W sobote, 7 stycznia, Polska Szkola nadal nie ruszyla po przerwie, z czego Potworki byly oczywiscie bardzo zadowolone. ;) Niestety, nie oznaczalo to, ze moglismy sobie pospac (przynajmniej nie wszyscy), bowiem akurat na ten dzien Nik mial wyznaczone zawody plywackie. Zeby bylo "weselej" to byly na 8:15 (w sobote! No litosci!) i w miejscowosci oddalonej od nas o 45 minut jazdy. :O Zamiast wiec sie wyspac, juz o 7:30 wyjezdzalam z Mlodszym z domu. :/ Oj ciezko bylo go obudzic, a i tak zrobilam to na ostatnia chwile - tyle, zeby wstal, zjadl sniadanie, umyl zeby, ubral sie i wio. Nie chcialam ciagnac ze soba Bi, bo zawody plywackie to nie mecz; one zwykle ciagna sie 3-4 godziny. Pechowo, M. jechal do pracy. Mial wyjsc wczesniej zeby panna sama za dlugo nie siedziala, ale i tak jakies 3 godziny spedzila tylko z psem dla towarzystwa. Przykazalam jej, ze ma nikomu nie otwierac, samej tez nie wychodzic, a w razie czego, sasiedzi bezposrednio obok oraz naprzeciwko maja moj numer telefonu. Za to szczesciara, kiedy ja z Mlodszym w pospiechu wybiegalismy z domu, ona dopiero co sie przebudzila i jeszcze lezala w lozku. Takiej to dobrze. ;)
Zaleta porannej pory oraz weekendu bylo to, ze na drogach panowal wzgledny spokoj. Mimo, ze nawigacja poczatkowo pokazala, ze dojedziemy 10 minut spoznieni, udalo sie nadrobic i dotarlismy o czasie. Okazalo sie, ze z naszej druzyny byly dopiero inne 3 osoby, a frekwencja ogolnie nie dopisala. Zapisanych bylo wiecej osob, ale sporo nie dojechalo. Nie wiem czy to sezon chorobowy jest winny, czy fakt, ze w liscie do zapisania sie na zawody trener podal zly adres. Roznica byla delikatna: numer, zamiast 124, wpisany byl jako 24, wiec latwo zrobic taki blad. Pisalam o tym trenerowi juz 3 dni wczesniej, ale okazalo sie, ze nie widzial mojego maila. No to ma za swoje. Ja zorientowalam sie tylko dlatego, bo nie wiedzac gdzie jade, wbilam adres w Google i zdziwilam sie ze pokazuje mi osiedle domkow, zamiast jakis wiekszy budynek. Poniewaz owe miasteczko jest niewielkie, wbilam pytanie o baseny w nim i voila! Myslalam, ze bedzie to jakas szkola, tymczasem maja oni publiczny basen przy urzedzie miasta. A ze adres tak podobny, to wiedzialam, ze nie moze to byc przypadek. I mialam racje. ;) W kazdym razie, jaka by nie byla przyczyna, z grupy wiekowej Nika nie dojechal zaden inny chlopiec. Na szczescie z przeciwnej druzyny znalazlo sie kilku, wiec mial sie z kim scigac. Kawaler byl dosc spiety, bo nie byl na zawodach od lipca i w ogole wrocil do druzyny w polowie listopada, wiec denerwowal sie jak mu pojdzie.
No i poszlo... rewelacyjnie. :) Plynal kraulem na 50m, znow kraulem na 100m oraz 25m stylem motylkowym. Tylko trzy wyscigi, bo nie bylo sztafet. W obydwu kraulem zajal 1 miejsca, gdzie na 100m zostawil rywali daleeeko za soba. W ostatnim zajal 1 lub 2. Nie wiem, bo nagrywalam pilnujac jednoczesnie czasomierza, i ucielo mi filmik po prawej stronie, a Kokus plynal z jednym chlopcem leb w leb. Bede wiedziala dopiero kiedy oglosza oficjalne wyniki.
Zglosilam sie co prawda jako "biegacz", czyli mialam zbierac karteczki z wpisanymi czasami i zanosic je do stolika dla podliczajacych miejsca. Tymczasem z naszej druzyny, na 6 osob, ktore zglosily sie do mierzenia czasu, dojechaly tylko 3, a ze trener obiecal szesc, wiec poprosil zebym jednak popracowala ze stoperem. Dwoch dodatkowych biedakow sciagnal z trybun. ;) Nie lubie mierzyc czasu bo nudzi mnie stanie ze stoperem na koncu basenu przez kilka godzin bez przerwy, to po pierwsze. Ciezko jest mi nagrywac filmiki z wyscigow syna, pilnujac jednoczesnie stopera, to po drugie. A po trzecie, spodziewajac sie biegania, zalozylam wygodne adidasy, tymczasem przez dzieciaki wychodzace z basenu i chlapiace przy skokach, szybko zostaly doszczetnie zalane. Gdybym wiedziala, ze bede mierzyc czas, zalozylabym kalosze, a tak wracalam do domu z mokrymi, zmarznietymi stopami... Najwazniejsze jednak, ze Nik zadowolony i ze sporo wyscigow polaczono, wiec zawody skonczyly sie juz o 11. Zaraz po 12 bylismy w domu.
Po powrocie z ulga sciagnelam buty oraz skarpetki, ktore zreszta zdazyly juz z grubsza przeschnac, bo wlaczylam w aucie ogrzewanie na nogi. Stopy nadal mi sie jednak nie rozgrzaly, wiec wsadzenie ich w puchate kapcie bylo cudownym uczuciem. Wrocilismy tak wczesnie, ze mimo iz trzeba bylo jak zwykle wstawic pranie, zmywarke, cos tam ogarnac, itd. udalo sie tez posiedziec na kanapie i rozleniwic na tyle, ze mielismy prawdziwa debate czy jechac do kosciola tego dnia, czy nastepnego. Malzonek ponownie pracowal w niedziele, ale stwierdzil ze moze po pracy pojechac prosto do polskiego. Nie chcialo mi sie juz strasznie ruszac z chalupy, ale i dla mnie i dla Kokusia, wygrala chec zaliczenia choc jednego calego spokojnego dnia, stwierdzilismy wiec, ze lepiej zmusic sie do wybycia na msze w sobote niz potem zrywac w niedziele rano. Skoro ja i dzieciaki jechalismy w sobote, to M. wybral sie z nami i w ten sposob msze mielismy odhaczona. A po powrocie to juz glownie relaks i ogladanie zaleglych skokow narciarskich, bo w tygodniu nie bylo czasu. ;)
Niedziela zaczela sie blogim lenistwem. Nastawilam sobie budzik na 8:30 zeby sie przebudzic i wiedziec, ze jest juz dzien. ;) Zawsze tak robie, bo jestem spiochem i sama z siebie, obawiam sie, ze obudzilabym sie o 11. ;) Obudzil mnie wiec moj wlasny, a potem podsypialam, ale ponownie wybudzil mnie budzik u Bi. Ona tez zawsze go nastawia, ale dlatego ze wkurza sie, ze jak za dlugo spi, to ucieka jej polowa wolnego dnia. Poniewaz mowa jest o Starszej, nikogo chyba nie zdziwi, ze panna potrafi sie o to poplakac, mimo iz tlumacze cierpliwie, ze rosnie, rozwija sie i skoro pospala dluzej (bo zwykle sama z siebie budzi sie skoro swit) to znaczy, ze jej organizm tego potrzebowal. :) Tak czy owak, po budziku Bi jeszcze sobie troche przydrzemalam, a potem odlezalam swoje zeby sie porzadnie dobudzic i w koncu wstalam o 10. Takie poranki to lubie. :D Nik oczywiscie rowniez lezal jeszcze w lozku, twierdzac, ze przed chwila sie obudzil. Ten to jest spioch, po mamusi. ;) Ledwie zdazylismy zjesc sniadanie, zaanonsowal sie dziadek, ze chce wpasc na kawe. Popedzilam zeby sie chociaz umyc i przebrac z pizamy przed jego przyjazdem, ale nie zdazylam zrobic absolutnie nic innego wokol chalupy... Potworki sie nie przejely i przechodzily w pizamach calutki dzien. ;) Tata niestety nie przyjechal z wizyta czysto towarzyska, tylko chcial zebym mu znow wyslala cotygodniowe bezrobocie. To juz 1.5 miesiaca, a on dalej nie pamieta jak to robic. :/ Jakby tego bylo malo, linie lotnicze przelozyly mu lot z Amsterdamu do Gdanska, ktory zarezerwowany mial (jako czesc lotu do Polski) na marzec. Poranny lot przelozony zostal na wieczorny, co oznaczalo dla taty prawie 9 godzin czekania na lotnisku. Nie bardzo mu sie to usmiechalo, wiec chcial zmienic go na inny, a ze sam nie radzi sobie technicznie, wiadomo wiec, ze musialam meczyc sie ja. Coz... Sama rowniez nie lubie komputerow i zalatwiania spraw, a dodatkowo, z moim tata jest tak, ze jak cos robi, to zwykle namiesza i nakreci, a w dodatku sam nie pamieta co i jak zrobil. I wez to potem czlowieku rozgryz. Teraz tez sie uparl, ze ja mu kiedys juz tak lot przelozylam i ze zrobilam to bezposrednio przez strone lini lotniczych. I ze bylo to proste i szybkie. Taaa... moze dla niego, bo on tylko patrzyl z boku. Cos tam kojarze ze byla jakas taka sytuacja, ale musialo to byc dobrych kilka lat temu, bo nie pamietam zadnych szczegolow. Teraz zas wchodze na rezerwacje taty i jest faktycznie napisane, ze lot mu przelozyli i jesli chce cos zmienic, to zeby kliknac na link. Linku oczywiscie brak, ale dopisane ze jesli go nie ma, to zeby sie z nimi skontaktowac. Tata upiera sie, ze musi byc gdzies mozliwosc zmiany, bo "ostatnio" tak zrobilam. Tlumacze, ze to bylo kupe czasu temu, ze kazda linia lotnicza ma swoje zasady, ze widzi przeciez ze szukam na wszelkie sposoby... Przeczytalam wszystkie mozliwe informacje i dogrzebalam sie do faktu, ze rezerwacje mozna zmienic przez internet jesli byla robiona bezposrednio przez ich linie. Tata zapewnia, ze on robil przez strone KLM'u. Po jakims czasie kapituluje i szukam mozliwosci kontaktu z infolinia. Okazuje sie, ze jedyna mozliwosc to Whatsapp. Pisze wiadomosc z telefonu taty, uparcie zmieniajacego mi wszystkie angielskie slowa na polskie (ku*wa). Ojciec nie ma oczywiscie pojecia jak zmienic jezyk. Ech... Odpowiedz przychodzi szybko, ze rezerwacja nie byla robiona w KLM'ie, wiec nie moga jej automatycznie zmienic. Musimy czekac na kontakt z ich agentem. Tata oczywiscie idzie w zaparte, ze on rezerwacje robil w KLM'ie... dodajac po chwili, ze moze jednak to byla inna strona, ktora go do nich przekierowala... Udusze go kiedys, serio. Zaczynam mozolnie przegladac jego skrzynke mailowa, szukajac oryginalnych potwierdzen rezerwacji. Okazuje sie, ze robil je w... Delcie, ktora wspolpracuje z KLM'em! Oczywiscie tego drobnego szczegolu tata juz nie pamietal... No i coz... na stronie Delty (jak juz rozgryzlam jej uklad) rezerwacje udalo sie zmienic bezproblemowo, ale co sie wczesniej nawkurzalam, to moje. Niestety, zalatwianie spraw z tata, zawsze tak wyglada. Nie ma ze cos jest jasne i przejrzyste. Za kazdym razem najpierw musze dojsc do tego, co namieszal, a dopiero potem moge rozwiazac problem. ;) Hitem bylo jak kiedys zrobil rezerwacje wpisujac jakis adres mailowy z ktorego nigdy nie korzysta i nie pamieta, ze go ma, po czym upieral sie, ze nie przyslali mu rezerwacji ani biletu, a pobrali kase z konta. Urzadzilam w jego imieniu awanture, zareklamowalam strone internetowa do agencji ochrony konsumenta, po czym... okazalo sie, ze wszystko bylo pieknie zrobione, bilet wydany, tylko ojciec nie skojarzyl, ze przysla mu go na maila, ktorego podal. Dlaczego nie uzyl tego, ktorego stale uzywa, nie wie nawet on sam. Rece opadaja... :/ W kazdym razie, w niedziele zmarnowalam mnostwo czasu na jego sprawy, a tata jeszcze potem posiedzial przy kawie i ciescie. Kiedy wiec pojechal, nie wiedzialam po prostu w co wlozyc rece! Biegalam skladajac jedno pranie, wstawiajac kolejne, zaladowujac zmywarke (ktora rozladowala Bi; kochane dziecko!), wyciagajac sniadaniowki oraz plecaki do szkoly, kapiac Kokusia, itd. Popoludnie i wieczor przelecialy niczym huragan i pora byla sie klasc.
W poniedzialek rano temperatury w koncu przypominaly styczniowe, bo mielismy lekki przymrozek. Poniewaz ostatnio to rzadkosc, wiec Potworki na przystanku szczekaly zebami, mimo zimowych kurtek. Poradzilam zeby maszerowali w gore i dol chodnika. ;) Oni pojechali, a ja porzucalam psu pileczke, po czym zaparzylam kawy i zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlog na gorze. Tego dnia znow zbieralismy komoreczki dla kolejnego pacjenta i szykowal sie dlugi dzien w pracy, wiec planowalam pojechac tam dopiero okolo poludnia. Dzieki temu mialam czas i na uporanie sie z podloga i na spokojna kawke. W pracy wszystko poszlo sprawnie i bylabym w chalupie juz gdzies o 18:30, ale szef jak zwykle pojechal do domu wczesniej i niewiadomo bylo kiedy podpisze (elektronicznie) certyfikat. Czekalam 40 minut, po czym stwierdzilam, ze pierdziele. Na szczescie ja tez moge dokument podpisac elektronicznie (ale nie lubie taszczyc sluznowego kompa w te i nazad), wiec zapakowalam laptoka i pojechalam do chalupy. Oczywiscie szefuncio podpisal akurat jak bylam w drodze. Kiedy mnie nie bylo, M. ujezdzil sie za wszystkie czasy, bo zawiezli z Kokusiem Bi na akrobatyke, potem wrocili na 20 minut do domu (bez sensu; mogli lepiej posiedzies w aucie), pojechali znow po Starsza, przywiezli ja do domu, po czym popedzili na trening Mlodszego na basenie. :) Kiedy dojechalam do chalupy, Bi wlasnie siedziala sama i "zaatakowala" mnie praca domowa. Jesssu, niech oni juz zmienia dzial, bo patrzec nie moge na procenty... W miedzyczasie wrocili M. z Kokusiem, ktory radosnie zakrzyknal, ze on tez ma zadanie domowe! U niego dla odmiany zaimki. Przynajmniej nie matma... Moj "ogarniety" syn pokazuje mi kartke, patrze, a ma po prostu podkreslic zaimki w tekscie. Mowie, ze to przeciez najprostsze zadanie pod sloncem. Mlodszy oburzony, ze on nie wie ktore to zaimki. Opadly mi rece, cycki i co tam jeszcze opasc moze, bowiem... zaraz nad zadaniem, na tej samej stronie byla rubryka z wszystkimi zaimkami pieknie wymienionymi. Pokazuje to Nikowi, a on wykrzykuje z podziwem, ze ja to jestem madra! Coz, nie jestem, ale czytac jeszcze potrafie. ;) W kazdym razie, zanim mlodziez uporala sie z zadaniami, przyszla wlasciwie pora kladzenia sie spac, wiec stwierdzilam, ze podpisze dokument juz jak ogarne Kokusia. Tymczasem nagle rozdzwonil sie moj telefon. Poczatkowo myslalam, ze to jakies glupoty, ale cos mnie tknelo. Zeszlam na dol sprawdzic i okazalo sie, ze mialam nosa. Dzwonil moj szef i jakby telefonu bylo malo, zdazyl juz wyslac wiadomosc, ze podpisal i dokument czeka na mnie. Teraz sie wystraszyl, ze certyfikat nie zostanie wyslany do kliniki?! Rychlo w czas... Ale jak ja czekam jak glupia prawie godzine az on sam podpisze, to jest ok? W kazdym razie, podpisalam, wyslalam i niech sie cieszy. ;)
Wtorkowy ranek znow zaczal sie od lekkiego przymrozku, ale juz poznym rankiem temperatury mialy podniesc sie porzadnie ponad 0. Beznadziejna mamy zime w tym roku... Pasuje idealnie zalaczony obrazek znaleziony na Fejsie:
W Polsce mieliscie przynajmniej mrozny i sniezny grudzien, a u nas... porazka. Zdarzaja sie od czasu do czasu chlodniejsze dni, to fakt, ale zwykle temperatura utrzymuje sie okolo 6-7 stopni na plusie, czesto wspinajac sie na ponad 10. Oprocz kilku cm sniegu, ktory spadl w polowie grudnia i utrzymal sie zawrotny jeden dzien, nie ma nic. Chlodniejsze dni przynosza wyze, ktore rownoczesnie oznaczaja slonce, zas nize nadchodza wraz z cieplejszymi frontami, a wiec z deszczem... Taka to zima w tym roku, a mamy juz polowe stycznia. I zadnej zmiany w prognozach... :/ W kazdym razie, wtorek zaczal sie pochmurno, ale po poludniu sie rozchmurzylo. Temperatura typowa dla tegorocznej zimy: 5 stopni na plusie. W pracy w miare spokojny dzien. Mielismy meeting, ale na szczescie niewiele bylo tematow do obgadania, wiec skoczyl sie po 20 minutach. Takie meetingi to lubie. :) Po pracy do chalupy, ale mimo ze wtorki to nadal nasze dni "wolne", to ten akurat byl lekko szalony. Pozytywnie, na szczescie. Po powrocie obiad i lekcje z dzieciakami, po czym musialam jak najwiecej ogarnac na kolejny dzien, wiedzialam bowiem, ze wieczorem nie bedzie czasu. Tego dnia bowiem VI klasy mialy w szkole koncert! Dzieciaki cwiczyly cala jesien i wreszcie nadszedl punkt kulminacyjny i koncert zimowy. Sporym zgrzytem bylo to, ze M. zdecydowal sie nie jechac. Niestety, Bi oraz jej ojciec maja bardzo podobne charaktery. obydwoje sa oschli, nie lubia okazywac uczuc, brak im takiej zwyklej serdecznosci w obyciu, a przy tym oboje sa strasznie zawzieci. No, paskudne charakterki. ;) Ponoc, po przyjezdzie Potworkow ze szkoly, M. zapytal polzartem czy ma jechac na koncert, na co Starsza wzruszyla ramionami, ze moze jechac. No, nie takiej odpowiedzi tata oczekiwal. On chcialby zeby corka podskoczyla i zawolala: "tak tatusiu, przyjedz!". Niestety, taki entuzjazm i upraszanie sie o uwage, nie leza w naturze Bi... Najlepsze, ze on pewnie strzelilby podobna riposte, ale kiedy sam to uslyszal, to sie obrazil! :O Najgorzej, ze panna zupelnie nie zdaje sobie sprawe, ze odpowiada w malo przyjemny sposob. Pozniej sama zaczelam ja podpytywac czy chce zeby tata jechal. Co moje dziecko na to? "OK, nie chce go zmuszac, to jego decyzja.". No ale ty chcesz? - pytam jeszcze raz (liczac, ze w koncu powie "magiczne": tak, chce). Odpowiedz: "ok". Malzonek oczywiscie slyszal cala wymiane zdan i skomentowal krotko: "Widzisz? Ona ma to w doopie". Jessssu... Oni obydwoje sa jak jeze. Nie da sie do nich dotrzec. I zadne sie nie otworzy, nie ustapi, nie pojdzie na kompromis. Oczywiscie tlumacze M. jak krowie na rowie, ze to on jest dorosly i to on musi sobie przetlumaczyc ze zachowanie Bi nie znaczy, ze ona nas nie kocha i nie potrzebuje naszej akceptacji... Niestety, poki co jak grochem o sciane. Malzonek obraza sie jakby sam mial 11 lat i odgraza sie, ze bedzie traktowal corke tak, jak ona jego. Normalnie uosobienie powiedzenia, ze mezczyzni czasem sa jak mali chlopcy; niedojrzali i dziecinni.
Coz... Na szczescie dziadek stanal na wysokosci zadania i zdecydowal sie pojechac na koncert wnuczki. Chociaz raz! Nie wiem skad takie cuda, choc podejrzewam, ze zwyczajnie z nudow. ;) Nie byl pewnien gdzie znajduje sie szkola Potworkow, wiec przyjechal zabrac sie z nami, choc od jego domu akurat znajduje sie ona w podobnej odleglosci jak od nas, wiec troche sobie pojezdzil. ;) No ale Bi ucieszona rzucila sie dziadkowi na szyje, co na co M. oczywiscie skomentowal: "A widzisz jak ona tu reaguje? A do mnie...". Ech, nie moge przetlumaczyc, ze on dokladnie tak samo traktuje corke, jak ona jego, wiec nie ma co oczekiwac cieplejszej reakcji... W kazdym razie pojechal z nami i dziadek i Nik, ktory niewiadomo czemu tez stwierdzil, ze jedzie, mimo ze mial opcje zostania w domu z M. Moze chcial podpatrzec jak to wyglada, skoro za tydzien czeka go to samo. :) Pod szkola wpadlismy na sasiadow (z poprzedniego posta), wiec Bi i jej psiapsiolka polecialy przodem, a Nik z mlodsza sasiadka ganiali razem. Mimo, ze przyjazd mial byc na 19 i bylismy punktualnie, wiekszosc ludzi najwyrazniej wolala dojechac wczesniej, bo parking byl pelen i wiekszosc miejsc na sali zajetych. :O Ja z tata usiedlismy obok sasiadow, ale dla Nika i mlodszej panny zabraklo miejsca obok nas. Zupelnie niezrazeni poszukali sobie wolnych krzesel, gdzie podobno dolaczyl do nich kolega z druzyny pilkarskiej Kokusia. Byli na drugim koncu sali, wiec mam nadzieje, ze nie przeszkadzali zbytnio, bo nie mialam ich nawet jak przypilnowac... ;)
Koncert byl piekny, choc bardziej podobalo mi sie jak urzadzili to na wiosne. Wtedy zespol gral na sali gimnastycznej, potem, na koncert choru wszyscy przechodzili do stolowki ktora jest jednoczesnie aula i posiada scene z kurtyna, po czym, na koncert orkiesty, wracalismy znow na sale gimnastyczna. Mimo, ze podobno zrobili tak tylko ze wzgledu na covid, zeby wszyscy nie tloczyli sie w jednym miejscu, to podobalo mi sie wlasnie, ze bylo troche przestrzeni, a najbardziej, ze kazdy mogl przyjechac na czesc koncertu, ktora go interesowala.
Na przyklad, Bi gra w orkiestrze oraz spiewa w chorze, wiec wystep zespolu zupelnie mnie nie interesowal, zas Nik rowniez gra w orkiestrze oraz w zespole, ale ze nie spiewa, wiec zespol choru V klas zwisa mi i powiewa. Niestety, tym razem stloczyli nas na stolowce niczym sardynki.
Najpierw grala orkiestra, potem spiewal chor, a na koncu gral zespol, wiec teoretycznie moglabym sie wymknac kiedy dzieciaki z zespolu sie zbieraly. Niestety, dyrektorka na poczatku wyraznie poprosila, zeby tego nie robic, poza tym musialabym sie przepychac wzdluz innych ludzi, a na koniec, nawet nie wiedzialam gdzie jest Bi, bo dzieciaki, ktore nie wystepowaly, czekaly gdzies w klasie. Grzecznie wysiedzielismy wiec do konca. :)
Przed wejsciem, komitet rodzicielski jak zwykle sprzedawal koszulki i inne duperelki. Bi nic nie chciala, za to Nik uparl sie zeby mu cos kupic, mimo ze obiecalam, ze zrobie to po jego koncercie. Tak dlugo wiercil mi dziure w brzuchu, ze w koncu sie zgodzilam. Wybral... materialowe rozyczki! :O Skoro juz sie zgodzilam, to kupilam, choc wiem, ze kawaler je szurnie gdzies na biurko i beda tam lezec... Wrocilismy do domu, dziadek wskoczyl w auto zeby wrocic do siebie, a Nik szybko wszamal jakas kolacje i czas bylo spac. Meczacy wieczor. :) Teraz pytanie, czy moj tata przyjedzie na koncert Kokusia. Niestety, dziadek ma tendencje do faworyzowania wnuczki i bywalo juz, ze przyjechal na jej mecz, a na Nika nie, mimo ze byly tego samego dnia i niemal jeden po drugim. :/
Sroda byla dniem najbardziej pasujacym do tytulu posta. ;) Przywitala nas porzadniejszym mrozem, choc temperatura szybko sie podnosila i juz kiedy jechalam do pracy, rozstrzal w czujnikach byl dosc solidny. Telefon twierdzil, ze jest -3, komp w pracy, ze -4, zas samochod upieral sie, ze tylko -2. Tak czy siak, to najnizsza temperatura od Swiat. :D Dzieciaki na autobus, a ja do piesa porzucac pileczke, po czym wstawic pralke, zmywarke i do roboty. Tam kolejny cichy dzien (w sensie towarzyskim), bo szefa nie bylo, a i dwoje laborantow tez zrobilo sobie wolne. Przy takiej malutkiej grupie, brak trzech osob robi roznice. W dodatku pozostala trojka laborantow miala cos pilnego w laboratorium, wiec wiekszosc dnia bylam w biurze sama. Nie zeby mi to jakos strasznie przeszkadzalo. ;) Wyjsc musialam troszke wczesniej, bo znow ruszyla pilka nozna na hali, a ze te zajecia zaczynaja sie juz o 16, to zeby panna miala szanse zdazyc, musialam odebrac ja ze szkoly. Nik wracal autobusem i M. zastanawial sie, czy nie przespi swojego przystanku. Od powrotu do szkoly po przerwie swiatecznej, Mlodszy zasypia w autobusie w drodze powrotnej i zwykle budzi go Bi kiedy czas wysiadac. :D Na szczescie tym razem sam jakos sie przebudzil. My ze Starsza tymczasem mialysmy pol godziny siedzenia na parkingu, panna jedzac i przebierajac sie w stroj do pilki. Tym razem grupa na pilce okazala sie bardzo liczna, choc dla Starszej liczylo sie tylko to, ze ma kolezanke. Ja zas mam mieszane uczucia, bo choc dzieki takiej sporej grupie jest dwoch trenerow i maja szanse przeprowadzic nieco ciekawsze zajecia, ale z drugiej strony, wczesniej instruktor mogl na kazde dziecko zwrocic uwage i dac wskazowki. Teraz te slabsze, albo zle wykonujace cwiczenie, gina zwyczajnie w tlumie.
Po pilce nie dane nam bylo wrocic spokojnie do domu, bowiem tego samiutkiego dnia ruszyly ponownie zajecia z robienia na drutach w bibliotece. Bi nie byla pewna czy znow chce, ale kiedy kolezanka z pilki wyrazila chec, a dodatkowo jeszcze sasiadka z naprzeciwka (cala trojka grala jesienia w pilke w jednym zespole), od razu uznala, ze oczywiscie ona tez. Zapakowalam wiec spocone, zgrzane panny do auta i ruszylysmy do biblioteki, przebijajac sie przez korki w godzinach szczytu. Tam na szczescie zostawilam Starsza i korzystajac, ze mieszkamy raptem 5 minut dalej, pojechalam do domu. Zjadlam obiad, przygotowalam ile sie da na kolejny dzien (niewiele, zwazywszy, ze mialam 40 minut), po czym popedzilam po corke. Zawiozlam panne do domu, szybko wlalam sobie kawy do kubka termicznego, zgarnelam z kolei syna i popedzilismy na trening koszykowki.
Bylo zimno i nieprzyjemnie, a ja czulam sie zaganiana od poczatku tygodnia i zmeczona, wiec nawet nie mialam ochoty lazic. Przesiedzialam cala godzine w aucie, gadajac tez chwile z tata. Wrocilismy, szybka kolacja dla Kokusia, ja dokonczylam szykowanie sniadaniowek na kolejny dzien, przelozylam do suszarki pranie kiszace sie w pralce od rana i wlasciwie czas byl gonic potomstwo do lozek. Niestety, nadchodzace srody (z malymi wyjatkami) beda tak wlasnie wygladac. Sama jestem sobie winna, ze jakos nie pomyslalam o tym rejestrujac dzieciaki na te wszystkie zajecia... To znaczy, na koszykowke Nik juz chodzil. Ale potem mama kolezanki Bi z pilki spytala czy moglybysmy zmienic dzien z czwartku na srode bo lepiej im ona pasowala i zgodzilam sie, bo czemu nie. A pozniej do kompletu doszly druty w bibliotece, no i mam. ;) Najgorzej ze nawet nie ma jak wlaczyc M., bo odbieram Bi ze szkoly, z pilki jedziemy prosto do biblioteki, a z Nikiem tez go nie wysle, bo chlop wstaje o 3 nad ranem, wiec czesto jak z Mlodszym o 20:15 dojezdzamy do domu, ojciec juz spi... To nic, byle do polowy lutego, kiedy skonczy sie koszykowka, a pilka bedzie miala krotka przerwe. ;)
Czwartkowy poranek niespodziewanie zaczal sie... interesujaco. ;) Jak to w czwartki, zawozilam dzieciaki do szkoly, wiec wstalismy troche pozniej i z zaskoczeniem stwierdzilismy, ze pada snieg. Zapowiadali snieg z deszczem, ktory mial szybko przejsc w normalny deszcz, a tu niespodzianka. Niestety, prognozy wziely z zaskoczenia nie tylko drogowcow, ale i meteorologow, bowiem z kazda chwila warunki robily sie coraz gorsze.
Zanim wyjechalismy, drogi na naszym osiedlu byly bielutkie, ale bardziej ruchliwa droga poza nim juz w miare odsniezona, wiec stwierdzilam, ze nie bedzie zle. Tymczasem im blizej szkoly Potworkow, tym gorzej sie robilo. Boczna droga niedaleko placowki tylko troche rozjezdzona, zas na ulicy, przy ktorej szkola sie znajduje, takiej waziutkiej, praktycznie bez ruchu samochodowego... wypadek! Droga wlasciwie prosta, a tam ktos stoi w poprzek! Nie wiem jak go tak zarzucilo, ale myslalam, ze wykreci i pojedzie dalej. Zza sznureczka aut nie moglam dobrze zobaczyc co sie stalo, ale najwyrazniej albo ta osoba uderzyla w inne auto, albo kompletnie spanikowala, bo auto ani myslalo odjezdzac, a po chwili nadjechala policja. Wszyscy zaczeli zawracac, bo bylo juz tylko 5 minut do poczatku lekcji. Niestety, zeby dojechac do szkoly od drugiej strony, trzeba zrobic spore koleczko, ale nie tylko my dojechalismy spoznieni, bo przed nami oraz za nami nadal sporo bylo samochodow, a nawet autobusow szkolnych, ktore zapewne tez jechaly tego dnia duzo wolniej. Kiedy wyjezdzalam z parkingu, pieknie zarzucilo mi tylem auta, ale odruchowo puscilam wszystkie pedaly i samo sie wyprostowalo. Na szczescie nawet nie zdazylam sie rozpedzic. Myslalam, ze potem, na glownych drogach, warunki beda juz ok, tymczasem nawet chyba nie posypano ich sola, snieg caly czas rowno padal i z kazda minuta robilo sie gorzej. Dodatkowo, cala ta elektronika, ktora teraz laduja w auta, czasem moze doprowadzic do szalu. Stoje spokojnie na swiatlach, a moje auto nagle piszczy i na ekranie pokazuje mi na czerwono, ze zaraz uderze w cos przy zderzaku! Az podskoczylam, ale patrze, ze przeciez od auta przede mna, dzieli mnie spokojnie metr odleglosci. Czyli troche zmrozonego sniegu musialo obsunac sie centralnie na czujnik, ktory pipczy i pipczy! Na szczescie pokazuje, ze moge go tymczasowo wyciszyc. Z ulga klikam, bo nie wyobrazam sobie jechac 15 minut to pracy przy akompaniamencie takiego pisku... To niestety nie koniec przygod z czujnikiem. Skoro go wyciszylam, to teraz na ekranie, gdzie zwykle wyswietla mi predkosc, caly czas wyskakuje, ze nie dziala "asystent parkowania" i zebym oczyscila sensor. No jakbym nie wiedziala! Dodatkowo migaja zolte kontrolki. Cudownie to wszystko rozprasza kiedy warunki na drogach i tak sa ciezkie! ;) Dojechalam na szczescie do roboty bez wypadku po drodze. A kiedy juz prawie dojezdzalam, snieg musial sie z sensora zsunac lub roztopic, bo w koncu wszystko ucichlo... W pracy zas rozdzwonil mi sie telefon. Numer nieznany, wiec nie odbieram. Po chwili dzwoni ponownie. Zdziwiona odblokowuje telefon zeby sprawdzic czy numer faktycznie ten sam, czy mi sie wydaje. Identyczny i w dodatku juz zostawiona wiadomosc. Zaniepokojona odsluchuje, a tam, ze chca rozmawiac z Agata (no tu by sie zgadzalo), ze sa z gazowni i szukaja kogos spod adresu... i tu konsternacja. Bo to nie moj adres! :D Pierwsza cyfa 1, wiec przemknelo mi przez mysl, ze moze mowa o starym domu, ale jednak ulica mi sie nie zgadza.. W dodatku w telefonie trzeszczy i przerywa, co utrudnia doslyszenie. Ide do okna (w budynku mam fatalny zasieg) i odsluchuje wiadomosc jeszcze raz. Tym razem dobrze slysze adres... i przez chwile mam zacmienie. Cos kojarze, gdzies dzwoni, ale w ktorym kosciele? W koncu: bingo! To adres taty! :D Pod ktorym nie mieszkam od prawie 14 lat! Skad mnie dorwali?! Pomyslalam, ze moze tata jest pod prysznicem, albo spi i nie slyszy ze mu sie gazownia dobija do drzwi. Dzwonie wiec do niego, ale WhatsApp zajety, a zwykly telefon nie odbiera. Moja wewnetrzna panikara juz sobie wyobrazila, ze spadl ze schodow, czy wyszedl i poslizgnal sie gdzies na lodzie (pogoda przeciez paskudna), ale na szczescie za chwile oddzwonil. Okazalo sie, ze gazownia w miedzyczasie dodzwonila sie do niego i ze nie byli nawet pod jego domem, tylko telefon przyszedl z centrali, zeby umowic sie na zmiane licznikow. ;)
To byla godzina raptem 9:15 rano, a zeby to wszystko spisac, akapit wyszedl mi jak z opisu dwoch dni. A moglam napisac krotko: mialam zwariowany poranek! :D Na szczescie reszta dnia minela juz spokojnie. W czasie kiedy bylam w robocie, zgodnie z prognozami, snieg przeszedl w deszcz i drogi byly mokre, ale zupelnie przejezdne. Wrocilam do chalupy i na szczescie juz nigdzie nie musialam sie ruszac. Nik mial co prawda trening na basenie, ale utarlo sie juz, ze jezdzi na nie z ojcem, ktory w tym czasie wyciska siodme poty na silowni. ;) Zadne z Potworkow, jakims cudem nie mialo zadanej pracy domowej, wiec moglam spokojnie przygotowac sie na kolejny dzien, wziac prysznic i nawet upiec chlebek bananowy. Ktory zreszta robie ostatnio tak czesto, ze troche mi sie przejadl i sama wlasciwie go nie ruszam. Na szczescie M. nigdy nie traci apetytu na domowe ciasto. Nie znam drugiego takiego lasucha... ;) Tego wieczora trener przyslala tez rezultaty sobotnich zawodow i okazalo sie, ze Mlodszy zajal jednak trzy pierwsze miejsca. Brawo Nik! :)
W piatek anomalii pogodowych ciag dalszy. Tuz przed Gwiazdka, temperatury z kilkunastu, spadly w ciagu kilku godzin do siarczystego mrozu. Roznica byla tak ogromna, ze okna najpierw zaparowaly, a pozniej zamarzly. Od wewnatrz. Normalnie mialam solidna warstwe lodu na dole ramy okiennej. W pokojach dzieci, nie dalo sie ich otworzyc. Tym razem odwrotnie. Z temperatury 2-3 stopni, w nocy podskoczyla ona na 12. Wszystkie okna w aucie mialam zaparowane, a kiedy wyszlam z dziecmi na autobus, stwierdzilam, ze w zimowej kurtce mi za goraco i lepsza bylaby wiosenna. Juz po poludniu temperatura miala zaczac gwaltownie spadac i na noc zapowiadali -2. Te skoki sa naprawde nienormalne, nie wiadomo jak sie ubrac i nie dziwota, ze wszyscy naokolo choruja... Bi tez zaczelo cos kapac z nosa, a i M. stwierdzil, ze znow go przytyka, choc ledwie tydzien wczesniej podleczyl sie z przeziebienia. Piatek minal w sumie spokojnie, choc sennie i dretwo, bo za oknem ciemno i deszcz. Po pracy, jak to ostatnio w piatki, wyruszylam na zakupy spozywcze. Potem juz do domu, a tam rozpakowac, chwile odsapnac, po czym przygotowywac dzieciaki na powrot do Polskiej Szkoly. O dziwo nawet nie bylo wielkiego placzu, ale rano moze byc roznie. :D
Podsumowujac, wykonczyl mnie ten tydzien. Czuje sie jak przeciagnieta przez magiel. A tu czlowiek nawet w sobote sie nie wyspi. ;)
Jestes prawdziwa Stachanowka! Zapewne niedlugo dostaniesz odznaczenie rzadowe. Gratulacje na przyszlosc. (https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksiej_Stachanow)
OdpowiedzUsuńHehe, mam nadzieje, ze az tak zle to ze mna nie jest...
UsuńGratulacje dla Nika. I dla Ciebie również za logistykę. Niezmiennie jestem pod wrażeniem, że to wszystko ogarniasz, choć wyobrażam sobie, że zmęczenie materiału jest. Pozdrawiam i do następnego postu. Czytam, choć zwykle brakuje mi chwili na komentarz.
OdpowiedzUsuńZmeczenie pojawia sie i znika. Teraz jest wieksze, po zmianie czasu. ;)
UsuńGratulacje dla Nika!!! Mi w mierzeniu czasu przeszkadzałoby coś innego - strach, że źle nacisnę i zamiast zatrzymać to skasuję pomiar, albo nie włączę itp. Wszelkie działania z elektroniką, jeszcze przy takich istotnych rzeczach to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie tylko ja nie mogę już patrzeć na zadania domowe dzieciaków. Ostatnio doszłam do wniosku, że jak byłam dzieciakiem to szkoła mnie denerwowała i nie mogłam się doczekać wakacji - ale jako rodzica drażni mnie jeszcze bardziej i z jeszcze większym utęsknieniem czekam na dłuższy czas wolny...
Gratulacje dla Bi z okazji udanego występu, bo nie mam wątpliwości, że pewnie stres był. Oj coś wiem o tym faworyzowaniu i mam nadzieję, że dziadek jednak do Nika też przyjedzie.
Z tą pogodą u Was to tak jak u nas. Ciągle w okolicach 7 - 15 na plusie, rzadko kiedy ładna pogoda, bo na ogół deszcz, albo zimny wiatr. Nawet ja, która nie lubię mrozów zaczęłam tęsknić za porządnym przymrozkiem, który wymroziłby wszystkie zarazki. No i ostatnio na spacerze stwierdziłam, że to nie jest normalne, gdy w połowie stycznia człowiek idzie z rozpiętą kurtką, bo mu gorąco.
Tak, cala zime mielismy lagodna, ale bardziej wiosenna. Mnie to specjalnie nie przeszkadzalo, ale Potworki marzyly o sniegu...
UsuńNa szczescie na zawodach plywackich, poza glownymi osobami mierzacymi, sa jeszcze z tylu dodatkowe osoby, ktore wlaczaja stopery na poczatku kazdego wyscigu, wlasnie zeby osoby przy liniach mogly zawolac jak komus stoper sie nie wlaczy, albo niechcacy cos zle kliknie. :)
Wielkie gratulacje dla Nika!!! Ciągle podziwiam, jak dajesz radę logistycznie z tym wszystkim :P
OdpowiedzUsuńNo a pogoda u nas to jakis dramat. Jak nie leje, to wieje, jak nie wieje to leje albo jak jest sloneczko to wieje taaak, ze glowę urywa. Brak slow. Dzis bylysmy na malej wycieczce, słońce itp a nagle jak nie chlusnie deszczem.. i do tego ten wiatr. Bleee. Przychodnie pelne chorych dzieci, Klara od czwartku w domu - ucho, przeziebienie itp. Buu! Byle do wiosny..
U nas pogodowo zima tez tak wygladala. Bylo wszystko, poza mrozem i deszczem. :D
UsuńNas tej zimy na szczescie w miare oszczedzilo. Bylo jakies smarkanie i kaszle, ale poza angina Nika juz w marcu, nic powazniejszego.
Gratulacje dla syna :)
OdpowiedzUsuńHihi, założę się, że mój mąż jest większym łasuchem od Twojego. W głowie się nie mieści ile on potrafi wszamać ciasta.
Co prawda już dobre kilka dni temu skomentowałaś u mnie post i spytałaś o książkę Adama Kaya, ale robiłam sobie przerwę od elektroniki, więc teraz odpowiem: ja jeszcze nie czytałam tej książki, ale koleżanka lekarka mi poleciła lektury tego autora, więc wzięłam w ciemno. Zobaczymy w przyszłym tygodniu, czy mi się spodobają :)
Pozdrawiam serdecznie!
Heh, no moze M. w koncu mialby godnego przeciwnika. U nas polowa ciasta wielkosci keksowki potrafi zniknac w jeden wieczor. ;)
Usuń