Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 22 grudnia 2023

Niespodziewany dlugi weekend w tygodniu przedswiatecznym

Sobota, 16 grudnia to powtorka z rozrywki z poprzedniej. Ponownie Nik mial mecz koszykowki na 12, a Bi zawody plywackie niemal na ta sama godzine, bo 12:45. Mialam wiec z Potworkami spokojny ranek i moglismy odespac tydzien wczesnego wstawania. Kiedy juz zwleklismy sie na dol, zaproponowalam dzieciakom zeby zaczeli ogladac kolejna czesc "Piratow", w poniedzialek bowiem musielismy oddac plyte. Myslalam, ze zaczna i dokoncza kolejnego dnia, ale okazalo sie, ze ta czesc jest krotsza i zdazyli obejrzec caly film. Skonczyl sie idealnie kiedy M. dojechal z pracy i chlopaki musialy sie zbierac do wyjscia, a my jakies 45 minut po nich. Oni jechali znow do szkoly Kokusia, a my na szczescie tym razem znacznie blizej niz tydzien wczesniej. Jak ostatnio bylysmy w miejscu gdzie Mlodszy mial mistrzostwa w lutym, tak tym razem trafilysmy tam, gdzie miala je Bi - kilka lat temu. :)

Spotkanie towarzyskie na plyciznie przed rozgrzewka
 

Ponownie zglosilam sie do mierzenia czasu i tak dlugo ociagalam sie z przydzieleniem lini, ze dostalam ostatnia - 6. I o to mi chodzilo. ;) Znow mialam luzy i przerwy w dzieciakach co kilkanascie minut, moglam wiec pojsc popic kawy i skubnac cos do jedzenia. Bi ponownie plynela sztafety kraulem. Mimo ze trener wymienil jedna z dziewczynek w ich grupie na inna, plywajaca duzo lepiej, to dwie pozostale - swiezynki w druzynie, spowolnily je wystarczajaco, zeby zajac znow ostatnie miejsca. No coz. ;) Indywidualnie, Bi plynela tak jak ostatnio na 50 m (dwie dlugosci basenu) kraulem. Ostatnio wygrala z palcem w nosie, ale tym razem przeciwna druzyna miala bardzo szybka dziewczynke. W sumie jak patrzylam na jej styl, to byl raczej "rozpaczliwy". Panna machala ramionami kompletnie bez gracji, ale za to szybko. ;) A Bi podeszla tym razem do zawodow na jakims luzie i mialam wrazenie, ze plynie sobie takim spokojnym tempem. No i zajela drugie miejsce, a z trzecia dziewczynka wygrala o ulamki sekundy.

Jedna dziewczynka juz stoi, Bi wlasnie dotyka scianki, a trzecia panna doplywa. Reszta daleko w tyle ;)
 

Jej drugi indywidualny wyscig byl na 100 m, z kazda dlugoscia basenu innym stylem. Pechowo, plynela znow przeciwko tej samej dziewczynce i ponownie zajela drugie miejsce.

Tamta juz odpoczywa, a Bi wlasnie doplynela. Plynelo z nimi dwoch chlopcow, ale nawet ich jeszcze nie widac ;)
 

Oczywiscie potem sama przyznala, ze nie dala z siebie wszystkiego, ale pocieszalam ja, ze nie zawsze sie wygrywa i czasem trafi sie wlasnie ktos szybszy i tyle. Jedyne co moze zrobic, to trenowac jak najmocniej, zeby poprawic szybkosc i wytrzymalosc. Przeciwna druzyna okazala sie malutenka (albo tyle dzieci nie dojechalo), wiec znow wiele wyscigow bylo laczonych i skonczylismy duuuzo wczesniej. Na poczatkowej rozpisce planowy czas konca wynosil 17:30, a tymczasem zakonczylismy o 15:20. Ucieszylam sie jak glupia, zajechalysmy z Bi po kawe, a potem... pannie zachcialo sie jechac do biblioteki. Mowila jednak, ze ksiazke, ktora chciala wypozyczyc widziala wczesniej na polce, uznalam wiec, ze powinno pojsc szybko. Taaa, ja naiwna. Poczatkowo wszystko szlo sprawnie. Zgarnelysmy stosik plyt, zeby miec co ogladac podczas przerwy swiatecznej. Wzielismy tez gry, ktore Potworkom sie ostatnio spodobaly. Tymczasem ksiazki... nie bylo. I to nie tylko na polce, ale kiedy spytalysmy bibliotekarke, okazalo sie ze w ogole jej nie maja. Pani byla jednak bardzo sympatyczna i zlozyla zamowienie zeby przeslac ja dla Bi z biblioteki w sasiednim miasteczku. Starsza jednak, mimo ze ma stosik ksiazek kupionych na kiermaszu w szkole, stwierdzila ze zostawia je sobie zeby przeczytac po skonczeniu obecnej serii. A w czasie kiedy czeka na dotarcie upatrzonej ksiazki, chce wypozyczyc jakas inna. Tyle, ze oczywiscie nie mogla sie na nic zdecydowac i chodzila miedzy regalami dobre 45 minut. Na szczescie przez glosniki ogloszono, ze za 20 minut zamykaja biblioteke. To dalo jej motywacje zeby szybciutko cos sobie znalezc. No ale moglysmy byc w domu o 16, a dojechalysmy prawie o 17... :/ Na szczescie w ten weekend nie mielismy zadnych imprez, wiec po powrocie Bi, a potem ja wskoczylysmy pod prysznic i juz moglam sie delektowac spokojnym wieczorem. Dowiedzialam sie tez, ze zespol Kokusia ponownie mecz wygral, a piec z chyba 14 koszy, strzelil syn. No i super, jestem dumna, choc i tak wolalabym zeby pojechal na zawody plywackie. :D

W niedziele ponownie moglam z dzieciakami dluzej pospac, choc znow nie az tak dlugo. Budzik nastawilam na 8:30 i kiedy wstalam, Bi juz nie spala, ale Nik owszem. Obudzil sie dopiero po 9. Niestety, przez zawody Starszej, znow nie udalo nam sie pojechac do kosciola w sobote, wiec trzeba bylo sie wybrac w niedziele rano. Zabralam Potworki do tego samego co tydzien wczesniej i kurcze, wiecej tam chyba nie pojade. Tlumy ludzi, brak miejsc parkingowych i ostatecznie musielismy w kosciele stac, bo pojedyncze miejsca siedzace by sie znalazly, ale trzy obok siebie juz nie, a dzieciaki nie chcialy sie rozdzielac. Jakos dalismy rade, za to w czasie mszy zaczal padac deszcz, wiec dlugi marsz do auta jeszcze bardziej popsul mi humor. Po powrocie do domu nie mialam ochoty juz sie ruszac z chalupy, a niestety Bi umowila sie z kolezanka i chciala zeby ja zawiezc. Ech... Naprzemian deszcz i mzawka, ciemno i ponuro, a ona akurat tego dnia uparla sie na spotkania towarzyskie i to na drugim koncu miejscowosci... Ledwie zdazylismy dojechac z kosciola, a przyjechal moj tata, jak co niedziele. Tym razem, poza bezrobociem, musialam pomoc mu wypelnic jeszcze kilkanascie stron formularzy, potrzebnych klinice, ktora bedzie przeprowadzac jego operacje kolana. Tak naprawde, poza trzema stronami, nigdzie nie bylo, ze musi to odeslac teraz-zaraz-natychmiast, a do operacji zostal ponad miesiac. Ale tata uparl sie oczywiscie ze jak juz to otworzylismy, to chce to zrobic od razu. Zdecydowanie tendencji do prokrastynacji po nim nie odziedziczylam. :D W koncu dojechal M. i wlasciwie byla pora zeby zawiezc Bi do kolezanki. Widzac, ze ja siedze nad formularzami taty, zlitowal sie i pojechal z corka. Dziadek znow posiedzial kilka godzin, znajdl obiad i obejrzelismy razem skoki narciarskie, choc w sumie nad wynikami "naszych" mozna sie raczej zalamac niz kibicowac. ;) Tata pojechal, a ja za chwile musialam odebrac Bi. Wrocilysmy do chalupy i cale szczescie nic juz nie musialam robic ani nigdzie jechac, bo pogoda robila sie coraz gorsza. Caly dzien wlasciwie mzylo, z tylko okazjonalnym mocniejszym deszczem. A na wieczor nie tylko zaczelo lac, ale jeszcze zerwal sie wiatr. Zewszad walily ostrzezenia przed huraganowymi porywami i kladlismy sie spac zastanawiajac sie czy nie zerwie gdzies lini wysokiego napiecia i obudzimy sie bez pradu w domu...

W nocy spalam fatalnie. Gorsza wichura niz ta, zdarzyla sie tylko 3 lata temu, kiedy drzwewo zwalilo nam sie na przyczepe... Tym razem przypomnialo mi sie dziecinstwo i zimowe sztormy na Baltyku. Pamietam dokladnie ten swist w szparach okiennych, wiatr walacy w nie i grozacy wywaleniem z framug. Marsz pod wiatr, gdzie czlowiek mial wrazenie, ze wcale nie posuwa sie naprzod. "Zassane" przeciagiem drzwi od klatki schodowej, otworzone tylko dzieki uprzejmosci silnego sasiada. Takie to uroki dorastania w Trojmiescie. ;) Tym razem wiatr zawiewal akurat glownie w strone domu od mojej sypialni, wiec mocno gwizdal w oknie. Slychac bylo jakies stuki, metaliczne uderzenia, itd. Co chwila wlaczalo sie swiatlo nad garazem na sensor ruchu. Mowiac ogolnie bylo nieciekawie. Przy kazdym przebudzeniu zerkalam pierwsze do lazienki dzieci, bo tam mamy male swiatelko, jakby ktores z mlodziakow musialo pojsc siusiu w nocy. Na szczescie za kazdym razem nadal sie swiecilo, wiec prad byl. Tuz po 6 rano obudzil mnie sms ze szkol, ze z powodu pogody, opozniaja lekcje o dwie godziny. Hmmm... O tej porze roku, opoznienia i zamkniecia sa zwykle z powodu sniegu, a nie deszczu oraz wiatru. ;) Z ulga przesunelam budzik na 8 rano, ale poki co nie oplacalo mi sie ukladac wygodniej. Lezalam i czekalam az zadzwoni budzik Bi, po czym poszlam powiedziec jej, ze lekcje zaczyna dopiero o 9:30, a nastepnie obie polozylysmy sie spowrotem spac. Tuz przed moim (nowym) budzikiem wstal spanikowany Nik, ktory oczywiscie  nie wiedzial o przesunieciu. :D W koncu wstala Bi, wstalam ja i pierwsze co, to pozagladalam naokolo domu, zeby zobaczyc czy nie ma zadnych zniszczen. Wiatr mocno przyginal drzewa do ziemi, wiec obawialam sie, ze smietniki moga fruwac po calym ogrodzie. Ku mojemu zdumieniu staly na miejscu (mielismy farta, ze w czwartek zapomnielismy ich wystawic do oproznienia, wiec byly dosc ciezkie :D) i w ogole, jedynym sladem wichury, byla czerwona kokarda, ktora powinna wisiec pomiedzy drzwiami garazowymi, a tymczasem, zerwana, lezala w kaluzy. ;) Mielismy kupe szczescia, bo tysiace ludzi w naszym Stanie zostalo bez pradu i do wieczora nadal nie wszedzie go przywrocili. W naszym miasteczku rowniez sporo miejsc stracilo prad, m.in, w okolicach jednej ze szkol (wiec moze stad te zamkniecia), ludzie zglaszali drzewa zwalone na domy, szopki, itd., a takze mielismy sporo zalanych i zamknietych drog. U mojego taty podobno ulica plynela doslownie rzeka, a sasiad biegal z lopata i probowal odtykac studzienki. :O Ja za to, po ogledzinach chalupy na tyle, na ile pozwolil mi na to deszcz lejacy wiadrami i zawiewany w twarz wiatrem, zaczelam szykowac Starszej sniadanie. Patrzac na sytuacje za oknem stwierdzilam, ze tego dnia jednak podjade autem do konca naszej uliczki, zeby nie musiala w ten deszcz oraz wichure stac na przystanku. Uslyszalam pikniecie sms'a i myslalam ze M. sprawdza czy mamy prad, a tymczasem... byla to kolejna wiadomosc ze szkol. Tym razem, "z powodu nadal pogarszajacej sie sytuacji", zamkneli je kompletnie. :O Potworki oczywiscie oszalaly ze szczescia. Ja nieco mniej, bo chcialam tego dnia popakowac prezenty swiateczne dla nich, porobic pranie i kontynuowac porzadki. A z dzieciakami to wiadomo jaka robota. Niby to juz nie maluchy, ale i tak ciagle cos chca i przeszkadzaja. Nie mowiac juz o prezentach, ktorych pakowanie odpadalo kompletnie... Dzien minal jednak calkiem fajnie i bardzo spokojnie. Zapominalismy momentami, ze to poniedzialek, a nie weekend. Kiedy zjedlismy sniadanie, Nik poprosil zeby wlaczyc mu "Avatar". Poczatkowo myslal oczywiscie o tej najnowszej czesci, bo pierwsza wyszla przeciez 3 lata przed jego narodzinami. Zasugerowalam jednak, ze moze trzeba zaczac od oryginalu, bo to od niego wszystko sie zaczelo. ;) Ku mojemu zdziwieniu, Bi oznajmila, ze jej ten film w ogole nie interesuje, ale ze i tak siedziala w salonie, to zaczela mimochodem ogladac, a potem wciagnal ja tak, ze uznala, ze to jeden z najlepszych jakie widziala. ;)

Kinomani
 

Malzonkowi uzbierala sie resztka dni wolnych, ktore musial wykorzystac przed Swietami (jego firma oficjalnie ma wolny tydzien przed Nowym Rokiem), wiec w tym tygodniu wychodzil z pracy juz o 10:30. Dalam mu liste zakupow swiatecznych z Polakowa i w poniedzialek pojechal tam, nie zwazajac na paskudna pogode. Calutki dzien potwornie wialo (choc juz slabiej niz w nocy) i lalo. Bylo jednak bardzo cieplo jak na druga polowe grudnia - 16 stopni, choc po poludniu temperatura zaczela gwaltownie spadac. Ojciec wrocil do domu calkiem wczesnie i wiekszosc dnia spedzilismy raczej leniwie. W ktoryms momencie wydawalo sie, ze niebo zrobilo sie jakby jasniejsze i deszcz przeszedl w mzawke, a ze Bi meczyla mnie zeby podjechac do biblioteki, wiec pojechalysmy, zabierajac ze soba tez Kokusia. Bi zgarnela kilka ksiazek, Nik stosik gier, a do tego najnowsza czesc "Avatar'a", oczywiscie. A kiedy wyszlismy... tragedia. Leje jak z cebra i pizdzi jak w Kieleckiem. Wygladalo to jak, wypisz - wymaluj, sceny z Florydy nawiedzonej przez huragan! Najpierw lekko zwatpilismy, ale potem Potworki schowaly ksiazki za pazuchy, na glowy naciagnelismy kaptury (ktore po drodze i tak nam zwialo) i puscilismy sie pedem przez parking. Kilkanascie sekund, a bylismy przemoczeni! :D Po powrocie nie wysciubialismy juz nosa z domu. Tylko Oreo naprzemian wychodzila i wracala przemoczona, zeby za kwadrans znow drzec sie pod drzwiami zeby ja wypuscic. Maya glupia nie jest, wiec nawet wieczorem nie bardzo miala ochote wychodzic na ostatnie siusiu. ;) Potworki oczywiscie powinny byly jechac na basen, ale oboje marudzili, ze to taki bonusowy dzien "weekendowy" i im sie nie chce. Pogoda byla taka a nie inna, wiec M. tez srednio sie chcialo i ostatecznie zostali w domu. 

Wtorek zaczal sie juz normalnie, czyli od wczesnej pobudki. Wyszykowalysmy sie z Bi, przygotowalam Nikowi sniadanie, obudzilam go i wyszlysmy z corka. Cale szczescie ze zaczelam budzic kawalera przed wyjsciem ze Starsza, bo jej autobus znow przyjechal o 7:26, a ze kokusiowy mial zaczac przyjezdzac wczesniej, wiec w zyciu by sie nie wyrobil. Oczywiscie, wbrew temu, co napisali w mailu, my wyszlismy z domu wczesniej, a jego autobus przyjechal pozniej. Babka tlumaczyla, ze gdzies po drodze byly strasznie korki. No, moze... A jeszcze, wyszlismy z naszego podjazdu na chodnik i przypomnialo mi sie, ze przeciez mamy wtorek, a Nik nie wzial trabki! Ten wolny poniedzialek naprawde mnie zamotal! :D Kazalam synowi isc na przystanek, bo wazniejsze bylo zeby zlapal autobus, a sama pobieglam spowrotem do chalupy. Bieg do domu, po schodach na gore, potem znow na przystanek i mialam niezla zadyszke. A wszystko na darmo, bo autobus i tak sie spoznil i nie musialam sie spieszyc. :D Po odjezdzie syna, rozladowalam zmywarke, zaladowalam ponownie to, co uzbieralo sie w zlewie, umylam kuchenke, poskladalam ostatnie pranie z poprzedniego dnia, po czym w koncu usiadlam na chwile z kawa. W tle puscilam sobie jednak radio z piosenkami bozonarodzeniowymi i tak mnie chwycil nastroj na... wyrobienie w koncu ciasta na pierniki. ;) Mielismy je piec w miniony weekend, ale potem jakos tak smignal, ze wylecialo mi z glowy zeby wczesniej zagniesc ciasto, a ono musi sobie chwilke polezakowac w lodowce. Potem mielismy niespodziewanie wolny od szkoly poniedzialek i... znow zapomnialam. :D A o dziwo, Nik spytal o pierniki tylko raz, w czasie Indyka i chyba sam zapomnial. Jak nikt mi nie przypomina, to mam skleroze. :D W kazdym razie, spojrzalam na zegarek i bylo jakos 15 minut zanim planowalam jechac do roboty. Stwierdzilam, ze zdaze. Coz, nie zdazylam, ale ze i tak moge przyjezdzac kiedy i na ile chce, wiec wyjechalam 20 minut pozniej niz chcialam i juz. ;) W pracy tym razem na nikogo nie wpadlam, skrzynka pocztowa byla pusta, wiec posiedzialam, odbebnilam troche papierow i wrocilam do domu. Rano dostalam maila, ze trening koszykowki Kokusia, zostal odwolany. Nie powiem, wcale mnie to nie zmartwilo. ;) Dotarlo do mnie za to, ze za dwa tygodnie, przez 5 tygodni wtorkowe popoludnia bede spedzac na sniegu i mrozie (?). Poki co, pogoda nie wspolpracuje i tydzien miedzyswiateczny ma byc raczej wiosenny niz zimowy. :D W kazdym razie, z klubu narciarskiego troche sie ciesze, bo w koncu lubie ten sport, a troche mi sie zwyczanie nie chce... Lenia mam i tyle i odrobine cierpne na mysl o spedzaniu calutenkiego popoludnia pilnujac mlodocianej bandy. ;) Wracajac do odwolanej koszykowki, Nik byl i rozczarowany i zly. Ponoc trener obiecal im jakis "zabawowy" trening, poniewaz mial to byc ostatni przed przerwa, a dodatkowo Mlodszy wiedzial, ze inaczej bedzie musial jechac na basen. ;) Poniewaz trening plywacki we wtorki jest pozniej, wiec wyciagnelam ciasto na pierniki z lodowki i Potworki zabraly sie ochoczo za walkowanie i wykrawanie.

To zdecydowanie ulubione ciastka Kokusia
 

Te czarne bluzki, po zabawie z maka, byly oczywiscie bardziej biale ;)
 

Nigdy nie robie tego ciasta za wiele, wiec poszlo im ekspresowo i w 40 minut mielismy wszystkie upieczone. Dekorowac mielismy innego dnia. Kiedy ja i dzieciaki "walczylismy" z pierniczkami, M. zaczal zmieniac podlaczenie do polskiej telewizji. Dostalismy nowe urzadzonko, ktore jednak sprawialo mu kupe problemow. Mowilam mu zeby zostawil i ze popatrzymy w weekend, na spokojnie, zapominajac, ze to Swieta. :D Nie, jak to moj maz, on bedzie robil teraz. Potem przyznal, ze myslal, ze raz-dwa i zrobi. Tymczasem urzadzenie, zamiast sie wlaczyc, raz po raz prosilo o zalogowanie sie. Probowalam zalogowac sie ja, potem M. i za kazdym razem wyskakiwalo, ze konto jest nieaktywne. Malzonek, wsciekly ze cos mu nie wychodzi, najpierw stwierdzil, ze na pewno to zapomnialam hasla! Mina mu zrzedla, kiedy jego tez nie zadzialalo. ;) Kilka razy powtarzalam, ze dzieja sie tu jakies "cuda" i ze trzeba zadzwonic do tej agencji co sprzedaje telewizje. Oczywiscie malzonek, juz wkurzony, burknal zebym sama sobie dzwonila, ze on nie bedzie nigdzie dzwonil. Przewrocilam oczami i powiedzialam, zeby dal mi numer telefonu to zadzwonie. On to zawsze zalatwial, wszystko zapisane na niego, a teraz sie rzuca. W kazdym razie tak kombinowal ze starym urzadzeniem oraz nowym, ze w koncu stare zresetowal do ustawien fabrycznych (choc odradzalam) i ono tez przestalo dzialac. Brawo. :D W miedzyczasie dzieciaki szykowaly sie na basen, a ojciec dodatkowo miotal sie, naprzemian warczac ze nigdzie nie jedzie i mowiac ze ok, niech sie przebieraja. Wreszcie jednak zdecydowal sie posluchac zony i zadzwonic do tej agencji. Miesci sie ona w Chicago, wiec sa o godzine wczesniej od nas i o dziwo o 17:30 (ich czasu) ktos odebral. Pan na szczescie wiedzial jak obejsc to niefortunne logowanie. W tym momencie M. podziekowal i sie... rozlaczyl, choc pokazywalam na migi zeby najpierw wszystko do konca wlaczyc. Poniewaz nie ma za latwo, urzadzenie wydawalo sie teraz dzialac, ale w mnogosci app'ek nie moglismy namierzyc polskiej telewizji, a kiedy juz ja namierzylismy, wyskoczyla prosba o... haslo! :D I niestety inne niz to, ktorym M. logowal sie przed chwila. No to co - kolejny telefonik do agencji. A mowilam zeby sie nie rozlaczal?! ;) Pan i tu na szczescie umial pomoc, a haslem okazala sie kombinacja cyfr, ech... Po tym juz jednak telewizja sie wlaczyla jak powinna. Niestety zrobila sie 18:45, czyli poczatek treningu. Malzonek najpierw stwierdzil, ze dobra, najwyzej dzieciakom umknie rozgrzewka, ale po kilku minutach jednak zrezygnowal z jazdy. Bi sie poplakala. ;) Na oslode wyciagnelam lukry i dalam im do dekorowania piernikow. Niezle sobie radzili, ale ostatecznie Starsza poddala sie szybciej niz brat, a i on nie skonczyl. A wydawalo sie, ze wcale nie tak duzo tych piernikow...

Dekorowanie to chyba lepsza zabawa niz pieczenie ;)
 

Sroda to poranek jak zwykle. Kiedy usiadlam na lozku, na horyzoncie akurat zrobila sie delikatna, jasnozolta linia. To stad chyba wzielo sie okreslenie "wstac bladym switem". :D Zapakowalam Bi sniadaniowke i wode, po czym polecialam sie umyc. Potem przyszykowalam Kokusiowi sniadanie, obudzilam go i pobieglysmy ze Starsza na przystanek. Tym razem nie musialam sie az tak spieszyc, bo autobus dojechal juz o 7:21. Przynajmniej jednak Nik mial mniejszy bieg z samego rana, choc to byl kolejny dzien kiedy wyszlismy wczesniej, a autobus przyjechal pozniej niz zwykle. W koncu jednak dojechal, Mlodszy zostal powieziony do szkoly, a ja wrocilam do chalupy juz na caly dzien. Planowalam tego dnia zrobic ostatnie zakupy spozywcze przed Swietami, ale jak zwykle, plany planami, a zycie zyciem... Akurat na ten dzien malzonek umowil sie na zmiane moich opon, wzial wiec do pracy moje auto zeby zaoszczedzic sobie jazdy w te i we w te. A ja zostalam udupiona w domu, bo jego "krowy" nie biore jesli absolutnie nie musze. ;) Myslalam zreszta optymistycznie, ze skoro wychodzi o 10:30, to okolo 12 powinien byc w domu i wtedy pojade. Taaa. Pojechal do zaufanego mechanika, ktory jednak, przez to ze ma dobre opinie, byl mocno oblegany i, pomimo pomocnikow, robil kilka rzeczy na raz. W rezultacie M. do domu dojechal dopiero przed 14. W tym momencie nie chcialo mi sie juz nigdzie ruszac, szczegolnie ze na mysl o korkach robilo mi sie mdlo, a po calym dniu ogarniania, juz nic mi sie nie chcialo. Zrobilam jeden ladunek prania zeby mniej zostalo mi na sobote przed Swietami. Zaczelam myc lodowke, bo niestety juz sie o to prosila. Wypralam i powiesilam reszte zaslon, kichajac raz za razem przy ich sciaganiu. Jak juz sciagnelam zaslony, to od razu umylam przykurzone okna. Wyszorowalam przegrody ze sztuccami, bo sa na samej gorze pod blatem roboczym i wiecznie wpada do niej kupa paprochow. Umylam tez szuflade do air fryer'a. I juz pogubilam sie w tym co jeszcze odhaczylam z przedswiatecznych porzadkow. A ze sie zmeczylam, to naszla mnie taka ponura mysl, ze jaki to sens pucowac kuchnie na blysk, skoro za chwile totalnie ja ufaflunimy przy pichceniu na Wigilie... ;) Wkrotce dojechala Bi, a niedlugo po niej M. z Kokusiem. Zjedlismy obiad i chwile posiedzielismy, Bi odrobila lekcje i czas byl dla ich trojki jechac na basen/ silownie. Oni pojechali, a ja wskoczylam pod prysznic, a potem popedzilam do piwnicy, przypomnialo mi sie bowiem, ze przyszla przesylka z prezentami swiatecznymi Potworkow, a ja zapomnialam otworzyc i sprawdzic czy wszystko sie zgadza. Na szczescie tak. :) Rodzina wrocila po ponad godzinie, kolacja, chwile ochlonac i do czas do lozek.

W nocy znow spalam srednio, bo martwilam sie o kota. Tak, Oreo w srode wieczor znow wyszla, pojawila sie na chwile pod drzwiami o 22, ale uciekla kiedy je otworzylam i... przepadla. Kladlam sie do lozka o 23:30, specjalnie przedluzalam, krecilam sie po dole i co chwila wychodzilam z jednej lub drugiej strony, nawolujac. W ktoryms momencie z tarasu uslyszalam jak cos na dole zaszelescilo, ale oczywiscie w ciemnosci nic nie moglam dojrzec, a kot nie przyszedl, jesli to byl on. Jak na zlosc, na noc zapowiadali lekki przymrozek, -1, ale przy porywistym wietrze, obnizajacym odczuwalna temperature do -5. Zal mi bylo zostawiac zwierzaka, ale co robic. W koncu poszlam spac, ale co chwila przebudzalam sie, przewracalam z boku na bok, itd. Okolo 3 nad ranem slyszalam jak M. wola Oreo, bo zostawilam mu kartke, ze jej nie ma i zeby sprobowal ja zawolac. Wolal i wolal i juz myslalam, ze nie przybiegnie, ale w koncu uslyszalam jak malzonek do niej zagaduje. Czyli moglam juz spac spokojnie. :) A swoja droga zastanawiam sie gdzie ona sie chowa, bo na tarasie zostawilam jej "domek, zeby mogla do niego wejsc i schronic sie przed wiatrem, ale tam jej nie bylo...

Czwartek rano, poza zmeczeniem to bylo takie kopiuj - wklej srody. Przynajmniej do momentu odjechania Kokusia do szkoly. ;) Potem wrocilam, wypilam kawe i umylam kolejna szuflade oraz polke z lodowki. Wole to robic wlasnie na raty i po trochu. Schodzi dluzej, ale nie mam wrazenia ze pol dnia szoruje lodowke. ;) Zebralam sie tez i w koncu zapakowalam prezenty dla Potworkow. Oni klada sie teraz tak pozno (szczegolnie Bi), ze nie mam szans zrobic tego wieczorem, wiec zostaly tylko dwa ranki, ewentualnie czas, kiedy beda na treningu. Wolalam jednak nie zostawiac pakowania na ostatnia chwile, bo wiadomo, zawsze cos moze wyskoczyc. Dla dziadka czy wujka moge zrobic w ich obecnosci, ale juz dla nich samych to nie bardzo. ;)

I juz - stosik dla Potworkow gotowy. Skromnie, ale pare drobiazgow dostana jeszcze do skarpet w wigilijna noc
 

Tego dnia chcialam pojechac do pracy, planowo ostatni raz przed Nowym Rokiem, a potem na ostatnie zakupy spozywcze przed Swietami. Poczatkowo mialam jechac jak zwykle, po pracy, ale potem poszlam po rozum do glowy i stwierdzilam, ze o nie! Nie bede sie pchala w te korki i szalenstwo. Wyjatkowo, pojechalam przed praca. Na szczescie tego dnia mielismy miec tylko 3 stopnie, a nie planowalam kupowac niczego mrozonego, wiec stwierdzilam, ze wszystko powinno jakos wytrzymac w aucie te kilka godzin. ;) Zirytowac musial mnie oczywiscie tez malzonek, jakby inaczej. Dzwoni i ni z gruchy, ni z pietruchy pyta czy zamowilam kalendarz dla jego rodzicow. Oczywiscie nie zamowilam i sam byl sobie winny, ale musial rzucic jakims tekstem, ze "no przeciez zawsze zamawialas i moi rodzice tak strasznie czekaja na te kalendarze". Kur*a. Zeby oddac Wam przyczyne mojej irytacji, musze wyjasnic, ze po pierwsze, z racji naszych klopotow finansowych, uzgodnilismy ze w tym roku nie wysylamy paczek do Polski. Ja stwierdzilam, ze jak zaczne zarabiac to wtedy moze wysle, albo przekaze cos przez mojego tate jak bedzie lecial do Kraju w kwietniu. Malzonek za to chcial wyslac przez agencje kurierska taki koszyk z lakociami. Zaledwie dzien wczesniej siedzielismy i przegladalismy te koszyki zeby ktorys wybrac, a on mi teraz dzwoni ze jednak zamierza jakas mala paczuszke wyslac i z glupia franc pyta gdzie kalendarz! I jeszcze probuje wpedzic w jakies poczucie winy! A tymczasem, po drugie, rok temu zamowilam kalendarz, ale M. sie z kolei z paczka pospieszyl i choc mowilam mu ze kalendarze juz ida, strwierdzil (jak to on) ze czekac nie bedzie i wyslal ja bez niego. Kiedy potem kalendarze doszly, powiedzialam mu zeby moze wyslal osobno, to fuknal ze nie bedzie wydawal kupy kasy za przesylke z samym kalendarzem! Okey, to w koncu jego rodzice, to co ja sie bede wtracac. I lezy sobie on w piwnicy do dzisiaj. A teraz nagle M. chce kalendarz, bo jego rodzice tak ich pragna! No ludzie! Niestety, ale u mojego meza duzo zalezy od tego jaki ma akurat humor, bez wzgledu czy jest to logiczne, czy nie. A kiedy przypomnialam mu o zeszlorocznej sytuacji z kalendarzem, wiecie co odpowiedzial?! Ze go nie wyslal, bo mu nie przypomnialam! Mial szczescie, ze to byla rozmowa telefoniczna, bo chyba bym go ugryzla! ;) W robocie, na stole lezal stos babeczek wraz z zyczeniami dla wszystkich od zarzadu budynku. No to chwycilam jedna. ;)

Niezbyt smaczne, ale slodkie ;)
 

Wrocilam do domu, zajezdzajac jeszcze do oddzialu biblioteki, ktory mam po drodze. Dojechalam, rozpakowalam torby i... Bi zrobila oczy kota ze Shrek'a, zeby pojechac do biblioteki, bo nie ma co czytac! Najpierw odpowiedzialam, ze nie ma mowy, potem jednak stwierdzilam, ze skoro od nastepnego dnia chcialam zaczac swiateczne gotowanie, to moze lepiej pojechac z nia jednak tego dnia, zeby wziela zapas ksiazek na cale Swieta. No to pojechalysmy, a z nami Nik, bo kolejnego dnia mieli miec w szkole film oraz czytanie ksiazek pod kocykiem, wiec chcial tez sobie cos wybrac. Tym razem Bi wiedziala juz czego szuka, natomiast syn grzebal i grzebal w komiksach... Najpierw na dziale dzieciecym, potem mlodziezowym. Wreszcie znalazl sobie trzy i moglismy wrocic do chalupy. Na noc zapowiadali solidny mroz, -7 stopni, z odczuwalna jeszcze nizsza bo nadal wialo. Bylam przeszczesliwa, ze nie musze sie juz nigdzie ruszac. Reszta pojechala oczywiscie na trening na basenie. Ja w tym czasie zabralam sie za szorowanie kafelkow na scianie w kuchni, a w miedzyczasie zdzwonilam sie z kolezanka, wiec przynajmniej czas mi fajnie zlecial. ;) Zalamalam sie za to, bo kiedy odsunelam nasz air fryer, okazalo sie, ze za nim, na kaflach jest spora, tlusta plama! Dziadostwo ma jakis wywietrznik, ktorego dotychczas nawet nie zauwazylam, ale ktory wypluwa najwyrazniej tluszcz. :/ W koncu wrocila rodzina: Bi zachwycona, Nik wkurzony. ;)  Z racji, ze byl to ostatni trening przed Swietami, mieli jakies gry, ktore wymagaly wziecia jakichs pianek i innych akcesoriow. Niestety, ktorys trener wpadl na "genialny" pomysl, ze grupa, ktora przegra, bedzie musiala posprzatac. Padlo niestety na Kokusiowa i stad jego podly nastroj. ;) Za to poznym wieczorem syn przylazl na dol, skarzac sie, ze gardlo boli go tak, ze nie moze mowic. Spytalam czy sie napil, myslac ze moze mu po prostu w nim zaschlo. Podobno pil. Pytam czy chce tabletke do ssania, ale nie, bo ich nie lubi... Super... Wrocil z basenu, czytalam mu, itd. i nic, a potem nagle chwyta go cos takiego? Poza tym czas, wiadomo, idealny - prosto na Boze Narodzenie... :(

W koncu nadszedl piatek, czyli ostatni dzien szkoly przed Swietami dla Potworkow. Wstalam zamulona, bo kot znow przepadl wieczorem, a potem obudzilam sie o 4 nad ranem, przestraszona ze M. juz pojechal do pracy, wiec pewnie wolal kota, a ten sie nie zjawil. Tej nocy mielismy -7 stopni, z odczuwalna temperatura jeszcze nizsza. Wyobrazilam sobie Oreo jak siedzi gdzies skulona i umiera z wyziebienia. Zeszlam na dol, zajrzalam we wszystkie mozliwe katy, ale kiciula nie bylo. Napisalam smsa do malzonka, pytajac czy ja wolal. Potem postanowilam jeszcze obejsc gore, bo czasem lubi spac w nogach lozek dzieciakow. Kontrolnie jednak zawolalam jej imie glosnym szeptem i za sekunde uslyszalam tup-tup-tup na schodach. A, czyli jest! W tym momencie dostalam smsa od M., ze kot siedzial pod drzwiami i ja wpuscil. Rychlo w czas. Z ulga wrocilam do lozka, ale po takiej pobudce oczywiscie nie moglam zasnac... Bi wstala i wyszykowala sie normalnie i wlasnie mialam zaczac szykowac sniadanie dla syna, kiedy sam zszedl na dol. Narzekajac oczywiscie ze gardlo dalej go boli i ze jest zmeczony bo zapchany nos nie dal mu w nocy spac. Super. Dalam mu szybko sniadanie i polecialam z Bi na autobus. Tym razem dojechal nieco pozniej niz ostatnio, bo o 7:25. Czego mozna sie spodziewac po najzimniejszym poranku w sezonie? ;) Wrocilam do domu i mialam w koncu czas przyjrzec sie blizej synowi. Coz, ogolnie wygladal niezle, nie mial tez goraczki, wiec stwierdzilam ze moze isc do szkoly. Tym bardziej, ze tutaj bardzo zwracaja uwage na obecnosc, a z racji ostatniego dnia przed przerwa, i tak nie mieli lekcji, tylko apel, ogladanie filmu oraz czytanie ksiazek pod kocykiem. Po odjezdzie dzieciakow wypilam kawke, po czym kontynuowalam czyszczenie lodowki, wyszorowalam czajnik, maszynke do gotowania ryzu i wrzucilam do pracnie dywanik z dolnej lazienki, spod drzwi oraz misek psa. Przy okazji sama narobilam sobie dodatkowej roboty, bo zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlog na dole. Wiadomo, ze ludzie przybywajacy w niedziele, zobowiazuja. ;) Wyjelam dywaniki z pralki i powiesilam je na krzeslach dla przeschniecia. Okazalo sie niestety, ze dywanik (starutki, jeszcze z dawnego domu) zaczyna sie rozpadac, a wlasciwie kruszy sie ta antyposlizgowa warstwa ze spodu. Pod krzeslem mialam kupke bialych kuleczek, ktore musialam jeszcze raz odkurzyc. Ech... Do domu znow wczesniej zawital M. i siedlismy zeby wyslac te kosze upominkowe dla jego taty i mojej siostry. Do matki nie wysylam, bo zawsze kiedy to zrobilam, slyszalam tylko pretensje, ze to glupota, ze te kosze nigdy nie wygladaja tak jak na zdjeciach i te agencje oszukuja, a tak w ogole to ona nigdy nie odbiera domofonu i nie chce zeby jej sie kurierzy dobijali. Od kilku wiec lat nie wysylam jej juz takich upominkow na imieniny czy Dzien Matki... A tak w ogole, to tesciowa pokazuje upominki wyslane im i poza drobnymi zamiennikami czasem (wiadomo ze moga miec troche inny rodzaj czekoladek czy czegos takiego), te kosze wygladaja jak w zamowieniu. W kazdym razie, tego kosza, ktory dzien wczesniej sobie upatrzylam, oczywiscie juz nie bylo, wiec zaczelo sie przegladanie ofert od nowa. A malzonek mial kosza rodzicom nie wysylac, tylko paczke, ale wymyslil, ze jednak kosz tez wysle, bo tesc ma w II dzien Swiat urodziny... Wkrotce potem pojechal po Kokusia, do domu wrocila Bi, a ja zabralam sie za pierwsze ciasto. W tym roku, po kilkunastoletniej przerwie, wzielo mnie na metrowca. To bylo popisowe ciasto mojej mamuski i goscilo u nas na stole przy kazdym swiecie i innych okazjach. W ktoryms momencie tak mi sie przejadlo, ze po przyjezdzie do Stanow zrobilam je jeszcze 2-3 razy, po czym stwierdzilam, ze sa inne ciasta. Moj tata przez pare lat cos tam wspominal na Wigilie o metrowcu, ale sama na mysl o nim az cierplam. Malzonek kiedys stwierdzil, ze to dosc "trudne" ciasto, choc nie wiem skad mu sie to wzielo. Tak naprawde jest po prostu czasochlonne, bo i ciasta i krojenie ich w plastry i czekanie az budyn wystygnie i krecenie kremu, polewa, itd. Dzis wiec upieklam placki i ugotowalam budyn na krem i bede wszystko konczyc jutro. Namoczylam tez grzyby i na tym piatkowa robota sie skonczyla. ;) Nik na szczescie ze szkoly wrocil w stanie mniej wiecej podobnym do porannego. Podobno byl u pielegniarki, ale ta go obejrzala, zmierzyla mu goraczke (nie mial) i stwierdzila, ze to tylko katar i ze ma duzo pic i "sie trzymac". Mlodszy byl z tego powodu bardzo rozgoryczony, ale przyznal, ze dzien w szkole minal bardzo fajnie i poza proba zespolu, nie mial prawdziwych lekcji. Bi rowniez byla zadowolona, bo z okazji ostatniego dnia przed przerwa, mieli turniej siatkowki (Frosty tournament) miedzy dzieciakami a nauczycielami. Jakis czas temu mieli rozgrywki miedzyklasowe, gdzie zwycieska klasa miala grac z belframi (klasa Starszej odpadla), a potem glosowali ktory z nauczycieli mial grac. Oczywiscie wybrani zostali ci mlodsi i/lub lubiani. :D

Pozostalo mi tylko zyczyc Wam: Zdrowych, Wesolych Swiat, wspanialego czasu z rodzina, jak najmniej stresu przy przygotowaniach i solidnego odpoczynku w wolne dni!

Proba zrobienia przyzwoitego swiatecznego zdjecia - pies gdzies uciekl, kot sie wyrywa, a Bi trzyma wyrywajacego sie kota, wiec usmiech ma dosc wymuszony. Tylko Nik pozuje jak trzeba :D

2 komentarze:

  1. Gratulacje dla dzieciaków za osiągnięcia sportowe!

    Przyznam, dziwnie mi się czyta o odwołanych lekcjach z powodu warunków pogodowych - ale czasami chciałabym, żeby i u nas były takie zwyczaje :P Dobrze, że niczego Wam nie poniszczyło, ale widzę, że ten grudzień taki dziwny nie tylko u nas, bo my właśnie mamy 8 stopni i deszcz...

    Z tymi urządzeniami to tak zawsze. Krzysiek też nie raz coś zaczyna, bo wydaje się, że to chwila moment, a później coś jest nie tak. A jak coś odkłada na luźny czas, bo wydaje się, że zabierze sporo czasu to jest chwila moment - ot złośliwość rzeczy martwych :D

    Mam nadzieję, że święta minęły Wam tak jak chcieliście i że Nik nie dał się chorobie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja na poczatku tez bylam mocno skonsternowana - no bo jak to?! Z calego dziecinstwa pamietam szkoly zamkniete tylko raz, kiedy przez mroz popekaly rury i nie bylo wody. A tu maja od razu przyznane 5 dni w roku szkolnym, ktore moga wykorzystac na zamkniecia, zwykle z powodu sniegu, ale czasem tez upalu. To zamkniecie z powodu deszczu i wiatru to troche ewenement, ale jak widac tez mozna. :D Po tylu latach juz sie w sumie przyzwyczailam.
    Z M. zawsze tak jest. Ja go ostrzegam, ze to moze nie byc takie hop-siup, a on burczy, ze ja jak zwykle jestem pesymistka. A potem sie okazuje, ze jednak mialam racje. :D
    O dziwo i Kokusiowi szybko przeszlo i nikt sie nie zarazil. Nie mam pojecia co to bylo...

    OdpowiedzUsuń