Pierwsza sobota, 3 lutego, zaczela sie wczesniej niz dwie lub trzy (juz nie pamietam) ostatnie. Nik mial mecz koszykowki juz o 10 rano. Nie bylo to jakos straszliwie wczesnie, ale jednak trzeba sie bylo zerwac krotko po 8. Niby czasu bylo calkiem-calkiem, ale Mlodszy byl jakis nie rozgarniety tego ranka. Kilka razy powtarzalam zeby nalal sobie wody i zalozyl koszulke zespolu, a ostatecznie wode nalewalam mu sama, bo nie wiem o czym myslal. Wyjechalismy nieco spoznieni i dotarlismy juz po rozpoczeciu meczu. W holu szkoly Nik zdejmuje bluze i... nie ma koszulki zespolu! :O Podczas gdy ja miotalam sie z jego woda, on zalozyl kurtke i wychodzac nawet nie zauwazylam ze jej nie ma. Myslalam, ze udusze go na miejscu. Powrot do domu i potem ponowne dojechanie do szkoly, zajeloby nam pol godziny, wiec powiedzialam zeby spytal trenera czy nie ma zapasowej. Nie mial, ale polecil innemu chlopcu zeby pozyczal Kokusiowi swoja na czas jego gry. No ale to naprawde podwojny wstyd - spoznienie oraz brak koszulki... Cale szczescie, ze Mlodszy wyrownal to troche gra, bo gral naprawde swietnie i aktywnie. Mial tez akcje gdzie celowal do kosza, choc juz tradycynie, nie trafil. ;)
Ponownie gra byla baaardzo wyrownana, obrona byla zaciekla i zadna z druzyn nie miala zbyt wielu punktow, a Nikowa ostatecznie przegrala... o jeden! Zdarzyla sie tez niestety dosc przykra rzecz, bo w zamieszaniu ktos Kokusia popchnal, lub sam sie potknal, ale polecial tak, ze zamiast zamortyzowac upadek ramionami, rabnal glowa o podloge az huknelo. Wstrzymalam oddech, ale Mlodszy wstal i dalej gral, wiec uznalam ze wygladalo to grozniej niz faktycznie bylo. Kiedy jednak wyszedl z sali gimnastycznej po meczu, ze lzami w oczach opowiadal, ze glowa go boli i ze w oku z boku ma jakby zamazane. Postanowilam go obserwowac, choc Nik z wiekiem ma coraz wieksza tendencje do hipochondrii i dramatyzowania, wiec trzeba bylo wziac na to poprawke. Przez reszte dnia, pytany mowil, ze glowa go boli, choc z boku mial wyraznego guza, wiec na pewno troche bolalo go to miejsce i naciagnieta skora. Poza tym zachowywal sie zupelnie normalnie, mial humor i apetyt, wiec ostroznie uznalam, ze na wstrzasnienie mozgu to nie wygladalo... Po meczu pojechalismy do mojego taty, zeby sprawdzic jak sie miewa. Posiedzielismy, pogadalismy, az w koncu Nik zaczal sie nudzic i urzadzac wedrowki po dziadziowej chalupie, wiec zarzadzilam powrot do domu.
Tam duzo sie juz nie dzialo, ot pranie i tym podobne, obejrzalam sobie skoki narciarskie, a potem trzeba bylo sie zebrac do kosciola, bo M. juz tradycyjnie, sobote wzial wolna, a w niedziele mial pracowac. Po powrocie rowniez nic juz specjalnego nie robilismy; taki zwykly, leniwy wieczor. Dostalam liste wyscigow dzieciakow na zawody plywackie kolejnego dnia. Kiepska wiescia bylo, ze kolegi Nika jednak mialo nie byc, a wiedzialam, ze to niestety tylko spoteguje jego stres. Mialam nadzieje, ze przynajmniej obecnosc Bi cos da. Kolejna zalamka byla wiesc od trenera, ze przeciwna druzyna jest bardzo duza, co oznacza, ze cale zawody moga zajac duzo wiecej czasu niz wczesniejsze w sezonie... Pocieszajace bylo jednak to, ze to juz ostatnie (nie liczac mistrzostw) w tym sezonie.
Poniewaz w kosciele bylismy w sobote, wiec w niedziele moglam sobie z Potworkami pospac. Biedny M. niestety tak dobrze nie mial. ;) Nastawilam budzik na 8:30, zeby nie zmarnowac ranka, ale niestety organizm najwyrazniej potrzebowal wiecej snu, bo po wylaczeniu przysnelam i zbudzilam sie o 9:11, a potem znow na moment zasnelam, choc tym razem tylko do 9:18. W tym momencie podnioslam sie juz jednak na ramieniu zeby nie pozwolic sobie na ponowne przysniecie. Po chwili wstalam, zrobilam dzieciakom sniadanie i spytalam czy chca obejrzec Jurassic World, bo skaczac kiedys po kanalach widzialam, ze puszczaja go na HBO, a pamietalam ze kiedys oboje wspominali ze chca obejrzec wszystkie "jurajskie" filmy. ;) Jak mozna bylo przewidziec, bardzo sie ucieszyli i zasiedli przed TV, zas ja poszlam wziac prysznic. Malzonek po pracy pojechal jeszcze do Polakowa, a potem zajechal do mojego taty, bo kupil mu pare rzeczy. Wrocil do domu, posiedzielismy, zjedlismy obiad, ale ja oraz dzieciaki musielismy dosc szybko zakonczyc ten relaks, bo o 15:45 mieli zbiorke przed zawodami plywackimi. Na szczescie to byly najblizsze zawody w tym sezonie, bo w jednym z sasiednich miasteczek i ledwie kwadrans jazdy. Nie wiem tylko jaki "geniusz" wymyslil zawody nie dosc, ze w niedziele, to jeszcze o 16 po poludniu... Podejrzewam, ze wczesniej na basenie byly jakies inne zajecia, ale kiedys miala tam zawody mala Bi i byly z samego rana, wiec da sie. Zaparkowanie okazalo sie niezlym wyczynem, bo parking byl i dla basenu i dla lodowiska, ktore znajdowalo sie po drugiej stronie ulicy, ale wlasnego parkingu nie posiadalo. Trener pisal wczesniej, ze mozna zaparkowac w centrum handlowym nieopodal, ale to wiazalo sie z kilkuminutowym spacerkiem. No dziekuje, wolalam juz wcisnac sie gdziekolwiek. W koncu znalazlam kacik miedzy innym autem a jakims slupkiem, z drzewskiem zaraz przed maska. Tyl wystawal mi troszke mocniej niz bym chciala, ale i tak bylam szczesliwa, ze znalazlam ten skrawek wolnej przestrzeni i ze moja "krowa" jakos sie wcisnela. ;) Dotarlismy na basen, Potworki poszly znalezc miejsce na lawkach, ja przysiadlam na trybunach i... porazka. Przez kolejne 40 minut nic sie nie dzialo, nawet rozgrzewki nie zaczeli. :O Nie mam pojecia na co czekali, ale wkurzylam sie niesamowicie, bo nie dosc ze zawody w taki glupi dzien i o jeszcze glupszej porze, to jeszcze nie moga sie zorganizowac! W koncu laskawie zaprosili dzieciarnie na rozgrzewke, ale wlasciwe zawody zaczely sie dopiero po 17. :/ Na dodatek przy slupkach do skokow do wody, otworzono na osciez dwuskrzydlowe drzwi. W pierwszej chwili tego nie zauwazylam, ale siedzialam z mama kolegi Kokusia (ktory jednak dojechal) i chlopak przyszedl trzesac sie z zimna i powiedzial ze tam strasznie wieje. No kurna! Nie bylo mrozu, ale tempearatura +5 tez nie powala! Dzieciaki skakaly tam do wody, a potem mokre ustawialy sie w kolejce. Poszlam do organizatorow i spytalam czy moga zamknac drzwi bo dzieci skarza sie ze im zimno. Niestety trafilam na jakiegos chama, ktory nawet na mnie nie patrzac, tylko w jakies papiery, oznajmil z wyzszoscia, ze "nie, nie moga zamknac drzwi, bo chca wpuscic troche powietrza dla wolontariuszy, a dzieci nie beda tam zbyt dlugo". Odpowiedzialam, ze dzieci, w przeciwienstwie do wolontariuszy, sa mokre, wiec marzna duzo szybciej. Facet sie po prostu ode mnie odwrocil! Zagotowalam sie, ale ze nie chcialam robic sceny, wiec zapamietalam goscia i stwierdzilam, ze jesli za chwile tych drzwi nie zamkna, zloze na niego oficjalna skarge. Na szczescie zamkneli je zaraz po rozgrzewce. Ciekawe czy nie dlatego, ze to chamidlo prowadzilo zawody (wywolujac numer wyscigu, styl oraz grupe wiekowa i naciskajac brzeczyk sygnalizujacy start) i musialo stac wlasnie zaraz obok tych otwartych drzwi. I moze baranowi zrobilo sie... chlodno. :/ Przeciwna druzyna byla faktycznie baaardzo liczna, przez co niemal wszystkie wyscigi w mlodszych grupach mialy przynajmniej dwie kolejki, co niestety strasznie przedluzalo te zawody. Obiektywnie jednak patrzac, druzyna byla raczej slaba. Starsza miala pecha bo jej dwie najlepsze kolezanki nie dojechaly, choc mialy byc. Za to kolegi Kokusia mialo nie byc, a jednak przyjechal. Okazalo sie, ze trener - gapa... zapomnial o nim! :O Jego mama mowila ze napisala do niego, ale nie odpisal. Przyjechali jednak na zawody i trener stwierdzil, ze gdzies go wcisnie. Inny chlopiec nie dotarl, wiec dostal jego wyscigi. Niestety cala sytuacja byla dosc niesmaczna, mlodzian marudzil, ze boli go glowa i w dodatku mial plynac jeden z ostatnich wyscigow i ostatecznie poplynal w jednym, po czym powiedzieli trenerowi, ze zle sie czuje i pojechali do domu. Oczywiscie Nik (ktory tez mial marny humor, bo oczywiscie nie chcial tam jechac), snul sie, siedzial przy mnie, a jak kolega pojechal, to stwierdzil ze szkoda, bo chcial sobie z nim pogadac. ;) Powiedzialam mu, ze mial na to ponad godzine i jakos nie gadal. :D Bi plynela dwie sztafety, na samym poczatku i na samym koncu. W obu plynela kraulem. W ostatniej sztafecie chyba udalo sie dziewczynom zajac niezle miejsce, ale w pierwszej dwie panny ponownie byly slabsze i tak opoznily cala grupe, ze doplynely ostatnie. W grupie wiekowej Kokusia nie udalo sie zebrac czterech chlopcow, wiec nie mial sztafet. Poza tym Potworki plynely w niemal identycznych wyscigach. Nik kraulem na 50m, a pozniej oboje kraulem na 100m i stylem motylkowym na 50m. A ja dalam "pupy" bo zagadalam sie ze znajoma i... przegapilam pierwszy wyscig Kokusia! I to akurat ten wygrany!!! :/ To znaczy, widzialam koncowke tego wyscigu, ale Nika poznalam dopiero kiedy wyszedl z wody... Jakos tak utkwilo mi w glowie, ze Potworki plyna dwa razy jedno po drugim i nie pilnowalam numerow wyscigow. ;) Po tym wyscigu mielismy sporo czasu na pokrecenie sie po kompleksie basenow. Bi dorwala jakies inne kolezanki i oczywiscie miala matke gdzies, ale Nik siedzial ze mna na trybunach, wyciagnal do sklepiku, itd. To ostatnie akurat mnie cieszylo, bo on ma tendencje do niejedzenia na zawodach, a potem oczywiscie brakuje mu energii i robi sie marudny. A wiadomo, ze to, co ja mu spakowalam nigdy nie smakuje tak dobrze jak kupione na miejscu. Przy okazji rozejrzalam sie po calym tym kompleksie, bo mial i jacuzzi i maly brodzik i wiekszy basen do lekcji (ale nie tak gleboki jak ten do wyscigow), a Nik pytal dlaczego chodzimy po terytorium "wrogow". :D Wreszcie nadszedl wyscig Bi - kraulem na 100m. Panna wygrala niekwestionowanie i zostawila konkurencje daleko w tyle.
Zaraz po niej, to samo plyneli chlopcy, a wsrod nich Nik. Zajal drugie miejsce, bo wyprzedzil go kolega z druzyny, z ktorym Mlodszy niestety zwykle przegrywa, choc walka byla zacieta. Tamten chlopiec jednak, mimo ze nadal jest w grupie wiekowej 11-12, jest z rocznika Bi, wiec ma prawie 13 lat, a dodatkowo ostatnio jakos sie wyciagnal, wiec rece i nogi ma dluzsze. No i przeszedl juz do najbardziej zaawansowanej grupy, ma dluzsze treningi, a to wplywa oczywiscie na forme, ktora przy wyscigu na 4 dlugosci basenu, jest bardzo istotna. W kazdym razie, kolega Nika przyplynal pierwszy, Nik za nim drugi, a za nimi dlugo, dluuugo nikt. ;)
Pozniej znowu mielismy dluzsza przerwe, po czym Bi plynela motylkowym na 50m. Tym razem jednak znalazla sie dziewczynka szybsza od niej, choc tak jak z Kokusiem, bylo blisko. :)
Zaraz kolejny wyscig plynal Nik, tym samym stylem i dystansem. Ponownie przyplynal drugi, przegrywajac z tym samym kolega, co wczesniej.
To byl wyscig numer 48, a kolejny to miala byc juz sztafeta numer 65, plynieta przez Bi. Nik przyszedl wiec do mnie na trybuny i gadal jak najety zabijajac czas i cieszac sie, ze ma juz "relaks". ;) Tymczasem, po chwili dojrzal go tam trener i dokoptowal do innej sztafety, chlopcow w grupie 9-10 (czyli nie do konca "legalnie", choc w sumie Nik 11 lat skonczyl niecale dwa miesiace wczesniej), a co lepsze, mial poplynac pierwszy i ostatni, bo zabraklo im dwoch zawodnikow. Mlodszy poszedl ze lzami w oczach, ale grzecznie poplynal. Strasznie potem pomstowal na trenera, a ja tlumaczylam mu, ze czasem trzeba pomoc, a dzieki niemu ci chlopcy zajeli pierwsze miejsce. ;) Zaraz po nim Bi poplynela w swojej sztafecie i wreszcie moglismy wrocic do domu. Dojechalismy gdzies w okolicach 19:30, wiec potem to juz szybkie sprawozdanie dla ojca, przyszykowac sie na kolejny dzien i do spania.
Poniedzialek zaczal sie ciezko, bo przez zajete niedzielne popoludnie, mielismy wrazenie, ze ktos nam brutalnie "obcial" weekend. ;) Autobus Bi przyjechal dosc szybko, a w domu Nik juz jadl sniadanie i doprowadzal sie do porzadku. Jego pojazd niestety dotarl z lekkim poslizgiem, ale coz. Potem mialam czas na pranie oraz szybka kawke, po czym pojechalam do roboty. O dziwo platal sie tam i Koreanczyk i nawet szef. Ten ostatni niestety spytal sie tylko czy wzielam zostawiony przez niego czek i poza tym nic konstruktywnego nie przekazal. :( Po pracy pojechalam do taty, ktory pokazal mi jak wyglada noga po operacji kolana. Hmm... nie wyglada to "apetycznie", ale wydaje mi sie, ze jak na fakt, ze minal dopiero troche ponad tydzien po zabiegu, to chyba nie jest zle.
Tata "smiga" juz po schodach, przeniosl posciel spowrotem do sypialni na gorze i schodzi do piwnicy robic pranie. Narzekal co prawda, ze rano byla jedna z tych nadgorliwych rehabilitantek i zadala mu tyle cwiczen, ze potem noga bolala go pol godziny. Przekonywalam go jednak, ze teraz jak juz zdjeli opatrunek, takie cwiczenia sa pewnie bardzo wazne, bo w koncu to jest jedna z najbardziej ruchomych czesci ciala, wiec trzeba ja rozciagac, inaczej zesztywnieje. ;) Wrocilam do domu, gdzie okazalo sie, ze Nik uprosil tate zeby, skoro poprzednie popoludnie spedzil na zawodach, pozwolil mu opuscic trening. A jak Nik nie jechal, to Bi tez stwierdzila, ze odpocznie. Mielismy wiec niespodziewanie spokojny i leniwy wieczor i poza pakowaniem sie na kolejny dzien, nic nie musielismy, bo dzieciaki nie mialy nawet pracy domowej.
We wtorek ponownie pobudka i wyjscie na autobus z Bi, a ten znow przyjechal calkiem wczesnie. Wrocilam do chalupy gdzie pozwolilam Kokusiowi pospac kolejne 10 minut, z racji ze wiozlam go do szkoly. Odstawilam go wraz ze sprzetem i wrocilam do chalupy. Dzien spedzilam troche sprzatajac, a troche relaksujac sie przed oczekiwanym wysilkiem. Tym razem nie zdarzylo sie nic, co zmusiloby do odwolania klubu narciarskiego, za to dzien wczesniej zadzwonil do mnie ten pracownik, ktory jest jednym z organizatorow, ze cos mu wypadlo i choc dojedzie na stok, to nie da rady pojechac autobusem i czy nie sprawdzilabym obecnosci w school busie (bo to w nim zwykle jezdzi) i nim nie pojechala. Zgodzilam sie oczywiscie, bo dlaczego by nie? W tym szkolnym "zoltku" jest tylko kilkanascioro dzieciakow, wiec latwo ich policzyc, a pomyslalam, ze z racji niewielkiej liczby, moze beda spokojniejsi. No coz... Tu sie rozczarowalam, bo halasowali tak samo jak w autokarze, a moze i gorzej, bo musieli przekrzykiwac stary, glosny i rozklekotany autobus. ;) Ale przezylam, choc wyjezdzajac ze szkoly, malo zawalu nie dostalam kiedy autokar (z nauczycielka prowadzaca) sobie odjechal, a ja zostalam z dwojka nieobecnych dzieci. :O Jedna dziewczynke szybko zlokalizowalam, bo okazalo sie, ze zapomnialam postawic przy jej imieniu haczyk, ale jeden chlopiec zdecydowanie nie znalazl sie w autobusie. Pomyslalam jednak, ze moze wsiadl do autokaru, choc tamta nauczycielka pilnuje zeby siedzieli na stalych miejscach wlasnie po to, zeby latwiej bylo ich zlokalizowac. Po dotarciu na stok okazalo sie, ze chlopiec byl nieobecny. Fajnie tylko by bylo, gdyby ktos mi o tym powiedzial, a nie wreczyl liste i martw sie kobieto. ;) W kazdym razie, dzieciaki byly ogarniete i ruszyly do wypozyczalni i schroniska i zadne nie potrzebowalo asysty. To dalo mi mozliwosc szybkiego przebrania sie, skoczenia do lazienki i wyruszenia z Kokusiem, ktory oczywiscie znow stal mi nad glowa i poganial. ;)
Jezdzilo sie fajnie, choc warunki byly troche gorsze niz ostatnio. Miejscami snieg byl pospychany w kopy, wiec obok odslonil sie lod. Bywalo jednak czasem duzo gorzej, wiec nie ma co narzekac. Na jednym z najprostszych szlakow zrobiono jak co roku rampy oraz skocznie, wiec Nik byl w swoim zywiole, choc wyciagnal mnie tez pare razy na niebieskie (srednie) oraz czarny (najtrudniejszy) szlak.
Przed 18 zjechalismy do schroniska na obiad, a potem zgarnelismy ze soba kumpla Kokusia, bo skonczyl lekcje. Niestety, kolejka w kafeterii byla tak dluga, a chlopakom tyle zajelo jedzenie, ze kiedy wrocilismy na stok, po jednym zjezdzie kolega stwierdzil ze jest zmeczony i jest juz pozno, wiec idzie oddac narty. Wahalismy sie z Kokusiem co robic, ale w koncu tez poszlismy sie przebrac. Jak sie okazalo, niepotrzebnie, bo choc przy naszych stolikach wiekszosc dzieciakow juz poszla do autobusu, to sporo nadal jezdzilo. Szczegolnie piec panien, na ktore czekalismy ponad 20 minut. Jedna potem mruknela, ze myslaly ze moga jezdzic do 19:30, mimo ze juz ostatnio mowilam jej, ze o tej godzinie chcemy wyjezdzac juz w kierunku szkoly... Tak jak pisalam ostatnio, przy takiej gromadzie dzieciakow, zawsze cos musi sie zdarzyc. Tym razem jeden z chlopcow przewrocil sie, cos zrobil sobie w ramie i musial zostac zwieziony ze stoku przez patrol. Zdaje sie, ze wybilo mu kosc ze stawu barkowego i wracal do domu z reka na temblaku. Tak sie zlozylo, ze akurat jechal tym autobusem co ja i inni chlopcy pokazywali mi stos slodyczy, ktory kupili mu na pocieszenie. :D Po dojezdzie do szkoly i wyciagnieciu sprzetu ze schowkow, okazalo sie ze zostalam z dwoma roznymi kijkami. Zastanawialam sie jak ktos mogl sie tak pomylic, tym bardziej, ze nie tylko raczki byly innego koloru, ale jeszcze jeden byl wyraznie dluzszy. I to nie moj, czyli ta osoba musiala byc dosc wysoka, tyle ze jedyna dorosla osoba, ktora przewozila sprzet autobusem, bylam ja. Rozejrzalam sie po osobach, ktore sie tam krecily, ale nie dojrzalam nikogo z podobnymi kijkami. Stwierdzilam, ze najwyzej napisze do pracownikow szkoly zeby wyslali maila do wszystkich z grupy, zeby sprawdzili czy ich dziecko nie wrocilo z nie swoim kijkiem. Mialam jednak szczescie, bo juz odjezdzalismy, kiedy Nik dostrzegl, ze jakis chlopiec nadal stoi czekajac na rodzicow i trzyma takie podobne kijki. Podbiegl sprawdzic i okazalo sie, ze mial nosa, bo mlodzian faktycznie wzial moj kijek. Ucieszyl sie oczywiscie widzac ze odzyskal pasujacy, ale zastanawiam sie czy nie zauwazyl ze bierze dwa rozne, czy chwycil po prostu cokolwiek, byle miec komplet? ;) Po powrocie do domu padalam juz z nog, ale ze Nik i tak jadl kolacje, wiec powloklam sie do piwnicy porozstawiac buty i narty przy grzejniku do przeschniecia i wypakowac wszystkie ciuchy. Wieczorem padlam jak kon po westernie, tyle ze potem budzilam sie i przewracalam z boku na bok. Nie mam pojecia dlaczego zawsze po tych nartach tak zle spie. Pomyslalby ktos ze po 3 godzinach na swiezym, chlodnym powietrzu, powinnam spac jak kamien. ;)
W srode wstalam oczywiscie nieco polamana, choc mocniej niz uda, bolaly mnie... plecy. No i mialam wyraznie przytkany nos. Poczatkowo myslalam, ze to tylko od suchego powietrza, bo czulam sie zupelnie normalnie. Niestety, w miare jak dzien uplywal, wiedzialam, ze mnie coraz bardziej rozklada, ech... Malzonek w niedziele narzekal ze cos go bierze, ale przeszlo mu po jednym dniu. Coz, najwyrazniej przeszlo, ale na mnie. :/ Odprowadzilam na autobus najpierw jedno dziecko (ono w sumie poszlo samo; ja tylko patrzylam z daleka), potem drugie, a pozniej juz moglam wrocic do chalupy na dluzej. Rozladowalam zmywarke, wstawilam pranie, a potem przelozylam je do suszarki, wypilam kawe i pojechalam do pracy. Po drodze zajechalam na stacje benzynowa i tu spotkala mnie mala "przygoda". Z tych irytujacych. ;) Nie wiem czy w Polsce dystrybutory same sie zatrzymuja kiedy zatankuja do konca, ale tutaj tak. Tankuje wiec sobie tego dnia spokojnie, benzyna leci, w koncu dystrybutor zwalnia, wiec czekam az raczka "odbije", a tu... paliwo wylatuje gora! Nie zatrzymal sie, kurna! Przez te sekunde, ktora zajela mojej mozgownicy zrozumiec co sie dzieje i puscic raczke, sporo polecialo po aucie oraz kole! Dystrybutor musial byc zepsuty, bo tankowalam juz na tej stacji wczesniej i raczka normalnie "odbijala" i paliwo przestawalo leciec. Strasznie mi potem jechalo benzyna w aucie i nie bylam pewna czy nie opryskalam sobie butow. :/ Z pracy planowalam wyjsc dosc szybko, bo mialam jeszcze zajechac do sklepu kupic tacie jakies owoce. Tym razem sama sobie strzelilam w kolano, bo szef dostal listy z waznych urzedow, ale zamiast od razu wyslac mu maila, to wyslalam sporo pozniej, bo co sie bede spieszyc... Ku mojemu zdziwieniu po chwili przyjechal zabrac poczte, ale zamiast jak zazwyczaj wejsc i wyjsc, to siedzial w biurze, slyszalam ze jest na telefonie, itd. A ze dostal moje zawiadomienie sporo pozniej niz faktycznie zjawilam sie w robocie, nie chcialam zeby wygladalo jakbym przyjechala sobie na godzinke i uciekla. Stwierdzilam wiec, ze posiedze az sobie pojedzie, bo zwykle nie zostaje w biurze zbyt dlugo. Taaa... oczywiscie siedzial i siedzial, az w koncu stwierdzilam, ze trudno, jade. I tak zostalam sporo dluzej niz planowalam. Poniewaz najwyrazniej byl to dzien kiedy wszystko szlo na opak, wpadlam do supermarketu, chwycilam owoce dla taty i pare rzeczy dla nas, po czym ruszylam do kasy. A tam... najpierw kasjer sie pomyli, nie zauwazyl tego plastiku oddzielajacego zakupy poszczegolnych osob i zaczal kasowac rzeczy nastepnej osoby na koszt pierwszej. Owy pan niemal natychmiast sie zorientowal, ale juz cos zostalo nabite, a zeby to cofnac, trzeba bylo zawolac managerke, ktorej sie oczywiscie wcale nie spieszylo... A kiedy podeszla, przekrecila kluczykiem kase i pan mogl zaplacic, wsadzil karte, po czym... wyswietlilo sie, ze nie ma wystarczajacych srodkow! No to zaczal grzebac w portfelu, wyszukujac odpowiednia kwote... :O Cale szczescie, ze mial przy sobie gotowke, bo jakby mieli znow wzywac mangerke zeby ponownie cofnela transakcje, to nie wiem ile bym tam jeszcze sterczala. ;) Ze zrobionymi zakupami podjechalam do taty u ktorego tym razem tez mialam "robote". Linie lotnicze same zrobily mu zmiane rezerwacji, po ktorej musialby czekac ponad 5 godzin na przesiadke w Amsterdamie. Siedlismy wiec zeby spojrzec na opcje i znalezc nieco lepsza. Co ciekawe, udalo nam sie znalezc to samo polaczenie co poczatkowo, na ten sam dzien, ale za doplata... $10. Roznica cenowa praktycznie nieodczuwalna, wiec nie rozumiem po jakiego wafla zmieniali tacie to polaczenie. Najwazniejsze jednak, ze za niewielka doplata udalo sie przywrocic poprzednie. Przez ten poslizg w pracy i sklepie, wrocilam do domu sporo pozniej niz przewidywalam. Po obiedzie udalo sie w sumie tylko na moment przysiasc z M. zeby obgadac dzien, po czym jechal z Potworkami na basen. Ja w tym czasie wzielam prysznic i przygotowywalam wszystko na kolejny dzionek. Po powrocie reszty czas byl oczywiscie juz tylko na kolacje i do lozek. Niestety, moje przeziebienie nadal sie rozkrecalo, a na dodatek na wieczor Nik zaczal narzekac na zatkany nos. Po prostu rewelacja... :/
Czwartkowy ranek zgodnie ze schematem. ;) Autobus Bi przyjechal ponownie calkiem wczesnie, a Nika podjechal akurat kiedy dotuptalismy na przystanek. Wrocilam do chalupy, wypilam kawe i zabralam sie za odgruzowywanie. Wstawilam zmywarke, wyszorowalam szuflady od airfryera i ciezko westchnelam, bo pod swiatlo zauwazylam, ze caly blat jest wysmarowany. Starsza dzien wczesniej kroila sobie owoce do szkoly i oczywiscie zostawila caly pokryty zaschnietym sokiem... :/ Potem chwycilam juz za odkurzacz oraz mopa i ogarnelam podlogi na dole. W miedzyczasie zaczal mi zawracac gitare M., bo wyniuchal, ze jestem w domu, wiec spytal czy nie ugotowalabym kartofli i kalafiora. Obiad planowalismy tego dnia prosty - jajka sadzone z ziemniakami oraz kalafiorkiem. ;) Dodatkowo, dostal mi sie maly szantaz, bo malzonek zaproponowal, ze pojedzie po paczki jesli odbiore Kokusia ze szkoly. Coz mialam robic na takie ultimatum... ;) Akurat czekalam pod szkola Nika, kiedy schemat sie brutalnie skonczyl. Bi napisala mi wiadomosc, ze zle sie czuje i chyba ma goraczke. :/ Wrocilam do domu, a dziecko lezy skulone na fotelu ze szklistymi oczami. Termometr pokazal 38.5, wiec tym razem to nie jej dramatyzowanie. Poczatkowo, poza goraczka, skarzyla sie tylko na bol glowy, wiec zaaplikowalam jej tabletki przeciwgoraczkowe/bolowe. Potem jednak pojawil sie bol gardla i lekko cieknacy nos. Ogolnie wyglada to na cos grypo-podobnego i juz drze, kogo chwyci nastepnego. :O Tym bardziej, ze mnie tez nadal lekko przytykalo, choc wydawalo sie, ze czuje sie podobnie jak dzien wczesniej. Kiedy goraczka Bi nieco spadla, oczywiscie poczula sie lepiej i zaczela nawet przebakiwac cos, ze chce isc kolejnego dnia do szkoly. Szczeka mi opadla, bo przeciez kiedy tylko Nik opuscil jakis dzien, miala wielkie pretensje, ze to niesprawiedliwe, a jak sama ma okazje zostac w domu, to twierdzi, ze woli szkole. :D Ledwie dwie godziny pozniej jednak goraczka ponownie zaczela jej rosnac i wiadomo bylo, ze o pojsciu do szkoly nie bylo mowy. Co gorsza, sobotnie mistrzostwa w plywaniu tez raczej mozna bylo sobie od razu odpuscic. Wieczorem wyslalam maila do trenera, zeby powiadomic go jaka mamy sytuacje i uprzedzic, ze Bi raczej na nich nie bedzie. Ech... Oczywiscie na trening tez sie nie nadawala kompletnie, a jak ona nie jechala, to Nik rowniez stwierdzil, ze nie chce. Malzonek nawet sie ucieszyl, bo nadal bolaly go miesnie po poprzednim dniu. Wieczor uplynal wiec raczej leniwie i bez sensacji i chociaz raz Starsza poszla na gore bez ponaglania z mojej strony. ;)
Wbrew moim obawom, noc minela spokojnie. Dopiero o 6 rano, obudzilo mnie... szlochanie. Wyskoczylam z lozka myslac, ze Bi sie tak strasznie zle czuje, tymczasem panna plakala w glos, bo... skonczyla jej sie woda. :D Poczlapalam na dol, przynioslam jej picie, po czym wrocilam do lozka, choc zastanawialam sie czy w ogole jeszcze zasne. ;) Dzieki temu, ze Bi nie szla do szkoly, moglam pospac tyci dluzej i wstac tak, zeby przyszykowac sie na wyjscie z Kokusiem. Wkrotce po mojej pobudce, budzilam wiec syna, zjedlismy sniadanie, umylismy sie i ubralismy i pomaszerowalismy na utobus. Na szczescie przyjechal dosc szybko, Nik odjechal, a ja wrocilam do chalupy. Chcialam jechac na zakupy, ale czekalam az obudzi sie Bi, bo wolalam sprawdzic jak sie miewa. I dobrze, ze poczekalam, bo obudzila sie rozpalona i narzekajac na zle samopoczucie, a termometr pokazal 39.1. O 8:30 rano! :O Podalam jej lekarstwa, zrobilam sniadanie (o dziwo miala ochote cos zjesc) i pojechalam. Po zakupach zajechalam jeszcze do biblioteki, bo Kokusiowi konczyly sie ksiazki do wspolnego czytania, a przy okazji chwycilam gre na ktora "polowal" od jakiegos czasu oraz kilka filmow, choc te glownie z mysla o kolejnym - dlugim weekendzie. Bi niestety rozlozylo na dobre. Nawet po zbiciu goraczki narzekala, ze zle sie czuje, ze boli gardlo i co chwila smarkala... Goraczkowala zreszta caly dzien; co przestawaly dzialac tabletki, to temperatura szla w gore. :( Reszte dnia spedzilam juz z nia w domu, podajac herbatki, mleko z miodem, itp. probujac choc troche ulzyc jej gardlu. Niestety bezskutecznie. Sama zreszta tez nadal zmagalam sie z lekko przytkanym nosem i takim dziwnym uczuciem w gardle. Nie wiem czy nie jestem nastepna w kolejce do wirusa, choc w sumie uczucie przytkania trzyma mnie juz od srody... Zadzwonilam do taty, zeby powiedziec mu, ze mamy w domu wirusowisko i nie wiem kiedy przyjade. Planowalam akurat w piatek, ale wyszlo jak wyszlo. W sobote mialam jechac z Bi na zawody, ale mimo ze to oczywiscie trzeba bylo skreslic, to zamiast tego chcialam pojechac z Kokusiem na mecz. A pozniej to trzeba zobaczyc czy poza Bi, choroby dopadna kogos nastepnego. Tata zreszta radzi juz sobie swietnie. Tego dnia rehabilitantka przegonila go i po osiedlowym chodniku i po trawie wokol domu, a potem musial zrobic sobie zimne oklady bo czul cisnienie w nodze. Pozniej jednak postanowil sprawdzic jak mu sie bedzie jechalo autem i wypuscil sie do banku. :O Na szczecie ten ma doslownie za rogiem od ulicy, na ktorej mieszka i przejechal bez problemu. Chlopaki wrocily z pracy/szkoly z zakupionym po drodze sushi, wiec obiad mielismy pyszny i nawet Bi sie skusila. Dzien wczesniej sasiadka pisala ze wyjezdzaja i spytala czy dzieciaki zaopiekowalyby sie jej kotkami. Odpowiedzialam, ze oczywiscie, bo bylo to jeszcze zanim okazalo sie, ze Bi jest chora. Stwierdzilam zreszta, ze jak cos, Nik moze pojsc sam. Kiedy jednak dojechal ze szkoly, siostra akurat czula sie na tyle dobrze, ze pobiegli razem. Pare godzin pozniej jednak miala ponownie goraczke, wiec Nik poszedl w asyscie M., ktory obawial sie ze Mlodszy moze cos pochrzanic, bo zwykle to Bi wszystko ogarnia, a on tylko towarzyszy. Reszta wieczora to juz relaks przed tv i elektronika i oczekiwanie na weekend.
Bardzo nie lubię tych gwałtownych upadków dzieciaków, i swoich, i innych, a jak już uderzają głową to serducho w gardle. Niby człowiek wie, że może się wiele zdarzyć, bo to sporty kontaktowe, ale jednak. Dobrze, że nic poważnego się nie stało i skończyło się na strachu.
OdpowiedzUsuńMoże jest tak, że najpierw zawody mają młodsze roczniki, a później starsze? U nas tak jest na piłce, że jeśli jest jakiś turniej i biorą w nim udział różne roczniki, to zaczynają najmłodsi, a kończą najstarsi. Tak samo jest z treningami, młodsi mają o wcześniejszej godzinie - trochę nad tym ubolewam, bo z każdym rokiem gramy coraz później. :) Gratulacje dla dzieciaków, za osiągnięcia!!!
Też mi się wydaje, że noga wygląda bardzo dobrze, jak na tak krótki czas po operacji. No i to, że tata tak śmiga - też jestem pod wrażeniem.
Jak się wali, to przez cały dzień wszystko. Z tą pracą to też tak głupio, bo wiesz, że byłaś znacznie wcześniej, nie płacą Ci za siedzenie w niej, a mimo wszystko zostajesz, żeby nie wyglądało, że przyjechałaś tylko na godzinę... Podejrzewam, że zrobiłabym tak samo, chociaż tak naprawdę człowiek powinien to mieć totalnie gdzieś, skoro mu nie płacą.
Mam nadzieję, że Bi szybko wyzdrowieje i nikogo więcej już nie złapie. :)
Oj tak. Pierwszy raz odkad nauczyl sie chodzic, Nik tak centralnie grzmotnal glowa w podloge. I potem to jego narzekanie na zamazany wzrok. Z dzieciakiem to trudno powiedziec czy po prostu skore ma napieta od guza, czy faktycznie cos sie dzieje...
UsuńNie, zawody maja wszyscy i kazdy rodzaj wyscigu (odleglosc/styl/plec) zaczynaja od najmlodszych, a koncza od najstarszych, wiec idzie to naprzemiennie. Cos innego musialo sie tam dziac wczesniej. No ale jakos przezylismy i skonczylismy wczesniej niz sie obawialam.
Szczerze, to ja tez jestem pod wrazeniem jak ten moj tata prze do przodu! :D
Bo czlowiek ma takie glupie poczucie obowiazku i uczciwosci, ktore powinno byc zaleta, ale czasem obraca sie przeciwko tobie. :D
Oj, dzieci i choroby to sie zima same sieja. Zreszta nie tylko zima i nie tylko u dzieci. Wspolczuje. Niesamowicie dobrze wyglada i chyba juz calkiem niezle dziala kolano taty. Podziwiam, ze tak szybko to sie goi i tata wraca do sprawnosci. Calkiem niezla jest opieka i sluzba medyczna w tej naszej Ameryce, prawda?
OdpowiedzUsuńCo do tego faceta-chama na zawodach plywackich Nika, co to nie chcial zamknac drzwi, od ktorych wialo zimnem - moja metoda na takie chamskie zachowania jest natychmiastowe FOTOGRAFOWANIE takich delikwentow. Ogolnie w miejscach publicznych, tzn. nawet w prywatnych (szkolach, klubach, salach cwiczen, lokalach gastro, sklepach itd), dopuszczonych do PUBLICZNEGO uzytku przestrzeniach - mozna wszedzie robic zdjecia i nagrania. Mozna fotografowac obsluge, pracownikow, klientow, nawet interweniujaca policje itd. A taki chamsko zachowujacy sie delikwent nie ma prawa nam fotografowania zabronic, i na pewno bardzo szybko sie uspokaja, podejrzewajac, co to sie stanie z jego fotka-nagraniem, gdy pojdzie to viralem na net. Wprawdzie niektorzy probuja sie wydzierac-grozic, ze nie masz prawa, ze zloza raport na policje, ze nie wolno itd, to NIE MA w tym ani krztyny prawdy. Wierz mi, Agata: mam to juz 3 razy przecwiczone i poza 1 pyskowka (od czujacej sie niepewnie, bo czujacej swoja glupote-wine osoby nagrywanej) nigdy nie oberwalam i nie mialam zadnych problemow za to, a wygrywalam przynajmniej uspokojenie sie wariata-chama-idioty. A o to w koncu nam chodzi, w takich przypadkach.
Kolano dziala niezle, ale poki co tata nie moze jeszcze kucnac czy kleknac. A ze w pracy mu to potrzebne, wiec mam nadzieje, ze zanim do niej wroci, to juz to wycwiczy. Oj tak, opieka jest naprawde rewelacyjna. Moj maz ostatnio ma jakies takie mrzonki, ze pierdzieli te koszty zycia i drogie ubezpieczenie i za kilkanascie lat wraca do Polski. A ja pukam sie w glowe, ze co z tego, ze w Kraju bedzie mial opieke zdrowotna za darmo, skoro tam go wykoncza zanim dostanie sie do specjalisty, albo za wszystko bedzie bulil prywatnie. Jest przyczyna dlaczego na powazniejsze zabiegi ludzie szukaja sponsorow zeby przyleciec do Stanow...
UsuńNo widzisz, ja chyba jestem rozpieszczona, bo naprawde rzadko spotykaja mnie takie sytuacje i zwykle lekko zbija mnie to z tropu. Nawet nie pomyslalam o wyciagnieciu telefonu i nagraniu, ale ze ten facet byl tam glownym prowadzacym zawody, wiec wiedzialam ze z latwoscia dowiem sie jak sie nazywa zeby wyslac skarge. Na szczescie dosc szybko te drzwi zamkneli.