Ku wielkiej rozpaczy Bi, sobota 14 stycznia, rozpoczela sie Polska Szkola. ;) Pocieszalo ja tylko to, ze lekcje konczyly sie o godzine wczesniej. Powod? Zakonczenie semestru, choc jak dla mnie to takie troche naciagane, szczegolnie, ze byly to pierwsze zajecia po 3-tygodniowej przerwie. Ale dzieciaki wiadomo, nie zglaszaly pretensji, a nam wczesniejszy koniec byl tez na reke. Akurat mielismy godzinke, zeby dojechac na mecz koszykowki Kokusia. ;) Jeden go ominal przez Polska Szkole, drugi przez zawody plywackie, wiec statystycznie (i doslownie w sumie) dociera na co drugi. ;) Kiedy Potworki byly w szkole, ja zapakowalam Nikowi stroj na przebranie oraz po kanapce i przekaski dla obojga. Zakladalam bowiem, ze mozemy pedzic na mecz na ostatnia chwile. Okazalo sie jednak, ze nauczycielka Kokusia wypuscila dzieciaki sporo przed czasem, a i Bi wyszla z budynku w miare wczesnie. Mielismy wiec spory zapas i nie tylko zdazylismy odwiezc panne do domu, ku jej wielkiej radosci, ale tez Mlodszy przebral sie na spokojnie w chalupie zamiast robic to w aucie na parkingu. Bi zostala chwile sama czekajac az M. dojedzie z pracy, a raczej z Polakowa gdzie podjechal po robocie, a ja z Nikiem popedzilismy na mecz. Cos za kazdym razem kiedy Mlodszy gra, przeciwnikiem jest inna druzyna z naszej miejscowosci i za kazdym razem przegrywaja. Pecha im przynosi, czy co? ;) Choc tym razem gra byla bardzo wyrownana i roznica punktowa nie byla az tak dramatyczna jak ostatnio (ale bij zabij nie pamietam ostatecznego wyniku...). Nik dlugo nie gral (ostatnio przed Swietami i tylko raz), wiec na poczatku byl mocno spiety i speszony. Zreszta, cos mi wczesniej przebakiwal, ze on nie za bardzo chce jechac na mecz. Tu musialam go ustawic lekko do pionu, bo po pierwsze, ta koszykowka to byl pierwszy sport, gdzie nie ja wyszlam z inicjatywa, tylko Nik wiercil mi o nia dziure w brzuchu. Po drugie, skoro juz jest zapisany, to w miare mozliwosci powinien grac, a treningi to jednak nie to samo, co mecz. No a po trzecie, rozumiem, ze czasem sie nie chce, czasem jest sie zmeczonym, ale o ewentualnym ominieciu meczu to mozemy sobie dyskutowac dzien wczesniej, a nie jak juz wyjezdzamy z domu. Tak sie po prostu nie robi, poza jakimis naprawde naglymi wypadkami...
Kawaler pojechal wiec i na szczescie po kilku minutach, kiedy wygladal na lekko zagubionego, rozkrecil sie i gral naprawde fajnie. Widac ze nadal troche sie krepuje przed podbiegnieciem i wybiciem komus pilki z rak, ale pomalu sie przelamuje. Za to jest bardzo szybki, wiec jesli dorwie pilke, to zapiernicza z nia przez cale boisko i przeciwnicy musza naprawde sie spiac zeby go dogonic. Mysle, ze moglby grac naprawde rewelacyjnie, gdyby nie brak systematycznosci. Tu jednak szyki psuje nam napiety grafik. W nadchodzacym tygodniu nie bedzie na treningu bo ma tego dnia w szkole koncert, a i obecnosc na meczu stoi pod znakiem zapytania. Ma bowiem znow zawody plywackie i choc te sa rano, a mecz dopiero o 15, ale jednak po kilkugodzinnym kwitnieciu na basenie, moze nie miec juz sil na bieganie z pilka. No ale zobaczymy... Poki co, po meczu wrocilismy do domu i planowalismy jechac do kosciola, bo M. mial pracowac kolejnego dnia. Mlodszy jednak podniosl lament, ze mial meczacy dzien i chcial juz sie zrelaksowac a nie znow gdzies biec. Trudno bylo dyskutowac z takim argumentem. ;)
W niedziele rano wiec, M. pojechal do roboty, a ja z dzieciakami wstalismy odrobinke pozniej (choc dla mnie i tak za wczesnie ;p) i pojechalismy na msze. A potem... plany sie ryply niestety... :/ Pisalam juz pare razy, ze zime mamy w tym roku po prostu beznadziejna. W zasadzie to trudno to nawet nazwac zima. W tym tygodniu poniedzialek mielismy wolny (Martin Luther King Day), weekend choc raz bez deszczu i z temperaturami ponizej 10 stopni, wiec uznalam, ze to najlepsza okazja zeby w koncu wybrac sie na narty. W koncu juz polowa stycznia, a dodatkowo Nik bardzo chcial wreszcie wyprobowac nowy sprzet. Co prawda od kilku dni upierdliwie drapalo mnie w gardle i raz cieklo z nosa, raz nie, ale stwierdzilam, ze jadac na nasz lokalny stok, na maksymalnie 4 godziny, dam rade. Szczegolnie, ze nie mielismy przeciez mrozu. Niestety, rano Nik nie dokonczyl chrupek z mlekiem, twierdzac, ze boli go gardlo. Faktycznie co chwila lekko odchrzakiwal. Twierdzil tez ze ma katar, choc tego nie bylo po nim widac. W kosciele mielismy farta, bo akurat podawali kawe i paczki dla wiernych. Moj kosciolkowy maz zwykle wypryska ze swiatyni jakby go co gonilo, wiec czesto nawet sie nie zatrzymujemy, albo Potworki w biegu chwytaja po paczku. Tym razem skorzystalismy wiec i wzielam kubek kawy, Bi kilka mini-paczkow, a Nik... nic, bo stwierdzil, ze gardlo ma wyschniete i ciezko mu przelykac. Hmmm...
Dodatkowo, okazalo sie, ze wial porywisty, lodowaty wiatr i choc temperatura niby pokazywala +5 stopni, to odczuwalna wynosila -1. Wobec tak nieprzyjemnej aury oraz niewiadomym zdrowiu (czy raczej jego brakiem) moim oraz Kokusia, a takze Bi, ktorej od kilku dni tez leciutko cieklo z nosa, z westchnieniem odpuscilam narty. Nik byl rozczarowany, ale przekonalam go, ze zobaczymy co sie bedzie dzialo, a jak cos, to mamy jeszcze kolejny dzien. Reszte dnia przesiedzielismy wiec w chalupie, Potworki wychodzac tylko pare razy zeby nakarmic zwierzyniec sasiadow i wyprowadzic ich psa. Dlugo mielismy z tym spokoj, ale syn sasiadow, ktory przyjechal na przerwe swiateczna do domu, w koncu wrocil na uczelnie i znow potrzebuja zwierzecej "niani". ;) Przyjechal moj tata, ktory jak zwykle potrzebowal pomocy przy bezrobociu, gdzie okazalo sie, ze zapomnial papierka i musial sie wrocic do domu (dobrze, ze ma od nas tylko 15 minut), a takze ponownie w przelozeniu lotu (linie znow odwolaly mu lot, na ktory wczesniej przelozyl bilet). Tu niestety rozlozylam bezradnie rece bowiem uparcie wyskakiwal jakis blad i nie moglam nawet sprawdzic alternatywnych polaczen. Dopiero wieczorem okazalo sie, ze przez Stany przeszla fala tornad oraz burz, sporo lotow bylo anulowanych, stad moze mieli przeciazony system. Tak czy siak, nic nie udalo mi sie zalatwic. Po poludniu zas Nik zaczal narzekac, ze mu zimno, wydawal sie podejrzanie cieply, a po zmierzeniu temperatury okazalo sie, ze ma 37.8. No to by bylo na tyle jesli chodzilo o jakiekolwiek plany na wolny poniedzialek. :/ Wieczorem temperatura podskoczyla mu na 38.3, co moze nie bylo jakas strasznie wysoka goraczka, ale jednak.
W poniedzialek moglismy pospac do oporu, z czego oczywiscie chetnie skorzystalismy. Jeszcze polegiwalam w lozku, kiedy zobaczylam Kokusia wracajacego z lazienki i spytalam go jak sie czuje. Na to moj syn wybuchl placzem, ze ledwie moze chodzic! Przyszedl do mnie, dotknelam czola i niemal sie oparzylam! Rozpalony jak piec. Termometr byl w sumie niepotrzebny zeby stwierdzic goraczke, ale chcialam sprawdzic jaka jest wysoka. Rowne 39. Jak na Nika, to bardzo wysoko. Dalam mu oczywiscie lekarstwo na zbicie i po pol godzinie dziecko znalazlam w lozku, ale rozkryte i narzekajace, ze mu goraco. W koncu tez zszedl na sniadanie, bo tak naprawde od niedzieli okolo 14, nic nie jadl. Przez wiekszosc dnia widac bylo, ze czuje sie lepiej. Dopisywal mu humor i nawet minimalnie wrocil apetyt. Kiedy dowiedzial sie, ze na karmienie zwierzynca sasiadow wyslalam rano Bi sama, strzelil focha. No ale sorki, ma mozliwosc wygrzania sie w domu, wiec nie mialam zamiaru wypuszczac go na ten ziab (nawet jesli jak na styczen nadal jest dosc cieplo). Jedynie nadal byl bardzo oslabiony i w zasadzie spedzil caly dzien na kanapie. Dobrze sie stalo, ze i tak mial dzien wolny, to przynajmniej odpadly zaleglosci w szkole choc na jeden dzien. Pod wieczor Mlodszy zaczal narzekac, ze mu zimno i wiadomo bylo, ze temperatura rosnie - tym razem 38.1. Juz wczesniej nie planowalam wysylac go do szkoly (chyba ze nagle zaliczylby skok energii), a to mnie tylko utwierdzilo w decyzji. Oczywiscie Bi, kiedy zauwazyla ze szykuje tylko jej plecak oraz sniadaniowke, urzadzila afere, ze to niesprawiedliwe, ze ona tez chce zostac w domu i ze ja zawsze faworyzuje Nika! Noszzz... Na prozno pannie tlumaczyc, ze akurat Mlodszy raczej wolalby pojsc do szkoly niz meczyc sie z choroba. Zadne slowa rozsadku nie docieraly, wiec w koncu na panne fuknelam, a ona zamknela sie na 20 minut w lazience ryczac. :/ Pozniej zas zmienila strategie, narzekajac ze boli ja glowa, ze jej zimno, ze leci jej z nosa, itd. Dla swietego spokoju zmierzylam jej temperature, ale ta miala oczywiscie w normie. Symulantka. ;) Na koniec przyszla jeszcze pomarudzic, ze denerwuje sie przed testem z matmy, ktory ma miec w srode. Uch... Ogolnie nie lubie jak ktores z Potworkow choruje, martwie sie, a tu jeszcze ta mala zmora steka i wymysla. Jakby tego bylo malo, mnie tez caly dzien pobolewalo gardlo i zastanawialam sie, czy nie jestem w kolejce do wirusa, zaraz po Kokusiu...
Aha! Jedyna "przyjemniejsza" czescia dnia bylo przyslanie przez studio gdzie Bi ma akrobatyke, zdjec kostiumow wybranych na wiosenne wystepy. Te dla grupy Starszej sa... interesujace, delikatnie mowiac. :D
No dobra, sa stra-szne. Nie ma co sie dziwic, ze Bi ze lzami w oczach oznajmila, ze ona nie chce wystepowac. Poki co stwierdzilam, ze nie bede jej zmuszac, ale moze jeszcze zmieni zdanie... Tak w ogole to wieczorem miala miec wlasnie rzeczona akrobatyke, ale tak byla juz rozzalona faktem, ze Nik nie idzie kolejnego dnia do szkoly, ze na kolejne wycie o to, ze nie chce jechac na zajecia, machnelam reka, szczegolnie, ze (jak pisalam wyzej) ja tez nie czulam sie w 100% zdrowa i nie chcialo mi sie ruszac z chalupy. Jak widac, bilans dlugiego weekendu oraz dodatkowego dnia wolnego, raczej kiepski: jeden dzieciak chory, drugi rozhisteryzowany, (a, zapomnialam!) pies sie w czyms wytarzal, a mnie bolalo gardlo. Tylko M. byl w miare na chodzie, choc z kolei bolala go glowa i poszedl spac jeszcze przed 19...
Wtorek zaczelam od telefonu do szkoly ze Nika nie bedzie (takie przepisy) oraz zawiezieniu Bi do placowki. I tak musialam jechac po komputer z pracy, wiec stwierdzilam, ze oslodze pannie troche ta "torture". Oczywiscie tak mi dala do wiwatu, ze pozalowalam swojego dobrego serca, ale coz... autobus juz odjechal. Starsza caly ranek przeplakala, domagala sie mierzenia temperatury, pozniej ponownego ("bo moze zle trzymalam termometr"), twierdzila, ze boli ja glowa, brzuch i jest jej niedobrze. Bezlitosnie oznajmilam, ze jak porzyga sie w szkole, to po mnie zadzwonia i ja odbiore. ;) Tego dnia niestety sama zaczelam sie gorzej czuc. Niby nie mialam goraczki, ale czulam sie "rozbita" i bolaly mnie miesnie. Pod koniec dnia kompletnie zachryplam. Nie wiem co Mlodszy przywlokl za swinstwo, ale zdecydowanie bylo grypopodobne... On dla odmiany poczul sie znacznie lepiej. Jeszcze rano troche narzekal na zmeczenie, ale gdzie caly poniedzialek spedzil w pozycji siedzacej, wstajac z fotela czy kanapy tylko do lazienki, tak we wtorek juz kursowal w kolko po domu, komentowal wszystko, co ogladal i zasmiewal sie w glos. Zupelnie inne dziecko! Po poludniu juz zaczal wyczyniac jakies skoki, zeby zobaczyc czy reka dosiegnie framugi drzwi. Taaa, dziecko wyraznie ozdrowialo, wiec pora byla wyslac je do szkoly. ;) Ja, mimo kiepskiego samopoczucia, spedzilam dzien pracujac (niestety, wtorek oznacza meeting, ktorym tym razem byl dluuugi...) oraz... sprzatajac. Jakos zawsze tak jest, ze kiedy jestem w domu, to sprzatam. Oczywiscie wynika to z tego, ze na codzien, pomiedzy praca, a zajeciami dzieciakow, na owo sprzatanie mam bardzo ograniczony czas, wiec zawsze jestem do tylu. Chcialabym jednak choc raz posiedziec w chalupie bez wyrzutow sumienia, ze podloga sie klei, a meble porastaja kurzem... Niestety, po calym dniu podejrzanego samopoczucia, na wieczor wirus pokazal co potrafi! :/ Juz kladac sie spac, czulam sie zwyczajnie zle. W nocy goraczka, dreszcze, lamanie w kosciach. Budzilam sie skulona w klebek i usilujac bezskutecznie rozgrzac lodowate stopy. Co ciekawe, nad ranem goraczka sama puscila, bo obudzilam sie rozgrzana i z chlodnym czolem. Niestety, wizyta w toalecie zaowocowala kolejna porcja dreszczy...
Jak czulam sie rano, mozecie sie domyslic. Ciezko bylo mi wejsc i zejsc po schodach, bolaly nadgarstki oraz kostki w dloniach. Oczywiscie do pracy nie zamierzalam jechac, ale zawiozlam Potworki do szkoly. Na szczescie w aucie mozna puscic ogrzewanie na maksa... Zreszta, wolalam to niz wystawac z nimi na przystanku. Po powrocie zaleglam na kanapie i zostalam juz tak wiekszosc dnia. Poza oslabieniem, czulam ze temperatura raz mi rosnie, raz opada oraz potwornie bolala mnie glowa. Poza chrypa, doszedl cieknacy solidnie nos. Coraz gorzej... Najchetniej przesiedzialabym juz w domu caly dzionek, ale niestety, byla sroda, a wiec pilka nozna Bi. Rozwazylam odpuszczenie, ale potem stwierdzilam, ze przeciez moge tam sobie posiedziec w aucie zeby nie rozsiewac zarazy. Odebralam wiec Starsza ze szkoly, po czym pojechalysmy na sale. Ja zostalam w samochodzie (i prawie tam zasnelam), zas Bi wyszla potem z babcia kolezanki.
Wrocilysmy do domu i w sumie fajnie, ze akurat tego dnia odwolano zajecia z robienia na drutach, bowiem w domu ledwie zdazylam przekasic sushi zakupione przez M., rozpakowac plecaki, przygotowac sniadaniowki na kolejny dzien i pora byla jechac. Jak na zlosc, akurat tego dnia Nik mial swoj koncert w szkole! Malzonek, slyszac moj glos i patrzac na umeczona sylwetke, pytal czy na pewno chce jechac, ale oznajmilam, ze pojade chocbym miala sie tam czolgac. :D O dziwo, dziadek ponownie postanowil sie wybrac z nami. I to doslownie, bo moim autem, choc radzilam, ze na malej przestrzeni wirusy atakuja ze zdwojona sila i ze lepiej pewnie, zeby wzial wlasne. No, ale chcial jechac ze mna, wiec oboje zalozylismy maseczki i liczylismy, ze sie nie zarazi. Za to M., zadowolony, ze dziadek broni "meskiego honoru rodziny", stwierdzil, ze on sobie koncert odpusci i pojdzie wczesniej spac. Cudnie. :/ Zabrala sie z nami Bi. ;) Niestety, stwierdzam, ze przez chorobe, oslabienie i pozna godzine (koncert o 19:30), czulam sie zamulona, wykonczona i nie powinnam ani byla prowadzic auta, ani nie przezywalam koncertu tak, jak powinnam.
A to przeciez pierwszy koncert Nika na zywo odkad zaczal grac na skrzypcach. Rozpoczal nauke w II klasie, teraz jest w V, ale przez covida, wszystkie dotychczasowe koncerty mial wirtualne. W zeszlym roku, w podstawowce, zorganizowano koncert na swiezym powietrzu, ale tylko dla orkiestry (do ktorej panicz sie nie zglosil), a nie dla wszystkich uczacych sie gry dzieci, tak jak kiedys miala go Bi. No ale coz, juz teraz czuje, ze caly koncert bede pamietac jak przez mgle. Niemal doslowna zreszta, bo odzwyczailam sie od chodzenia w maseczce i co chwila zaparowywaly mi okulary. ;)
Co pamietam? W czesci koncertu gdzie grala orkiestra, Nik zostal przydzielony do ostatniego rzedu, a w dodatku przed nim siedziala jakas dosc wysoka dziewczynka. Przez wiekszosc czasu widzialam tylko czubek jego glowy. :( Oczywiscie sama muzyka piekna, ale jednak fajnie byloby gdyby porozsadzali dzieciaki wedlug wzrostu, tak zeby kazdy rodzic mial choc malutka szanse widziec swoje dziecko.
Pozniej spiewal chor, gdzie w sumie glownie patrzylysmy z Bi ile znamy dzieciakow z bylej szkoly Potworkow. Ja znalam "az" 5, Starsza znacznie wiecej oczywiscie. Na koniec zagral zespol i tu mialam juz znacznie wiecej szczescia, bo Nik siedzial czwarty od brzegu.
Przy okazji wyjasnilo sie dlaczego tak slabo bylo go widac w orkiestrze. Otoz kawaler, zamiast siedziec wyprostowany na krzesle, to rozwala sie na nim w pozycji "kanapowca". W rezultacie, jego glowa znajduje sie duzo nizej niz powinna. Podczas gry zespolu tez co chwila zaslanial go kumpel. ;)
Po koncercie ruszylismy w tlumie do wyjscia, choc Nik upatrzyl sobie jeszcze koszulke z grupy muzycznej szkoly. Oczywiscie jak kupilam ja Kokusiowi, nagle i Bi zapragnela, a tydzien wczesniej pytalam wyraznie i nie chciala. Zarobiona kasa ma wspomagac komitet rodzicielski, wiec w zasadzie wydalam ja bez zalu. :) Dojechalismy do domu, dziadek pojechal do siebie, a my mielismy tylko czas na szybka kolacje i pora byla sie klasc.
Bylam tak zmeczona, ze tej nocy po prostu padlam i wiekszosc czasu spalam bez przebudzenia. Niestety, nie dane bylo mi przespac calej nocki, bo zbudzilo mnie uczucie (uprzedzam, bedzie obrzydliwie)... wyplywajacego z nosa smarka! Ohyda! A jak juz sie przebudzilam, to wiadomo: siku, dreszcze, lodowate stopy, znow wydmuchac nos, itd. Nic dziwnego, ze kiedy potem obudzil mnie budzik, wylaczylam go i niewiadomo kiedy zasnelam na 20 minut. :O Zawiozlam Potworki do szkoly, choc w sumie nie musialam, bo Nik zostawil trabke w szkole. Na mysl jednak o staniu na przystanku, przechodzily mnie ciarki. Mialam tez dylemat czy samej jechac do pracy. Nie czulam sie najgorzej choc nadal troche oslabiona i z kaszlem oraz cieknacym kinolem. Ostatecznie zawazylo to, ze sumienie nakazywaloby mi siedziec w biurze w masce, a juz na koncercie strasznie sie w niej umeczylam. Nie dosc, ze oddychac normalnie nie moglam, to jeszcze blokowac sobie przeplyw powietrza maska?! O, dziekuje! Okazalo sie to bardzo dobra decyzja, bo choc pozornie czulam sie niezle, to kiedy przegapilam wziecie kolejnej dawki lekarstwa, godzine pozniej pojawilo sie uczucie zimna i rozbicia, a termometr pokazal stan podgoraczkowy. Czyli chorowania ciag dalszy. :/ Bardzo sie cieszylam, ze tego dnia nigdzie nie musialam jechac. Nik mial trening na basenie, ale jak zwykle pojechal na niego z M., a ja moglam wygrzewac doopke w cieplym domku. Do tego paskudny, lodowaty deszcz i naprawde nosa nie chcialo sie wysciubiac. :) Poniewaz jednak (kiedy lekarstwa dzialaly) czulam sie calkiem przyzwoicie, staralam sie byc choc troche uzyteczna. Odkurzylam i umylam podloge przy wejsciu od garazu, Wyszorowalam prysznic w swojej lazience, upieklam kurczaka na obiad, itd. Kazda czynnosc przyplacalam zadyszka i przysiadnieciem na kanape, ale dalam rade. :)
Noc z czwartku na piatek przespalam w koncu jak kamien. :) Rano okazalo sie, ze z nosa cieknie mi znacznie mniej, ale kaszel nadal jest. Tego dnia nie bylo mi juz zimno, ale dla odmiany, ciagle bylo mi goraco i oblewaly mnie poty. Uznalam, ze popracuje z domu kolejny dzien, zeby nie siedziec w biurze w masce, choc wyraznie mialam wiecej energii. Nadal padala zimna mzawka, wiec znow zawiozlam Potworki do szkoly, a potem pojechalam prosto na zakupy. Niestety, choroba czy nie, ale jesc trzeba. ;) Wrocilam do chalupy i znalazlam "niespodzianke": kubel na smieci znow wywalony przez niedzwiedzia!
Niestety, mamy tak lagodna zime, ze te dziady zamiast spac, grasuja po okolicy! :/ Nie wiem czy wywalil go w nocy, a ja wyjezdzajac rano nie zauwazylam, czy zdazyl to zrobic w ciagu 1.5 godziny kiedy mnie akurat nie bylo...
Posprzatalam po misku, rozpakowalam zakupy i wreszcie zasiadlam zeby zrobic cos zwiazanego z praca. Szlo mi jak po grudzie, bo musialam sobie przypominac co wlasciwie mialam na liscie do odhaczenia. Mam zwyczaj, ze najpilniejsze rzeczy zapisuje na karteczkach, ktore przyklejem do biurka. We wtorek chwycilam laptoka, ale o karteczkach nie pomyslalam, wiec reszte tygodnia usilowalam je sobie zwizualizowac. ;) A kiedy juz przypomnialam sobie, okazalo sie, ze jeden z programow komputerowych mialam zawieszony, musialam pisac maile do administratorki i zamiast "szybko i sprawnie", mialam kilkugodzinne opoznienie. W miedzyczasie zas, zadzwonil telefon. Kiedy zobaczylam numer szkoly, od razu wiedzialam, ze dzwonia w sprawie Bi. Panna caly tydzien prawie codziennie dopraszala sie zeby jej mierzyc goraczke i w koncu doczekala sie choroby. Tak naprawde, widzac jak szybko przeszlo na mnie, wiedzialam, ze raczej sie nie wywinie. Teraz pytanie czy M. tez zlapie. Pojechalam wiec po corke, ktora siedziala w gabinecie pielegniarki bardzo oburzona, bo kazano jej zalozyc maseczke. :D Dowiedzialam sie, ze nie byla jedynym wyslanym tego dnia do domu dzieckiem, co przy takiej beznadziejnej aurze nie jest niczym zaskakujacym... W domu okazalo sie, ze takiej strasznej to Bi goraczki nie miala - 37.7 stopni. Poniewaz jednak trzesla sie z zimna i narzekala na bol glowy, dalam jej lekarstwo na zbicie zeby sie nie meczyla. Pozniej wyraznie odzyla, ale na wieczor temperatura znow podskoczyla. Mam nadzieje jednak, ze panna wykaraska sie z witusa rownie szybko co brat i po weekendzie bedzie mogla juz isc normalnie do szkoly.
I tak minal kolejny tydzien, ktory niespodziewanie spedzilam glownie w domu. Do poczytania!
Zdrowia wam życzę, byle do wiosny. Lux
OdpowiedzUsuńWiosna juz nadeszla, ale u nas malo sie rozni pogodowo od zimy. :D
UsuńOj, ciezko z tym chorowaniem u was. Wspolczuje. Zdrowia zycze dla wszystkich.
OdpowiedzUsuńTo byl chyba najgorszy wirus minionej zimy, ale w sumie nie byl bardzo zjadliwy. Dosc szybko przeszlo.
UsuńTrzymajcie się zdrowo! U nas w okolicy taka zaraza, że az strach z chaty wychodzić.. pozdrowionka z (zasypanego dziś śniegiem) Poznania!
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim zdrowia życzę!!! Przy takiej pomylonej zimie jaką mamy (w końcu my mamy taką samą), to nawet nie dziwota, że te wirusy tak latają i trudno się przed nimi uchronić.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że dziadek i tutaj stanął na wysokości zadania będąc na koncercie.
Stroje faktycznie paskudne - szkoda, bo przecież teraz są takie niesamowite możliwości. Ale tym strojem po piłce Bi mnie rozłożyła :D I pomyśleć, że ja wyzywam nasze dzieciaki,gdy przy tej pogodzie ściągną czapki :P
Nie wiem czemu znowu mnie wylogowało :D
UsuńBlogger od jakiegos czasu swiruje. ;)
UsuńJa to sie boje ile bedzie komarow i kleszczy latem po takiej zimie! :O
Współczuję choroby! Mam nadzieję, że już wszyscy doszliście do siebie. Zima faktycznie jakaś dziwna, u nas tydzień temu była "śnieżyca", jak na belgijskie warunki oczywiście. Dzieciaki miały frajdę :)
OdpowiedzUsuńTrzymajcie się. Malwina
To byla chyba najgorsza choroba tej zimy, wiec w ogolnym rozrachunku nie bylo tak zle. ;)
Usuń