Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 22 września 2023

Pilkarzowo i szkolnie

W sobote, 15 wrzesnia, moglismy sobie dluzej pospac i to wszyscy, nawet M. ;) U niego w pracy jest tak, ze jesli wzywaja na weekend, to w soboty placa razy 1.5, a w niedziele podwojnie. Niewielka grupka (w tym moj malzonek), przychodzila w obydwa dni, ale wiekszosc pracownikow wolala przyjsc tylko w niedziele, bo wiecej placili, a jednoczesnie chcieli miec jeden dzien weekendu wolny. Tym razem wiec szefostwo sie scwanilo i stwierdzili, ze skoro wiekszosc woli przyjsc tylko w niedziele, to na sobote nie wezwa nikogo. Malzonek mial wiec przymusowy wolny dzien i dobrze, bo to taki typ, ze jak wzywaja do roboty, to bedzie przychodzil az sie zupelnie zajedzie... Nik mial mecz, ale rozgrzewka byla dopiero na 11:30, wiec poranek byl spokojny i leniwy. Choc i tak smignal niewiadomo kiedy, z racji ze wstalismy pozno. O dziwo malzonek chcial jechac, gdzie zwykle unika meczow, tak samo jak Bi, ktora stwierdzila, ze jedzie bo lubi pilke. Ok, chociaz raz nie siedzialam tam sama. ;) Niestety, trener, ktory dal mi troche nadziei po poprzednim meczu, tym razem juz mnie rozczarowal. Co prawda bylo az 4 rezerwowych (a ostatnio mieli tylko dwoch), wiec wiadomo, ze wiecej do wymiany, ale jednak byli chlopcy, ktorzy przegrali caly mecz.

Nik biegnie za przeciwnikiem, ale czy dogonil? Nie pamietam... ;)
 

A Nik gral doslownie 5 minut w pierwszej polowie i tyle samo w drugiej. Troche to rozczarowujace i cale szczescie, ze gralismy u siebie, a nie np. 45 minut drogi od domu. Po meczu zajechalismy jeszcze po sushi na lunch, a potem odsapnac do domu. Poniewaz M. mial kolejnego dnia rano pracowac, wiec pojechalismy na popoludniowa msze, a stamtad bylismy juz w polowie drogi do sklepu ze sprzetem gospodarstwa domowego. Stwierdzilismy wiec, ze moze obejrzymy telewizory, zeby chociaz zdecydowac co ewentualnie by nam pasowalo. I chyba mamy juz "wybranca", choc jeszcze ciagle wahamy sie czy nie wezwac jakiegos technika do starego, zeby chociaz spojrzal i potwierdzil, ze poszedl frontowy panel. Jesli to to, nie oplaca sie go naprawiac. Jeden z ludzi, z ktorymi M. rozmawial, powiedzial jednak ze jest szansa, ze moze to byc jakas pierdolka, czujniczek, czy cos takiego. Moze wiec oplaca sie zeby ktos w ogole tego gruchota obejrzal. Po powrocie juz normalny wieczor, jakies pranie, prysznice, upieklam tez znow chlebek bananowy, bo ciagle zostaje nam po kilka bananow, ktore nie nadaja sie juz do niczego. Ja bowiem kupuje zawsze zielonkawe, zeby pomalu dojrzewaly, za to moj malzonek potem gdzies po drodze kupi kisc takich juz zoltych, "na teraz". Mamy wiec zwykle nadmiar i tego nie przejadamy. M. sie nie przejmuje, bo banana bread bardzo lubi, a mnie sie juz tak przejadl, ze nie moge na niego patrzec. No ale bananow szkoda mi wyrzucic, wiec pieke...

W niedziele juz malzonek pojechal do pracy, ale ja i dzieciaki ponownie mielismy spokojny ranek. Wyspalismy sie i pomalu dobudzalismy. Z racji, ze sobota byla taka troche rozbita i niewiele zrobilam, w niedziele rano jeszcze mylam zlewy w kuchni i kuchenke, wstawialam ostatnie pranie, itd. Pozniej przyjechal moj tata i z racji, ze pogoda byla przepiekna - takie idealne pozne lato z lekkim wietrzykiem i 25 stopniami, wiec siedzielismy na tarasie. W ktoryms momencie Bi namowila dziadka na partyjke gry, dolaczyl Nik i tak sie wciagneli, ze grali przez reszte wizyty.

Wesole towarzystwo :)
 

I dobrze, bo choc raz Potworki spedzily czas z dziadziem, bo tak to tylko sie przywitaja i siedza z nosami w tabletach. ;) Po odjezdzie dziadka musialam dalej ogarnac skladanie prania, zmywarke i takie tam, a potem juz trzeba sie bylo szykowac na mecz. Tym razem jechalismy do sasiedniej miejscowosci, ale doslownie za "granice" naszej miejscowosci, wiec mielismy niecale 10 minut jazdy. Ponownie gral Nik i przyznam ze srednio mi sie chcialo jechac, bo rozgrzewka byla dopiero na 4:45, a o tej porze w niedziele raczej czlowiek juz chce sie spokojnie zrelaksowac. Zreszta, rozgrywka ponownie byla rozczarowujaca, bo Mlodszy zagral sobie tylko po pare minut w kazdej polowie.

Walka o pilke, ktora Nik niestety wyraznie przegrywa...
 

Malzonek sie oczywiscie obruszal, ze po co on tam przyjechal skoro oglada tylko innych chlopakow, ze Mlodszy jest za slaby i trzeba go przeniesc do zespolu rekreacyjnego, to przynajmniej sobie chlopak pogra... I zaczynam pomalu stwierdzac, ze moze ma (choc raz) racje. Nik wyraznie gra lepiej niz w zeszlym roku, ale nadal brakuje mu pewnosci siebie zeby wybiec do pilki i przejac ja od przeciwnikow. Oczywiscie brak czasu w grze tez robi swoje i chlopak nie ma gdzie sie rozwinac, a ten trener kontynuuje "tradycje" poprzedniego i trzyma ta sama grupke chlopakow na boisku, sciagajac ich tylko pojedynczo dla krotkiego odpoczynku i lyka wody. Ponownie wiec ten sam sklad gra praktycznie cale mecze, a czterech rezerwowych glownie siedzi. Moze przy profesjonalnej lidze taki uklad sie sprawdza, ale mowimy o 11-letnich dzieciakach. Poki co jednak, Nik sam nie wie czy chcialby wrocic na pilke rekreacyjna. Z jednej strony chcialby wiecej grac, ale z drugiej poznal juz tych chlopakow i z wiekszoscia sie dogaduje, nie bardzo chce wiec zmieniac grupy. Mysle jednak, ze na wiosne bedzie trzeba nad tym intensywnie pomyslec... W kazdym razie, pojechalismy, popatrzylismy, chlopaki zremisowali 4:4, choc nalezala im sie wygrana, bo grali zdecydowanie lepiej, a dwa gole przeciwnikow to byly karniaki. ;) Mecz skonczyl sie o 18:20, wiec po powrocie tylko szybko wykapac Nika, a potem juz trzeba sie bylo szykowac na kolejny tydzien kieratu.

Poza tym, niedziela to byl dzien dramatow malych i duzych. Na meczu Nik oberwal w kciuka prawej reki i jeczal nam caly wieczor, ze go boli. Kurcze, wyszedl na kilka minut gry i juz zdolal sobie zrobic krzywde! :D W kazdym razie, ktorys kolega naopowiadal mu, ze dwa tygodnie temu tez dostal pilka i pekla mu kosc w palcu. Hmmm... tylko ze nie pamietam zeby ten chlopiec nosil jakiekolwiek usztywnienie czy nie przyjezdzal na treningi... Mlodszy jednak bardzo sie przejal i dopytywal co jesli jemu tez pekla kosteczka. Obejrzelismy z M. palucha, ktory wygladal zupelnie zwyczajnie; ani nie byl spuchniety, ani nawet zaczerwieniony i stwierdzilismy, ze raczej nic wielkiego mu nie dolega. W domu dalam Nikowi lod do przylozenia, ale kawaler ciagle dopytywal co ma robic jesli w szkole palec zacznie mu puchnac, a w ogole to on nie wie, czy da rade pisac, bo to prawa reka. ;) No nie wiem co w niego wstapilo, bo Mlodszy to taki typ, co wywali sie, krew leci, a on zapewnia, ze nic mu nie jest. A teraz przejal sie bolacym paluszkiem. :D Nie musze chyba dodawac, ze kolejnego ranka wstal z paluchem zupelnie zdrowym i sprawnym? ;) Wiekszy dramat urzadzila mi Bi. Pannie znow wlaczyl sie stres ze szkola i szlochala mi pol godziny, ze ona sie denerwuje, bo ma za duzo zadawane, ale czasem nie zdazy zapisac co, czesc zadan robi w szkole, wiec potem juz sama nie wie co musi zrobic, a co nie, ze boi sie, ze o czyms zapomni, albo nie bedzie pamietac ze ma test i dostanie zla ocene, itd. Ze niektore zadania musi konczyc w weekend, a ona nie chce i ze to niesprawiedliwe, bo ona chce odpoczac i sie zrelaksowac a nie odrabiac zadania i cwiczyc gre na skrzypcach, a poza tym sa treningi i mecze i ona nie ma czasu... Hmmm... To mowi panna, ktora poki co nie miala ani jednego meczu, a jezdzi na Nikowe, bo ma ochote. I teraz placze, ze nie ma czasu?! Poza tym jednak, klania sie tutejszy system nauczania, gdzie dzieci maja naprawde ogromne luzy az do VI klasy. Maja niewiele zadawane, a juz na pewno nigdy na weekend. Nie musza przygotowywac sie do testow, bo program zaklada, ze wszystko powinni wyniesc z lekcji. W VI klasie delikatnie zaczynaja przygotowywac dzieciaki, ze nie zawsze bedzie to tak wygladalo. Nadal nie maja pracy domowej na weekendy, a ta w tygodniu to zwykle matematyka. Bi miala rok temu dwa (!) testy, do ktorych musiala pouczyc sie w domu i miala na to chyba z tydzien. A w VII klasie, w middle school, nagle: buch! Praca domowa z niemal kazdego przedmiotu, zapowiadane testy i kartkowki i mlodziez przezywa szok. ;) Ja, ktora edukacje zaczynalam w bezlitosnej polskiej szkole lat 80-tych, tylko sie podsmiewuje, ze w koncu wyglada to jak szkola, a nie zabawa, ale Bi trzeba bylo jakos pocieszyc. Musi sie dziewczyna nauczyc po prostu systematycznosci, zapisywac co ma robic na karteczkach, itd. Najlepsze, ze nie wiem jak ona slucha nauczycieli i sprawdza dostepne zrodla, bo nawet ja - rodzic, wiem, ze na glownej stronie szkoly, nauczyciele wrzucaja codziennie liste z praca domowa! Moze nie wszyscy, ale wyglada, ze wiekszosc. I ona tego nie wie?! Przez jakis czas bede musiala niestety sprawdzac sama i truc jej glowe czy zrobila to co powinna...

Poniedzialek zaczal sie brutalnie. Nie tylko od samego ranka padal deszcz, ale autobusy spoznily sie po prostu skandalicznie. Poniewaz padalo, stalam z Bi na przystanku i kulilysmy sie pod wspolnym parasolem, bo panna nie chciala wziac kurtki przeciwdeszczowej zamiast bluzy i stanowczo odmowila wziecia wlasnej parasolki. Jej kolezanka podjechala autem, ale siedziala w srodku. Autobus zwykle podjezdza miedzy 7:09, a 7:14, ale kiedy zrobila sie 7:26 (czyli 14 minut przed poczatkiem lekcji), sasiadka zadzwonila do firmy przewozowej. Powiedzieli, ze autobus powinien podjechac za 5 minut, ale stwierdzila, ze zawiezie dziewczyny zeby bylo szybciej. One wiec odjechaly, a ja popedzilam do domu, bo Nik przeciez spal nadal w najlepsze. Obudzilam panicza i na szczescie wstal bez wiekszego marudzenia, wyszykowal sie tez w miare sprawnie i poszlismy na przystanek. Autobus najpierw planowo powinien byl byc o 8:08, ale jesli pamietacie, zaczal przyjezdzac coraz wczesniej. W zeszlym tygodniu dostalam maila, ze nowy planowy czas przyjazdu to 7:54. Stojac tam, sprawdzilam wiadomosci i okazalo sie, ze o 7:49 wyslali maila, ze autobusy sa opoznione z powodu "zlej pogody". Ludzie! Przeciez to nie zamiecie i zawieje, tylko troche deszczu i to niezbyt ulewnego!!! :O Tymczasem zrobila sie 8:15 i autobusu nadal nie bylo. Sasiad (stojacy ze swoja corka), zadzwonil do firmy przewozowej i zapytal gdzie on jest. Pani w centrali powiedziala, ze sprawdzi po czym... zniknela. W telefonie slychac bylo tylko stuki i trzaski, a potem sie... rozlaczylo! Kiedy zadzwonil ponownie, nikt nie podnosil sluchawki! :O Po chwili podjechal drugi sasiad (z corka - siostra psiapsiolki Bi) i zaoferowal, ze zabierze Nika do szkoly. Mlodszy najwyrazniej mial juz tak dosyc tego stania, ze choc zwykle nie chce jezdzic z obcymi, tym razem wsiadl i pojechal bez szemrania. ;) I tak byla juz 8:36, wiec do szkoly na czas raczej nie dojechali... Ja wrocilam do chalupy zla, bo mialam przed praca poskladac pranie i rozladowac zmywarke. Tymczasem czasu starczylo mi tylko na nakarmienie Oreo i ogarniecie siebie do konca. O 9:06, kiedy wlasnie zbieralam sie do wyjscia, nasza ulica... przejechal autobus!!! Przypomne, ze u Kokusia lekcje zaczynaja sie o 8:45. :O A juz w pracy doczytalam kolejnego maila, ktory przyszedl o 9:24 ze szkoly, ze przepraszaja za tak mocne opoznienie autobusu nr. 5 i ze firma przewozowa nie poinformowala ich o tym, bo sami nie zdawali sobie sprawy z problemu. Taa... Tyle, ze moj sasiad przy mnie dzwonil do nich z pytaniem gdzie jest autobus, a na pewno nie byl jedynym rodzicem dzwoniacym z tym pytaniem. Ale oni nic nie wiedzieli, jaaasne! :/ W pracy jak to w pracy, za to po do domu i nigdzie juz nie musialam sie ruszac. Bylo to tym milsze, ze nadal padal deszcz. Od samego rana ani na chwile nie przestalo. W najlepszym razie przechodzilo w mzawke, zeby po chwili znowu lunac. Wieczor zlecial czywiscie ekspresowo. Musialam dokonczyc to, czego nie zrobilam rano przez opoznione autobusy. Poza tym normalne, cowieczorne pierdolki, do tego pomoc Kokusiowi w pracy domowej, a na koniec zagonic Potworki do gry na instrumentach. Bi wlasciwie "gonic" nie musialam, bo sama sie za to zabrala.

Skrzypaczka
 

Nik to jednak juz inna para kaloszy i niestety, na haslo zeby wzial trabke i przecwiczyl to i owo skoro kolejnego dnia ma probe zespolu, zaczelo sie przewracanie oczami i jeki. Przecwiczyl jednak i zajelo mu to zawrotne 5 minut, bo dopiero co zaczeli pierwsze proby, wiec poznali raptem dwie linijki nut. ;)

Nie wiem co oni maja z tym staniem, skoro nawet w szkole siedza na krzeselkach
 

Wtorek moglam zaczac nieco pozniej niz zwykle, bo panna Bi miala rano coroczna kontrole u lekarza. Wstalam wiec troche pozniej, zjadlam sniadanie, a potem budzilam Kokusia zeby zjadl swoje i sie szykowal. Odprowadzilam Mlodszego na autobus, ktory tym razem przyjechal o czasie. Jedna mama, ktora w tym roku jest z nami na przystanku, dowiedziala sie, ze problem dzien wczesniej wynikal z tego, ze nie mieli kierowcy i ktorys musial zrobic dwie rundy, a ze nasz autobus zbiera dzieciaki z dwoch tras, wiec tyle to zeszlo. Ale w mailu musieli sklamac, ze nie wiedzieli o zadnym problemie, taaa... ;) Nik gdzies widzial jak ich autobus w koncu podjechal do szkoly i podobno byla w nim tylko jedna (!) uczennica. Biedny dzieciak, mozliwe ze jej rodzice pojechali do pracy, a ona miala czekac na autobus i tak stala biedaczka az dojechal... A wszystkich innych, z tego co wiem, zawiezli  rodzice/sasiedzi/znajomi, itd. Ale wracajac do wtorku. Wrocilam do chalupy, gdzie juz krecila sie na dole Bi. Zapodalam sniadanie corce, troche jak zwykle ogarnelam i zaczelam sie rozgladac za kotem. Wypuscilam Oreo z samego ranka, jeszcze przed obudzeniem Kokusia i kiciul ponownie wsiakl. Musi miec jednak wbudowany jakis wewnetrzny zegar, bo zjawil sie o 8:30, czyli w sam raz na sniadanie. Pozniej zas ulozyla sie na swojej wiezy, wyraznie szykujac sie na drzemke. Wyglada to jakby wiedziala, o ktorej musi wrocic zeby dostac jesc, a potem ze zaraz wszyscy wychodza i bedzie czas na spokojny odpoczynek. ;) Pojechalysmy z panna do lekarza, gdzie oczywiscie najwiekszym niepokojem bylo, czy beda pobierac krew albo dawac szczepionki. ;) Niestety, lekarze maja liste pytan do takich dorastajacych dzieciakow i kilka z nich dotyczy tego czy nie czuja sie czesto smutni, rozczarowani soba, czy nie mysla o zrobieniu sobie krzywdy, itd. Tak jak dla maluchow zadawali rodzicom pytania okreslajace czy dziecko nie ma wczesnych oznak autyzmu, tak teraz pytaja o depresje i zaburzenia nastroju. A panna Bi, ktora jak wiadomo ma cos ostatnio problemy z samoocena, rozplakala sie i odpowiedziala "tak". Nooo, to juz wiedzialam, ze tak szybko stamtad nie wyjdziemy! W sumie to w pierwszej chwili az mi samej serce stanelo, bo pomyslalam, ze moze cos ominelam, gdzies czegos nie zauwazylam, a Starsza moze ma prawdziwe problemy ze soba... Lekarka zaczela oczywiscie drazyc, dopytywac i wyszlo, ze panne stresuje szkola, dziwny grafik, ze boi sie, ze sie pomyli i pojdzie nie na ta lekcje co trzeba i ktos ja ochrzani, ze czegos zapomni z szafki i potem nie zdazy po to wrocic (przerwy maja tylko 4-minutowe), itp. Ot, takie typowe zagwozdki zwiazane z nowa szkola. Pozniej, juz w samochodzie, wspomnialam, ze "no mialysmy emocjonalna wizyte", a panna wzruszyla ramionami, ze ona w sumie wyzywa sie w myslach od glupich i puka telefonem w glowe i najbardziej byla zestresowana przed rozpoczeciem szkoly, a teraz juz jest w sumie ok. No to "pieknie", bo jak u lekarza nagle palnela ze myslala o zrobieniu sobie krzywdy, pomyslalam, ze lekarka zaraz odesle nas do jakiegos psychologa, czy innego psychiatry! :O A ona o takich bzdetach... To jest tylko dowod, ze chyba nieco sie spiesza z takimi ankietami, bo powinny byc tak dla 15-16-latkow, ktorzy potrafia juz odroznic co jest prawdziwym problemem, a co tylko szkolnym stresikiem... ;) Poza tym, jak zwykle panna zostala osluchana, obadana, pani doktor zajrzala jej w gardlo, uszy, pouciskala brzuch, zapytala o miesiaczkowanie, itd. Sprawdzono tez wzrok i ten nadal Bi ma idealny. Z danych technicznych:

Wzrost: 158.8 cm (62.5 in; 76 centyl)

Waga: 50.6 kg (111 lbs, 9.6 oz; 77 centyl)

Wykres wskazuje, ze po dwoch latach bardzo intensywnego wzrostu, teraz panna juz zwalnia. Urosla w rok okolo 4 cm, czyli jakas polowe tego, co jeszcze w niedawnych latach. Trzeba tez mocno kontrolowac jej wage, co przy zamilowaniu Bi do slodyczy, bedzie nie lada wyzwaniem... Szczerze, to troche mnie ta jej waga przerazila. Ja sama w mlodosci zawsze wazylam wlasnie 50-52 kg, bylam juz wtedy jednak dorosla i o dobre 10 cm wyzsza! :O To sa oczywiscie tylko moje przemyslenia, bo Starsza oczywiscie miesci sie w normie i lekarka nie zglaszala zadnego problemu. Po wizycie odwiozlam corke do szkoly i choc byla dopiero 10:15, to akurat zalapala sie na... lunch. Strasznie wczesnie go maja... Ja zas pojechalam do pracy oczywiscie. Ech, jak moja robota sie przeniesie, bedzie mi brakowac tego dojazdu w 2 minuty od szkoly... Po robocie pedem do domu, bo na 17 Potworniccy mieli oczywiscie treningi. Wyrzucilismy najpierw Kokusia, a potem Bi z kolezanka. Zaparkowalismy mniej wiecej po srodku, miedzy ich boiskami, nie wiedzac kto wczesniej skonczy, po czym ruszylismy na nasza zwyczajowa przechadzke. Czy raczej marsz, bo staramy sie isc szybszym tempem. Nie takim zeby po chwili ciezko dyszec i pasc po drodze, ale wystarczajacym, zeby czlowiek poczul, ze to sport, a nie niedzielny spacerek. ;) Szkoda, ze tereny wokol kompleksu sportowego maja chyba wysokie wody gruntowe, wiec byle wiecej deszczu i je zalewa, a potem woda stoi tam duzo dluzej niz w reszcie miejscowosci. Po zeszlotygodniowych ulewach w ogole grunt jest przesycony i poniedzialkowy, calodzienny deszcz nie mial po prostu jak wsiaknac. Wszedzie staly ogromne kaluze, a chodniki pokryte byly zaschnietym blotem - znak, ze dzien wczesniej plynela tamtedy woda. Nie ryzykowalismy wiec spaceru wzdluz rzeki, przez las, bo bylismy pewni, ze sciezka bedzie w ktoryms momencie nie do przebrniecia... Zamiast tego, znow poszlismy chodnikiem wzdluz drogi. Spacer przynajmniej w sloncu, ale za to w halasie robionym przez samochody.

Pechowo, nie dosc, ze za drzewem, to Nik odwrocony tylem
 

W drodze powrotnej zatrzymalam sie na kilka minut przy boisku Nika zeby popatrzec na jego trening, a potem musielismy sie z M. rozdzielic - on zostal u syna, a ja poszlam do dziewczyn. Okazalo sie, ze obaj trenerzy przedluzyli i dzieciaki skonczyly o 18:30.

Bi celuje w bramke
 

Po powrocie i odstawieniu mlodocianej sasiadki, pedem pod prysznic, a potem Potworki musialy skonczyc prace domowa, bo Nik przed treningiem tylko ja zaczal, zas Bi nie zrobila nawet tego. Na szczescie sprawdzila ten swoj zwariowany grafik i nie wszystko musiala robic na nastepny dzien.

Sroda zaczela sie znow brutalna pobudka, bo Bi jechala juz do szkoly normalnie. Na szczescie autobus przyjechal o czasie, a kiedy pozniej poszlam obudzic Kokusia, niespodzianka - panicz juz nie spal. Jego autobus rowniez przyjechal na czas, a potem pozostalo juz tylko pokrecic sie po domu i jechac do pracy. Oczywiscie Oreo znow mi przepadla kiedy czas byl zeby wyjsc.

Czekajac na autobus Bi, rzucalam psu pileczke, a kot skakal obok jakby tez mial ochote aportowac, ale nie wiedzial jak sie za to zabrac :D
 

Caly ranek krecila sie po ogrodzie, ale wrocila do domu o 8:20, idealnie na sniadanie. Mialam juz jej nie wypuszczac, ale darla sie pod drzwiami tarasowymi na cale gardlo, wiec w koncu otworzylam je i kot polecial. A kiedy mialam juz wychodzic, oczywiscie kiciula nie ma... Poszlam na poszukiwania w ogrodzie i jakims cudem nie tylko uslyszala moje wolanie, ale przybiegla spomiedzy drzew z tylu ogrodu. Czasem potrafi byc grzecznym kotkiem. ;) Zamknelam wiec kompletny zwierzyniec w chalupie i pojechalam. A w pracy kolejna niespodzianka, bo jedna z dziewczyn napisala, ze wyszedl jej pozytywny test na... korone! W sumie to nie pomyslalabym, ze ktos sie jeszcze testuje! :D Ona od tygodnia ciagle smarcze i kicha, ale ze ogolnie jest alergiczka, wiec nikt na to specjalnie nie zwrocil uwagi. W tym ona sama. ;) We wtorek wieczorem jednak dostala goraczki i oslabienia. Ja potraktowalabym to pewnie jako gorsze przezienienie, ale ona - Chinka, predziutko siegnela po test. ;) No i wyszedl pozytywny, a na reszte padl blady strach, bo jest nas czworo w niezbyt obszernym biurze. :D Po pracy do chalupy, ale, mimo ze sroda to dzien bez dodatkowych zajec, tym razem dlugo w nim nie zabawilam. Na 18 bylo bowiem spotkanie w szkole, tym razem Bi. Tak w ogole to zastanawiam sie, co zrobie za rok, bowiem u Nika rozdzielono spotkania dla V i VI klas. Natomiast u Bi, zarowno dla klas VII, jak i VIII byly o tej samej porze... Wygladalo to zupelnie inaczej niz u Kokusia i bylo baaardzo intensywne. Uczniowie mieli przygotowac grafik, taki, jaki maja okreslonego dnia w szkole i wypisac po kolei jaki maja przedmiot, z kim i w ktorej sali. Tyle, ze zamiast trwac tyle, co lekcje, kazde spotkanie trwalo 7 minut. Poznalam wiec pania od matematyki, angielskiego, hiszpanskiego oraz choru i panow od nauk socjalnych (ktore sa mieszanka historii i geografii), nauk scislych (tu polaczenie fizyki oraz chemii) oraz fizyki i inzynierii stosowanej.

Wychowawczyni Bi (chyba jedyna nauczycielka w szkole, ktora nosi maseczke), opowiada o tym, co robia na "crew", czyli czyms w rodzaju godziny wychowawczej
 

I stwierdzam, ze chetnie pochodzilabym do takiego "gimnazjum". Praktycznie na zadnym przedmiocie nie ma tu wkuwania regulek na pamiec, choc oczywiscie troche sie pouczyc tez trzeba bedzie. Nauka opiera sie jednak bardziej na samodzielnym poszukiwaniu informacji, spisywaniu najwazniejszych rzeczy i wyciaganiu wnioskow. Na matematyce uczniowie pracuja w grupach, probujac rozwiazac zadania, a jesli nauczycielka zauwaza, ze ktoras ma wyjatkowo dobry pomysl, zbiera reszte, zeby popatrzyli. Na angielskim wspolnie czytaja i analizuja teksty. Na chorze to uczniowie przesluchuja koncerty i wybieraja piosenki pasujace akurat do coroczniego "hasla" szkoly (w tym to Reaching New Heights). Nauki scisle oraz fizyka i inzynieria stosowana to w ogole marzenie chyba kazdego ucznia. Poki co dzieciaki eksperymentowaly z gestoscia materialow i wypornoscia, projektujac kamizelki ratunkowe dla ludzika. Na fizyce i inzynierii maja w klasie kilkanascie drukarek 3D i beda tworzyc projekty wedlug wlasnych pomyslow. Nauczyciel pokazal nam takie prostsze - jak doniczki (bo maja sadzonki i sprawdzaja w jakich materialach oprocz ziemii moga one rosnac) albo bardziej skomplikowane - jak zlozony z kilku czesci i naprawde sie zaswiecajacy miecz laserowy, wedlug wzoru tych z Gwiezdnych Wojen. Stwierdzam, ze w takiej szkole moze i sama polubilabym fizyke, ktora byla moja pieta achillesowa i najbardziej znienawidzonym przedmiotem. ;)

"Fizyka i inzynieria stosowana", brrr... :D
 

Przy wyjsciu zauwazylam jeszcze polki z rzeczami "znalezionymi" i zgarnelam sniadaniowke Bi. Panna wrocila w poniedzialek bez niej, ale nie mogla sobie przypomniec czy posiala ja w szkole, czy w autobusie. Szukala (podobno) we wtorek i w srode, ale bezskutecznie. Ciekawe, bo ja tylko spojrzalam na stosik pierdol i od razu ja namierzylam... ;) W sumie sniadaniowka to zadna strata, bo dostalam ja w pracy za darmo (przy promocji jakiejs firmy), ale wraz z nia przepadl tez jeden pojemnik na jedzenie oraz taki pojemniczek z zelem, ktory zamraza sie i on potem trzyma niska temperature jedzenia. Moje dzieciaki nie zjedza bowiem jogurtu w temperaturze pokojowej, ani kanapki z "ciepla" szynka. Zawsze wiec zamrazam te zelowe woreczki lub pojemniki i wkladam im do sniadaniowek. Fajnie wiec, ze wszystko sie znalazlo. 

O ile przed spotkaniami zaparkowalam bez problemu, bo zgodnie z sugestia przyjechalam 15 minut przed czasem, o tyle z wyjazdem nie bylo juz tak prosto. Przy wyjezdzie z parkingu jest znak stopu i pomyslalby ktos, ze ludzie beda podjezdzac, stawac i jechac dalej (przepusciwszy tych jadacych z boku). Nie ma jednak tak dobrze, bo ktos wpadl na "genialny" pomysl, zeby zaangazowac policje, ktora... stanela na srodku i zaczela kierowac ruchem! :/ Efekt mozna przewidziec - przepuszczali raz z jednej, raz z drugiej strony, ale skupiajac sie na ulicy, wiec na parkingu zrobil sie momentalnie kompletny zator.

Zdjecie pokazuje tylko skrawek parkingu, wiec zupelnie nie oddaje tego, co sie tam dzialo, a musicie mi uwierzyc na slowo, ze te wszystkie auta tam po prostu... staly, bo policja zablokowala wyjazd, a z kilku innych stron ludzie usilowali sie wlaczyc do sznureczka, wiec nie mieli juz nawet jak i gdzie sie ruszyc...
 

Najpierw stwierdzilam, ze nie bede sie pchala w to wariactwo i go przeczekam. Po chwili zauwazylam jednak, ze niektorzy odbijaja bok i wyjezdzaja z parkingu boczna drozka, gdzie jest co prawda znak zakazu wjazdu, bo to droga dla szkolnych autobusow, ale ze nikt sie tym nie przejmowal, wiec i ja pojechalam tamtedy. Troche "nielegalnie" wiec, ale po chwili znalazlam sie na drodze, gdzie policja oczywiscie szybko przepuscila mnie dalej. Zaoszczedzilam sobie pewnie dobre 10 minut czekania. ;) Do chalupy i tak dotarlam tuz przed 20, wiec tylko upewnilam sie, ze Potworki odrobily lekcje, a Nik pocwiczyl gre na skrzypcach i musialam szykowac sie szybko na nastepny dzien.

W czwartek taka sama poranna rutyna, jak zawsze. Najpierw Bi na autobus, pozniej Kokusia. U Mlodszego podjechal w momencie kiedy szlismy chodnikiem i Nik musial wlaczyc sprint i podbiec te ostatnie kilkanascie metrow. ;) Oreo jakims cudem trzymala sie tego dnia domu, wiec nie musialam jej szukac. Sama wrocila na sniadanie, potem znow wyszla, ale zjawila sie ponownie kiedy szykowalam sie do wyjscia. Mogloby juz byc tak zawsze. ;) W nocy bylo 11 stopni i rano w domu wlaczylo sie... ogrzewanie. Nie wiem czy pamietacie, ale raptem tydzien temu wylaczylismy klimatyzacje! :D Taka dzika pogoda o tej porze roku. Na noc zamykane okna, a i tak nad ranem dom wychlodzi sie na tyle, ze wlaczy sie ogrzewanie. Za to po poludniu mialy byc 23 stopnie, wiec wychodzac do pracy uchylilam lekko okna, zeby sie wietrzylo. ;) Po pracy szybko do biblioteki, a potem juz do domu, bo na 17 oczywiscie trening. Potworki biegaly za pilka, a my z M. urzadzilismy sobie marsz. Tym razem przez las. Mimo ze gdzieniegdzie nadal bylo blocko, dalo sie przejsc z grubsza sucha noga. No i milo bylo dla odmiany posluchac cwierkania ptakow, a nie ryku samochodow. Tylko komary ciely jak zwariowane... No nie moze byc idealnie... ;) Zrobilismy koleczko, cofnelam sie na chwile zeby popatrzec na chlopakow, po czym musialam wracac na moj normalny posterunek przy dziewczynach.

Mlodszy przymierza sie do kopniecia
 

Tym razem skonczyly o czasie, a zespolowi Kokusia sie przedluzylo. Kolezanke Bi miala jednak odebrac opiekunka, a gdzies sie zagubila, wiec poczekalysmy z nia i zanim panna odjechala, a my dojechalysmy pod boisko chlopakow, oni tez zdazyli juz skonczyc.

Trener wzywa juz panny na ostatnia pogadanke
 

Dziewczyny z zespolu Bi dostaly kartki z informacja o zdjeciach. Niestety, kartka to glownie reklama dodatkowych produktow, ktore mozna zamowic wraz ze zdjeciami, ale nie ma ani slowa o tym kiedy owe zdjecia mozna zrobic. Ciekawa jestem tez czy cala druzyna bedzie chciala zrobic zdjecie grupowe. Musze napisac na app'ke, choc nie mam zbytniej ochoty, bowiem dotychczas wiekszosc moich pytan pozostaje bez odpowiedzi, wiec jestem mocno zniechecona... :/ Poniewaz nie mielismy tego dnia dodatkowego dziecka podczas powrotu do domu, pojechalismy jeszcze po kawe dla rodzicow i pizze dla dzieciakow i wrocilismy do chalupy. Tam szybka kolacja (pomimo pizzy, Nik nadal byl glodny :O), chwila odpoczynku, po czym Mlodszy znow zaszyl sie w swoim pokoju. Pechowo, mialam jakies zacmienie i nie przypomnialam mu, ze nie odrobil lekcji. Olsnilo mnie dopiero kiedy poszlam do gory powiedziec mu, ze pora szykowac sie do spania, ups... Na szczescie, tym razem mial co prawda matematyke, ale stwierdzil ze latwe i faktycznie, zrobil sam i zajelo mu to raptem kilkanascie minut.

Piatek to kolejna brutalna pobudka z dzieciakami zmeczonymi juz calotygodniowym, rannym wstawaniem. Bi wyliczyla mi wszystkie przedmioty, ktore miala tego dnia, marudzac, ze nie ma ochoty na zaden, nawet na orkiestre, bo kiepsko jej idzie i nie przecwiczyla utworu. Zdziwiona, spytalam czy nie cwiczyla w srode, kiedy ja bylam u niej w szkole i okazalo sie, ze nie... A ja bylam przekonana, ze oboje z Nikiem grali! :O Mlodszy za to zszedl na dol nieprzytomny, a na moje pytanie co chcialby na sniadanie, odpowiedzial: "Another day in hell..." [kolejny dzien w piekle]. Parsknelam smiechem i odpowiedzialam, ze to swietnie, ale co chcialby zjesc? Zanim odjedzie do tej piekielnej szkoly? :D Na szczescie oba autobusy przyjechaly o czasie, co bylo tym cudowniejsze, ze znow mielismy raptem 12 stopni, wiec stanie na zewnatrz nie nalezalo do przyjemnych. Kot rowniez nigdzie daleko nie przepadl i sam wrocil do chalupy na sniadanie, a potem przed moim wyjazdem. Tyle ze przy zamknietych drzwiach nie slychac jej miauczenia, wiec dobrze, ze nie slucham zadnej muzyki, bo jedynie delikatne szuranie czy skrobanie, dalo mi znac, ze kiciul probuje sie dostac do srodka. Za to Maya robi sie o Oreo zazdrosna. Kociak byl tego ranka wyjatkowo przytulasny; dawal sie drapac za uszkiem i glaskac grzbiet, a piesa podchodzila i wpychala sie na chama. No to co; musialam glaskac oba siersciuchy na dwie rece. :D Mimo ze w chalupie znow wlaczylo sie rano ogrzewanie, wychodzac pouchylalam okna jak dzien wczesniej, bo po poludniu znow mialy byc 22-23 stopnie... Po pracy na zakupy spozywcze i wlasciwie na tym zakonczyl sie ten dzien. Wrocilam dosc pozno, wiec obiad, jakies przetarcie tego, uprzatniecie tamtego i niewiedziec kiedy zrobil sie wieczor. Pechowo, mecz Kokusia nagle przeniesli ze wczesnego popoludnia, na 10 rano. Z jednej strony moze dzien bedzie mniej "rozbity", ale z drugiej oznacza to zerwanie sie nieco wczesniej i ranek z zegarkiem w reku... A i tak ma lac i ktos obiecal przyniesc takie rozkladane zadaszenie dla chlopakow. Fajnie, tylko... po rozgrzewce i tak beda mokrzy, wiec to zadaszenie malo co da. Nie mowiac juz o tym, ze ma byc 14 (!) stopni. Zapowiada sie "super"... :/

piątek, 15 września 2023

Burze i deszcze

Tym razem bez zadnych wyjazdow czy dodatkowych atrakcji, wiec nudy Panie Dziejku, co szybko mozna wywnioskowac po ilosci (minimalnej) zdjec! :D

Sobota, 9 wrzesnia, zaczela sie jak zwykle o tej porze roku, czyli od meczu. ;) Trzeba przyznac, ze brak organizacji w zespole Bi ulatwil mi zycie, bo M. pracowal, wiec nie mialam dylematu z tym, kto jedzie na mecz gdyby wypadly w tym samym czasie. Wada byla pora - rozgrywka miala sie zaczac o 8:30, a wiec na rozgrzewke trzeba sie bylo stawic o 8:10. Mimo, ze mecz odbyl sie w miejscowosci obok, gdzie na boiska mamy doslownie 5 minut - blizej niz na "nasze", ale jednak pobudka w sobote o tej samej porze co w tygodniu, nie byla przyjemna. Oczywiscie Nik zbieral sie tak opieszale i bez entuzjazmu, ze o 8:10 to dopiero wyjezdzalismy z chalupy. ;) Zdazylismy wyjechac z naszego osiedla, a Mlodszemu przypomnialo sie, ze nie wzial... ochraniaczy! No udusic po prostu! Ochraniacze leza zaraz obok korkow, na tej samej polce! Coz, poniewaz jechalismy tak blisko, ale juz bylismy spoznieni, wiec odstawilam Nika na boisko zeby zaliczyl rozgrzewke i pokazal, ze jest, a ja wrocilam do domu. Chwycilam ochraniacze i pedem spowrotem! Na szczescie, przy tak malej odleglosci, wrocilam doslownie 10 minut po rozpoczeciu meczu. Mlodszy wybiegl mi na spotkanie z ulga, bo powiedziano mu, ze bez ochraniaczy nie wolno mu grac, a tego dnia mieli tylko dwojke rezerwowych. Bylo parno i duszno, mgla wisiala zaraz nad boiskami i lasek je otaczajacy przypominal dzungle. Ale przynajmniej nie padalo, no i bylo cieplo - 22 stopnie. Rozgrywka byla towarzyska, a wiec bez wiekszej presji, ale i tak okazalo sie, ze "nasi" przeciwnikow doslownie "zmietli" - wygrali 8:0. Zastanawiam sie jakim cudem tamta druzyna byla "ligowa", choc przypuszczam, ze byl to zespol "B". O co biega? ;) W naszym miescie, w niektorych rocznikach, tworza dwie druzyny ligowe. Druzyna "A", to ta glowna, zbierajaca najlepszych graczy, a druzyna "B" takich gorszych, ktorzy jednak chca grac w lidze. Tak jest np. z chlopcami o rok mlodszymi od Kokusia. Z niektorymi, o ktorych wiem ze sa w owej druzynie, Nik gral kiedys w zespole rekreacyjnym. Kojarze wiec "jak" graja i wiem, ze w zyciu nie zakwalifikowaliby sie do tej glownej druzyny. I cos mi sie wydaje, ze przeciwnicy zespolu Nika z soboty, to byl wlasnie taki slabszy zespol, bo to az niemozliwe, ze wygrali az tak i to bez wiekszego wysilku. Poki co podoba mi sie dzialanie nowego trenera, ktory jest po prostu tata jednego z chlopcow. Wymienial chlopakow regularnie i kazdy dostal szanse zeby i odpoczac, ale i solidnie pograc. W tym oczywiscie Nik. Mam nadzieje, ze tak juz zostanie, a nie ze robil to tylko dlatego, ze rozgrywka byla towarzyska (a wiec malo wazna), albo ze nie mial wiekszego wyjscia z tylko dwojka rezerwowych. ;) W kazdym razie chlopcow wygrana wrecz uskrzydlila. Nik rano siedzial przy sniadaniu naburmuszony, ale po meczu stwierdzil, ze fajnie bylo. Typowe. ;) Gral zreszta bardzo dobrze; co prawda unikal raczej bezposredniej walki o pilke, ale kiedy ja przejmowal, ladnie prowadzil i podawal dalej.

Mlody przymieza sie do przejecia pilki
 

Po meczu wrocilismy do domu i czlowiek zastanawial sie co robic z zyskanym czasem, bo byla dopiero 10. :D Chwycilam wiec za odkurzacz i mopa i doprowadzilam do porzadku podlogi na dole. Poza tym to jakies mniejsze ogarnianie, oraz oczywiscie weekendowe prania. W tym stroj Kokusia, bo ktos z organizatorow nie mysli. Stroj dostaje sie jeden, w tym dwa kolory koszulek, spodenki oraz skarpety. Zazwyczaj mecze sa ustawiane w miare tak, ze w jeden weekend porzebuja po jednym kolorze koszulek, ale ze juz kilka razy musieli je jednak zmienic, wiec trzeba miec oba. A spodenki oraz skarpety sa tylko jedne. W sobote, przy wysokiej wilgotnosci i calkiem cieplej temperaturze, Nik z meczu wyszedl wygladajac jakby wlasnie wzial prysznic. Zreszta, nawet przy chlodniejszych dniach, dzieciaki przy bieganiu zawsze sie spoca... Nie ma wiec bata; musze mu ten stroj przeprac, bo nie zalozy go przeciez kolejnego dnia... I choc glupio wstawiac pranie dla trzech rzeczy, ale jak mus to... jablkowy. :D Mimo, ze zapowiadane byly burze na wiekszosc dnia, to wczesnym popoludniem wyszlo slonce i wydawalo sie, ze prognozy zupelnie sie przesunely. Niestety, powietrze nie mialo zamiaru sie osuszyc, a zrobilo sie 27 stopni. Czlowiek mial wrazenie, ze jest w saunie i kiedy poszlam wyczyscic basen (liczac, ze skoro nadal jest goraco, to dzieciaki moze z niego skorzystaja), pot lecial mi ciurkiem po skroniach, plecach i innych czesciach ciala. Z ulga wrocilam do chalupy, blogoslawiac klimatyzacje. ;) Oczywiscie Bi zaraz chciala wkoczyc, ale za niecala godzine planowalismy jechac do kosciola, bo M. pracowal kolejnego dnia, wiec powiedzialam jej, ze jak wrocimy. Panna powyciagala wiec poduszki na tarasowe krzesla i rozlozyla sie z wloczkami oraz szydelkiem. Kiedy wyjezdzalismy bylo pelne slonce, wiec bez namyslu zostawilismy wszystko jak bylo. Dobrze, ze Maye zamknelismy w domu, a nie, jak czesto, na tarasie. ;) Kiedy wyszlismy po mszy, bylo juz pochmurno, ale nadal sucho. Dzieciaki wymyslily sobie paczki w piekarni, ktora mijamy po drodze, ale nam z M. przypomnialo sie, ze lato prawie minelo, a my ani razu nie bylismy w takiej ulubionej lodziarni, do ktorej jezdzimy od czasow jeszcze sprzed dzieci. Bylo cieplo i duszno, weekend, wiec stwierdzilismy ze mozemy jechac od razu. Dzieciaki oczywscie na to jak na lato. Jedynym problemem z owa lodziarnia jest to, ze trzeba do niej jechac tak z 20 minut. Przejechalismy przez nasza miejscowosc, wyjechalismy na autostrade i... lunelo! :O Ale spoko, takie przelotne deszcze to norma, "zaraz przejdzie", wiec jedziemy dalej. Taaa... Nie powiem, deszcz od czasu do czasu troche odpuszczal, ale zupelnie nie przestalo padac ani na chwilke. Do tego zaczelo blyskac i grzmiec. Przez parking pod lodziarnia przebieglismy w deszczu. W dodatku M. zaparkowal tak, ze zaraz przy drzwiach mialam doslownie rwacy potok, a na nogach klapeczki... Zamiast jak zawsze usiasc na laweczce na zewnatrz, musielismy siedziec w srodku, bo deszcz zawiewal az pod drzwi.

Takie niewielkie i niepozorne miejsce, a lody maja pyszne! Nawet Kokusia, choc ja nie jestem fanka czekoladowych, smakowaly wybornie!
 

Kiedy troje z nas skonczylo swoje lody, akurat przyszlo takie lekkie przejasnienie, wiec wyszlismy przed przybytek. Tylko Bi konczyla jeszcze swoja porcje. Nik po lodach dostal nadmiaru energii i w lekkim deszczu odstawial jakies pozy i dziwne marsze na parkingu.

"I'm dancing in the rain..."
 

Dobrze, ze (pewnie z powodu pogody) ulice byly opustoszale. ;) Nagle jednak znow zaczelo grzmiec, wiec Bi szybko polknela reszte lodow i popedzilismy do auta. W sama pore, bo po chwili lunelo doslownie jak z cebra. Na autostradzie sciana wody. Ludzie snuli sie niczym slimaki na awaryjnych swiatlach, a niektorzy stawali pod mostami zeby przeczekac najgorsze. Ciekawa jestem ile tam stali, bo ulewa, pioruny i grzmoty trwaly bez przerwy do poznej nocy. ;) My wrocilismy do domu i... sie zalamalismy. Wszystkie poduszki na tarasie zalane, bo nie dosc, ze te wyjete zostaly na krzeslach, to pojemnik na ich przechowanie otwarty na osciez, wiec zalalo wszystkie pozostale. Nic jednak nie dalo sie w tamtej chwili z tym zrobic. Wyskoczylam na taras i zamknelam pojemnik, ale poduchy na krzeslach zostawilam, bo i tak byly doszczetnie przemoczone, a nad glowa trzaskaly mi pioruny. ;) I taka pogoda zostala juz do nocy. Ulewa, co chwila blyskalo i grzmialo, swiatlo migotalo (ale na szczescie nie zgaslo) i dwa razy wywalilo mi kontakt od czajnika w kuchni. Taki wieczor na siedzenie w chlodnym i suchym domu i wzdychanie z ulga, ze nie trzeba wychodzic. ;)

A kiedy wieczorem poszlam na gore, zastalam panne tak. Spala jak zabita! Wyciagnelam jej ksiazke z rak, a ona nawet nie drgnela :D
 

W niedziele rano M. pojechal do pracy, a ja i Potworki odsypialismy szesc dni porannego wstawania. Dzien zaczal sie pochmurnie, ale poznym rankiem wyszlo slonce. Podskoczylam ze szczescia i powyciagalam z pojemnika zalane poduszki. Czyli wszystkie, bo zadna sie nie ostala. ;) Porozkladalam je na krzeslach oraz balustradzie, po czym jeszcze musialam szamotac sie z wielkim i nieporecznym pojemnikiem na nie, bo na dnie mial dobrych kilka cm wody. Ile mi sie udalo wody wylac, wylalam, reszte przetarlam i zostawilam przechylone do wyschniecia. Pozniej trzeba bylo sie szykowac na wizyte z u weta z kotem. Udalo mi sie wcisnac na niedziele, co jest nie tylko cudem, ale bardzo wygodnym. Szkoda, ze niepotrzebnym, bo gdyby poprzednio wet sie nie pomylil, nie musialabym sie tam zjawiac az do lutego. Wypisal recepte na kropelki na robaki na 10 miesiecy, ale wedlug wagi kota z tamtego czasu. A Oreo miala wtedy 4 miesiace, wiec wiadomo, ze jeszcze urosla i przytyla. Jak sie mozna bylo spodziewac, kiedy weszlam na strone zeby wykupic recepte, system jej nie przepuscil... Teraz pojechalam wiec zalatwic nowa recepte, ale kota wzielam, bo wiedzialam ze beda chcieli ja zwazyc. Kiciul wazy juz (tylko?) 3.5 kg. ;) Zabraly sie ze mna oczywiscie Potworki, bo ciekawosc nie zna granic. Mielismy ubaw, bo nasz kot, choc mlody, jest jednak dosc charakterny. Juz w domu nie moglam wepchnac go do konterka, bo groznie warczal i zapieral sie wszystkimi lapami. W koncu musialysmy z Bi zrobic jak z poldzikimi kotami w programach telewizyjnych: ja trzymalam kontener bokiem, otworem do gory, a Starsza wziela kota za kark, druga reka podtrzymala dupke i  wsadzila Oreo niczym do worka. :D U weta za to kot siedzial niczym trusia, zniosla grzecznie osluchiwanie i zagladanie w uszy, ale gdy wet otworzyl jej pyszczek zeby sprawdzic uzebienie, kiedy ja puscil, Oreo groznie zasyczala! Boki mozna bylo zrywac! :D Wrocilismy do domu, gdzie wlasnie podjechal M. i czyscil opony oraz kolpaki, bo wiadomo, ze auto musi byc wypucowane na glanc. ;) Za chwile przyjechal tez moj tata i stalismy chwile gadajac, az zaczelo... grzmiec. Nosz kurna! Poduchy z tarasu nadal mokre, a musialam je czym predzej schowac spowrotem. I zrobilam to w sama pore, bo po chwili zaczelo padac! Nie lalo tak intensywnie jak poprzedniego dnia, ale rowno i upierdliwie. Prognozy sie oczywiscie caly czas przesuwaly, ale zapowiadaly deszcz i burze do 17-18 po poludniu. Nie ma sie co dziwic wiec, ze Kokusiowy mecz, zaplanowany na 17:15, odwolali. I cale szczescie, bo szczerze mowiac, to o tej porze w niedziele, juz nigdzie nie chcialo mi sie jezdzic. A pozniej okazalo sie, ze przestalo padac okolo 16 i w sumie mogl sie odbyc, ale nie narzekam, bo takie spokojne popoludnia sa bezcenne.

Spiace akrobacje ;)
 

Moj tata pojechal wyjatkowo szybko, bo chcial byc w domu na mecz Polska - Albania, ktory byl o 15 naszego czasu. U nas nadal brak telewizora, wiec nie mial nawet jak obejrzec chociaz pierwszej polowy. Sprawdzajac potem wynik, stwierdzilam ze zupelnie niepotrzebnie sie spieszyl. :D Reszte popoludnia i wieczor spedzilismy juz snujac sie w sumie z kata w kat. Wstawilam ostatnie pranie, zagonilam Kokusia pod prysznic, upieklam po raz kolejny chlebek bananowy i reszta dnia zleciala. Trzeba tez bylo przeprowadzic na siersciuchach comiesieczna kuracje anty-pasozytowa. Pies to luzik - tabletke polknie bez oporu i potulnie da sobie pokropic grzbiet srodkiem na pchly i kleszcze. Kot... zupelnie inne stworzenie. Zebym mogla pokropic jej kark, Bi musiala ja trzymac, a Oreo sie wyrywala, drapala, warczala i syczala. :D Ciesze sie, ze srodek na kleszcze, komary, ale tez pasozyty wewnetrzne dla kotow, jest w kropelkach podawanych na skore. Nie wyobrazam sobie bowiem wcisnac jej do pyska tabletki. :O

Poniedzialek to jak zwykle brutalna pobudka, ale nie mam wyjscia i musze sie przyzwyczaic, bo tutaj wszystkie klasy w szkole zaczynaja lekcje o tej samej porze, nie ma wiec co liczyc na zmiane grafiku. ;) Middle school zaczyna o 7:40, a high school o 7:31 (nie pytajcie co za roznice robi ta minuta :D), wiec az do wyjazdu do college'u, Potworki beda wychodzily z domu bladym switem. ;) Odstawilam Bi na przystanek, przy czym wychodzac, widzialysmy, ze kocur sasiadow ("Bandyta") siedzi sobie u nas z przodu w ogrodku. Maya chciala go obwachac, ale jednak dala sobie spokoj i pobiegla za nami. W polowie drogi na przystanek zauwazylam, ze ida inni gimnazjalisci, wiec juz nie szlam z Bi do konca, tylko poslalam ja sama i wrocilam na podjazd. Gdzie bylam swiadkiem, jak Maya ponownie probuje sie "zapoznac" z Bandytem, ale ten nie bardzo toleruje obce psy, bo najezyl sie, zasyczal i rzucil na siersciucha z pazurami! Na to nasz (przeciez zwykle bardzo lagodny) psiur nie zdzierzyl, zawarczal, zaszczekal i pogonil kocura w krzaki! Oreo (ktora siedziala obok), spierdzielila w druga strone! :D A ja zostalam tam ze szczeka do ziemi, bo nie spodziewalam sie takiej walecznej postawy po naszym potulnym psie! :O Pozniej juz porzucalam pileczke siersciuchowi czekajac az Bi odjedzie, dalam kotu (ktory wylazl w koncu z kryjowki i wrocil do domu) sniadanie, wstawilam zmywarke, pokrecilam sie jeszcze i pojechalam do roboty. Aha! Kiedy wsiadlam do auta, zauwazylam na przedniej szybie slady... lapek! Wyraznie kocie lapki, z jednej strony wchodzace do gory, a z drugiej schodzace w dol, ze smugami kiedy kot sie slizgal. ;) Kiedy tam wlazla (bo zakladam, ze to Oreo) i po co, nie mam pojecia. Moze cos ja wystraszylo i wskoczyla na gore, a moze byla po prostu ciekawa. W pracy spokoj, za to wkurzyla mnie managerka zespolu pilkarskiego Starszej. A to ci nowina. ;) Babka w weekend przeslala wiadomosc, ktora dostala od wydzialu rekreacyjnego z miasta, w skrocie tlumaczaca, ze ktos tam nawalil i maja problem z ustaleniem grafiku. No dobrze, milo dla odmiany dostac jakas informacje. Tyle, ze ten grafik dotyczy naszych boisk, a wiec meczow na miejscu. Babka napisala, ze do wieczora w niedziele zamiesci na app'ce mecze wyjazdowe, bo tylko tyle moze narazie zrobic. Ok, dobre i to... Nie musze chyba dodawac, ze do niedzieli nic sie nie pojawilo? :D W poniedzialek rano, kobita dodala... jeden (!) mecz. I to dopiero na koniec miesiaca... Nie wiem jak ona "zarzadza" grafikiem, bo to niemozliwe, zeby zespol mial tylko jeden wyjazdowy mecz! U Nika tez nadal nie maja ustalonych meczow "u siebie", ale wyjazdowych w grafiku jest piec! Sezon sie zaczal, wiec watpie zeby zaden zespol managerce nie odpowiadal z potwierdzeniem terminu i godziny... Porazka kompletna. Tego dnia Bi miala kolejna rekrutacje do druzyny siatkowki, wiec prosto z pracy pojechalam po panne. Ktora stwierdzila, ze zupelnie jej nie szlo, odbijala pilke w zla strone, wiec raczej nic z tego nie bedzie. Coz, kolejny, ostatni juz nabor bedzie w srode. Dostanie sie, to fajnie. Nie dostanie, to tez jakos przezyjemy. ;) Mialam szczescie, bo rano zapowiadali burze juz od godziny 14, a ja dopiero w polowie drogi do pracy przypomnialam sobie, ze zapomnialam parasola! W dzien jednak prognozy tak sie poprzesuwaly, ze mialo padac dopiero po 17. Pojechalam wiec "na sucho" po Bi, a kiedy wracalysmy do domu, na horyzoncie dojrzalysmy grozne, granatowe chmury. Zdazylysmy dojechac do chalupy i po 15 moze minutach, zaczelo kropic i grzmiec. Mielismy powtorke z soboty, bo przez reszte wieczora co chwila blyskalo, walilo i lalo momentami tak, ze nie bylo widac drugiej strony ulicy. :O Tym razem, dla odmiany, oba Potworki mialy prace domowa. Nikowi zostaly raptem dwa zadania z matematyki, ale Bi miala 4 strony. Ratunku... Wydawaly sie proste (dla mnie), ale jak zaczelysmy robic, okazalo sie, ze panna zupelnie nie kuma mojego tlumaczenia, a kiedy w koncu okrezna droga i za pomoca obrazkow, wyjasnie o co biega, wykrzykuje, ze przeciez ona to umie i dlaczego nie mowie jej co ma robic?! Niestety, mowie. Mowie od 10 minut bez rezultatow, ale okazuje sie, ze to moja wina, ze panna nie potrafi myslec logicznie. Wkurzyc musial mnie tez oczywiscie malzonek, bo slyszy, ze mecze sie zeby cos Bi wytlumaczyc, a wysyla do mnie Kokusia, zeby zawracac mi dupe glowe. W rezultacie Nik oberwal zjebke, bo mialam juz nerwy mocno napiete, a jak on mi jeszcze co kika minut przylazi, bo mamo to, mamo tamto, to po prostu juz nie wytrzymuje. A malzonek zamiast sie pokajac, to nie dosc, ze sam nie pomoze, to jeszcze sie oburza, ze po co Bi ta zaawansowana matematyka, skoro ona nic nie rozumie?! Ze po co ja na nia zapisywalam?! Kurna, po pierwsze, to Starsza zostala zapisana niejako z automatu, przez nauczycielke ze starej szkoly, a po drugie, mowimy o zwyklych, pospolitych ulamkach. Na "normalnej" matematyce przeciez tez ich ucza!!! W kazdym razie, jakos przez lekcje przebrnelam, choc Nik to tez krol roztargnienia i ustalilismy, ze musi na strzalce oznaczyc liczby co 0.05, zeby poprawnie wpisac numery (on niestety tez ma ulamki, tylko dziesietne :D). Odchodze na chwile, a moj syn zaznacza co 0.01 i wscieka sie, ze mu sie tam nie zmiesci! Siasc i plakac po prostu. Jakos skonczylismy, a potem dla "relaksu" poszlam sprzatac lazienki, a Bi chwycila za skrzypce i zaczela rzepolic.

W tym roku Bi dostala juz pelnowymiarowe, "dorosle" skrzypce, z czego jest oczywiscie niezmiernie dumna. A ja musze przyznac, ze one wydaja naprawde zupelnie inny dzwiek niz te dzieciece! :O
 

Cwiczyla dobre pol godziny i zastanawiam sie ile potrwa zapal do takiego grania, bo zwykle zadnego z Potworkow do instrumentow nie mozna zagonic. ;) Tu poki co dziala magia nowosci, ale daje pannie miesiac i wiem, ze bede musiala tupnac noga zeby przecwiczyla zadane utwory. ;) W ogole to Bi wkurza mnie niemilosiernie, bo uklada sobie juz liste prezentow swiatecznych i chodzi za mna i nudzi mi nad uchem, ze "co bym jej kupila gdybym nie miala listy". Odpowiadam, ze nie wiem, bo po to wlasnie chce zawsze od dzieciakow liste zyczen, zebym nie musiala sie glowic. A poza tym mamy wrzesien i o Gwiazdce nawet jeszcze nie mysle. Oczywiscie mowa o Bi, wiec moja odpowiedz jej nie satysfakcjonuje i dalej jeczy i naciska: "Ale co jesli, ale o czym myslisz, ale pomysl, ale co...". Kiedy w koncu wieczorem usiadlam z kompem, a ta przylazla mi kolejny raz, bo wpadla na jakis pomysl, juz-juz siadla zadowolona na kanapie, juz wyciaga lapke z telefonem, bo ona musi mi koniecznie teraz, zaraz pokazac, jak na nia huknelam, zeby mi gitary nie zawracala i w tej chwili szla na gore szykowac sie do spania, to pannica az podskoczyla i obrazila sie, bo "przeciez nie musze od razu wrzeszczec". No musze niestety, bo do Potworow spokojne odpowiedzi nie trafiaja. Beda testowac moja cierpliwosc do upadlego, zadawac w kolko te same pytania i dopraszac tych samych rzeczy, az w koncu nie wytrzymuje i rykne na jedno czy drugie. I wtedy jest obraza majestatu, bo ja krzycze, a oni "tylko" zadaja pytanie... Niech sie naucza kiedy odpuscic i ze kiedy jestem tuz przed okresem, to jest najgorszy czas zeby sprawdzac na ile mozna sobie ze mna pozwolic... ;)

Wtorek zaczal sie jak zwykle, czyli zwlec sie z wyrka, popilnowac z daleka Bi, wrocic do chalupy, przygotowac sniadanie sobie i Kokusiowi, odstawic z kolei syna na autobus, w domu nakarmic kota, ogarnac co trzeba i do roboty. W pracy meeting, ale dosc szybki i bezbolesny. ;) Musialam wyjsc troche wczesniej i pojechac po syna do szkoly. Pamietacie, ze napisalam, ze M. postanowil odbierac go po lekcjach zeby nie musial sie tluc ponad godzine autobusem? Zdecydowalismy, ze zacznie w tym tygodniu i... jak na zawolanie we wtorek i srode malzonek mial po pracy sprawy do zalatwienia! Typowe... Zeby jednak nie kombinowac i nagle nie zmieniac na te dwa dni na autobus, stwierdzilam, ze skorzystam ze wzglednego spokoju w robocie i go odbiore. Pojechalam wiec i musze przyznac, ze syn byl tym razem jednym z pierwszych, ktorzy wyszli, wiec nie musialam dlugo tam sterczec. Wrocilismy do domu, podalam Potworkom szybko hot-dogi, bo robia sie ekspresowo, po czym siedli zeby odrobic choc czesc pracy domowej przed treningiem. To kolejna zaleta odbierania Mlodszego ze szkoly. Przy powrotach autobusem, zdazyl tylko szybko przegryzc obiad i nie bylo juz czasu na nic innego. Tego dnia zdazyl skonczyc wiekszosc zadan z matematyki. Jakos u nas, kurcze, wiekszosc pracy domowej, to matma. ;) Takie mamy efekty dwojki dzieciakow na zaawansowanym programie. ;) W kazdym razie, w koncu zapakowalismy mlodziez (w tym kolezanke Bi) do auta i pojechalismy. Niestety, w drodze na boiska, M. zostal zatrzymany przez... policje. :O Ja nawet nie zwrocilam uwagi, ale malzonek nie zatrzymal sie do konca przed znakiem STOP'u. Ech...  Blad ktory sama robie caly czas w tym miejscu. Ten znak jest bowiem na malej, drugorzednej uliczce, od ktorej odchodzi prosostopadle jeszcze mniejsza. Naprawde malo kiedy zdarza sie, ze dwa auta znajduja sie tam w tym samym czasie. Zwykle to "skrzyzowanie" jest zupelnie puste i ten znak jest tam mocno na wyrost. No ale akurat we wtorek jakis nadgorliwy policjant postanowil z tego skorzystac, zaczail sie za krzakami i "lapal" kierowcow. Padlo na M. :/ I mamy mandacik na $139. Malzonek sie jeszcze zastanawia czy odeslac go z czekiem, czy odmowic i czekac na wezwanie do sadu, liczac na czesciowe obnizenie sumy. W sadzie prawie zawsze obnizaja kare, ale jednak to lekki klopot. Zwalniac sie z pracy, jechac do sadu, odsiedziec tam swoje, bo takie drobne sprawy robia doslownie tasmowo i w sali czeka jakas setka ludzi... Wiem, bo bylam. No, ale to zmartwienie na inny dzien, a poki co musielismy jechac na boiska, choc w juz duzo gorszych humorach. ;) Kiedy dzieciaki trenowaly, my z M. lazilismy, mimo, ze srednio mi sie chcialo, bo tego dnia dostalam okres i poziom mojej energii wynosil okragle zero. Spielam sie jednak i dalam rade. Ciesze sie, ze Potworki maja treningi w tym samym kompleksie sportowym i o tej samej godzinie, ale ze nie moze byc idealnie, to maja je na dwoch przeciwleglych koncach. Doslownie; Nik na pierszym boisku, Bi na ostatnim. :D

Z jednej strony kompleksu chlopaki - juz w glebokim cieniu...
 

Kiedy wiec zostalo jakies 15 minut, rozdzielilismy sie, bo trener Starszej rutynowo przedluza, a temu Kokusia czasami tez sie zdarza. Nie wiedzielismy wiec, kto skonczy pierwszy. Ja zostalam z dziewczynami i okazalo sie, ze glownego trenera nie ma, wiec panny skonczyly o czasie. Zadzwonilam do M. zeby zostali na boisku Kokusia i poczekali, a my zaraz tam dojdziemy. 

Na drugim koncu dziewczyny - nadal w pelnym sloncu :)
 

Poszlysmy skrotem sciezka miedzy boiskami, ale zanim doszlysmy do ulicy, M. juz podjechal tam autem, bo chlopaki skonczyly zaraz po pannach. A w domu niestety czekala reszta pracy domowej. Bi zostawila sobie czesc na kolejny dzien, bo nastepna matme miala dopiero w czwartek, ale Nik musial skonczyc. Oznajmil ze dokonczy w swoim pokoju, co bylo mi zreszta na reke. Kiedy jednak pol godziny pozniej poszlam na gore zeby przygotowac ubrania na kolejny dzien, okazalo sie, ze panicz obliczyl... jedno cwiczenie. I to nie do konca! :O Dostal lekki ochrzan i w koncu zabral sie porzadnie do roboty. Na szczescie, po przypomnieniu jak znalezc wspolny mianownik (ach te ulamki), reszte zadan przeliczyl juz praktycznie sam i skonczyl w 10 minut...

Srodowy ranek przywital nas ponuro, pochmurno, ale sucho. Odprowadzilam Bi na przystanek, bo zadnych innych dzieci tam akurat nie bylo, ale po chwili podjechala jej kolezanka, tym razem z mama. Poniewaz dosc dawno sasiadki nie widzialam, wiec pogadalysmy sobie, choc niezbyt dlugo, bo stoje, rozmawiam, a katem oka widze Maye posuwajaca sie chodnikiem coraz dalej w moja strone, a dodatkowo Oreo... wychodzaca coraz dalej na ulice! Nosz... ten kot dlugo nie pozyje! :O Ruszylam w jej strone, ale na szczescie cos ja wystraszylo i spierdzielila pod krzak, tyle, ze w ogrodzie sasiadow. Chodzilam potem kolo tego krzaczora, wolalam kici-kici i nic. No coz, porzucalam psu pileczke, w miedzyczasie Bi odjechala, a ja ruszylam do domu, zeby ogarnac Kokusia. I co?! Oreo wylania sie zza mojego wlasnego domu! Kiedy i jak sie przemknela, nie mam pojecia! :D Obudzilam syna, zrobilam sniadanie sobie i jemu i po pol godzinie czas bylo wychodzic na jego autobus. Oczywiscie jak na zawolanie zaczelo kropic, ale luzik, wzielismy parasole i juz. Dzieciarnia odjechala, ruszylam w strone domu rozmawiajac z sasiadem i nagle... jak nie lunie! Od razu wiadrami! Pobieglam do domu rozgladajac sie za kotem, ktory nadal byl na dworze. Mialam nadzieje, ze pobiegla naprzod, gdzie przed frontowymi drzwami mamy przeciez mala werande. No gdzie, jasne ze jej tam nie ma. Weszlam do domu, gdzie czekal na mnie suchy i zadowolony z zycia psiur i przeszlam na druga strone, bo pomyslalam, ze moze Oreo schowala sie pod stolem na tarasie. No, nie. W pierwszej chwili stwierdzilam, ze trudno, wlazla pewnie pod jakims krzak i przeczeka. Zal mi sie jednak zrobilo malucha, wiec chwycilam za parasol i zaczelam obchodzic chalupe naokolo, probujac zajrzec pod wszelkie zadaszenia i krzaki. Pechowo wszystko bylo przygiete do ziemi i ciezko bylo cos zobaczyc. Oczywiscie wykrzykuje imie siersciucha, cmokam, itd. Bez rezultatu. Zajrzalam pod przyczepke i krzaki obok. Zeszlam na schodki do basenu, bo pomyslalam, ze moze schowala sie tam pod lawa. Deszcz zacina i mam wlasciwie cale mokre nogi i tylek, wiec stwierdzam w koncu, ze wracam do domu, a kiciul musi sobie poradzic. Na szczescie bylo 20 stopni, wiec pomimo ulewy, cieplutko. Odwracam sie zeby wrocic do domu, ale jeszcze omiatam wzrokiem najblizsze miejsca i... jest! Zamiast wpelznac w jakis naprawde suchy zakamarek, durnowate stworzenie schowalo sie za drabine oparta o dom, pod tarasem! Drabina wiadomo, nie oslania, a miedzy deskami tarasu, przy takiej ulewie, tez cieknie woda. Biedny gluptas siedzial tam skulony i wystraszony. Ale jak go wolalam, to nawet nie zamiauczal. ;) Zgarnelam mokrego siersciucha i zataszczylam pod parasolem do chalupy, gdzie przystapil do energicznego wylizywania. :) W sama pore wrocilismy, bo deszcz, jesli to mozliwe, jeszcze bardziej nabral mocy i w dodatku zaczelo blyskac i grzmiec! Jednoczesnie, moj telefon rozdzwonil sie ostrzezeniami przed powodziami blyskawicznymi w moich okolicach i zaleceniami zeby sie wychodzic z domu. Fajnie, tyle ze ja musialam jechac do pracy! W koncu pojechalam pol godziny pozniej niz zwykle, kiedy wydawalo mi sie, ze deszcz troche zelzal. Okazalo sie to pozorne, bo po drodze zlapala mnie solidna ulewa, az wycieraczki ledwie nadazaly. Wpakowalam sie tez w pare ogromnych kaluz i spowodowalam fontanny wody wokol siebie, ale dojechalam bez szwanku. A chwile pozniej deszcz ustal. Normalka. Za to kolezanka z pracy opowiedziala, ze szkole jej corki rano ewakuowano, bo zalalo caly parter budynku. To miala mlodziez pewnie radoche. :D

W wydziale rekreacyjnym miasta w koncu sie ogarneli i na appk'e od pilki noznej zaczely wplywac mecze. Strasznie dziwny jest to jednak sezon. Moze dlatego, ze nasza miejscowosc tak pozno zaczela zatwierdzac terminy, ale w zeszlym roku, caly sezon jesienny, a potem wiosenny, Nik mial jakos "zbalansowany". Na poczatku pojedyncze mecze w weekend, a potem (kiedy zaczely sie rozgrywki pucharowe), podwojne. Ale w calym sezonie nie bylo ani jednego weekendu (oprocz swiatecznych) bez zadnego meczu. Teraz (choc cos jeszcze moze wskoczyc) maja w pazdzierniku 3 (!!!) tygodnie bez meczow. Jednen z tych pustych weekendow jest dlugi, swiateczny, wiec ok, ale dwa pozostale powinny miec rozgrywki. U Bi wyglada to jeszcze dziwniej, bo teraz, na poczatku sezonu, maja dwa weekendy pod rzad bez meczow (choc tu wine zwalam na managerke), potem w pazdzierniku znow dwutygodniowa przerwe, ale, chyba zeby nadrobic, w jeden weekend maja miec 3 mecze, w tym dwa jednego dnia. Nie podoba mi sie ten grafik ani troche, tym bardziej, ze przynajmniej dwa razy mamy konflikt, gdzie Potworki maja mecze o podobnych porach, ale w innych miastach...

W srode M. ponownie mial do zalatwienia sprawe po pracy, wiec mnie przypadlo w udziale odebranie Kokusia, a ze Starsza miala znow rekrutacje do zespolu siatkarskiego, to musialam odebrac i ja. Najgorzej, ze szkole Bi mam zaraz za rogiem od pracy, a Nika a znacznie dalej, ale ze pierwszy konczyl on, wiec musialam po niego pojechac, po czym wracac niemal "do pracy", po corke. To byla juz ostatnia rekrutacja do druzyny siatkowki i panna sie... nie dostala. Troche szkoda, ale przynajmniej wiemy, ze mozemy uwage spokojnie skupic na pilce noznej, a potem sie pomysli. Wrocilam z Potworkami do domu, szybko zrobili sobie domowe pizze, a ja przebralam sie, po czym musialam znow popylac do... szkoly Kokusia. :D Tego dnia mieli coroczne spotkanie na temat programu nauczania. Tak naprawde to za kazdym razem wyglada to niemal identycznie i mozliwe ze odpuscilabym sobie te watpliwa przyjemnosc, ale byla to okazja poznac wychowawczynie Kokusia. Prezentacje prowadzily cztery nauczycielki, czyli wychowawczynie klas tworzacych jeden z "zespolow". Pisalam juz, ze wszystkie klasy w tej szkole (u Bi zreszta tez) podzielone sa wlasnie po cztery, na zespoly (u Starszej nazywaja to teams, a u kokusia tandem, bo czemu by bardziej nie namieszac :D) i to glownie z dzieciakami ze swojego zespolu, uczniowie maja lekcje i dodatkowe zajecia. Tylko orkiestry i chor dziela dzieciaki z kazdego rocznika na dwie grupy i kazda grupa ma osobny koncert. Co ciekawe, nauczycielki z jednego zespolu nawzajem wymieniaja sie przedmiotami. Np. wychowawczyni Kokusia uczy nauk scislych (science) oraz matematyki, ale w swojej klasie prowadzi tylko nauki scisle, a matematyki uczy inna nauczycielka. I wzajemnie, ta druga nauczycielka uczy swoja klase rowniez nauk scislych, a na matematyke przechodza do wychowawczyni Nika. Czemu ma to sluzyc, nie pytajcie. ;) Oprocz tego, wymieniaja sie tez nauczaniem w pozostalych dwoch klasach, podobnie jak dwie pozostale panie uczace jezyka angielskiego oraz nauk spolecznych, ktore tu sa mieszanka histrorii oraz geografii. Poza tym dzieciaki maja jeszcze kilku innych nauczycieli (wiadomo: chor, orkiestry, w-f, plastyka, hiszpanski i nie pamietam co jeszcze), ale spotkanie bylo tylko z wychowawczyniami. Szkoda, ze pozostale zespoly mialy spotkania w klasach, a akurat nasz w bibiliotece. Dwie sale, akurat z Kokusiowego zespolu, zostaly bowiem zalane podczas ostatnich ulewnych deszczy i byly osuszane, mialy zmieniane wykladziny, itd. Chociaz, tak naprawde to pozostaly jeszcze dwie klasy, wiec nie rozumiem dlaczego nie zrobiono spotkania w jednej z nich. Akurat Kokusia byla sucha. ;) Po prezentacji i tak zeszlam sobie pietro nizej poszukac klasy Mlodszego. Troche ze zdroznej ciekawosci, a troche zeby orientowac sie mniej wiecej gdzie mam isc podczas listopadowej wywiadowki. :D Niestety, okazalo sie ze klasy sa pozamykane na trzy spusty. Jedyne co moglam sobie obejrzec, to listy wywieszone na tablicach w korytarzu, przygotowywane co roku na poczatku, w ktorych dzieciaki opisuja 10 najwazniejszych punktow o sobie.

Moj syn zaznaczyl, ze lubi jezdzic na nartach w Stanie Vermont (slynacego z fajnych tras narciarskich), gdzie byl raz, kilka lat temu i pamieta tylko, ze wpadli na siebie z Bi i bylo sporo placzu :D
 

Po powrocie zrobil sie juz wlasciwie wieczor i trzeba sie bylo przyszykowac na kolejny dzien kieratu. ;)

W nocy ze srody na czwartek, w koncu nadeszlo ochlodzenie oraz spadla wilgotnosc. Z ulga wiec, po ponad tygodniu, wylaczylismy klimatyzacje i pootwieralismy okna. Okazalo sie jednak, ze troche sie pospieszylismy, bo po kilku dniach z ulewnymi deszczami, w tym w srode rano, wilgoc w powietrzu utrzymywala sie duzo dluzej niz przewidzielismy. Nik, ktory narzekal, ze jest niewyspany bo we wtorek niechcacy posiedzial dluzej niz powinien, o 23 wieczorem nagle zszedl na dol narzekajac, ze jest mu za cieplo, jest caly spocony i nie moze spac. Pieknie; kolejny zarwany wieczor. ;) Dla mnie wydawalo sie byc calkiem znosnie, wiec zastanawialam sie, czy nie bedzie znow chory, ale w czwartek rano wydawal sie ok i nawet wstal bez marudzenia, a spodziewalam sie ostrego protestu po tak poznym polozeniu sie. ;) Wczesniej zabralam Bi na przystanek, a raczej panna zabrala sie sama, bo jakos ciezko nam szlo szykowanie, patrze na zegarek, a tam 7:04! Poniewaz kilka razy autobus przyjechal o 7:09, wiec wolam do panny ze musi leciec, a ja szukalam jeszcze szybko spodenek i swetra. Rano bylo 14 stopni, wiec zimnica. ;) Na szczescie psiapsiolka Bi juz podjechala na przystanek, wiec Starsza popedzila do niej, a ja za moment dotarlam na moje stale stanowisko przy wyjezdzie spod domu. :) Porzucalam psiakowi pileczke, "gimbaza" odjechala, a potem juz sniadanie sobie i Nikowi, odprowadzic na autobus i jego, a w domu zwykle odgruzowywanie i takie tam. Niewiele brakowalo, a nadszedlby dzien, kiedy Oreo zostaje na dworze na caly ranek i czesc popoludnia. Kiedy odprowadzalam dzieciaki i wracalam, ona tez biegala za mna go ogrodu, a potem do chalupy. Kiedy jednak wpuscilam ja zeby dac jej sniadanie, mialam juz ja zatrzymac w domu. Tak sie jednak darla pod drzwiami, ze widzac iz mam jeszcze okolo pol godziny zanim bede musiala pedzic, wypuscilam ja na taras. Co jakis czas widzialam ja pozniej na froncie; a to na schodkach, a to zaczajona pod astrami. A kiedy chcialam juz wychodzic, kot przepadl! Wzielam jej dzwoniaca zabawke i potrzasalam nia przed drzwiami z przodu, potem na tarasie i nic. Poszlam wiec na obchod wokol domu, ale kota nie zlokalizowalam. Na szczescie po chwili sama sie zjawila. Typowe dla kiciuli. Pojawia sie kiedy chce i jesli chce. Pewnie kiedys sie nie pojawi i bardzo sie zdziwi jak potem bedzie sie darla pod drzwiami i nikt jej nie wpusci. :D W pracy spokojnie, a potem w koncu nie musialam nikogo odbierac. Niby odbieralam dzieciaki tylko dwa dni, a mam wrazenie jakbym robila to codziennie od poczatku roku. ;) Wrocilam na luzie do domu, ale dlugo w nim nie zabawilam, bo na 17 towarzystwo mialo treningi. Przynajmniej choc raz nie musielismy brac ze soba mlodocianej sasiadki. Panna ponoc przewrocila sie na przerwie w szkole i strasznie poobijala. :O Jakies pechowe to dziecko. Nie ma jeszcze dwunastu lat, a miala juz zlamana reke, dwa razy zlamanego palca stopy, usuwany wyrostek i wstrzasnienie mozgu. Rodzice powinni ja chyba owinac w folie babelkowa. :D Kiedy dzieciaki trenowaly, ja z M. wyrabialismy norme w chodzeniu. :)

Tym razem byli znow po przeciwnych stonach, ale odwrotnie - dziewczyny praktycznie w cieniu
 

Szkoda tylko, ze nie moglismy sie jak zwykle przejsc lasem wzdluz rzeki. Tamta okolica zostala dzien wczesniej kompletnie zalana, droga tymczasowo zamknieta i jeszcze w czwartek wszedzie bylo bloto i ogromne kaluze. Juz we wtorek musielismy niezle sie nagimnastykowac zeby poomijac podmokle miejsca. Wolalam sie nie przekonywac jak wygladalo to po dodatkowych ulewach. Poszlismy wiec wzdluz drogi oraz ogrodkow dzialkowych. Bylo cieplo i slonecznie, tylko niestety panowal tam spory ruch i halas przeszkadzal troche w rozmowie. :)

A chlopaki nadal w sloncu


Dzis rano (czyli w piatek :p), jak zwykle z daleka obserwowalam middle schoolers'ow (:D), po czym wrocilam do domu ogarnac Kokusia. Panicz spal tak mocno, ze tym razem musialam go solidnie poklepac i polaskotac zeby sie obudzil. Pewnie pomoglo, ze noc mielismy chlodna, rano bylo 12 stopni i pod kocykiem mial milutko i przytulnie. ;) Ja tez spalam jak zabita i jak zwykle przebudzam sie z budzikiem M., a pozniej Bi, tak dzis dopiero moj wlasny mnie zerwal i chwile nasluchiwalam nerwowo, bo nie bylam pewna czy Starsza juz wstala czy zaspala. Na szczescie juz sie krecila na dole. :) Kiedy Nik jadl sniadanie, wypuscilam Oreo, bo o tej porze zawsze tak lazi, to do domu, to wraca do ogrodu. Odstawilam syna na autobus, po czym wrocilam pod chalupe i ku mojemu zdumieniu, nie zarejestrowalam nigdzie czarnej plamy skaczacej miedzy chaszczami. Zwykle bowiem kiciul kreci sie przy domu i zgarniam go na sniadanie. Obeszlam chalupe naokolo, nawolujac, ale nigdzie jej nie bylo. Wyszlam na taras, z ktorego mam lepszy widok i dalej nic. Stwierdzilam jednak ze w koncu wroci. Dzien wczesniej sasiadka napisala mi ze widziala ja u nich ogrodzie, spogladajaca na ich dwie kotki siedzace na tarasie. Czyli zaczyna sie zapuszczac coraz dalej. Po jakims czasie stwierdzilam, ze obejde ogrod jeszcze raz, potrzasajac ta jej dzwoniaca zabawka. Jak pomyslalam, tak zrobilam, ale Oreo rozplynela sie w powietrzu (albo mnie ignorowala). Wrocilam spowrotem do domu i staralam sie przekonac sama siebie, ze no przeciez to kot i wiedzielismy, ze kiedys pewnie zacznie przepadac na cale dnie. Nie bardzo moglam jednak znalezc sobie miejsce. :D Kota nie widzialam juz od ponad godziny, za chwile powinnam wyruszac do pracy, a on nawet nie jadl jeszcze sniadania, wiec stwierdzilam, ze pojde na obchod jeszcze raz, podzwonie jej zabawka i moze z ulicy popatrze czy nie ma jej gdzies u sasiadow. Zdazylam jednak narzucic sweter i siegalam po buty, kiedy... jest! Siedzi pod frontowymi drzwiami i drze sie wnieboglosy! Nie wiem gdzie byla i co robila, ale jak zwykle przychodzi, po czym po chwili znow chce wyjsc, tym razem zjadla, dokladnie sie wylizala i poszla na swoja wieze spac. :D Tego dnia mielismy maly przedsmak jesieni. Po upale z zeszlego tygodnia i duchocie oraz burzach z ostatnich dni, dzis temperatura doszla tylko do 19 stopni, wilgotnosc powietrza byla niska, a za to solidnie wialo (resztka huraganu Lee przechodzila w poblizu naszych okolic). Poniewaz roznica byla tak gwaltowna, kiedy poszlam na moj zwyczajowy spacer wokol budynku, zalozylam polarowa bluze (chociaz ona jest stara i cieniutka) i bylo mi zwyczajnie... chlodno. :D Po pracy niestety musialam wybyc na tygodniowe zakupy, ale na szczescie potem juz moglam poleniuchowac. :) Musze tez pochwalic syna (a moze nie? Bo w koncu blogowa "klatwa" nie spi...), ze sam z siebie zapamietal zeby zabrac do domu oba instrumenty i dwie bluzy: ta z ranka i ta, ktorej zapomnial poprzedniego dnia. Napisalam M. wczesniej zeby upewnil sie, ze syn wszystko wzial, ale okazalo sie, ze nie bylo to potrzebne. A bylam pewna, ze znow czegos zapomni! ;)

Zas wieczorem dostalam smsa od kolezanki, czy jade na rozpoczecie roku szkolnego w Polskiej Szkole i czy zapisujemy sie razem na dyzury. I wtedy dotarlo do mnie, ze lato tak smignelo, ze nie wymienilysmy ani jednego sms'a i ona nawet nie wie, ze Potworki w tym roku do Polskiej Szkoly nie ida!!! :D Ups... Na usprawiedliwienie dodam, ze my jestesmy takimi "szkolnymi" kolezankami. Ona u mnie byla tylko raz, ale dobrych kilka lat temu, ja u niej nigdy. Zreszta, mieszkamy dobre 45 minut od siebie, niestety. Jakos jednak tak sie w tej szkole zgadalysmy i zazwyczaj razem bralysmy dyzury. Troche mi glupio, ze ja teraz wystawilam do wiatru, ale coz... Uzgodnilysmy, ze jak przyjdzie jakas sobota kiedy moje dzieciaki nie beda mialy meczow, albo beda je mialy po poludniu, spotkamy sie gdzies na kawe. Moze nawet u mnie, choc nie wiem czy chce mi sie gadac przy tych moich dwoch malych, gumowych uszach. ;)

No to do poczytania!

piątek, 8 września 2023

O ostatnim wyjezdzie w tym sezonie i brutalnych powrotach

Piatek, 1 wrzesnia, zaczelam jak zwykle po rozpoczeciu szkoly, czyli od wstania o nieboskiej godzinie, odprowadzenia Bi na autobus, po czym powrotu do chalupy na ogarniecie Kokusia i odstawieniu i jego na przystanek. Po powrocie szybkie sprawdzenie czy nikt z pracy nie pisze z jakims pytaniem i zabralam sie za dokanczanie pakowania oraz ostatnie domowe sprawy, zeby zostawic chalupe w jako takim stanie. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie nie ma nic gorszego niz wrocic do syfu i balaganu, wiec zawsze przed wyjazdem staram sie jak najwiecej ogarnac. Wkrotce dojechal M. i jak zwykle mnie wkurzyl, bo umawiamy sie na jedno, a pozniej jemu sie kompletnie odmienia. :/ Juz od kilku dni mowilam, ze w dzien wyjazdu, jak tylko dzieciaki dojada, chce dac im do jedzenia cos, co moga wziac do reki, zeby tylko zalatwili sie i mogli wsiadac do auta, a zjedli po drodze. I moj malzonek przytakiwal. A potem przyjechal do domu, gdzie akurat robilam przedwyjazdowe czystki w lodowce, po czym dojrzal resztke rosolu i stwierdzil, ze on da Potworkom rosol. Zostaly go marne resztki, nie bylam pewna czy w ogole starczy na dwie miski, nie mam do niego makaronu, a w ogole to ma juz dobrych kilka dni i mialam go po prostu wylac. Poza tym, planowalam dzieciakom upiec pizze i zawinac po prostu w pazlotko, bez potrzeby talerzy. To nie, moj malzonek uparl sie, ze ugotuje makaron i akurat dzieciaki dojedza rosol. Kurna chata, to JA zawsze jestem oredowniczka dojadania resztek, bo M. (nauczony przez mamusie) gotuje swieze i potem to podaje ("bo najlepsze jest na swiezo"), po czym kolejnego dnia robi to samo i kolejnego, kompletnie ignorujac ze w lodowce zostaje coraz wiecej napoczetych obiadow. Kiedy ja protestuje, ze trzeba dojesc to, co juz jest, obrusza sie, ze on tu zrobil swieze, a ja kaze jesc "stare". Oczywiscie potem polowa tych (czesto ledwie napoczetych) obiadow laduje w koszu i wtedy malzonek rzuca sie, ze marnujemy jedzenie! A czyja to wina?! No a teraz, kiedy to zupelnie nie pasuje do planow, M. nagle oznajmia, ze trzeba dojesc te reszte rosolu! I potem dziwi sie, ze tyle nam idzie szykowanie, a ja wsciekam sie, bo rano wstawilam ostatnia zmywarke, a teraz, kiedy powinnismy juz byc dawno w drodze, myje miski, lyzki oraz garnek i cedzak po gotowaniu cholernego makaronu do cholernego rosolu! :/ Uch... Coz, wybaczcie te przydluga dygresje. Wracajac do piatkowych przygotowan, oprocz powyzszej afery, szly calkiem sprawnie. Do czasu kiedy dzieciaki konczyly lekcje, bylismy praktycznie spakowani. Lekcje znow mieli skrocone, wiec Bi dojechala okolo 13, ale jeszcze zanim to nastapilo, pojechalam po Kokusia. Pamietajac o ktorej dojechal poprzedniego dnia, stwierdzilismy, ze nie ma mowy zeby tego dnia wracal autobusem. Podazylam wiec pod szkole, zeby odebrac panicza. Zanim przebilismy sie przez zakorkowane miasteczko i tak dojechalismy dopiero okolo 13:40. A! Jeszcze malzonek wkurzyl mnie kolejny tego dnia raz, bo... "zgubil" kota. Kiciul caly ranek chodzil to na dwor, to spowrotem do domu i co chwila zerkalam czy jest z przodu czy pod tarasem, czy moze akurat wrocila do srodka. W ktoryms momencie malzonek zostawil otwarte drzwi z domu do piwnicy i Oreo skorzystala i zbiegla po schodach. Tyle razy mowie M. zeby zamykal te drzwi, ale na moje strofowanie, tylko wzrusza ramionami, ze kot poszedl do piwnicy i o co wielkie halo. Coz, o to, ze w piwnicy jest kupa dupereli, a ja martwie sie, ze cos zje, albo rozwali. Nie mialam jednak czasu jej szukac, bo za chwile jechalam po Mlodszego. Wracamy, a Bi oraz malzonek chodza wokol domu szukajac kota! :O Mowia, ze nigdzie jej nie ma, a jestesmy spakowani i jak dzieciaki zjedza, mozemy ruszac. Mowie, ze przeciez byla w piwnicy i czy sprawdzali. Tak, podobno szukali, a poza tym M. zostawil uchylone drzwi do garazu, wiec pewnie przez nie wyszla. No super. Jak sie nie patrzy gdzie jest kot, to niestety, skad teraz wiadomo czy jest w domu, czy w piwnicy, czy szwenda sie po osiedlu?! I oczywiscie taka calkowita ignorancje trzeba wykazac akurat w ten dzien, kiedy wlasnie wypadaloby miec kiciula na oku! :/ W kazdym razie, obeszlam chalupe i ogrod naokolo, cmokajac oraz wolajac imie kota i kici-kici. Jak kamien w wode. Bi potrzasala jej ukochana zabawka z dzwoneczkami, probujac ja wywabic z kryjowki. Nic. Malzonek za to pyta mnie co chwila, poirytowany (no jasne! On!!!), co robimy, czy jedziemy, czy odwolujemy. Nie odpowiadam, tylko lypie na niego morderczym wzrokiem. W koncu zagonilam Potwory do jedzenia i ruszam jeszcze raz na przeszukanie piwnicy, mimo ze M. nawoluje, ze bez sensu bo juz z Bi szukali, grzechotali zabawkami, itd. Stwierdzilam jednak, ze jeszcze raz sprawdze wszystkie schowki, zajrze za kazde drzwi, bo moze gdzies utknela. Co prawda zwykle po jakims czasie miauczy, ale wole przejrzec sama. I co sie okazalo?! Bi pomijam, bo to dzieciak, ale czterdziesto-kilku-latek nie potrafi pozapalac swiatel i zajrzec w kazdy zakamarek. W bawialni dzieci stoi tymczasowo ogromne pudlo od telewizora, bo musimy pozbyc sie gruchota. Zapalilam lampe, zagladam za owo pudlo... a tam przeciaga sie cos czarnego! ;) Teraz sie smieje, ale w piatek, po tym jak M. irytowal mnie pol ranka, bylam tak wsciekla, ze trzaskalam drzwiami zeby sie wyzyc! A malzonek jeszcze zdziwiony, ze przeciez on tam patrzyl i grzechotal zabawka... Taaa... Nie wiem jak on patrzyl, ale fakt, ze przeoczyl wcale juz nie takiego malego i wlasciwie niezbyt schowanego kociaka! :/ W kazdym razie, po tej malej "przygodzie", zapakowalismy sie w auto i ruszylismy w droge. Wyjechalismy dopiero gdzies o 14:45, wiec mimo ze po drodze napotkalismy tylko kilka malych zatorow, dojechalismy tuz przed 18. Tym razem ponownie zawitalismy na chyba nasz ulubiony kemping, nad samym oceanem. Cos jest w nim takiego, ze chce sie wracac. Ma podlaczenia do pradu oraz wody, mimo ze to zwykle pole kempingowe, zarzadzane przez Stan. Nie ma za to odplywu sciekow dla kazdej miejscowki, wiec trzeba uwazac zeby nie przepelnic zbiornikow. Kapiel w przyczepie odpada, chyba ze ma sie specjalne baniaki na kolkach (my nie mamy), do ktorych mozna upuscic nadmiar i zawiezc do punktu oddawania sciekow. Po poludniu zwykle jest tam sznureczek aut ciagnacych za soba takie baniaki, bo wszyscy chca sie wykapac po plazy. Takim jak my, pozostaje kapiel w publicznych lazienkach, ale te akurat kilka lat temu wyremontowano i sa naprawde piekne i czyste. W kazdym razie, zanim w piatek rozpakowalismy wszystkie duperele i urzadzilismy sie na kolejne 3 dni, nie zostalo juz czasu nawet zeby isc na nasz zwyczajowy spacer zeby przy odplywie poszukac krabow. Malzonek rozpalil ognisko i wieczor spedzilismy grzejac dupki, bo byla to ostatnia na jakis czas, baaardzo zimna nocka. Nawet ogrzewanie w przyczepie na noc wlaczylismy, co zdarza sie niezmiernie rzadko, z racji ze wyjezdzamy glownie latem... Bylo tuz po pelni ksiezyca, wiec panna Bi usilowala pstryknac takie bardziej "artystyczne" zdjecie. ;)

Telefonem to niestety ciezko wykonalne
 

Kolejnego dnia, mimo ze wczesny ranek byl "rzeski", temperatura rosla w piorunujacym tempie. Wszyscy pospalismy dosc dlugo, a najdluzej wylegiwalam sie ja, bo na dobre otworzylam oczy o 9:40. ;) Poczatkowo dosc niesmialo wygladalismy z przyczepy, bo na zewnatrz bylo chlodno, ale dosc szybko wyleglismy na slonce.

Przez kemping ponownie przejezdzal konny patrol, ale niestety byli dosc daleko, a nie chcialo mi sie za nimi biec dla lepszego ujecia ;)
 

Dzieciaki oczywiscie strasznie chcialy na plaze, ale ze wstalam pozno, a potem wiadomo: sniadanie, mycie, no i obowiazkowo poranna kawka, wiec na plazy wyladowalam z dzieciakami dopiero wczesnym popoludniem. Prawdopodobnie nasze okolice dostaly reszte huraganu, ktory pare dni wczesniej przeszedl nad Floryda, bo wszedzie staly tablice ostrzegajace przed pradem odplywowym, a fale byly takie, jakich jeszcze nigdy nie widzialam, choc nad oceanem bywam latem regularnie. :O

Ta wcale nie byla jedna z najwiekszych, a zdjecie i tak nie oddaje rozmiaru...
 

Potworki wziely ze soba jak zwykle deski, ale Bi zdazyla na niej raptem dwa razy doplynac do brzegu, kiedy ratownik podszedl i powiedzial, ze tego dnia nie wolno miec nic unoszacego sie na wodzie.

Zdazylam pstryknac fote zanim ratownik przerwal zabawe ;)
 

Bawili sie wiec bez desek, choc "zabawa" polegala glownie na ocenianiu czy fala nadaje sie zeby przez nia przeskoczyc, czy trzeba wyprysnac z wody, zanim cie zmiecie. ;) Potworkom udalo sie uniknac poturbowania, ale widzielismy kilkoro dzieciakow oraz doroslych, ktorych fala mocno trzepnela o piasek. Jeden chlopiec poszedl z placzem na koc, ale na szczescie powazniejszych wypadkow nie odnotowalam.

Zwiewaja, choc akurat ta fala zapowiada sie lagodnie
 

Spedzilismy tam 1.5 godziny, choc pod koniec Nik zaczal juz wymiekac i narzekac ze mu zimno i  pytac kiedy wracamy. To mnie wlasnie najbardziej wkurza w tym zostawianiu mnie wiecznie przez M. sama z dzieciakami. Jedno chce tak, drugie inaczej, tu mowie Kokusiowi zeby sie wytarl i posiedzial na lezaku 15 minut, wiec kawaler naburmuszony, tam wolam Bi, ze pora isc, to z kolei panna jeczy, ze to niesprawiedliwe, bo ona chce sie jeszcze plawic w wodzie...

Przez te dali rade, choc musieli podskoczyc niczym delfiny zeby ich nie zalalo ponad glowy ;)
 

Po powrocie jakis lunch, troche jazdy na rowerach, spacerow i ogolny relaks.

Ktos kiedys spytal, czy na kempingi bierzemy zwierzaki. Oreo wiadomo - nie, bo nie ufam, ze by nam nie zwiala i nie szukalibysmy jej po calym polu kempingowym. Ale Maya zazwyczaj jezdzi z nami i jak widac, bardzo skutecznie sie relaksuje :D
 

Pod wieczor, jak zwykle wyruszylismy na plaze nad rzeka, zeby przy odslonietych przez odplyw skalkach szukac krabow. Znalezlismy sporo, choc w wiekszosci drobnice. 

Nawet Bi przylaczyla sie do "polowu", choc to zwykle domena Kokusia
 

Chociaz w ktoryms momencie Potworki dorwaly dwa spore okazy zczepione ze soba i pokrzykujac, ze jeden probuje drugiego zjesc, rozdzielily biedakow. "Biedakow", bo mialam podejrzenie, ze kraby zajmowaly sie zupelnie innymi, duzo przyjemniejszymi sprawami. :D

Skorupiaki daja piekny przyklad dymorfizmu plciowego :)
 

Coz, po chwili zostaly wypuszczone i mam nadzieje, ze podjely przerwana "akcje". ;) A poznym wieczorem jak zwykle grzanie sie przy ognisku, zabarwionym proszkiem, choc tym razem nocka byla calkiem przyjemna, wiec ogien byl bardziej dla wrazenia przytulnosci, niz faktycznej potrzeby.

Tym razem udalo mi sie ucelowac woreczkiem mniej wiecej w srodek, wiec kolorki pojawialy sie rownomiernie na calym ognisku
 

Za to Nik kompletnie nas zaskoczyl, bo sam z siebie juz o 22 oglosil, ze idzie spac. Jego zwykle na kempingach jest ciezko zagonic do lozka, a po wakacjach, kiedy siedzial nieraz do 12, ogolnie trudno mu sie przestawic. A tu taki numer. Ale ze jakies 2 lata temu Bi miala taki okres ze na wyjazdach tez kladla sie najwczesniej z nas wszystkich, wiec specjalnie sie nie przejelismy.

W nocy niespodziwanie obudzil mnie... deszcz! :O Prawdziwa ulewa! Ponuro stwierdzilam, ze przeciez nie moze tak byc zebysmy jeden wyjazd mieli caly z piekna pogoda... :/ W dodatku, wieczorem w prognozach nie bylo nic o potencjalnych opadach, wiec na suszarce (zaczepionej o drabinke przyczepy - fajna sprawa) zostawilam stroje kapielowe i reczniki... Poranek jednak przywital nas juz bez jednej chmurki. Gdyby nie to, ze wszedzie bylo mokro i kaluze, pomyslalabym, ze mi sie przysnilo. ;) W niedziele rano okazalo sie, ze cos jest na rzeczy, bo Nik wstal z cieknacym nosem i lzawiacymi oczami. W ciagu dnia jednak jakby mu sie polepszylo, wiec zwalilam to na alergie. Niestety, M. uparl sie ze chce koniecznie jechac do kosciola, choc uczciwie stwierdzil, ze jak sie nie wyrobimy, to pojedzie sam. Szykowanie w przyczepie zawsze trwa duzo dluzej bo jakos nie moge sie zorganizowac. Dzieciaki wstaly bez humorow, a jak jeszcze uslyszaly, ze czeka je kosciol, to Bi w ogole podniosla larum. Nie mniej udalo nam sie wyjechac tylko minimalnie za pozno i dojechalismy na drugie czytanie. :D Pechowo, Nik rano byl w najgorszej formie: smarkal, wycieral lzawiace oczy, itd., Przy tym, poniewaz jest mlodym mezczyzna, a ci wiadomo, "umieraja" przy kazdej dolegliwosci, wiec poplakiwal z wscieklosci, co sprawialo ze z nosa cieklo mu jeszcze bardziej i robilo sie bledne kolo. :D Po mszy po kawe i spowrotem na kemping. Mimo ze w nocy wszystko zostalo zmoczone, to w pelnym sloncu i przy szybko rosnacej temperaturze, schlo doslownie w oczach. Tym razem na plaze chcielismy sie wybrac troche szybciej i nawet M. mial z nami chwile zostac, ale kiedy podjechalismy na parking, jakas zyczliwa pani zaczepila nas, zebysmy wiedzieli, ze ratownicy wprowadzili zakaz wchodzenia do wody z powodu zbyt mocnych fal oraz pradow. :O Dla Potworkow oczywiscie plaza bez wody to zadna frajda, ale na szczescie kemping ma tajna bron - druga plaze, przy doplywie rzeki. ;) Wspolczuje ludziom ktorzy specjalnie przyjechali nad ocean, zaplacili za parking, a nie mogli nawet sie schlodzic w wodzie. My odstawilismy auto pod przyczepe, zabralismy psa i poszlismy nad rzeke. Tam fal praktycznie nigdy nie ma, choc tego dnia lekkie sie pojawily.

Mini - falki tez sie nadadza ;)
 

Potworki troche probowaly unosic sie na deskach, poplywaly, a troche grzebaly w piachu, bo z racji bliskosci oceanu, tam tez jest ladny, jasny, morski piasek.

Plaza nad rzeka, podczas przyplywu, to taki waski paseczek
 

Probowaly tez "pojezdzic" po plytkiej wodzie, ale do tego potrzebny jest zupelnie inny rodzaj desek. ;)

Skonczylo sie na spektakularnych potknieciach i poslizgnieciach i  to cud, ze zadne nie wywinelo orla :D
 

Panna Bi stwierdzila, ze ma bialy brzuch i chce go sobie opalic, ale lezac plackiem wytrzymala raptem 5 minut. ;) Przyplyw caly czas sie wzmagal, wiec wszyscy cofali koce i lezaki coraz dalej od przesuwajacej sie lini brzegu, az w koncu siedzielismy na kupie, prawie przy wydmach porosnietych ostra trawa. Ktora zreszta jest pod ochrona i nie wolno jej deptac, wiec dalej przesunac sie nie dalo. :D W koncu nawet Potworki stwierdzily, ze wystarczy tego cisniecia sie i wrocilismy do przyczepy. Reszta popoludnia minela typowo, czyli spacery, rowery i inne bajery. :D A pod wieczor jak zwykle ruszylismy na poszukiwanie krabow. Ta sama plaza nad rzeka, przy odplywie robi sie 10 razy szersza.

Przystojny piegus trzyma wyrosnietego krabiszona ;)
 

Polow mial Nik bardzo zroznicowany - od malutkich krabiatek, po dorodne krabiska.

Wypuszczony, bardzo sprawnie spierdzielil do wody
 

Bi za to usilnie probowala zaciagnac Maye do wody, ale nasz psiur ostro sie opieral. ;)

Pies zgrabnie niczym kozica przechodzil po sliskich skalkach, byle tylko nie wejsc do wody chociaz jedna lapka :D
 

Wieczorem jak zwykle ognisko, choc tym razem zapomnielismy o proszku do ognia. Za to Mlodszy przypomnial sobie o s'mores'ach, ktorych nie robilismy nawet na poprzednim kempingu, bo nikt sie nie dopraszal. ;)

Wieczorne posiadowki przy ogniu to kempingowy klasyk :)
 

I ponownie o 22 zaczal zasypiac na siedzaco, wiec poszedl do lozka. Kiedy nasza pozostala trojka w koncu dolaczyla do niego w przyczepie, spal juz jak zabity i nawet sie nie poruszyl.

Ani drgnie :)
 

W poniedzialek polskie dzieci ruszyly na rozpoczecia roku szkolnego, a my cieszylismy sie dodatkowym dniem wolnym. Niestety ostatnim tego weekendu, co oznaczalo powrot do domu. To pole kempingowe jednak dobrze juz znamy i wiemy ze po dlugich weekendach kolejka do stacji oddania sciekow jest niemozliwa, a poza tym, poniewaz zaczal sie juz rok szkolny, kemping bedzie opustoszaly i trzeba by miec niesamowitego pecha zeby nastepni na nasze miejsce zjawili sie przed wyznaczona godzina rejestracji. Oznaczalo to, ze nie musimy sie jakos specjalnie spieszyc, choc oczywiscie trzeba bylo pomalu zbierac manele. Wiedzielismy jednak, ze wolimy posiedziec sobie przy przyczepie, niz stac godzine w kolejce do oddania sciekow. To znaczy, ja zawsze to wiedzialam, M. zas chyba w koncu wyciagnal jakies wnioski z majowego wyjazdu. :D Wiedzac, ze wiekszosc pakowania oraz podpinania przyczepy to dzialka malzonka, po sniadaniu zabralam Potworki jeszcze szybko ostatni raz na plaze. Nik wstal dla odmiany z zapchanym nosem, ale poza tym wydawal sie byc w formie. Tym razem wyladowalismy na plazy z rana, przy odplywie, wiec ta ostro opadala w dol, zeby pozniej sie wyplaszczyc, tworzac rozlegle "rowniny" z kaluzami, mokrym piaskiem, lub kilku cm wody.

Proby skimboarding'u na plyciznie musialy byc ;)
 

Fale przy odplywie sa zawsze bardzo daleko i niewielkie, ale... nie tym razem. Nawet teraz ocean mruczal groznie i walil falami (mniejszymi jednak niz te z soboty), choc dosc daleko od glownego brzegu. Potworki mialy jednak frajde, bo z racji calej tej odslonietej plaszczyzny, kiedy zlapaly pod deski dobra fale, doplywaly niemal do samego piasku. No i przynajmniej przy odplywie wolno bylo unosic sie na deskach... Zreszta okazalo sie, ze mielismy szczescie, bo po plazy jezdzilo auto z oddzialu ratownictwa i przez megafon oglaszali, ze podczas przyplywu beda wprowadzac zakaz kapieli. Cale wiec szczescie, ze tym razem bylismy tam z rana.

Oboje "zlapali" fale jednoczesnie
 

Dzieciaki potem oznajmily z entuzjazmem, ze nastepnym razem musimy zawsze przychodzic na odplyw. Coz... Ten zazwyczaj jest tam rano i wieczorem. Pod wieczor zawsze chodzimy "na kraby", a plaza z rana oznacza brak dluzszego spania. Hmmm... moze do nastepnego roku zapomna... :D

Nik juz "jedzie", a Bi czeka na lepsza fale
 

Spedzilismy tam 45 minut, choc wlasciwie spokojnie moglismy zostac dluzej. Kiedy wrocilismy na kemping, okazalo sie, ze kolejka do oddania sciekow zaczyna sie tuz przed nasza drozka, a znajdowalismy sie prawie na koncu pola kempingowego. :O Co troche sie przesunela, to dojezdzali nastepni, bo doslownie 2/3 ludzi pakowalo sie i wyjezdzalo. Zostawali w wiekszosci emeryci i rodziny z maluszkami, ktorych rok szkolny nie dotyczy. Nadal wiec zbieralismy swoje rzeczy w spokojnym tempie, zreszta nie tylko my, bo naokolo kilka innych "obozowisk" rowniez pakowalo sie bez pospiechu. W ktoryms momencie pracownicy jezdzili i pytali wszystkich po kolei czy wyjezdzaja, nikogo jednak nie poganiali, bo widzieli co sie dzieje przy spuszczaniu sciekow.

Poniewaz nigdzie sie nie spieszylismy, pojechalam z Kokusiem nad mokradla (zasloniete drzewami), wzdluz ktorych ustawione byly tabliczki, opisujace co dzieje sie tam o ktorej porze dnia. Mokradla rowniez bowiem podlegaja plywom i przez czesc dnia sa zalane, a przez czesc wysychaja
 

W koncu, okolo poludnia, wiekszosc tych co odjezdzali, odjechala i kolejka zniknela. Dopakowalismy ostatnie rzeczy i wyruszylismy i my. Moj tata ponuro przewidywal, ze utkniemy w korkach po dlugim weekendzie, ale na szczescie nie napotkalismy zadnego. Do chalupy dotarlismy przed 16, wiec zostala spora czesc popoludnia na rozpakowanie wszystkiego, kapiele i przygotowania na kolejny dzien juz w szkole i pracy. Niestety, pod wieczor Nik, poza zatkanym nosem, zaczal narzekac na bol gardla, a chwile pozniej stwierdzil, ze mu zimno... Tymczasem na zewnatrz mielismy 32 stopnie, plus 60% wilgotnosci, a w domu niewiele mniej, bo po powrocie pootwieralismy wszystkie okna, zeby "przewietrzyc". W skrocie, bylo duszno i goraco, a paniczowi...zimno? :O Chwycilam za termometr i oczywiscie: 37.7. Wiadomym bylo wiec, ze kolejnego dnia do szkoly nie pojdzie, choc trzeba oddac mu sprawiedliwosc, ze zamiast sie ucieszyc, westchnal ze tyle mu sie narobi zaleglosci... ;)

We wtorek rano wstalam wiec zeby odstawic Bi na przystanek, ale po powrocie nie musialam budzic Kokusia, ani szykowac jego i siebie na reszte dnia. Ogolnie, poza zatkanym nosem i oslabieniem, Nikowi nic specjalnego nie dolegalo. Nawet gardlo przestalo go bolec. Caly dzien temperatura wahala mu sie miedzy 36.8 a 37.0, czyli nawet nie do konca stanem podgoraczkowym. Gdyby nie to, ze moje zwykle energiczne dziecko siedzialo caly dzien na kanapie i narzekalo ze nie ma sily podniesc kota, pomyslalabym ze jest wlasciwie zdrowy. Okazalo sie tez, ze cos grasuje w szkole, bo sasiad powiedzial, ze mlodsza corka tez zostala w domu z zatkanym nosem, bolem glowy i lekka goraczka, a kiedy napisalam na app'ce zespolu, ze Nika nie bedzie na treningu bo jest chory, zaraz odpisala czworka kolejnych, ze ich synowie tez nie czuja sie najlepiej i zostaja w domu. Pomor normalnie! ;) Temperatura wzrosla jeszcze w porownaniu z poprzednim dniem, do tego wysoka wilgotnosc i na dworze doslownie nie bylo czym oddychac. Cale szczescie, ze poza zejsciem do ogrodu zeby wyczyscic basen (w ktorym unosilo sie i lezalo na dnie chyba kilka kg zoledzi) i tak utknelam z Kokusiem w domu. Na szczescie moglam pracowac zdalnie, a przy okazji odkurzylam i pomylam podlogi na gorze. Nie mowiac juz, ze przynajmniej mialam czas na zrobienie wszystkich pokempingowych pran. ;) Po poludniu wrocila Bi i byla baaardzo oburzona, ze Nik zostal w domu, a ona nie. Czasem nie wiem co myslec o tej pannicy, bo przeciez sama mam mlodsza siostre i nieraz N. zostawala w domu chora, podczas gdy ja szlam do szkoly. Pamietam, ze mowilam jej: "ale ci dobrze!", ale nigdy nie strzelalam do rodzicow fochow i nie burzylam sie, ze ja tez powinnam zostac w domu. Mimo, ze szkoly nie znosilam... A Bi za kazdym razem rzuca sie, ze "teraz ona musi zostac w domu!". No jasne, zwolnie ja bo tak sobie wymyslila... ;) W kazdym razie, ponownie mamy szczescie z grafikiem (i mam nadzieje, ze juz tak zostanie) i obydwa Potworki maja miec treningi w te same dni i o tym samym czasie (i oboje w kompleksie sportowym), ale oczywiscie M. zostal z Nikiem w domu, a ja pojechalam z Bi, zabierajac jak zwykle sasiadke. Jej mama spytala czy moge ja zawozic w obydwa dni i przywozic we wtorki. Zgodzilam sie, bo w sumie i tak jade, wiec nie robi mi to roznicy. Ale tak sobie mysle, ze my z M. oboje pracujemy poza domem, a jakos dajemy rade ogarnac zajecia dzieciakow. Ba! W wiekszosci ogarniam je sama! A u sasiadow, ona pracuje w biurze 2 lub 3 dni, poza tym zdalnie. W dodatku jest managerem i ma sporo luzu jesli chodzi o grafik. On pracuje calkowicie zdalnie i jest caly dzien w domu. Co prawda godziny ma dosc wymagajace, ale jego praca to glownie siedzenie na telefonie i nie raz widzialam, jak ze sluchawkami na uszach rozmawia z klientami z samochodu. Dodatkowo, maja jeszcze nianie, ktora dziewczyny odbiera, zawozi na zajecia, pomaga w lekcjach, itd. A sasiadka mnie pyta czy nie zawozilabym jej corki na treningi (i przywozila we wtorki, a jak znam zycie w czwartki skonczy sie podobnie), bo nowy czas treningow (wczesniej byly na 18, teraz sa na 17) popsul jej grafik! We trojke, w tym z tata bedacym caly czas w domu oraz niania ktorej glowne zajecie to ogarnianie dziewczyn, nie dadza rady porozwozic i poodbierac corek? No dajcie spokoj... Podejrzewam, ze sasiadka zwyczajnie korzysta z okazji zeby sobie odpuscic jazde... :/ W kazdym razie, zabralam dziewczyny i wspolczulam im serdecznie treningu w taka pogode. Mielismy 33 stopnie, a przy pelnym sloncu i wysokiej wilgotnosci, odczuwalna wynosila... 38. Sauna! Moglam posiedziec w aucie, ale stwierdzilam, ze posolidaryzuje sie z pannami i pochodze po kompleksie. Przy okazji zajrzalam na boisko gdzie odbywal sie trening zespolu Kokusia i okazalo sie, ze dojechala tylko piatka chlopakow. Wiem, ze piecioro bylo chorych, ale to zostawia nadal trojke, ktora sie po prostu nie zjawila. Pewnie rodzice uznali, ze bylo za goraco zeby biegac... Za to dziewczyny dojechaly niemal wszystkie, a trenerzy, poza normalnymi cwiczeniami, urzadzili im jeszcze karne okrazenia wokol boiska kiedy panny, rozkojarzone, nie sluchaly polecen. :O

Wyscig o to, kto strzeli bramke
 

Dopiero na koniec wykazali odrobine rozsadku i przed rozpoczeciem zwyczajowej gry ze strzelaniem do bramki, oglosili ze jest goraco, wiec kto chce i wie gdzie jest rodzic, moze jechac do domu. Z jakiegos powodu Bi nie znosi tej zabawy, wiec chetnie z tego skorzystala, choc musialysmy poczekac na jej kolezanke, ktora chciala zagrac jedna runde. Wieczorem przyszly maile z wydzialu edukacji, ze z powodu ekstremalnych temperatur, kolejnego dnia, w srode, lekcje beda skrocone. Ech... Nie zeby mi to jakos szczegolnie przeszkadzalo, tyle ze szkoly w naszej miejscowosci sa rozne. Wiekszosc podstawowek nie ma klimatyzacji. High school jest stare i posiada ja tylko w niektorych czesciach. Ale akurat szkoly obydwu Potworkow maja klime w calych budynkach. Nie rozumiem dlaczego nie moga skrocic zajec tylko w tych szkolach, gdzie istnieje realna potrzeba? Na szczescie teraz, kiedy dzieciaki sa starsze, nie przejmuje sie juz tak bardzo takimi naglymi zmianami, bo wiem ze w razie czego posiedza sami. A oni byli oczywiscie cali zadowoleni. ;)

Poniewaz do konca dnia we wtorek, Nikowi nie podskoczyla temperatura i nie dokuczalo nic poza zatkanym nosem, wiec w srode oba dzieciaki pojechaly do szkoly. Poranek byl jednak baaardzo chaotyczny, a wszystko przez zawirowania z autobusami. Wyszlam z Bi jak zwykle z domu o 7. Panna poszla na przystanek, a ja stanelam przy wjezdzie pod nasz dom i czekalam az odjedzie. Mijaly minuty, przyszla 7:10 kiedy autobus sie zwykle zjawial, a tu nic. Czekamy dalej i ja i czworka gimnazjalistow. Zrobila sie godzina 7:25, a tu dalej nic. Przypomne, ze lekcje zaczynaja sie o 7:40, a autobus ma do zaliczenia jeszcze kilka przystankow. O 7:30 podjelam probe dodzwonienia sie do firmy autobusowej. Zdarzylo sie juz bowiem kiedys, ze nowy kierowca sie pogubil i zapomnial o jakims przystanku. Dzwonie, a tam tylko oglupiajaca muzyczka. Ani mozliwosci zostawienia wiadomosci, ani nawet jakiegos powitania, ze dodzwonilam sie we wlasciwe miejsce... Na szczescie kolezanka Bi zaaranzowala ze swoim tata, ze zawiezie do szkoly ja i Starsza. Cale szczescie, bo ja bylam oczywiscie sama, a Nik jeszcze spal, wiec nie moglam nic zrobic. Sasiad podjechal o 7:36 i w tym momencie na osiedle wjechal autobus. Patrzylam z daleka na lekka konsternacje i najwyrazniej szybka dyskusje gdzie wsiasc, ale w koncu dziewczyny pojechaly z tata kolezanki. Ja za to popedzilam do domu i jak burza wpadlam do pokoju Kokusia, krzyczac zeby wstawal, bo mamy poslizg. Na szczescie Mlodszy, choc masakrycznie zaspany, dal rade i wyszykowal sie w miare sprawnie. Oczywiscie wychodzimy z domu, a Nik komentuje na glos, ze dobrze ze nie musial zakladac adidasow, bo w-f ma w srody i piatki. Na co ja unosze brwi, ze mamy przeciez srode. Wiadomo, nie dosc ze poniedzialek byl wolny, to we wtorek Mlodszy zostal w domu, wiec moglo mu sie pomylic. ;) A ja nie mam pojecia, bo kto by tam grafik wyslal rodzicom... :/ Nik popedzil spowrotem przebrac buty, a ja patrze - przejezdza autobus. Byla 8:00, a Nika powinien przyjezdzac o 8:08. Na szczescie zawsze staram sie zwracac uwage, wiec kojarzylam, ze ten z podstawowki juz wyjechal z osiedla, wiec obecny musi byc Kokusia! A ze najpierw robi koleczko po jednej stronie osiedla, a potem dojezdza do konca naszej ulicy i zawraca zeby wyjechac na glowna droge, wiec wiedzialam, ze jak nie go nie zlapiemy wracajacego nasza ulica, to nam ucieknie! Krzyknelam wiec do Nika, zeby pedzil bo zaraz odjedzie jego autobus i Mlodszy wyprysnal z domu, po drodze wciskajac stopy w buty i bez zawiazanych sznurowadel! :D Na szczescie autobus udalo nam sie zlapac, ale po takim poranku bylam porzadnie sfrustrowana i choc zwykle nie lubie skladac zazalen i pretensji, tym razem wysmarowalam maila do firmy przewozowej, w ktorym wyluszczylam wydarzenia poranka, brak komunikacji, zero wiadomosci do rodzicow, itd. Co ciekawe, szybko dostalam odpowiedz. Okazalo sie, ze problem z autobusem Bi to (mam nadzieje) jednostkowy przypadek. Po prostu kierowca zaspal, wiec jakis inny musial przejac jego trase, ale po przejechaniu wlasnej. Stad to opoznienie. Za to kierowca Nika okazuje sie sam(a) sobie zmienia godziny przyjazdow, choc to nie do konca jej wina, bo musieli polaczyc autobusy, czyli babka zabiera dzieciaki z dwoch tras i stara sie dowiezc ich do szkoly na czas... Przez to zreszta M. stwierdzil, ze sprobuje odbierac Kokusia po lekcjach. W zeszlym tygodniu bowiem, konczac zajecia o 15:15, dojezdzal do domu srednio o 16:20. Ponad godzine po lekcjach! Niestety, trend ten trwa juz od zeszlego roku i w koncu ojciec powiedzial dosc. Tym bardziej, ze przy takim przyjezdzie, zdazenie na trening o 17 i zjedzenie przed nim obiadu, graniczy z cudem. Zobaczymy jak to wyjdzie w praniu, bo jesli okaze sie, ze Nik bedzie musial czekac niewiadomo ile i szkola w koncu zacznie dzwonic do mnie lub M. z pytaniem gdzie jestesmy, mozliwe, ze bedzie musial wrocic na autobus. Musialam wiec wyslac formularz, bo przeciez nie ma latwo (na szczescie szkola Bi pozwala rodzicom uzgodnic odbieranie z dziecmi, bez posrednictwa sekretariatu), a po powrocie Nik oznajmia, ze jego pani sie pyta od kiedy rodzice beda go odbierac. Czyli typowy burdel, jak wszedzie, bo na formularzu nie bylo miejsca na wpisanie "od kiedy", za to bylo zaznaczone, ze biuro potrzebuje kilku dni na zatwierdzenie i da znac kiedy wszystko bedzie zalatwione. Po prostu czasem mam ochote wszystkich powiesic za uszy przez internet. :D Tak czy owak, jak napisalam wyzej, dzieciaki mialy lekcje skrocone z powodu upalu. Odczuwalna temperatura po poludniu znow doszla do 38 stopni. Poczatkowo stwierdzilam, ze dzieciaki moga sobie posiedziec te dwie godzinki same, skoro latem siedzieli cale dnie. Potem jednak Bi zostala zaproszona przez sasiadke i uznalam, ze jak Nik ma byc sam, to wyjde wczesniej i przyjade do niego, zeby przynajmniej mogl wskoczyc do basenu jesli bedzie mial ochote... Po drodze odebralam jeszcze jego trabke, wiec chociaz jeden instrument mamy. Skrzypce mialy byc dostarczone do szkol w tym tygodniu, ale poki co cisza. Kiedy dojechalam do domu, okazalo sie, ze dziewczyny siedza jednak u nas, bo czekaja na siostre kolezanki Bi, ktora podobno nie wie gdzie ma isc. Hmm... Panna juz w V klasie, mieszka od urodzenia na naszej, niezbyt dlugiej, ulicy i nie trafi do domu z przystanku? Niewazne jednak, niedlugo dojechala, razem z Kokusiem zreszta, bo sa w tym roku w jednej szkole. Dziewczyny przeniosly sie do sasiadow, ale Nik wolal zostac w domu. Bi wrocila o 16 z wiadomoscia, ze sasiedzi zainstalowali w ogrodzie tyrolke, wiec Mlodszy mogl jednak pojsc sie pobawic, ale coz, jego wybor. Poniewaz upal nadal byl nie do wytrzymania, a Potworki nie mialy tego dnia zadnych zajec, wiec wskoczyli do basenu.

Widok nadal wakacyjny ;)
 

Przez kilka goracych, sloncznych dni, woda znow zrobila sie cieplutka. Niech wiec korzystaja, bo po weekendzie znow noce zrobia sie zimne, a basen trzeba bedzie schowac. W ktoryms momencie, dla ochlody dolaczyl do nich nawet M.! :D Podlalam zmeczony upalem ogrod, przygotowalam wszystko na kolejny dzien (w miedzyczasie przyszla wiadomosc, ze w czwartek tez skracaja lekcje), a kiedy wszyscy spokojnie juz usiedlismy po kolacji, pannie Bi przypomnialo sie, ze... nie odrobila lekcji! :O Siadla wiec nad nimi o godzinie 20, a ze w nowej szkole ma zadawane sporo, to skonczyla dopiero grubo po 21... Przynajmniej Nik narazie dostaje tylko polecenie pol godziny czytania...

Czwartek rozpoczal sie tak jak sroda, ale bez akcji "autobusowych". ;) Bi przyjechal o normalnym czasie, a Nika oczywiscie wczesniej, ale tym razem bylismy na to przygotowani i wyszlismy z domu juz o 7:50. ;) Kiedy dzieciaki odjechaly, zajelam sie takimi wdziecznymi sprawami jak szorowanie kuchenki oraz kuchennych zlewow, nakarmieniem kota, po czym zabawa w otwieranie i zamykanie drzwi, bowiem kiciul darl sie, ale potem zmienial zdanie i stwierdzal, ze jednak nie wychodzi/wchodzi. Pojechalam do roboty, ale ze tam nadal spokoj, to wyszlam ponownie wczesniej. Tym razem pojechalam po zamowione dla Potworkow plecaki do pilki noznej. Pytali o nie odkad zaczeli grac, ale dotychczas twardo odpowiadalam, ze nie sa im do niczego potrzebne. W reku butelka wody, pod pacha pilka, po co plecak? Teraz jednak, kiedy oboje sa w zespolach ligowych, pojawila sie presja rowiesnikow. Musze przyznac, ze wiekszosc, jak nie wszystkie, dzieciaki je maja. Kolezanka Bi, z ktora dostala sie do zespolu, od razu dostala plecak i od tego czasu po kazdym treningu nie mialam zycia. Czy moge dostac plecak i czy moge dostac plecak... W koncu stwierdzilam, ze ok. Maja dwa kolory koszulek, zakladane w zaleznosci czy mecz jest na miejscu, czy wyjazdowy. Czasem jednak kolor przeciwnego zespolu jest tak podobny, ze zmieniaja na inne. Zawsze rzeba miec ze soba oba kolory, wiec moga nosic koszulki w plecakach, a maja one tez dodatkowe, elastyczne kieszenie na pilke oraz boczne kieszonki na bidony. W dodatku, nie wiem jak Bi, ale Nik nadal utrzymuje, ze zima chce grac w koszykowke, wiec moze tez plecak uzywac do tego. Mam nadzieje, ze pilka do kosza tez sie zmiesci. ;) A najlepsze ze kolezanka Bi, przez ktora tak naprawde Potworki dostaly obsesji na punkcie plecakow... odeszla z zespolu! :O A ja zostalam z dwoma, wcale nie tanimi, plecakami... Z tym odejsciem to w ogole jest bardzo przykra sytuacja. Chyba pisalam, ze ta dziewczynka mieszka w sasiedniej miejscowosci, gdzie tez dostala sie do zespolu, ale koniecznie chciala grac z Bi, wiec wybrala nasz. Jej mama od poczatku byla zachwycona tym jak zarzadzany jest klub tamtej miejscowosci (gdzie gra jej syn) i krytykowala brak komunikacji w naszym. Musze jej niestety przyznac racje, ze choc u Kokusia managerka dziala bardzo sprawnie i dba zeby wszystkie informacje byly przekazywane na czas, o tyle u dziewczyn baba ma po prostu na wszystko wylane. Pisalam juz o tym, ze mialysmy problemy z app'ka zespolu, a ona nie raczyla nawet sprawdzic czy wszyscy otrzymuja wiadomosci. Ba! Nie czytala nawet maili, w ktorych zglaszalysmy problem! Teraz tez: u Kokusia byly zarezerwowane boiska na oba dni treningowe, potwierdzone pierwsze mecze, w tym na ten weekend, bo sezon wlasnie oficjalnie sie zaczal. A u Bi boisko na wtorek bylo, a na czwartek nic. Zadnych meczow w grafiku nie ma, ani na ten weekend, ani na zaden kolejny. Jakis rodzic napisal rano na app'ce z pytaniem czy mamy boisko, bo wieczorem mial byc trening. Na to babsko, z taka wyzszoscia i oburzeniem, odpisalo, ze jak napisala w poprzedniej wiadomosci (sprzed ponad tygodnia!), kiedy bedzie miala dodatkowe informacje, to zamiesci je w grafiku. Skoro nic nie ma, to znaczy ze ona tez nic nie wie. No dobrze, ale przeciez rodzice maja prawo zadac pytanie, skoro w dzien treningu nadal nie wiemy gdzie ma sie on odbyc! Pozniej ktos dopisal, ze osoba odpowiedzialna za rezerwacje boisk jest na wakacjach, stad balagan. Ok, ale jakos inne druzyny sobie radza. Ta babka najwyrazniej gdzies nawalila, czy zapomniala i teraz, kiedy rodzice sie dopytuja, zamiast przeprosic i odpisac, ze nadal nic nie wie, od razu rusza w kontratak. Dobrze mowia, ze winny sie tlumaczy. ;) Ten post powinien sie nazywac "dygresja", bo ciagle odbiegam od glownych watkow. W kazdym razie, pomijajac juz problemy komunikacyjne, okazalo sie, ze dziewczyny w druzynie to banda mlodocianych zolz, ktore kolezanke Bi wybraly sobie na "ofiare". Starsza (ani jej przyjaciolka) nic wielkiego nie zauwazyly, poza tym, ze jedna panna (corusia trenera, wiadomo) strasznie sie rzadzi. Kolezanka jednak podobno skarzyla sie mamie, ze na kazdym treningu ja krytykuja, poprawiaja jej kopniecia, nie chca podawac jej pilki, nie odpowiadaja na jej przywitanie, itd. Nie wiem ile w tym prawdy, bo jak pisze, ani Bi, ani A. niczego specjalnego nie zauwazyly, a jak dla mnie K. gra duzo lepiej od mojej wlasnej cory. Podejrzewam, ze mama tamtej dziewczynki szukala troche pretekstu zeby ja przeniesc. Nie mowie, ze smarkula klamala, ale nawet jej mama przyznala ze maja sporo stresu z ojcem (sa po rozwodzie, ale szczegolow nie znam) i moze stad K. reaguje dosc histerycznie. Koniec koncow jednak nie dala szansy dziewczynom sie lepiej poznac i moze "dotrzec", tylko przepisala corke do innego zespolu. Pierwsza reakcja Bi bylo oczywiscie, ze ona teraz tez nie chce grac, ale na szczescie szybko jej przeszlo. Oczywiscie Starszej jest troche latwiej, bo z tymi dziewczynkami zna sie ze szkoly, z jedna jest w klasie, z druga widuja sie na lunchu i choc z wiekszoscia sie specjalnie nie przyjazni, to jakos sie chyba dogaduja...

I zrobila sie kolejna dygresja. :D W kazdym razie, zgodzilam sie zeby dzieciaki sie po szkole pobawily, choc tym razem zaznaczylam, ze tylko do 15. Nie chcialam sytuacji z poprzedniego dnia, gdzie Bi odrabiala lekcje niemal po nocy. Pozniej okazalo sie jednak, ze z powodu upalu treningi obu Potworkow zostaly odwolane. Tak, kolejnego dnia mielismy odczuwalna temperature podchodzaca pod 40 stopni. :O Dzieciaki ostatecznie bawily sie do 16, najpierw u nas, potem na tyrolce sasiadow. Kiedy Potworki wrocily, pierwsze co, oczywiscie wskoczyly do basenu.

Trzeba zapamietac i zachowac te piekne, letnie obrazki...
 

Chlapali sie doslownie godzine i jeszcze nie miali dosc. Na koniec niestety, Bi jakos tak pechowo skoczyla, ze uderzyla Kokusia w nos. Mlodszy wyszedl z wody ryczac, ze panna chciala nad nim przeskoczyc, a ona zapierala sie, ze chciala skoczyc obok niego. Jak zwykle, dwie rozne wersje, choc sklaniam sie ku temu, ze Starsza celowo mija sie z prawda zeby uniknac konsekwencji. ;)

Tak sie koncza zabawy w skakanie z kolek i tym podobne wariactwa
 

W tym momencie i tak jednak chcialam ich juz wyciagnac z basenu, bo potrzebowalam pomocy Bi w kapieli psiura. Dobra, tak naprawde to Starsza koniecznie chciala mi pomoc. ;) Maya nie byla kapana chyba od wiosny, a po kempingach i wylegiwaniu sie w piachu, iglach sosnowych i niewiadomo czym jeszcze, byla mocno nieswieza. Dodatkowo, na poprzednim kempingu bylo goraco, wiec kiedy Starszej udalo sie zaciagnac siersciucha do wody, to jeszcze ja troche polalismy dla ochlody. To bylo w rzece, ale to jest prawie ujscie do oceanu i woda tam jest mocno zmieszana ze slona. Maya wiec w dotyku byla juz jakas taka "klejaca" i otrzymala potrzebny prysznic, z czego byla oczywiscie bardzo niezadowolona, ale przezyla. :D

Biedna Maya; wiem jak ona tego nie znosi :D
 

A kot przygladal sie nieopodal, zas kiedy zartobliwie spytalam Bi czy teraz kapiemy Oreo, ta przytaknela z wielkim entuzjazmem i wyrazila rozczarowanie kiedy powiedzialam, ze tylko zartowalam. ;) Pozniej juz panna odrabiala lekcje, zas ja podlewalam ogrodek, a skoro mialam juz weza, to umylam tez stare krzeselka stojace pod tarasem. Wyciagnelismy je zeby zawiesic na nich kempingowy dywan do wysuszenia i okazalo sie, ze przez lato nalecialo miedzy nie mnostwo igielek, listkow i zwyczajnego brudu. Na szczescie siedziska sa plastikowe i okazalo sie, ze pod mocnym strumieniem wody, krzesla szybko odzyskaly swiezosc. Caly wieczor czekalismy na wiesci ze szkoly, ze w piatek znow skroca lekcje i sie... nie doczekalismy. :D Prognozy zapowiadaly ochlodzenie - "tylko" 31 stopni, choc przy wysokiej wilgotnosci oraz popoludniowych burzach i najwyrazniej zarzad uznal, ze klasy bez klimatyzacji dadza rade. ;) Potworki oczywiscie byly bardzo rozczarowane, bo czlowiek szybko sie przyzwyczaja do dobrego... :D

Piatek przywital nas duchota, ale zachmurzeniem, wiec moze szkoly jednak mialy racje. ;) Oba autobusy litosciwie przyjechaly na czas, Potworniccy odjechali, a ja zajelam sie domowymi sprawami, nakarmilam kiciula i pojechalam do roboty. Tego dnia Bi miala miec rekrutacje do szkolnej druzyny siatkowki. Przelozona ze srody, bo przy skroconych lekcjach odwolali wszystkie zajecia dodatkowe. Owo przelozenie zupelnie nie bylo mi na reke, bo rekrutacje odbywaja sie po lekcjach, Bi miala wiec konczyc o 15:50. Poniewaz moja praca znajduje sie doslownie za rogiem od jej szkoly, obiecalam ze ja odbiore zeby nie musiala jechac pozniejszym autobusem. Dzis jednak chcialam jeszcze zrobic zakupy i nie usmiechalo mi sie jezdzic w kolko. Nie mialam jednak serca kazac pannie brac autobusu, tym bardziej, ze po poczatkowym entuzjazmie, teraz stwierdzila, ze nie ma ochote brac udzialu w rektutacji, bo dowiedziala sie, ze zwykle startuje okolo 60 dziewczyn, a wybieraja do druzyny... 20. Konkurencja jest wiec ogromna i Bi z gory zalozyla, ze nie ma szans. Coz, moze i nie ma, ale sprobowac zawsze warto. ;) Osobiscie tez nie jestem pewna czy ta siatkowka to teraz dobry pomysl. Myslalam raczej o miesiacach od listopada do kwietnia, bo inaczej koliduje nam z pilka nozna. No ale rekrutacja jest teraz. :/ Poza tym, zamiescili na stronie szkoly kalendarz siatkowki i treningi maja prawie codziennie. :O Juz widze ten entuzjazm Bi zeby prawie kazdego dnia zostawac w szkole ponad godzine dluzej. :D Dodatkowo maja mecze, ale w srodku tygodnia. Z jednej strony fajnie, ze nie bedzie zonglerki miedzy pilka nozna a siatkowka chociaz w weekendy. Z drugiej jednak, wiadomo, chcialabym na wiekszosci byc, a one odbywaja sie rowniez po lekcjach! Dzieciaki sa dowozone autobusami, lub musza siedziec w szkole i czekac az przyjedzie przeciwna druzyna... A rodzice moga sobie dojechac, ale nie musza. No nic, zobaczymy. Jak sie Bi nie dostanie, to dylemat z glowy, a jak sie dostanie, to wtedy sie bedziemy zastanawiac. :D Tym razem zakupy postanowilam wiec zrobic w supermarkecie jak najblizej pracy, zeby nie musiec daleko jezdzic. Wymierzylam czas z zapasem, bo w obcym sklepie nie wiem gdzie co lezy, zalozylam wiec ze zajmie mi to troche dluzej niz zwykle. Okazalo sie jednak, ze przesadzilam, bo kiedy podjechalam pod szkole Bi, zostalo mi ponad 20 minut czekania. :) Wbrew temu, co pokazal poranek, w dzien wyszlo slonce, temperatura poszybowala do 31 stopni (odczuwalna 35) i byla niemozliwa duchota. Normalnie ciezko bylo oddychac. Zaparkowalam wiec w cieniu i dopiero kilka minut przed koncem ustawilam sie w sznureczku aut ustawionych wzdluz chodnika. Po zajeciach wychodzily doslownie tlumy dzieciakow i choc czesc miala kije od unihokeja, wiec wiadomo bylo, na ktorej rekrutacji byli, ale reszta to albo siatkowka albo biegi przelajowe. Panna wyszla w miare zadowolona z siebie, mowila ze jej sie podobalo, ale stwierdzila, ze nadal mysli, ze raczej sie nie dostanie. Przy takiej ilosci dziewczyn, miala szanse odbic pilke tylko pare razy, a kiedy przyszla jej kolej serwowac, akurat trener musial wyjsc z sali, wiec jej nie widzial. Ze swojej strony mysle tez, ze w rekrutacji bierze udzial wiekszosc dziewczyn ze starszych klas, ktore graly rok temu, wiec dostana sie z automatu. No nic, kolejna rekrutacja w poniedzialek i srode. Bedzie, co ma byc. :) Wyobrazcie sobie, ze Bi zdazyla po lekcjach zaliczyc siatkowke, chwile zajelo jej zeby wyjsc ze szkoly, potem musialysmy dojechac do domu, a i tak wrocilysmy przed Kokusiem. Dojechal prawie o 16:30 (przypomne, ze lekcje konczy o 15:15), wiec naprawde, ten odbior przez rodzicow to bedzie dla niego prawdziwa ulga. Dojechalam, rozpakowalam zakupy, zjadlam obiad i juz mialam isc czyscic basen, kiedy zauwazylam, ze zrobilo sie podejrzanie ciemno. Przez kolejne kilkanascie minut, pogoda nie mogla sie zdecydowac, w ktora strone pojsc, ale w koncu zerwal sie straszny wiatr (az swiatlo zamigotalo pare razy) i zaczelo grzmiec. Reszta wieczora uplynela pod znakiem jednej burzy za druga, niektorych takich, ze grzmialo doslownie raz za razem i blyskalo co kilka sekund. Oczywistym bylo wiec, ze juz nigdzie sie nie ruszylismy. Niestety, taka pogoda ma sie utrzymac przez nastepne 3 dni. Nik ma mecze, wiec znow bedzie niepewnosc do ostatniej chwili czy sie odbeda, kibicowanie w deszczu (oby nie przy walacych piorunach...) i takie przyjemnosci. :)

Do przeczytania!