Chcialabym napisac, ze sobota, 23 grudnia to byl dzien spedzony na intensywnych przygotowaniach, ale niestety... mialam sporego lenia. ;) Juz od kilku lat praktycznie nie czuje ducha Swiat, a w tym roku nastapil jakis punkt kulminacyjny. Normalnie mogloby ich dla mnie nie byc i kompletnie nie mialam ochoty na przygotowania. Pozazdroscilam mojej siostrze, bo ona upiekla ciasto i jechala "na gotowe" do tesciow. A ja od tylu juz lat Wigilie zawsze mam u siebie i stercze przy garach po dwa dni. Chyba juz mi sie pomalu odechciewa... No ale ze to do nas przyjezdzala ta skromna grupka gosci, wiec co robic, cos tam trzeba bylo przygotowac. Rano pospalam do 8:30, choc gdyby nie budzik, pewnie obudzilabym sie gdzies okolo 10, bo bylam kompletnie nieprzytomna... Chwile polezalam zeby sie dobudzic, po czym z lekkim niepokojem poszlam sprawdzic jak syn. Juz nie spal i zgodzil sie na sniadanie - czyli odzyskal nieco apetyt i idzie ku lepszemu. Uff... Po sniadaniu dzieciaki urzadzily sobie ranek filmowy w duchu Xmas, czyli najpierw obejrzeli Ekspress Polarny, a potem Elfa. Ja w tym czasie zjadlam wlasne sniadanie, umylam sie i pomalu zaczelam myslec o przygotowaniach swiatecznych. Na poczatek ukrecilam mase do metrowca i wlasciwie opuscil mnie entuzjazm. ;) Do domu wrocil M., a mi sie przypomnialo, ze skoro siostra jedzie do tesciow, to pewnie bedzie wyjezdzac dosc wczesnie i jesli chce jej zlozyc zyczenia, to musze to zrobic tego dnia. Napisalam wiec szybko czy ma czas na Skypa i odpowiedziala, ze ma 15 min. zanim bedzie musiala klasc najmlodszego spac. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo planowali wyjechac o 8 rano mojego czasu, czyli w zyciu bym sie nie zwlokla z lozka... Z kilkunastu minut zrobila nam sie prawie godzina gadania, a mnie robil sie coraz wiekszy poslizg. ;) W miedzyczasie M. zaczal swoja czesc, czyli barszcz oraz "smazona" rybe. W tym roku wybralismy szybsza i przy okazji zdrowsza opcje. Rybe obtoczylismy w panierce, ale zamiast smazyc, upieklismy ja w piekarniku. Po rozmowie zabralam sie wiec ostro do roboty. Przelozylam metrowca, polalam polewa, machnelam jedna z salatek, a potem postanowilam sprobowac czy moj nowy mikser planetarny zdola ukrecic ciasto na spod do sernika. Kiedy ostatnio zagniatalam je na pierniczki, zupelnie zapomialam, ze ma taka koncowke. Tym razem postanowilam go wyprobowac. Poczatkowo nie wygladalo to obiecujaco, bo co chwila musialam go wylaczac zeby zebrac lyzka to, co zbieralo sie na bokach i mikser omijal. Po jakims czasie jednak wszystko ladnie wymieszal i faktycznie zrobila sie z tego prawie kula ciasta. I teraz sama nie wiem co lepsze - rekoma na pewno poszloby szybciej. Z drugiej strony, czasem przy tym zagniataniu az rece bola. Tutaj mikserowi zajelo to dluzej, ale za to niemal bez wysilku z mojej strony. ;) Gotowa kule wsadzilam do lodowki, po czym zabralam Kokusia pod prysznic, nakazujac M. w tym czasie pokroic i podsmazyc cebule. Potem wrocilam na dol i zabralam sie za kapuste z grzybami, a malzonkowi polecilam z kolei rozwalkowac schlodzone ciasto i wsadzic je do formy. Kiedy kapusta w grzybami sie juz dusila, zabralam sie za reszte sernika. W tym przepisie na szczescie "reszta" to tylko zmiksowanie sera wraz z pozostalymi skladnikami. Na koniec pieczenia trzeba bylo polac go ubita piana z kokosem, ale zamiast godziny, musialam piec cholerstwo poltorej, bo caly czas wygladalo na niedopieczone. Kiedy sernik sie upiekl i kapusta z grzybami zmiekla, poszlam poczytac Nikowi, a potem wstawilam do gotowania warzywa potrzebne na salatke, ktora planowalam zrobic kolejnego dnia. I na tym postanowilam zakonczyc "zabawe", bo i tak plecy mnie juz bolaly od stania. ;)
W niedzielny ranek juz mniej poddalam sie lenistwu, bo presja wieczornej Wigilii na to nie pozwolila. ;) Planowalam trzymac tego dnia post, czesciowo zeby zrobic miejsce na pozniejsze obzarstwo, wiec zjadlam tylko troche owsianki na sniadanie i potem juz nic. Jak zawsze, kiedy czlowiek chcialby spowolnic troche czas, to ten pedzil jak glupi. Zrobilam salatke - sledzie pod pierzyna, namoczylam bulki do makielek i polecialam sie wykapac. Potem skonczylam makielki i szybko wyszorowalam dolna lazienke i powycieralam kurze na dole. Przynioslam prezenty dla dzieciakow z piwnicy (bardzo zdziwieni byli, ze rano nie bylo ich pod choinka), po czym zabralam sie za pakowanie upominkow dla gosci. Na szczescie poszlo dosc sprawnie, ale i tak plulam sobie w brode, ze zostawilam to na ostatnia chwile. W miedzyczasie wlosy mi przeschly, wiec polecialam na gore, zeby je podkrecic. Celem bylo ich lekkie utemperowanie, bo mam niesamowicie geste kudly, a w dodatku teraz sa nadprogramowo dlugie, wiec myslalam ze troche je uglaszcze. Niestety, raczej uzyskalam jeszcze wieksza objetosciowo grzywe. ;) Potem przyszedl czas na pazury. Normalnie bym je przeleciala lakierem i czesc. Ostatnio wygladaja jednak gorzej niz zwykle. Zawsze mialam slabe, miekkie paznokie, zaginajace sie pod spod - tragicznie to wyglada. Zupelnie nie ciagnie mnie do salonow, ale kilka miesiecy temu kupilam sobie takie przyklejane i czekaly w szufladzie az nabiora mocy urzedowej. ;) Postanowilam wyciagnac je wlasnie na Wigilie i... nie byl to dobry pomysl. :D Nigdy wczesniej czegos takiego nie uzywalam, a dodatkowo gonil mnie czas, wiec rece mi sie trzesly, posmarowane juz klejem paznokcie spadaly na stol lub podloge, itd.
W dodatku, w jednym z palcow zle dobralam rozmiar i zaczal bolec mnie opuszek, ale pechowo dopiero po godzinie czy dwoch... Kiedy uporalam sie z paznokciami, nakrylam do stolu, po czym trzeba bylo ogarnac chyba najgorsza logistyke - co podac na czym i jak to odgrzewac zeby wszystko bylo cieple w tym samym czasie... Aha. Gdzies w srodku calego chaosu musialam stoczyc tez bitwe z Bi zeby ubrala na siebie cos uroczystego. Ma ladne sukienki (ktorych nie cierpi), strojne bluzeczki, ale nieee... Ze wszystkich opcji, ktore jej podsuwalam, laskawie zgodzila sie na koszule z koncertu. :/ Nik na szczescie zalozyl grzecznie co mu przygotowalam. ;)
Wkrotce po przygotowaniu wszystkiego, dotarl moj tata, a chwile pozniej chrzestny Potworkow ze swoja pania. Niestety, my zadowoleni ze wszystko odgrzane i wylozone na stol, a oni przywiezli jeszcze rybe w sosie smietanowymi i... kapuste z grzybami, zdublowana z moja... ;) Trzeba bylo podgrzac jeszcze polmisek z ryba oraz choc troche ich kapusty. W koncu wszystko bylo gotowe, zrobilismy gosciom kawy lub herbaty i przystapilismy do dzielenia sie oplatkiem. W tym roku byla nas niestety siodemka, wiec zawsze ktos stal z boku i czekal... Potem wreszcie wszyscy zasiedli z ulga do szamania. ;) Zrobilo nam sie tego na stole tyle, ze nie sposob bylo wszystkiego sprobowac. Nie ruszylam kompletnie moich makielkow, a za to bylam jedyna osoba, ktora wziela troche mojej salatki warstwowej. Wszyscy rzucili sie na ta sledziowa. ;) Bi zjadla bardzo ladnie barszcz, potem rybe, poprobowala jeszcze innych rzeczy, za to Nik... porazka. Barszcz (a raczej uszka) meczyl chyba godzine, az w koncu pozwolilismy mu wychleptac sama zupe. Wmusilismy w niego malutki kawalek ryby, a poza tym, wpierdzielal... chleb. Suchy. :D Kiedy wszyscy sobie pojedli, przeszlismy do salonu, na gwozdz programu (dla Potworkow), czyli rozdanie prezentow. Przy moim tacie oraz A., sporo sie tego zebralo. Nik dostal skarbonke - sejf, bo wiecznie wsadza kase w rozne dziwne miejsca, a potem urzadza awantury, ze Bi mu ja wykrada. Dodatkowo kolejne Lego Technic oraz kamere na ruch, ktora mozna ustawic na zewnatrz i zobaczyc jakie zwierzaki kreca sie w okolicy.
Bi otrzymala zestaw perfumikow, torebke, podswietlane lustereczko, blyszczyki, rowniez zestaw Lego oraz... scyzoryk. Podczas urodzin Kokusia tak glosno wyrazala zazdrosc na widok upominku Kokusia, ze "Mikolaj" posluchal i panna dostala swoje "noze". :D Oboje otrzymali tez wlasne lyzwy i tu sie zdziwilam, bo spodziewalam sie, ze to Nik bardziej sie ucieszy, tymczasem to Bi az podskoczyla ze szczescia.
M. dostal zestaw... nozy (cos u nas ostatnio wszyscy dostaja ostrza :D) oraz perfum, a ja komplet czapki z szalikiem i... Lego, hehehe... Po raz kolejny okazuje sie, ze Mikolaj uwaznie slucha, bo rok temu, kiedy Bi dostala orchidee, westchnelam, ze ale super i ze sama bym sobie cos takiego poukladala. No i prosze. :D Dostalam tez nowa, wypasiona szczoteczke do zebow, bo stara zaczela mi sie juz praktycznie rozpadac. To teraz mam taka, ktora laduje sie w... kubeczku, ktory moze sluzyc rowniez zwyczajnie, do plukania ust. :D Kiedy juz wszyscy otrzymali (a dzieciaki rozpakowaly) swoje prezenty, a przy okazji wieczerza ulozyla sie nieco w brzuchach, wylozylismy ciasta i ogladajac koledy nadawane gdzies z Polski, zjedlismy deser. Troche pogadalismy i goscie zaczeli sie zbierac. Po odjezdzie chrzestnego i przyjaciolki, zasiadlam jeszcze z tata zeby zrobic mu bezrobocie, po czym i on pojechal do domu. W sumie wyszlo idealnie, bo planowalismy jechac na pasterke na 22, a sami zostalismy jakos po 20. Zanim wszystko pozbieralismy i zaladowalam pierwszy ladunek zmywarki, zrobila sie 20:50. Mielismy wiec raptem 40 minut do zabicia zanim trzeba bylo sie zbierac do wyjscia, bo spodziewalismy sie tlumow i chcielismy wyjsc znacznie wczesniej. Posiedzielismy wiec troche przed tv, zgodnie narzekajac na przejedzenie, po czym zwolalismy potomstwo do wyjscia. Oboje cos tam przewracali oczami, ale zgodnie stwierdzili, ze wola isc wieczorem niz zrywac sie rano. Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie spieszylismy, bo choc kosciol byl tloczny, to zostalo kilka lawek z pustymi miejscami. To nie czasy sprzed covida, gdzie jednego roku dostawiali krzesla do przedsionka, zeby wszyscy mieli szanse usiasc... ;) Poniewaz uwielbiam ten czas bozonarodzeniowy i koledy, wiec bylam zachwycona, tym bardziej ze chor przepieknie spiewal. Wyjatkowo, zachwycony byl tez Nik, bo opocz choru, na gorze pojawilo sie kilka osob z instrumentami, wiec poza organami slychac bylo flety, klarnet, delikatne dzwonienie trojkata, a nawet beben. Malzonek zwykle chodzi spac przed 20, wiec nie wiem ile on na tej mszy kontaktowal i tylko Bi co chwila jeczala, ze ale nudy i ile jeszcze. :D Po powrocie do domu zagonilam ich na gore, ale niestety spac nie mieli zamiaru. Krecilam sie na dole ile moglam, ale sama padalam z nog, wiec w koncu, najciszej jak sie dalo, przynioslam drobiazgi i wcisnelam je do skarpet na kominku, a potem w koncu walnelam sie do lozka. I tak bylo grubo po polnocy. ;)
Nasz jedyny swiateczny dzien minal leniwie i spokojnie, czyli tak, jak powinien. Bi wstala pierwsza i slyszalam jak polazla na dol zeby sprawdzic skarpety. Skad wiem, ze je sprawdzala? Po pierwsze, to oczywiste. :D A po drugie, one wisza na takich specjalnych, ciezkich "trzymadlach". Panna sciagnela swoja nieostroznie, trzymadlo spadlo i rabnelo o podloge tak, ze obudziloby umarlaka. :D Poki co zbudzilo chlopakow, wiec po chwili reszta rodziny wyruszyla na dol. Ja desperacko probowalam zlapac jeszcze troche snu, ale zapomnij. Malzonek, jak zwykle nie myslac, zadzwonil do rodzicow i gadal sobie na caly glos, nie przejmujac sie, ze ktos moze jeszcze dosypiac. A tyle razy mowie mu, ze jesli chce rozmawiac przez telefon lub Skypa, to zeby zamknal mi drzwi do sypialni. Nigdy nie pamieta... W skarpetach Potworniccy znalezli po grze na Nintendo, pudelko - niespodzianke z Minecraft'a oraz po parze... cieplych skarpet. ;) Te Bi byly kupione w zestawie po dwie pary, wiec jedna zwinelam dla siebie i potem chodzilismy we trojke w puchatych skarpetkach.
Ranek minal na leniwym snuciu sie, rozladowywaniu zmywarki ze swiatecznych naczyn i szybkiego ponownego jej zaladowania, sniadaniu z przysmakow wigilijnych a dla dzieciakow oczywiscie graniu, bo nowe gry zobowiazuja. ;) W porze obiadowej przyjechal oczywiscie moj tata i pomogl dzielnie w uszczupleniu swiatecznych zapasow. Po jego odjezdzie stwierdzilismy, ze choc raz obejrzymy rodzinnie film, a ze wypozyczylismy nowego Avatar'a, ktorego i ja i M. bylismy ciekawi, wiec zasiedlismy na kanapie z dzieciakami. Stwierdzam, ze film byl fajny, ale jak to bywa, wole jednak pierwsza czesc. ;) A przy zakonczeniu, obie z Bi sie zgodnie poplakalysmy. Ja ogolnie jestem beksa, a juz przy filmach i ksiazkach zawsze sie wzruszam i rycze. Ale Starszej sie dziwie, bo przy jej charakterze wydaje sie raczej chlodna i bezuczuciowa. A jednak nie zawsze. :) Mimo ze bylo jakies 8 stopni, a wiec bardzo cieplo jak na grudzien, to w powietrzu wisiala mgla i panowala nieprzyjemna wilgoc, napalilismy wiec w kominku dla ogrzania atmosfery.
A wieczorem jak zwykle naszla mnie mysl, ze kurcze, dwa dni sterczenia w kuchni i sprzatania chalupy, dla jednego wieczora i dnia... Nieoplacalne. :D
We wtorek to u nas juz dzien jak codzien, choc moj tata pojechal do Polakowa i okazalo sie, ze polowa sklepow byla pozamykana. Najwyrazniej Polacy postanowili swietowac dwa dni, tak jak rodacy w Kraju. ;) Malzonek musial juz jechac do roboty, ale ja z dzieciakami znow wstalismy pozno i mielismy kolejny, spokojny dzien. Nos wytknelam z Bi z domu tylko po to, zeby podjechac do biblioteki, bo pannie skonczyly sie czytadla, a stos ksiazek, plyt i gier do oddania zaczynal przypominac krzywa wieze w Pizie i straszyl z jadalnego stolu. ;) Myslalam, ze wyciagne z chalupy rowniez Kokusia, ale wolal ukladac swoje Lego. Ledwie zdazylysmy z corka wrocic, a przybyl dziadek, ktory sie nudzil, wiec wpadl, skoro i tak bylismy w domu. Posiedzial, pomogl ponownie uszczuplic swiateczne resztki, po czym pojechal i zaraz za zakretem wyminal sie z M. wracajacym do domu. ;) Reszta popoludnia oraz wieczor to juz takie snucie nieco bez celu i podjadanie bez umiaru. :D Az strach stanac na wage po tych Swietach... ;) A wieczorem, kiedy juz wszyscy domownicy powedrowali na gore, natchnelo mnie w koncu zeby otworzyc swoj zestaw Lego i zaczac ukladac. Na poczatek zmontowalam jeden woreczek (jest ich 7 w zestawie), ktory okazal sie mala podstawka do reszty aranzacji. Fajna sprawa okazal sie fakt, ze z tylu ma specjalny otwor i jesli bede chciala, moge zawiesic gotowy zestaw na scianie.
Sroda byla juz prawdziwym dniem lenia, bo nie wyszlam z dzieciakami z domu ani na chwile, a Nik nawet nie przebral sie z pizamy. ;) Zreszta, caly dzien kropilo (choc porzadnie rozpadalo sie dopiero na wieczor), wiec pogoda rowniez trzymala nas w zamknieciu. Dzieciaki poznym rankiem urzadzily sobie seans filmowy, ogladajac Dungeons and dragons, ktory okazal sie lekka i zabawna historia pelna przygod i humoru. Reszta dnia minela im juz niemal tradycyjnie na te przerwe swiateczna, czyli naprzemian ukladali Lego i Bi czytala, a Nik gral. Ja ogarnialam pranie, zmywarke, jakies tam male sprzatanko bo wszystko nadal mialam w miare uporzadkowane na Swieta. Dalej dojadalismy swiateczne resztki, wiec gotowac nic nie musialam, totez zasiadlam ponownie do wlasnego zestawu klockow. Tym razem opierdzielilam z rozpedu dwie torebki, skonczylam polowe zestawu i jedna ksiazeczke instrukcji. I stwierdzilam, ze od teraz musze sobie dawkowac ta frajde i ukladac po jednej torebce dziennie. Czy wytrzymam, zobaczymy. ;) Malzonek po drodze zajechal po psia karme i przy okazji zrobil male przemyslowe zakupy oraz kupil kawe dla nas. I strasznie sie nad soba uzalal, ale jak ja proponuje, ze pojade, to nie; on to zrobi... :/ Po powrocie probowal namowic Potworki na trening na basenie i o dziwo, Nik byl w miare chetny, za to Bi ostro zaprotestowala, ze w tym tygodniu chce odpoczac. W koncu M. machnal reka, wszyscy ruszyli pod prysznic i reszte dnia spedzilismy przed tv. Opychajac sie ciastami i ostatkami salatek oczywiscie... :D
W czwartek trzeba bylo pojechac na zakupy. Nie chcialo mi sie jak jasna cholera, wiec wstalam, zjadlam sniadanie (i przygotowalam je Bi), umylam sie, ubralam i pojechalam, bo wiedzialam ze jak usiade, to z lenistwa bede sie zbierac kolejne dwie godziny. ;) Przed samym wyjsciem obudzilam Kokusia - byla 10:19. :O Zreszta, nie dziwie sie mu, bo ewidentnie cos wisialo w powietrzu. Sama obudzilam sie o 8:30 i po chwili przysnelam zeby zbudzic sie o 8:57, po czym znow nie wiem kiedy zasnelam, choc tym razem przebudzilam sie juz o 9:08. W tym momencie juz podnioslam sie do pozycji pollezacej, bo balam sie ze jak bede lezec, to za moment znow zasne. ;) W kazdym razie, Mlodszy i tak nie mial ochoty jechac, za to zabrala sie ze mna corka. Zakupy poszly szybko i sprawnie, ale w drodze powrotnej czulam sie kompletnie zamulona i dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze z tego pospiechu, zeby wyjechac zanim mi sie odechce, nie wypilam ani lyczka kawy! :D Po powrocie rozpakowac zakupy i reszta dnia to juz relaks. Dzieciaki dojadly reszte wigilijnego barszczu, a potem ogladali ostatnia czesc Piratow z Karaibow. Za to zirytowala mnie mamuska. Pisalam juz, ze wyslalismy z M. koszyki ze slodyczami dla jego rodzicow i mojej siostry. Mialy przyjsc 27-ego, ale przyszly w czwartek. Ponoc w srode nie pracowali, ale ciekawe dlaczego kalendarz pokazal, ze w ten dzien dostarczenie jest mozliwe? :/ No ale pal szesc; wazne ze doszly. Jak juz napisalam, kiedy wysylalam cos takiego mojej matce, nigdy nie uslyszalam podziekowania, tylko zawsze pretensje, ze po co, ze szkoda pieniedzy, ze lepiej bym te kase wyslala jej, ze to nigdy nie wyglada jak w zamowieniu, ze ona nie lubi odbierac telefonow ani domofonu, a tu musi czekac na kuriera, itd. W ktoryms momencie przestalam wysylac jej takich zamowien na Dzien Matki i tym razem tez stwierdzilam, ze jak mam znow sluchac marudzenia, to dziekuje, postoje. Tymczasem po poludniu dostalam sms'a od mamuski, z pytaniem czy jej tez wyslalam i czy ma sie spodziewac kuriera. I kolejnego, ze musi wiedziec, bo chce wyjechac na 4 dni. Tu musze nadmienic, ze moja matka zrobila sie mocno zdziwaczala i nigdzie nie wyjezdza, wiec podejrzewam, ze to takie klamstewko zeby zmusic mnie do szybkiej odpowiedzi. Odpisalam pytaniem czy chcialaby cos takiego otrzymac, bo przeciez zwykle miala raczej pretensje zeby jej nie zawracac gitary? Nie doczekalam sie komentarza, wiec prawdopodobnie jest obrazona. Z ta kobieta jak z dzieckiem. Kiedy jest pominieta, to zle, ale jesli nie jest, to zamiast okazac wdziecznosc, woli marudzic zeby jeszcze bardziej zwrocic na siebie uwage. Strasznie meczace jest to jej zachowanie i dziecinne... Jakby mojej matki bylo malo, wkurzyl mnie M. Przyjechal do domu i oznajmil ze zje reszte kapusty z grzybami. Z ziemniakami. Poniewaz dojadalismy nadal resztki swiateczne, to przytaknelam, ze to dobry pomysl. Malzonek zabral sie za obieranie i gotowanie kartofli i rzuca tekstem, ze "jakbym byla dobra zona, to ugotowalabym mu te ziemniaki wczesniej". Mowie, ze przeciez nie wiedzialam, ze bedzie chcial jesc kapuste, a on na to, ze moglam pomyslec co bedzie jadl, tak jak on zawsze przyjezdza po pracy i mysli co przygotowac dzieciakom po szkole. Zagotowalam sie i prychnelam, zeby mnie nawet nie wkurzal, bo zwykle ustalamy wspolnie co bedzie na obiad, a ja nie jestem wrozka zeby sie domyslac, ze jasnie pan bedzie chcial zjesc kartofle z kapusta. I ze mogl mi wyslac sms'a. Malzonek dalej, ze myslal, ze sie domysle. No bo, kur*a, ja umiem najwyrazniej czytac w myslach! :/ Reszta popoludnia minela juz na szczescie zgodniej. Dzieciaki zrobily sobie na obiadokolacje domowe pizze, a ze oboje nadal twardo protestowali przed treningiem, to wieczor spedzilismy przed tv lub z ksiazka, w zaleznosci od upodoban. ;)
W piatek stwierdzilam, ze trzeba w koncu wyrwac Kokusia z domowych pieleszy i pojechac na lodowisko. W koncu Potworki mialy nowy "sprzet" do wyprobowania. ;) Tak naprawde to myslalam, ze ten wypad na lodowisko zaliczymy troche wczesniej niz niemal na koniec przerwy, ale wiadomo, w dzien swiateczny sie nie chcialo, we wtorek "odpoczywalam" po Swietach (:D), w srode na lodowisku byl turniej hokeja i nie bylo jazdy publicznej, a w czwartek byla, ale dopiero o 18. Padlo wiec na piatek, bo obawialam sie, ze w weekend moga byc tam dzikie tlumy. Tak w ogole, jeszcze w Swieta dzieciaki dopytywaly kiedy pojedziemy na lyzwy, a kiedy w piatek rano spytalam czy chca jechac, Bi wzruszyla ramionami, ze jesli Nik chce, to ona tez moze, a Mlodszy stwierdzil, ze moooze jechac, ale niekoniecznie. W sumie to nie bardzo mu sie dziwilam, bo wiekszosc tygodnia nie ruszyl sie z domu, ani nawet nie przebral z pizamy. Nie dziwota wiec, ze zgnusnial juz w tej chalupie kompletnie. ;) To byla jednak glowna przyczyna, dla ktorej tego dnia juz nie odpuscilam, tylko oznajmilam, ze jedziemy. Wstalismy, jak przez caly tydzien, pozno. Zanim zjedlismy sniadanie i troche sie ogarnelismy, zostala nam niecala godzina, bo jazda publiczna w tym tygodniu byla o prawie dwie godziny wczesniej niz zwykle. Zdazylam na szczescie wypic szybka kawe, bo pogoda byla znow ponura i deszczowa, wiec raczej na spanie, a nie aktywnosc. Na lodowisku oczywiscie byly tlumy. Mimo ze dojechalismy raptem kilka minut po rozpoczeciu, na parkingu byly juz tylko pojedyncze wolne miejsca, a w wypozyczalni znow zaczynalo brakowac rozmiarow. Na szczescie nas to nie dotyczylo. ;) Troche obawialam sie czy Potworki "polubia" sie z nowymi lyzwami, przyzwyczajeni bowiem byli do figurowek, zas te maja plozy bardziej hokejowe. Uznalam jednak, ze oboje jezdza tak dobrze, ze chwilka i przyzwyczaja sie. Faktycznie, na poczatku oboje miny mieli nietegie i pretensje, ze musza uczyc sie jezdzic od nowa. Szczegolnie Nik, ktory lubil na tych "zabkach" z przodu lyzew robic gwaltowne skrety i inne figury. Po chwili Bi oznajmila, ze juz to "czuje", ale Mlodszy dalej sie burzyl.
Myslalam, ze pojezdzimy do czyszczenia lodowiska, ktore robia mniej wiecej w polowie publicznej jazdy, ale zanim dojechalismy, zalozylismy lyzwy i wyszlismy na lod, zostalo raptem pol godziny, bo czyszczenie urzadzili szybciej niz przewidywalam. Zgodnie postanowilismy wiec zostac jeszcze troche po czyszczeniu. Tu juz Bi zaczela marudzic, ze z boku boli ja stopa. To jest jej stala bolaczka i najwyrazniej to raczej cos z jej noga, a nie z lyzwami, skoro nawet w nowych, z mieciutkim, wygodnym butem, jej dokucza. Za to Nik zlapal "rytm", ze tak powiem i jak zwykle nie mozna bylo go sciagnac z lodu.
Zrobilismy chyba ze cztery "ostatnie" koleczka, zanim w koncu oznajmilam, ze starczy. ;) Juz wracajac, Mlodszy oznajmil, ze chetnie znow pojedzie na lyzwy, a Starsza, ze w sumie to ona coraz mniej to lubi... A tyle bylo radosci z nowych lyzew... Chyba je oddam jak maja lezec. Zajechalismy po kawe oraz napoje i pizze i dojechalismy do chalupy ledwie pol godziny przed M. Fajnie jednak bylo sie w koncu troche poruszac. Wieczor to juz byl spokojny relaksik. Jedyne co, to wyciagnelam z szaf dzieciakow 3 wielkie wory za malych ciuchow, a potem z rozpedu zrobilam segregacje w szafie w przedpokoju, bo szukajac rekawiczek na lodowisko, odkrylam tam cala kolekcje zbyt malych czapek, rekawic i kominow. A kolejnego dnia M. chcial po pracy oddac to wszystko do skupu, zeby dostac karteczke do odliczenia tego od podatkow.
Przed nami ostatnie dwa dni starego roku. Na Nowy mam dla Was bardzo proste zyczenie:
Oby byl lepszy od minionego!!! :D