przez strone lini lotniczych. I ze bylo to proste i szybkie. Taaa... moze dla niego, bo on tylko patrzyl z boku. Cos tam kojarze ze byla jakas taka sytuacja, ale musialo to byc dobrych kilka lat temu, bo nie pamietam zadnych szczegolow. Teraz zas wchodze na rezerwacje taty i jest faktycznie napisane, ze lot mu przelozyli i jesli chce cos zmienic, to zeby kliknac na link. Linku oczywiscie brak, ale dopisane ze jesli go nie ma, to zeby sie z nimi skontaktowac. Tata upiera sie, ze musi byc gdzies mozliwosc zmiany, bo "ostatnio" tak zrobilam. Tlumacze, ze to bylo kupe czasu temu, ze kazda linia lotnicza ma swoje zasady, ze widzi przeciez ze szukam na wszelkie sposoby... Przeczytalam wszystkie mozliwe informacje i dogrzebalam sie do faktu, ze rezerwacje mozna zmienic przez internet jesli byla robiona bezposrednio przez ich linie. Tata zapewnia, ze on robil przez strone KLM'u. Po jakims czasie kapituluje i szukam mozliwosci kontaktu z infolinia. Okazuje sie, ze jedyna mozliwosc to Whatsapp. Pisze wiadomosc z telefonu taty, uparcie zmieniajacego mi wszystkie angielskie slowa na polskie (ku*wa). Ojciec nie ma oczywiscie pojecia jak zmienic jezyk. Ech... Odpowiedz przychodzi szybko, ze rezerwacja nie byla robiona w KLM'ie, wiec nie moga jej automatycznie zmienic. Musimy czekac na kontakt z ich agentem. Tata oczywiscie idzie w zaparte, ze on rezerwacje robil w KLM'ie... dodajac po chwili, ze moze jednak to byla inna strona, ktora go do nich przekierowala... Udusze go kiedys, serio. Zaczynam mozolnie przegladac jego skrzynke mailowa, szukajac oryginalnych potwierdzen rezerwacji. Okazuje sie, ze robil je w... Delcie, ktora wspolpracuje z KLM'em! Oczywiscie tego drobnego szczegolu tata juz nie pamietal... No i coz... na stronie Delty (jak juz rozgryzlam jej uklad) rezerwacje udalo sie zmienic bezproblemowo, ale co sie wczesniej nawkurzalam, to moje. Niestety, zalatwianie spraw z tata, zawsze tak wyglada. Nie ma ze cos jest jasne i przejrzyste. Za kazdym razem najpierw musze dojsc do tego, co namieszal, a dopiero potem moge rozwiazac problem. ;) Hitem bylo jak kiedys zrobil rezerwacje wpisujac jakis adres mailowy z ktorego nigdy nie korzysta i nie pamieta, ze go ma, po czym upieral sie, ze nie przyslali mu rezerwacji ani biletu, a pobrali kase z konta. Urzadzilam w jego imieniu awanture, zareklamowalam strone internetowa do agencji ochrony konsumenta, po czym... okazalo sie, ze wszystko bylo pieknie zrobione, bilet wydany, tylko ojciec nie skojarzyl, ze przysla mu go na maila, ktorego podal. Dlaczego nie uzyl tego, ktorego stale uzywa, nie wie nawet on sam. Rece opadaja... :/ W kazdym razie, w niedziele zmarnowalam mnostwo czasu na jego sprawy, a tata jeszcze potem posiedzial przy kawie i ciescie. Kiedy wiec pojechal, nie wiedzialam po prostu w co wlozyc rece! Biegalam skladajac jedno pranie, wstawiajac kolejne, zaladowujac zmywarke (ktora rozladowala Bi; kochane dziecko!), wyciagajac sniadaniowki oraz plecaki do szkoly, kapiac Kokusia, itd. Popoludnie i wieczor przelecialy niczym huragan i pora byla sie klasc.

W poniedzialek rano temperatury w koncu przypominaly styczniowe, bo mielismy lekki przymrozek. Poniewaz ostatnio to rzadkosc, wiec Potworki na przystanku szczekaly zebami, mimo zimowych kurtek. Poradzilam zeby maszerowali w gore i dol chodnika. ;) Oni pojechali, a ja porzucalam psu pileczke, po czym zaparzylam kawy i zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlog na gorze. Tego dnia znow zbieralismy komoreczki dla kolejnego pacjenta i szykowal sie dlugi dzien w pracy, wiec planowalam pojechac tam dopiero okolo poludnia. Dzieki temu mialam czas i na uporanie sie z podloga i na spokojna kawke. W pracy wszystko poszlo sprawnie i bylabym w chalupie juz gdzies o 18:30, ale szef jak zwykle pojechal do domu wczesniej i niewiadomo bylo kiedy podpisze (elektronicznie) certyfikat. Czekalam 40 minut, po czym stwierdzilam, ze pierdziele. Na szczescie ja tez moge dokument podpisac elektronicznie (ale nie lubie taszczyc sluznowego kompa w te i nazad), wiec zapakowalam laptoka i pojechalam do chalupy. Oczywiscie szefuncio podpisal akurat jak bylam w drodze. Kiedy mnie nie bylo, M. ujezdzil sie za wszystkie czasy, bo zawiezli z Kokusiem Bi na akrobatyke, potem wrocili na 20 minut do domu (bez sensu; mogli lepiej posiedzies w aucie), pojechali znow po Starsza, przywiezli ja do domu, po czym popedzili na trening Mlodszego na basenie. :) Kiedy dojechalam do chalupy, Bi wlasnie siedziala sama i "zaatakowala" mnie praca domowa. Jesssu, niech oni juz zmienia dzial, bo patrzec nie moge na procenty... W miedzyczasie wrocili M. z Kokusiem, ktory radosnie zakrzyknal, ze on tez ma zadanie domowe! U niego dla odmiany zaimki. Przynajmniej nie matma... Moj "ogarniety" syn pokazuje mi kartke, patrze, a ma po prostu podkreslic zaimki w tekscie. Mowie, ze to przeciez najprostsze zadanie pod sloncem. Mlodszy oburzony, ze on nie wie ktore to zaimki. Opadly mi rece, cycki i co tam jeszcze opasc moze, bowiem... zaraz nad zadaniem, na tej samej stronie byla rubryka z wszystkimi zaimkami pieknie wymienionymi. Pokazuje to Nikowi, a on wykrzykuje z podziwem, ze ja to jestem madra! Coz, nie jestem, ale czytac jeszcze potrafie. ;) W kazdym razie, zanim mlodziez uporala sie z zadaniami, przyszla wlasciwie pora kladzenia sie spac, wiec stwierdzilam, ze podpisze dokument juz jak ogarne Kokusia. Tymczasem nagle rozdzwonil sie moj telefon. Poczatkowo myslalam, ze to jakies glupoty, ale cos mnie tknelo. Zeszlam na dol sprawdzic i okazalo sie, ze mialam nosa. Dzwonil moj szef i jakby telefonu bylo malo, zdazyl juz wyslac wiadomosc, ze podpisal i dokument czeka na mnie. Teraz sie wystraszyl, ze certyfikat nie zostanie wyslany do kliniki?! Rychlo w czas... Ale jak ja czekam jak glupia prawie godzine az on sam podpisze, to jest ok? W kazdym razie, podpisalam, wyslalam i niech sie cieszy. ;)

Wtorkowy ranek znow zaczal sie od lekkiego przymrozku, ale juz poznym rankiem temperatury mialy podniesc sie porzadnie ponad 0. Beznadziejna mamy zime w tym roku... Pasuje idealnie zalaczony obrazek znaleziony na Fejsie:

Balwan na sprzedaz. Wymaga naprawy :D
 

W Polsce mieliscie przynajmniej mrozny i sniezny grudzien, a u nas... porazka. Zdarzaja sie od czasu do czasu chlodniejsze dni, to fakt, ale zwykle temperatura utrzymuje sie okolo 6-7 stopni na plusie, czesto wspinajac sie na ponad 10. Oprocz kilku cm sniegu, ktory spadl w polowie grudnia i utrzymal sie zawrotny jeden dzien, nie ma nic. Chlodniejsze dni przynosza wyze, ktore rownoczesnie oznaczaja slonce, zas nize nadchodza wraz z cieplejszymi frontami, a wiec z deszczem... Taka to zima w tym roku, a mamy juz polowe stycznia. I zadnej zmiany w prognozach... :/ W kazdym razie, wtorek zaczal sie pochmurno, ale po poludniu sie rozchmurzylo. Temperatura typowa dla tegorocznej zimy: 5 stopni na plusie. W pracy w miare spokojny dzien. Mielismy meeting, ale na szczescie niewiele bylo tematow do obgadania, wiec skoczyl sie po 20 minutach. Takie meetingi to lubie. :) Po pracy do chalupy, ale mimo ze wtorki to nadal nasze dni "wolne", to ten akurat byl lekko szalony. Pozytywnie, na szczescie. Po powrocie obiad i lekcje z dzieciakami, po czym musialam jak najwiecej ogarnac na kolejny dzien, wiedzialam bowiem, ze wieczorem nie bedzie czasu. Tego dnia bowiem VI klasy mialy w szkole koncert! Dzieciaki cwiczyly cala jesien i wreszcie nadszedl punkt kulminacyjny i koncert zimowy. Sporym zgrzytem bylo to, ze M. zdecydowal sie nie jechac. Niestety, Bi oraz jej ojciec maja bardzo podobne charaktery. obydwoje sa oschli, nie lubia okazywac uczuc, brak im takiej zwyklej serdecznosci w obyciu, a przy tym oboje sa strasznie zawzieci. No, paskudne charakterki. ;) Ponoc, po przyjezdzie Potworkow ze szkoly, M. zapytal polzartem czy ma jechac na koncert, na co Starsza wzruszyla ramionami, ze moze jechac. No, nie takiej odpowiedzi tata oczekiwal. On chcialby zeby corka podskoczyla i zawolala: "tak tatusiu, przyjedz!". Niestety, taki entuzjazm i upraszanie sie o uwage, nie leza w naturze Bi... Najlepsze, ze on pewnie strzelilby podobna riposte, ale kiedy sam to uslyszal, to sie obrazil! :O Najgorzej, ze panna zupelnie nie zdaje sobie sprawe, ze odpowiada w malo przyjemny sposob. Pozniej sama zaczelam ja podpytywac czy chce zeby tata jechal. Co moje dziecko na to? "OK, nie chce go zmuszac, to jego decyzja.". No ale ty chcesz? - pytam jeszcze raz (liczac, ze w koncu powie "magiczne": tak, chce). Odpowiedz: "ok". Malzonek oczywiscie slyszal cala wymiane zdan i skomentowal krotko: "Widzisz? Ona ma to w doopie". Jessssu... Oni obydwoje sa jak jeze. Nie da sie do nich dotrzec. I zadne sie nie otworzy, nie ustapi, nie pojdzie na kompromis. Oczywiscie tlumacze M. jak krowie na rowie, ze to on jest dorosly i to on musi sobie przetlumaczyc ze zachowanie Bi nie znaczy, ze ona nas nie kocha i nie potrzebuje naszej akceptacji... Niestety, poki co jak grochem o sciane. Malzonek obraza sie jakby sam mial 11 lat i odgraza sie, ze bedzie traktowal corke tak, jak ona jego. Normalnie uosobienie powiedzenia, ze mezczyzni czasem sa jak mali chlopcy; niedojrzali i dziecinni.

Coz... Na szczescie dziadek stanal na wysokosci zadania i zdecydowal sie pojechac na koncert wnuczki. Chociaz raz! Nie wiem skad takie cuda, choc podejrzewam, ze zwyczajnie z nudow. ;) Nie byl pewnien gdzie znajduje sie szkola Potworkow, wiec przyjechal zabrac sie z nami, choc od jego domu akurat znajduje sie ona w podobnej odleglosci jak od nas, wiec troche sobie pojezdzil. ;) No ale Bi ucieszona rzucila sie dziadkowi na szyje, co na co M. oczywiscie skomentowal: "A widzisz jak ona tu reaguje? A do mnie...". Ech, nie moge przetlumaczyc, ze on dokladnie tak samo traktuje corke, jak ona jego, wiec nie ma co oczekiwac cieplejszej reakcji... W kazdym razie pojechal z nami i dziadek i Nik, ktory niewiadomo czemu tez stwierdzil, ze jedzie, mimo ze mial opcje zostania w domu z M. Moze chcial podpatrzec jak to wyglada, skoro za tydzien czeka go to samo. :) Pod szkola wpadlismy na sasiadow (z poprzedniego posta), wiec Bi i jej psiapsiolka polecialy przodem, a Nik z mlodsza sasiadka ganiali razem. Mimo, ze przyjazd mial byc na 19 i bylismy punktualnie, wiekszosc ludzi najwyrazniej wolala dojechac wczesniej, bo parking byl pelen i wiekszosc miejsc na sali zajetych. :O Ja z tata usiedlismy obok sasiadow, ale dla Nika i mlodszej panny zabraklo miejsca obok nas. Zupelnie niezrazeni poszukali sobie wolnych krzesel, gdzie podobno dolaczyl do nich kolega z druzyny pilkarskiej Kokusia. Byli na drugim koncu sali, wiec mam nadzieje, ze nie przeszkadzali zbytnio, bo nie mialam ich nawet jak przypilnowac... ;)

Dostalismy caly program koncertu, wraz z lista (nie zalaczylam jej) wystepujacych dzieci. Pelna profeska!
 

Koncert byl piekny, choc bardziej podobalo mi sie jak urzadzili to na wiosne. Wtedy zespol gral na sali gimnastycznej, potem, na koncert choru wszyscy przechodzili do stolowki ktora jest jednoczesnie aula i posiada scene z kurtyna, po czym, na koncert orkiesty, wracalismy znow na sale gimnastyczna. Mimo, ze podobno zrobili tak tylko ze wzgledu na covid, zeby wszyscy nie tloczyli sie w jednym miejscu, to podobalo mi sie wlasnie, ze bylo troche przestrzeni, a najbardziej, ze kazdy mogl przyjechac na czesc koncertu, ktora go interesowala.

Z koncertu orkiestry nagralam wszystkie trzy utwory, ale zdjec zrobilam tylko dwa, bo Bi siedziala w glebi (tu jest mniej wiecej na srodku - ta najjasniejsza glowa) i slabo ja bylo widac
 

Na przyklad, Bi gra w orkiestrze oraz spiewa w chorze, wiec wystep zespolu zupelnie mnie nie interesowal, zas Nik rowniez gra w orkiestrze oraz w zespole, ale ze nie spiewa, wiec zespol choru V klas zwisa mi i powiewa. Niestety, tym razem stloczyli nas na stolowce niczym sardynki. 

Z chorem zas mialam szczescie bo Bi stala idealnie na srodku, wiec choc sama siedzialam lekko z boku, mialam na nia doskonaly widok
 

Najpierw grala orkiestra, potem spiewal chor, a na koncu gral zespol, wiec teoretycznie moglabym sie wymknac kiedy dzieciaki z zespolu sie zbieraly. Niestety, dyrektorka na poczatku wyraznie poprosila, zeby tego nie robic, poza tym musialabym sie przepychac wzdluz innych ludzi, a na koniec, nawet nie wiedzialam gdzie jest Bi, bo dzieciaki, ktore nie wystepowaly, czekaly gdzies w klasie. Grzecznie wysiedzielismy wiec do konca. :)

Cenzurujac te wszystkie twarze, zatesknilam za covidowymi maseczkami, ktore robily robote za mnie :D
 

Przed wejsciem, komitet rodzicielski jak zwykle sprzedawal koszulki i inne duperelki. Bi nic nie chciala, za to Nik uparl sie zeby mu cos kupic, mimo ze obiecalam, ze zrobie to po jego koncercie. Tak dlugo wiercil mi dziure w brzuchu, ze w koncu sie zgodzilam. Wybral... materialowe rozyczki! :O Skoro juz sie zgodzilam, to kupilam, choc wiem, ze kawaler je szurnie gdzies na biurko i beda tam lezec... Wrocilismy do domu, dziadek wskoczyl w auto zeby wrocic do siebie, a Nik szybko wszamal jakas kolacje i czas bylo spac. Meczacy wieczor. :) Teraz pytanie, czy moj tata przyjedzie na koncert Kokusia. Niestety, dziadek ma tendencje do faworyzowania wnuczki i bywalo juz, ze przyjechal na jej mecz, a na Nika nie, mimo ze byly tego samego dnia i niemal jeden po drugim. :/

Sroda byla dniem najbardziej pasujacym do tytulu posta. ;) Przywitala nas porzadniejszym mrozem, choc temperatura szybko sie podnosila i juz kiedy jechalam do pracy, rozstrzal w czujnikach byl dosc solidny. Telefon twierdzil, ze jest -3, komp w pracy, ze -4, zas samochod upieral sie, ze tylko -2. Tak czy siak, to najnizsza temperatura od Swiat. :D Dzieciaki na autobus, a ja do piesa porzucac pileczke, po czym wstawic pralke, zmywarke i do roboty. Tam kolejny cichy dzien (w sensie towarzyskim), bo szefa nie bylo, a i dwoje laborantow tez zrobilo sobie wolne. Przy takiej malutkiej grupie, brak trzech osob robi roznice. W dodatku pozostala trojka laborantow miala cos pilnego w laboratorium, wiec wiekszosc dnia bylam w biurze sama. Nie zeby mi to jakos strasznie przeszkadzalo. ;) Wyjsc musialam troszke wczesniej, bo znow ruszyla pilka nozna na hali, a ze te zajecia zaczynaja sie juz o 16, to zeby panna miala szanse zdazyc, musialam odebrac ja ze szkoly. Nik wracal autobusem i M. zastanawial sie, czy nie przespi swojego przystanku. Od powrotu do szkoly po przerwie swiatecznej, Mlodszy zasypia w autobusie w drodze powrotnej i zwykle budzi go Bi kiedy czas wysiadac. :D Na szczescie tym razem sam jakos sie przebudzil. My ze Starsza tymczasem mialysmy pol godziny siedzenia na parkingu, panna jedzac i przebierajac sie w stroj do pilki. Tym razem grupa na pilce okazala sie bardzo liczna, choc dla Starszej liczylo sie tylko to, ze ma kolezanke. Ja zas mam mieszane uczucia, bo choc dzieki takiej sporej grupie jest dwoch trenerow i maja szanse przeprowadzic nieco ciekawsze zajecia, ale z drugiej strony, wczesniej instruktor mogl na kazde dziecko zwrocic uwage i dac wskazowki. Teraz te slabsze, albo zle wykonujace cwiczenie, gina zwyczajnie w tlumie.

Bi (w zielonym) sciga sie do pilki
 

Po pilce nie dane nam bylo wrocic spokojnie do domu, bowiem tego samiutkiego dnia ruszyly ponownie zajecia z robienia na drutach w bibliotece. Bi nie byla pewna czy znow chce, ale kiedy kolezanka z pilki wyrazila chec, a dodatkowo jeszcze sasiadka z naprzeciwka (cala trojka grala jesienia w pilke w jednym zespole), od razu uznala, ze oczywiscie ona tez. Zapakowalam wiec spocone, zgrzane panny do auta i ruszylysmy do biblioteki, przebijajac sie przez korki w godzinach szczytu. Tam na szczescie zostawilam Starsza i korzystajac, ze mieszkamy raptem 5 minut dalej, pojechalam do domu. Zjadlam obiad, przygotowalam ile sie da na kolejny dzien (niewiele, zwazywszy, ze mialam 40 minut), po czym popedzilam po corke. Zawiozlam panne do domu, szybko wlalam sobie kawy do kubka termicznego, zgarnelam z kolei syna i popedzilismy na trening koszykowki.

Zamecza mnie te srody...
 

Bylo zimno i nieprzyjemnie, a ja czulam sie zaganiana od poczatku tygodnia i zmeczona, wiec nawet nie mialam ochoty lazic. Przesiedzialam cala godzine w aucie, gadajac tez chwile z tata. Wrocilismy, szybka kolacja dla Kokusia, ja dokonczylam szykowanie sniadaniowek na kolejny dzien, przelozylam do suszarki pranie kiszace sie w pralce od rana i wlasciwie czas byl gonic potomstwo do lozek. Niestety, nadchodzace srody (z malymi wyjatkami) beda tak wlasnie wygladac. Sama jestem sobie winna, ze jakos nie pomyslalam o tym rejestrujac dzieciaki na te wszystkie zajecia... To znaczy, na koszykowke Nik juz chodzil. Ale potem mama kolezanki Bi z pilki spytala czy moglybysmy zmienic dzien z czwartku na srode bo lepiej im ona pasowala i zgodzilam sie, bo czemu nie. A pozniej do kompletu doszly druty w bibliotece, no i mam. ;) Najgorzej ze nawet nie ma jak wlaczyc M., bo odbieram Bi ze szkoly, z pilki jedziemy prosto do biblioteki, a z Nikiem tez go nie wysle, bo chlop wstaje o 3 nad ranem, wiec czesto jak z Mlodszym o 20:15 dojezdzamy do domu, ojciec juz spi... To nic, byle do polowy lutego, kiedy skonczy sie koszykowka, a pilka bedzie miala krotka przerwe. ;)

Czwartkowy poranek niespodziewanie zaczal sie... interesujaco. ;) Jak to w czwartki, zawozilam dzieciaki do szkoly, wiec wstalismy troche pozniej i z zaskoczeniem stwierdzilismy, ze pada snieg. Zapowiadali snieg z deszczem, ktory mial szybko przejsc w normalny deszcz, a tu niespodzianka. Niestety, prognozy wziely z zaskoczenia nie tylko drogowcow, ale i meteorologow, bowiem z kazda chwila warunki robily sie coraz gorsze.

Piekne, zimowe widoki... ktore potrwaly jeden dzien ;)
 

Zanim wyjechalismy, drogi na naszym osiedlu byly bielutkie, ale bardziej ruchliwa droga poza nim juz w miare odsniezona, wiec stwierdzilam, ze nie bedzie zle. Tymczasem im blizej szkoly Potworkow, tym gorzej sie robilo. Boczna droga niedaleko placowki tylko troche rozjezdzona, zas na ulicy, przy ktorej szkola sie znajduje, takiej waziutkiej, praktycznie bez ruchu samochodowego... wypadek! Droga wlasciwie prosta, a tam ktos stoi w poprzek! Nie wiem jak go tak zarzucilo, ale myslalam, ze wykreci i pojedzie dalej. Zza sznureczka aut nie moglam dobrze zobaczyc co sie stalo, ale najwyrazniej albo ta osoba uderzyla w inne auto, albo kompletnie spanikowala, bo auto ani myslalo odjezdzac, a po chwili nadjechala policja. Wszyscy zaczeli zawracac, bo bylo juz tylko 5 minut do poczatku lekcji. Niestety, zeby dojechac do szkoly od drugiej strony, trzeba zrobic spore koleczko, ale nie tylko my dojechalismy spoznieni, bo przed nami oraz za nami nadal sporo bylo samochodow, a nawet autobusow szkolnych, ktore zapewne tez jechaly tego dnia duzo wolniej. Kiedy wyjezdzalam z parkingu, pieknie zarzucilo mi tylem auta, ale odruchowo puscilam wszystkie pedaly i samo sie wyprostowalo. Na szczescie nawet nie zdazylam sie rozpedzic. Myslalam, ze potem, na glownych drogach, warunki beda juz ok, tymczasem nawet chyba nie posypano ich sola, snieg caly czas rowno padal i z kazda minuta robilo sie gorzej. Dodatkowo, cala ta elektronika, ktora teraz laduja w auta, czasem moze doprowadzic do szalu. Stoje spokojnie na swiatlach, a moje auto nagle piszczy i na ekranie pokazuje mi na czerwono, ze zaraz uderze w cos przy zderzaku! Az podskoczylam, ale patrze, ze przeciez od auta przede mna, dzieli mnie spokojnie metr odleglosci. Czyli troche zmrozonego sniegu musialo obsunac sie centralnie na czujnik, ktory pipczy i pipczy! Na szczescie pokazuje, ze moge go tymczasowo wyciszyc. Z ulga klikam, bo nie wyobrazam sobie jechac 15 minut to pracy przy akompaniamencie takiego pisku... To niestety nie koniec przygod z czujnikiem. Skoro go wyciszylam, to teraz na ekranie, gdzie zwykle wyswietla mi predkosc, caly czas wyskakuje, ze nie dziala "asystent parkowania" i zebym oczyscila sensor. No jakbym nie wiedziala! Dodatkowo migaja zolte kontrolki. Cudownie to wszystko rozprasza kiedy warunki na drogach i tak sa ciezkie! ;) Dojechalam na szczescie do roboty bez wypadku po drodze. A kiedy juz prawie dojezdzalam, snieg musial sie z sensora zsunac lub roztopic, bo w koncu wszystko ucichlo... W pracy zas rozdzwonil mi sie telefon. Numer nieznany, wiec nie odbieram. Po chwili dzwoni ponownie. Zdziwiona odblokowuje telefon zeby sprawdzic czy numer faktycznie ten sam, czy mi sie wydaje. Identyczny i w dodatku juz zostawiona wiadomosc. Zaniepokojona odsluchuje, a tam, ze chca rozmawiac z Agata (no tu by sie zgadzalo), ze sa z gazowni i szukaja kogos spod adresu... i tu konsternacja. Bo to nie moj adres! :D Pierwsza cyfa 1, wiec przemknelo mi przez mysl, ze moze mowa o starym domu, ale jednak ulica mi sie nie zgadza.. W dodatku w telefonie trzeszczy i przerywa, co utrudnia doslyszenie. Ide do okna (w budynku mam fatalny zasieg) i odsluchuje wiadomosc jeszcze raz. Tym razem dobrze slysze adres... i przez chwile mam zacmienie. Cos kojarze, gdzies dzwoni, ale w ktorym kosciele? W koncu: bingo! To adres taty! :D Pod ktorym nie mieszkam od prawie 14 lat! Skad mnie dorwali?! Pomyslalam, ze moze tata jest pod prysznicem, albo spi i nie slyszy ze mu sie gazownia dobija do drzwi. Dzwonie wiec do niego, ale WhatsApp zajety, a zwykly telefon nie odbiera. Moja wewnetrzna panikara juz sobie wyobrazila, ze spadl ze schodow, czy wyszedl i poslizgnal sie gdzies na lodzie (pogoda przeciez paskudna), ale na szczescie za chwile oddzwonil. Okazalo sie, ze gazownia w miedzyczasie dodzwonila sie do niego i ze nie byli nawet pod jego domem, tylko telefon przyszedl z centrali, zeby umowic sie na zmiane licznikow. ;) 

To byla godzina raptem 9:15 rano, a zeby to wszystko spisac, akapit wyszedl mi jak z opisu dwoch dni. A moglam napisac krotko: mialam zwariowany poranek! :D Na szczescie reszta dnia minela juz spokojnie. W czasie kiedy bylam w robocie, zgodnie z prognozami, snieg przeszedl w deszcz i drogi byly mokre, ale zupelnie przejezdne. Wrocilam do chalupy i na szczescie juz nigdzie nie musialam sie ruszac. Nik mial co prawda trening na basenie, ale utarlo sie juz, ze jezdzi na nie z ojcem, ktory w tym czasie wyciska siodme poty na silowni. ;) Zadne z Potworkow, jakims cudem nie mialo zadanej pracy domowej, wiec moglam spokojnie przygotowac sie na kolejny dzien, wziac prysznic i nawet upiec chlebek bananowy. Ktory zreszta robie ostatnio tak czesto, ze troche mi sie przejadl i sama wlasciwie go nie ruszam. Na szczescie M. nigdy nie traci apetytu na domowe ciasto. Nie znam drugiego takiego lasucha... ;) Tego wieczora trener przyslala tez rezultaty sobotnich zawodow i okazalo sie, ze Mlodszy zajal jednak trzy pierwsze miejsca. Brawo Nik! :)

W piatek anomalii pogodowych ciag dalszy. Tuz przed Gwiazdka, temperatury z kilkunastu, spadly w ciagu kilku godzin do siarczystego mrozu. Roznica byla tak ogromna, ze okna najpierw zaparowaly, a pozniej zamarzly. Od wewnatrz. Normalnie mialam solidna warstwe lodu na dole ramy okiennej. W pokojach dzieci, nie dalo sie ich otworzyc. Tym razem odwrotnie. Z temperatury 2-3 stopni, w nocy podskoczyla ona na 12. Wszystkie okna w aucie mialam zaparowane, a kiedy wyszlam z dziecmi na autobus, stwierdzilam, ze w zimowej kurtce mi za goraco i lepsza bylaby wiosenna. Juz po poludniu temperatura miala zaczac gwaltownie spadac i na noc zapowiadali -2. Te skoki sa naprawde nienormalne, nie wiadomo jak sie ubrac i nie dziwota, ze wszyscy naokolo choruja... Bi tez zaczelo cos kapac z nosa, a i M. stwierdzil, ze znow go przytyka, choc ledwie tydzien wczesniej podleczyl sie z przeziebienia. Piatek minal w sumie spokojnie, choc sennie i dretwo, bo za oknem ciemno i deszcz. Po pracy, jak to ostatnio w piatki, wyruszylam na zakupy spozywcze. Potem juz do domu, a tam rozpakowac, chwile odsapnac, po czym przygotowywac dzieciaki na powrot do Polskiej Szkoly. O dziwo nawet nie bylo wielkiego placzu, ale rano moze byc roznie. :D

Podsumowujac, wykonczyl mnie ten tydzien. Czuje sie jak przeciagnieta przez magiel. A tu czlowiek nawet w sobote sie nie wyspi. ;)

piątek, 6 stycznia 2023

Skok w Nowy Rok

No i mamy rok 2023. Jak zwykle z miesiac zajmie mi przyzwyczajenie sie do nowej daty. W pracy niestety kazda rzecz trzeba podpisywac i datowac, myle sie notorycznie i te wieczne poprawki sa naprawde irytujace. W dodatku kazda poprawke tez trzeba oznaczyc inicjalem i data, wiec czasem pomyle sie w roku, skreslam, wpisuje poprawny, dopisuje inicjal i date... z poprzednim rokiem! :D I zabawa zaczyna sie od nowa...

W Sylwestra pogode mielismy tragiczna. W miare cieplo bylo, bo 9 stopni, ale caly dzien padal deszcz. Malzonek pojechal do pracy, ale byl w niej tylko do 11, po czym wracajac, zajechal jeszcze do Polakowa oraz po sushi na lunch, wyproszone przez Bi. Reszte dnia juz cala czworka przesiedzielismy w chalupie, szczegolnie, ze malzonka zaczelo cos rozkladac. Zwariowac mozna. Ja nadal lekko przytkana, Nik tez, M. przeciez posmarkal jeden wieczor w minionym tygodniu, po czym mu przeszlo i teraz... wraca? Tak czy owak, dzieciaki obejrzaly ostatni z wypozyczonych filmow ("Clifford, wielki czerwony pies", czy jak to mozna przetlumaczyc), a ja upieklam szarlotke zeby zuzyc wieksza porcje jablek, ktorych nadal nie moglismy przejesc. Tak to bywa, jak sie robi zakupy "w ciemno"...

Bajka urocza i nawet Bi sie podobala
 

Usilowalam tez upchnac trzy ladunki prania w jeden dzien. Niestety nie wyszlo i ostatni ladunek skladalam juz w Nowy Rok. To oznacza najwyrazniej, ze caly kolejny rok bede do tylu z praniem. Zreszta, zadna nowosc. ;)

Bi wyszperala stara, noworoczna opaske
 

Poza tym ja z dzieciakami oczywiscie gralismy w gry, a w TV lecial sobie Sylwester Marzen w Zakopanem. To juz tradycja. ;) Kiedy w Polsce wybila polnoc, przelaczylismy na imprezke na Time Square w Nowym Jorku. Na zadna impreze nie jechalismy, ale stwierdzilam, ze Sylwek zobowiazuje i otworzylam butelke wina. ;)

Szkoda, ze nie mialam towarzystwa do drinkowania
 

Malzonek niestety, nie dosc, ze wstal do pracy bladym switem, to jeszcze meczyl go katar, wiec skapitulowal i juz o 21:30 polazl na gore spac. Potworki i ja kontynuowalismy naszego "kanapowego" Sylwestra. ;) W koncu i u nas wybila polnoc, a krysztalowa kula w Nowym Jorku opadla.

Slynna kula, ktora na zywo jest zaskakujaco... niewielka, a w kazdym razie baaardzo daleko

No i jest. Kolejny rok...

Zlozylismy sobie zyczenia, po czym wyszlismy na dwor zapalic zimne ognie i wystrzelic "kapiszony" (party poppers), ktore odpala sie za pomoca pociagniecia za sznureczek.

Nadal padal deszcz, wiec celebrowalismy z frontowego ganku :)

 

Niestety, strzelaly za szybko i zbyt malo spektakularnie. Nawet przy nacisnieciu pauzy w filmiku, widac tylko zamazane "cos"
 

I to by bylo na tyle jesli chodzi o przywitanie roku 2023. Zagonienie potem Potworkow do lozek to oczywiscie bylo wyzwanie, ale w koncu poszli. Zanim jeszcze wszystko pogasilam i sprawdzilam, w lozku wyladowalam prawie o 1 nad ranem. U sasiadow byla impreza i choc mocno przytlumione (za to lubie u nich imprezy zimowe, bo to bardzo rozrywkowa rodzina), ale slyszalam jakies glosy i smiechy. Dodatkowo, jak na zlosc, co chwila przychodzily sms'y od znajomych i krewnych, zyczacych Szczesliwego Nowego Roku. Jeszcze o 1:25 komus odpisywalam. 

Myslalam, ze o takiej poznej porze padne jak kon po westernie, tymczasem spalam fatalnie. :O Krecilam sie, przebudzalam... M. z zatkanym nosem, wiec charczal mi przy uchu i wstawal zeby go wydmuchac... Tragedia. Zwykle po takich "wesolych" nockach, mam problem zeby sie obudzic, a tu niespodzianka. Nastawilam budzik na 9, ale obudzilam sie przed nim i choc usilowalam jeszcze przylozyc glowe do poduszki, juz nie zasnelam. Nie wiem skad takie niezwykle rozbudzenie, bo zwykle ze snem nie mam zadnych problemow, zwlaszcza rano, jak trzeba wstawac. ;) Zrezygnowana wstalam i zaczelismy pierwszy dzien nowego roku. Zwykle w Nowy Rok nie jezdze do kosciola, ale ze akurat wypadl w niedziele, to pojechalismy. Tym razem, ku radosci M., do polskiego w pobliskim miescie. Po pierwsze, wstalismy pozno, a tam ostatnia msze maja najpozniej, a po drugie, chcielismy pospiewac koledy tez po polsku. Wzruszylam sie przy "Gdy sliczna panna", bo to koleda, ktora spiewalam Potworkom do snu, oprocz calego repertuaru zwyklych kolysanek. ;) Potem podjechalismy z kawalkiem szarlotki do mojego taty, spodziewalam sie bowiem, ze skoro M. cos rozlozylo (a w niedziele smarkal jeszcze gorzej niz w Sylwestra), to tata do nas nie przyjedzie. Zwykle unika on wirusow jak ognia. A tu niespodzianka, bo stwierdzil, ze tak jest znudzony ciaglym kiszeniem sie w chalupie, ze jednak przyjedzie. Zajechalismy wiec jeszcze po kawe, po czym wrocilismy do domu, czekac na wizyte dziadzia. Ktory przyjechal, posiedzial z godzinke, wypil kawe, zjadl kawal ciasta i pojechal. Naprawde chyba jezdzi z nudow. Ciekawe co zrobi teraz, kiedy wrocilismy do pracy i szkoly? ;) Potem obejrzelismy tradycyjnie noworoczne skoki narciarskie.

 

Cos duzo w tym poscie zdjec telewizora ;)

A jeszcze pozniej to juz kolejne rundy planszowek, troche wiecej telewizji i skonczyl sie pierwszy dzien roku 2023.

Uno, oczywiscie


 

Oraz Pengolo - ulubiona Kokusia; taka typowa pamieciowka

Kolejnym dniem byl poniedzialek, 2 stycznia, ale z racji, ze i my - dorosli i dzieciaki, mielismy go wolnego, ciagle musialam sobie przypominac, ze to nie niedziela. :) Poniewaz caly poprzedni tydzien malo ruszalismy sie z domu, zaproponowalam Potworkom lodowisko. Przez te wszystkie dni bylismy w koncu tylko raz... Jak zwykle, Nik byl chetny, ale Bi krecila nosem, pytajac czy mozemy wziac jakas kolezanke. Napisalam do sasiadki i na szczescie ucieszyla sie, ze moge zabrac jej dziewczyny. Okazalo sie, ze jej malzonek pracuje, a ona probuje odsapnac nieco, bo caly tydzien miala rodzine w gosciach. No i super, choc Nik byl oburzony, ze znow jest jedynym chlopcem. Niestety, napisalam do mamy jego kolegi, ale odpisala, ze tego akurat dnia H. nie moze... Nie bylo jednak tak zle, bo ogolnie Nik fajnie dogaduje sie z mlodsza sasiadka, wiec az tak mu brak kumpla nie dokuczal. Za to na lodowisku... szal. Jesli w czwartek wydawalo sie nam, ze bylo duzo ludzi, to tego dnia bylo z dwa razy tyle! :O Zaczynajac od braku miejsc parkingowych, zmuszajacego nas do zaparkowania pod kortami tenisowymi po drugiej stronie ulicy. Nawet tam bylo juz niemal pelno. Pozniej napotkalismy jednak powazniejszy problem, a mianowicie brak lyzew w wypozyczalni. :O Dziewczyna w recepcji na szczescie uczciwie zaproponowala, zebysmy zorientowali sie czy dostaniemy nasze rozmiary i jesli tak, to wtedy wrocili zaplacic. W wypozyczalni okazalo sie, ze praktycznie nikt nie oddal lyzew po pierwszej polowie publicznej jazdy. :O Dzieciaki poprzymierzaly wieksze rozmiary, sprobowaly, jak w Kopciuszku, czy wcisna stopy w mniejsze, ale w koncu skapitulowaly. Cala czworka byla rzecz jasna strasznie rozczarowana, wiec zdecydowalismy sie poczekac 10 minut zeby zobaczyc, czy ktos zwroci potrzebne nam rozmiary. Szczerze, to nie mialam zbyt wielkiej nadziei. Oprocz nas zjawiali sie inni ludzie, ktorzy pytali, po czym rozczarowani wychodzili. Zaczelam juz w telefonie przegladac strony pobliskich lodowisk, zeby sprawdzic czy nie maja publicznej jazdy nieco pozniej, zebysmy mogli sie zalapac. Okazuje sie jednak, ze czasem czlowiek zlapie farta, bo w koncu ludzie zaczeli pomalutku oddawac lyzwy. Wiadomo, ze malo kto da rade jezdzic bite dwie godziny. ;) Pechowo, najpierw starsza trojka zlapala swoje, a dla najmlodszej dlugo po nich nic nie bylo. Az zaczelam sie marwic, ze reszta bedzie jezdzic, a ona jedna nie. W koncu jednak ktos zwrocil jej rozmiar, uff... I nie bylo najgorzej, bo zostalo nam nieco ponad pol godziny jazdy. Liczylam na okragla godzine, ale coz. Wazne, ze w ogole sie udalo. ;)

Mam nadzieje, ze ta czworka zawsze bedzie sie tak fajnie dogadywac
 

Bi oraz jej psiapsiolka jezdzily w kolko caly czas paplajac, zas Nik i mlodsza sasiadka, raz trzymali sie razem, raz sobie polzartem dogryzali (dobrze, ze ta mala ma podobne poczucie humoru do Nika), a czasem jedno, drugie lub oboje, dolaczali do mnie. Ogolnie czulam lekki niedosyt, bo w koncu zwykle jezdzimy duzo dluzej, ale zwazywszy, ze niemal odeszlismy z kwitkiem, nie bylo zle. ;) Wracajac, Nik oraz Bi chcieli koniecznie zajechac na stacje benzynowa, gdzie dojrzeli niegdys karty podarunkowe do Roblox'a. Zacheceni tymi, ktore dostali od Mikolaja, chcieli kupic sobie kolejne. Pojechalismy wiec cala banda i musze przyznac, ze nie nadaje sie na matke wielodzietna. Cala gromada wziela sobie jeszcze napoje, a ja kawy dla mnie oraz M. Przy tym przepychali sie miedzy soba, ogladali regaly, gadali jak nakreceni, przy kasie ustawili sie w kolejce (sami sobie placili za karty, przy czym sasiadki tez stwierdzily, ze sobie kupia), wiec panowal niezly chaos. Jak wsiedlismy z powrotem do auta, to najpierw policzylam czy na pewno mam ze soba cala czworke, ale jeszcze upewnilam sie, ze mam i torebke i portfel oraz obie kawy. :D Odwiezlismy dziewczyny, a tam... sasiadka zaprasza Potworki na zabawe, zas mnie na kawe! Nie bardzo bylo mi to wsmak, bo chcialam na spokojnie przygotowac sie na kolejny dzien, ale ze z sasiadka wieki nie gadalam tak na spokojnie, to zostalam... kolejne poltorej godziny! :O Do chalupy wrocilismy o 17 i wiadomo, zupelnie nie mialam pojecia, w co wlozyc rece... Dodatkowo Bi co chwila chlipala, ze nie chce do szkoly, czym ostro mnie irytowala, bo samej nie chcialo mi sie do pracy. ;) Trzeba bylo wyciagnac plecaki, sniadaniowki, zapomniane bidony oraz laptopy, ktore oczywiscie byly bez baterii. Znow doszlo przygotowywanie ubran, przekasek oraz sprawdzania co tez jest na lunch i czy Bi to zje, bo Nik zwykle nie stanowi problemu... Czyli witamy ponownie kierat. :)

Wtorek byl juz oficjalnym powrotem do powyzszego kieratu. Jak "fantastycznie" wrocic do normalnych obowiazkow? Pomijajac jeczaco - placzace dzieci, marudzace rano, ze "dlaczego jest ciemno, a czy nie mozemy jeszcze dzis zostac w domu, a ja wole jechac z toba do pracy", itd. Mozna np. miec... meeting! Co prawda to zadna nowosc we wtorki, ale jednak liczyl czlowiek na to, ze zaraz po przerwie swiatecznej nikomu nie bedzie sie chcialo. A jednak... Nie dosc wiec, ze przegladajac to, co zostalo na biurku, za Chiny Ludowe nie moglam sobie przypomniec na jakim etapie to czy tamto zostawilam, to jeszcze zmuszona bylam 45 minut tlumic ziewanie, patrzac tepo na ekran... ;) Po pracy na szczescie spokoj, z racji, ze wtorki nadal sa naszym dniem bez zajec dodatkowych. Tylko matematyke z Bi odrobic, bo niestety nauczycielka nie darowala i juz w pierwszy dzien po powrocie musiala zadac... :/ Pozniej normalka: wstawic zmywarke, troche posiedziec przed telewizja, troche pograc z dzieciakami w gry (cos sie przyzwyczaili podczas tej przerwy...) i wieczor zlecial.

Sroda ponownie byla ciemna, ponura i mglista. Po poludniu mialo zaczac padac, ale tez temperature zapowiadali rekordowo ciepla - 14 stopni. Poprzedniego wieczora Nik strzelil focha kiedy o 22 powiedzialam mu, ze najwyzszy czas klasc sie spac. Rano wiec zawolalam raz, a panicz spi dalej. Zorientowalam sie kilka minut pozniej, zawolalam kolejny raz i tym razem sukces! Obudzil sie, ale na dol zszedl wielce niezadowolony... A mowi matka, ze bedzie ciezko wstac, to nieee... ;) Na szczescie Bi sama sobie nastawia budzik, a poza tym ona ma jak M. Obudzi sie, natychmiast otwiera oczy i wstaje. Nik jest bardziej po mnie i musi swoje w lozku odlezec zanim oprzytomnieje. :D W pracy na szczescie wzgledna cisza i spokoj. Nie bylo szefa, nie bylo trzech pracownikow, wiec moglam bez przeszkod odhaczac wlasna liste. Po robocie przyjechalam do domu, gdzie oczywiscie obiad, a potem dlugie i mozolne odrabianie z Bi lekcji. Ulamki zwykle, ulamki dziesietne, procenty i przeliczanie jednego na drugie. Bleee... Nie wiem jak ta nauczycielka uczy te dzieciaki. Bi nie ma zadnych notatek, zadnej informacji i nie potrafi nawet z grubsza okreslic jak przeliczaja to w szkole. Podobno pani pyta kto policzyl i kaze podejsc do tablicy zeby pokazac innym. Tyle, ze uczen tego kompletnie nie tlumaczy (bo w koncu to nie nauczyciel), pani nie kaze notowac i Bi wychodzi z pustym zeszytem i rownie pusta glowa. Ja zas nie mam pojecia czy dobrze jej tlumacze rozwiazanie, nie mowiac juz o tym, ze czasem sama sie zakrece i chcialabym podejrzec gdzies w zeszycie jak robia to w szkole, bo na bank maja prostsze i szybsze formulki... Odrabianie matmy musialysmy przerwac, bo trzeba bylo zabrac Kokusia na trening koszykowki. Powiedzialam pannie zeby dokonczyla, a ja sprawdze po powrocie. Taaa... akurat. Pojechalam z Mlodszym, odstawilam go i... zwykle lubie tam choc chwilke pokrazyc wokol szkoly, ale oczywiscie jak na zlosc zaczelo padac. Zbieralo sie caly dzionek i musialo akurat wtedy. :/ Temperatura daleka byla od zapowiadanego rekordu bo doszla do 9 stopni, co i tak w sumie jest wysoko jak na styczen, ale upierdliwa mzawka zniechecila do jakichkolwiek spacerow...

Zdjecie niestety zrobione przez szybke w drzwiach, dlatego wyszlo jak wyszlo
 

Po treningu wrocilismy do domu i coz... musialam kontynuowac matme, bowiem dziecko stwierdzilo, ze ona nie wiedziala jak. Mam podejrzenia, ze po prostu samej jej sie nie chcialo pomyslec. :/ W miedzyczasie Nik zjadl szybka kolacje i tyle; trzeba bylo potomstwo zagonic do lozek, a w kazdym razie do pokoi. ;)

Czwartek ponownie byl ponury i z mzawka. Jak na taki "skrocony" tydzien, dni niemozliwie sie wlokly. To byl trzeci dzien pracy, a mialam wrazenie, ze dziesiaty pod rzad. ;) Zawiozlam Potworki do szkoly, choc w sumie nie musialam, bowiem Nik dwa dni pod rzad (pomimo moich przypomnien) zostawil skrzypce w szkole. Przez to opczywiscie nie mial jak cwiczyc, a za dwa tygodnie koncert... Niech on mi cos wspomni, ze nie chce grac bo nie czuje sie pewnie, to mu uszu natre! :/ Tak czy owak, w czwartki zwykle ich woze, bo Mlodszy taszczy dwa instrumenty. Tym razem mial tylko jeden, ale ze oboje byli tacy zmeczeni i niedospani po luksusie przerwy swiateczniej, to stwierdzilam, ze niech im bedzie. Dzieki temu zyskali dodatkowe pol godziny snu rano. ;) W pracy nadal zaskakujacy spokoj, choc niestety potwierdzony zostal kolejny pacjent, co oznacza, ze wiekszosc stycznia bedzie bardzo pracowita dla laboratorium, a i ja na brak papierzyskow narzekac raczej nie bede mogla. A nadal mam lekkie zaleglosci z grudnia... :O Po pracy musialam w korkach przebic sie do biblioteki, bo starsze dziecko przypomnialo sobie, ze zostaly jej tylko 3 rozdzialy ksiazki i muuuusi miec kolejne czesci, "proooszeeee!!!". No i co matka miala robic? Pojechala, choc byla w bibliotece we wtorek rano, zeby oddac filmy z przerwy swiatecznej i wiecej wizyt w owym przybytku nie planowala. ;) Na szczescie pozniej juz nosa z domu nie musialam wysciubiac. Nik mial wyjatkowo zadane lekcje, co przyjal z fochem, zamiast sie cieszyc ze zwykle ich zupelnie nie ma. Bi miala matematyke, gdzie az mnie przeszly ciarki, ale ciekawa sprawa, bo dzien wczesniej pani zadala dwie strony obliczen, a tego dnia tylko trzy cwiczenia. Moze by tak lekka rownowaga, hmmm? Potem zostala jeszcze chwila na pocwiczenie gry na skrzypcach, bo Nik laskawie przyniosl je do domu. Zeby bylo smieszniej, to czwartek jest zwykle dniem kiedy zostawia je w szkole, bo potrzebuje ich rowniez w piatki, no i w ten sposob zabiera do autobusu tylko trabke. Tluke mu dwa dni pod rzad zeby w koncu przyniosl skrzypce, to nie pamieta. W czwartek nic nie mowie, bo wiem ze zawsze zostaja w szkole, to masz! Przyniosl i skrzypce i trabke i tarabanil sie z tym do autobusu... Rece opadaja. No ale przynajmniej pocwiczyl.

Gra na skrzypcach idzie mu zreszta calkiem niezle, gorzej z trabka... a koncert za pasem :O
 

Pozniej pocwiczyla tez Bi, bo sama ambitnie stwierdzila ze przyda jej sie troche praktyki przed koncertem w nastepnym tygodniu.

Zauwazcie, ze mamy postep! Bi na Wigilie rozlozyla w koncu stojak na nuty i cwiczy stojac, zamiast kleczec na dywanie! :D
 

Tego wieczora Mlodszy mial tez trening na basenie, ale pojechal z M, ja zas moglam sie juz spokojnie wykapac i przygotowac wszystko na kolejny dzien.

Piatek obudzil nas deszczem. Bylo praktycznie ciemno i kiedy zadzwonil budzik, przez chwile myslalam, ze zle go nastawilam. Czwarty dzien pod rzad takiej ponurej aury, bleee... Na szczescie, wedlug prognoz juz ostatni. Niech przysla troche slonca i duzo mrozu, bo pogode mamy jesienna lub wczesnowiosenna. Naokolo wszyscy smarcza, slychac o zapaleniach zatok, grypach i innych takich "przyjemnosciach". Zaskakujaco malo zas o koronaswirusie. ;) Osobiscie mam swoje wlasne zmartwienie "zdrowotne", bowiem okres spóźnił mi się rowniutko tydzien. Od razu napisze, ze nie, nie robilam testu ciazowego, bowiem poza brakiem okresu, nie mialam absolutnie zadnych objawow ciazowych. Czułam sie zupelnie normalnie, tak jak w srodku cyklu, tylko bardziej zestresowana i zagladajaca co chwila w majtki. ;) Zdarzylo mi sie juz pare razy, ze znikaly mi wszelkie objawy na okres, a ten przychodzil 3-4 dni spozniony, ale nigdy tydzien. Zastanawiam sie tylko, czy to odbija sie stres z calej jesieni, czy zaczyna o sobie dawac znac menopauza. Skonczylam 43 lata, wiec wlasciwie to moze byc juz na mnie pora... :/ No ale przyszedł skubany, w końcu. Jak to bywa z moim szczęściem, akurat Nik ma mieć jutro zawody pływackie, w których mam pomagać jako wolontariusz. Kiedy się zgłaszałam, myślałam, ze będzie już po okresie, a teraz okazuje się będę na samiutkim, najgorszym początku. Idealnie żeby 4 godziny biegać na gorącym i dusznym basenie. :/

Na dodatek zbiesił mi się laptok i nie wiem czy uda mi się wrzucić do posta zdjęcia. Przestał odbierać internet, więc zresetowałam dziada, na co ten zaczął sobie robić jakiś update i robi go tak już 10 minut. Sprzęt starutki, bateria padła w nim już kompletnie, więc nie wiem czy coś jeszcze z tego będzie. Kończę post na laptoku małżonka. Jak mój się w końcu łaskawie włączy, dodam foty. W najgorszym wypadku mogę zrobić to z kompa służbowego, ale wtedy to dopiero w przyszłym tygodniu. Ufff... jednak sie udalo! ;)

A tymczasem... do poczytania!