A wakacje maja to do siebie, ze sporo sie dzieje, a jak pozornie nie dzieje sie nic, to latwo cos samemu wyszukac. :) W zeszlym tygodniu jednak atrakcji szukac nie musielismy, bo same "przyszly". W naszym miasteczku odbyl sie coroczny festyn, ktorego dochody przeznaczone sa na potrzeby lokalnej strazy pozarnej. W naszej malej miescinie to (doslownie!) wydarzenie roku. :) Festyn zaczal sie (a raczej mial sie zaczac) juz w czwartek, ale jak pisalam w poprzednim poscie tego dnia lalo calutki dzien. Po poludniu ulewa nie tylko sie nie zmniejszyla, ale doszla burza za burza. Festyn oczywiscie odwolano.
Piatek zaczal sie od koncowki przechodzacej nad nami Elsy. ;) Wczesnym popoludniem nagle sie jednak rozpogodzilo, festyn ruszyl wiec pelna para. Bi caly dzien dopytywala kiedy, kiedy, kieeeedyyy czas jechac. Niezbyt sie to spodobalo Panu Tacie, ktory nie tylko nie mial zamiaru sie z nami zabrac, ale jeszcze marudzil, ze po co ja im o kazdym wydarzeniu mowie, bo potem marudza, ze chca brac udzial. No pewnie, lepiej zeby siedzieli w chalupie cale lato. :/ Cale nasze miasteczko pojawia sie na tym festynie (w koncu to tylko raz w roku przez trzy dni!), ale dla M. to nie ma znaczenia. On nie lubi takich atrakcji, to znaczy, ze nikt nie moze lubic. Zreszta, ja sama tez nie kupuje tam zadnego zarcia bo nie przepadam. Nie lubie tez karuzeli ani kolejek gorskich, gdyz robi mi sie na nich niedobrze, a na diabelski mlyn nie wsiade bo mam z kolei lek wysokosci. Wiem, beznadziejny ze mnie przypadek. ;) Natomiast ogromna przyjemnosc sprawia mi obserowanie radosci Potworkow. To dla nich tam jade.
I nie ja jedyna, bo doslownie co krok wpada sie na kogos znajomego: a to ze szkoly, a to z pilki noznej, a to z polkolonii, a to sasiadow, a to kolezanke ze studiow, itd. Tak jak pisalam wyzej, w naszym miasteczku to jedno z wazniejszych wydarzen. ;)
Szkoda tylko, ze do M. to nie dociera... Zreszta, nie musi brac udzialu, byle tylko innym (czyli mnie i Potworkom) nie obrzydzal. Festyn zaczynal sie o 18 i doslownie z minutami bylam tam z Potworkami. Po pierwsze, nie chcialam za pozno wrocic do domu, a po drugie, na samym poczatku nie ma tylu ludzi i kolejki do kas sa znosne.
Bilety niestety podrozaly w stosunku do tego, co bylo 2 i 3 lata temu (rok temu festynu nie bylo - koronaswirus, wiadomka). Niby nie duzo, bo wtedy jeden kuponik kosztowal $1, a teraz $1.25. Kazda przejazdzka to jednak zazwyczaj 4 kuponiki (3 sa tylko na malutkich karuzelkach dla najmlodszych), a przy dwojce dzieci znikaja one w zastraszajacym tempie. :D
Kupilam raz zestaw 28 kuponow (promocja po $30), drugi raz i $60 poszlo. Potem trzeba bylo dokupic jeszcze kilka brakujacych kuponikow zeby wykorzystac te, ktore nam zostaly, popcorn dla Kokusia, wata cukrowa dla Bi i za niecale 2 godziny zabawy poplynela prawie stowka. :O Czego sie jednak nie robi dla mlodziezy. ;)
Kolejnego dnia w koncu od rana wyszlo slonce. Wreszcie! Mimo przyjemniejszej aury, szczerze, to nie pamietam co robilismy przez wiekszosc dnia... ;) Malzonek rano pracowal, ale ja z dzieciakami na spokojnie wstalismy, zjedlismy sniadanie i snulismy sie kolo domu. Dopiero przed 18 wybywalismy z chalupy, bo festyn laczyl sie z parada strazy pozanej. Tym razem M. wybral sie z nami, bo "zawsze sie boi, ze sama nie upilnuje ktoregos z dzieci i cos sie stanie". Kiedy to uslyszalam, mialam ochote go trzasnac, czego nie zrobilam, ale za to rzucilam tak mordercze spojrzenie, ze zdziwiony spytal "no coooo?". A tooo, ze pierdzieli trzy po trzy! Nie dosc, ze to zawsze ja wszedzie z nimi jezdze, od zawsze, nawet kiedy byli duzo mlodsi i trzeba naprawde bylo miec oczy naokolo glowy i jakos nigdy zadnego nie zgubilam, ani zadnemu nic sie nie stalo, to jeszcze ja ich faktycznie pilnuje! Kiedy tatus sie z nami zabiera, co robi? Siedzi lub chodzi z nosem w telefonie i chyba uwaza, ze sama jego obecnosc (cialem, bo nie duchem) sprawi, ze magicznie bedzie bezpieczniej! :/ Nie mowiac juz o tym, ze tym razem naprawde przemawiala przez niego hipokryzja. Nie pojechal z nami w piatek na festyn, gdzie tlumy przewijaja sie i placza i faktycznie wystarczy sekunda, zeby stracic z oczu takiego Kokusia, ktory co i rusz wyrywa do przodu zupelnie nie przejmujac sie czy matka za nim podaza, czy nie. Za to pojechal w sobote na parade, gdzie dzieci siedza grzecznie przy ulicy patrzac na przejezdzajace wozy strazackie i nigdzie sie nie szwendaja! Gdzie tu sens, gdzie logika?! Mysle, ze tatusia po prostu ruszylo sumienie, ze nie spedza z nami czasu i stwierdzil, ze tu w miare blisko i krotko, to pojedzie, niech sie dzieci ciesza. A Potworki naprawde byly podwojnie podekscytowane, ze byl z nimi ojciec. Mi przyznaje, ze tez fajniej bylo miec sie do kogo odezwac i komentowac widowisko. ;)
Parada niestety lekko rozczarowala... To znaczy, w sumie takie parady sa fajne, wala bebny, pieknie graja flety, tudziez kobzy, itd. :D
I strazacy w eleganckich, pokazowych mundurach. Ale... Na tej naszej bylismy trzeci raz i za kazdym razem ida te same grupy, jada te same wozy! Kompletnie nic nie zmieniaja.
Nawet kobitka, ktora idzie z jedna grupa, krecaca paleczkami, byla ta sama. W takich orkiestrach (marching band) czesto jest grupa dziewczat, ktore wlasnie rzucaja i kreca paleczkami. Fajnie to wyglada i wymaga sporej wprawy. Niestety, tutaj robi to babka (z wygladu) grubo po 50-tce, otyla, ale nadal przyodziana w obcisle wdzianko z krotka spodniczka i cekinami... Niezbyt smaczny widok. ;)
Przyznaje jednak, ze choc dla nas - doroslych, to jeden zieeew, to dla dzieci za kazdym razem frajda. W koncu rok czasu (a tym razem od poprzedniej parady minely dwa lata) to dla nich cala wiecznosc. :) Po paradzie zas ublagali zeby "zajrzec" jeszcze raz do wesolego miasteczka.
Co prawda M. marudzil, ze po co, ze przeciez byli poprzedniego dnia, ze ile mozna, ale wynegocjowalam, ze wybiora po dwie przejazdzki i pojedziemy do domu, z mysla, ze pozniej moze przyjedziemy na fajerwerki.
Potem niezle zrzedla nam mina, kiedy zobaczylismy kolejki do kas, bo wszyscy po paradzie przylezli prosto na festyn. :D Znow usluchalam sie zrzedzenia meza, ale na szczescie sznureczek ludzi dosc szybko sie posuwal.
Dzieciaki przejechaly sie na ulubionych karuzelach, wpadlismy znow na przynajmniej dwie znajome rodziny i opuscilismy ten przybytek. A na fajerwerki w koncu dzieciaki byly zbyt wyrabane zeby jechac i cale szczescie, bo samej mi sie srednio chcialo. ;)
Niedziela przywitala nas typowa ostatnio pogoda, czyli chmurami i mzawka... Ech... :/ Calutki dzien przesiedzielismy w chalupie. Jedynym urozmaiceniem byla wizyta dziadka. ktory zreszta zmyl sie godzine przed finalem mistrzostw Europy, bo mial cos tam przed meczem do ogarniecia. ;) Ale przynajmniej nam o finale przypomnial, bo tacy z nas zapaleni "kibice", ze sami na bank bysmy przegapili. :D Zreszta, gdyby aura byla bardziej sprzyjajaca, pewnie raczej wybralibysmy sie na spacer lub rowery, ale ze pogoda byla taka jaka byla, to fajnie ze akurat mielismy co ogladac w tv. ;)
Dzieciaki dzielnie wytrzymaly pierwsza polowe, ale w drugiej juz zaczeli krazyc po domu i narzekac, znudzeni niezmieniajacym sie wynikiem. Emocje wrocily dopiero przy karnych, choc Bi patrzyla juz tylko dorywczo i jednym okiem, za to bardzo spodobaly sie Kokusiowi, ktory przezywal kazdy strzal. ;) Ten gosc z angielskiej druzyny, ktory przymierzal sie i przebieral nozkami, a potem nie trafil pilka do bramki, powinien miec kontrakt zerwany w trybie natychmiastowym. :D A po meczu, ja oraz Nik swietowalismy, bo bylismy za Wlochami, za to M. oraz Bi spuscili nosy na kwinte, bo kibicowali Anglii. ;)
W poniedzialek Potworki znow pojechaly na polkolonie, ale tym razem takie... inne. Zamowilam je im juz w lutym bo maja malo miejsc i zapelniaja sie momentalnie. Polkolonie sa na... farmie. Tam gdzie Bi miala przyjecie na swoje 8 urodziny. Dzieciaki jechaly troche oniesmielone (w koncu to pierwszy raz), ale i podniecone, bo znaja i lubia to miejsce. Polkolonie reklamuja sie jako miejsce, gdzie kazde dziecko moze zasmakowac zycia i obowiazkow na wsi. Nooo... nie do konca jest to prawda, bo zajecia trwaja tylko 4 godziny i choc sa tam elementy "pracy" w gospodarstwie (jak zbieranie jajek, karmienie zwierzat, czy zbior warzyw z ogrodka), ale glownie dzieciaki maja frajde. ;) Kiedy ich odebralam, przekrzykiwali sie doslownie w samochodzie, bo kazde chcialo mi koniecznie opowiedziec o swoich wrazeniach. :)
Poznali z imienia wiekszosc zwierzakow, emu probowalo Bi zjesc sznurowadla, Nikowi koza prawie narobila na buty... Takie to mieli przygody. ;) Dodatkowo, farbowali sobie pamiatkowe koszulki, a takze pojechali na przejazdzke wozem z sianem, przy czym kazde dziecko mialo okazje poprowadzic ciagnacy go traktor. :O To znaczy, kierowca wrzucal gaz i hamulec, a dzieciaki sterowaly. Kazde dostalo potem "prawo jazdy". ;)
Dla mnie sporym ulatwieniem bylo, ze te polkolonie zapewniaja wyzywienie. Co za ulga nie musiec szykowac codziennie trzech sniadaniowek (na szczescie M. pakuje sie sam)! Utrudnieniem za to okazal sie dojazd, a raczej jego czas. Kiedy rezerwowalam te polkolonie nadal pracowalam z domu i spodziewalam sie, ze moge tak pracowac jeszcze przez wakacje. Niestety, jak wiecie w kwietniu musialam wrocic na stale do biura, ale stwierdzilam, ze co za roznica. Co prawda polkolonie koncza sie juz o 1, wiec po poludniu musze nadal pracowac z chalupy, ale na szczescie moja praca pozwala na takie udogodnienia. Nie przewidzialam jednak, ze choc z domu mamy na te farme okolo 15 minut, to do mojej pracy, ktora jest przeciez w tej samej miejscowosci gdzie mieszkam, tylko na jej drugim koncu, droga zajmuje prawie pol godziny! :O Dwa razy dziennie mam wiec runde po przedmiesciach, nie narzekam jednak, bo tereny w wiosce gdzie jest farma sa naprawde malownicze i az milo jest tamtedy przejezdzac.
Az troche zaluje, bo ta wioska byla jedna, ktora bralismy po uwage szukajac nowego domu. Wtedy odstraszyla nas odleglosc do "cywilizacji", ale teraz mysle czy takie widoki nie sa warte dojezdzania dwa razy dziennie przez pol godziny do najblizszej autostrady (a potem kolejne pol do pracy M.). :D
Wtorek powital nas kolejnym pochmurnym i chlodnym (18 stopni, potem doszlo gdzies do 20) dniem. W przeciwienstwie do poniedzialku jednak, kiedy mzylo caly bozy dzionek i dzieciaki zalozyly kalosze, we wtorek mialo byc sucho, wiec pozwolilam zalozyc adidasy. Okazalo sie to bledem... ;) W ogole to czuje sie troche "oszukana" przez organizatorow polkoloni. W informacjach, zarowno na ulotce jak i stronie internetowej, przestrzegaja zeby ubrac dziecko w stroj kapielowy i spakowac mu recznik oraz buty do wody w piatek oraz kiedy jego grupa ma spring hike. Od sasiadki, ktorej corka jest na tej polkoloni praktycznie co roku, dowiedzialam sie, ze owy "spring hike" to spacer do strumienia, ktory w jednym miejscu tworzy male rozlewisko, a opiekunowie pozwalaja im sie w tym rozlewisku pochlapac. Ogolnie widze, ze trend tych polkolonii to "pozwalanie". Dzieci moga robic praktycznie cokolwiek wpadnie im do glowy. No i dochodzimy do sedna sprawy. Wiedzialam, ze z takich polkoloni na gospodarstwie beda wracac brudni. Nie da sie nie pobrudzic obcujac pol dnia ze zwierzetami i przyroda. Brudne dzieci mnie kompletnie nie ruszaja (przynajmniej tak myslalam), wiec luz. Mialam informacje o spacerze do strumienia, natomiast nikt nie ostrzegl mnie przed compost hike. Gdybym wiedziala jak to wyglada, ubralabym dzieciaki w najciemniejsze i najstarsze ubrania. Ba! Wyciagnelabym jakies ciuchy z torby z rzeczami z ktorych juz wyrosli! Rano sasiadka zasmiala sie tylko, zebym byla przygotowana, ze wroca do domu bardzo brudni. Niestety, powiedziala to w momencie kiedy wsiadalismy juz do auta (wiozlam jej corke) i nie bylo czasu na przebranie. Pomyslalam jednak, ze bez przesady, jak brudni moga wrocic?! No coz... moja niefrasobliwosc okazala sie zgubna. Okazalo sie, ze compost hike to spacer do gory kompostu, a ze farma sprzedaje i kore i owy kompost, wiec wiadomo, ze ma tego usypane niezle kopy. Pomyslalby ktos, ze co za frajda taki spacer do smierdzacej kupy? Tu klania sie wlasnie to pozwalanie dzieciom na doslownie wszystko. Malolaty wdrapywaly sie na kompost, turlaly na dol, zjezdzaly na tylkach i co tam jeszcze wpadlo im do glow. Jesli jestescie ciekawe jak potem wygladaly Potworki, wrzuce Wam pare zdjec, ale ostrzegam ze dla pedantow moga byc ciezkie do przelkniecia. ;)
Mieli usmarowane cale lokcie, cale nogi, buty, Bi nawet buzie. Jak wygladaly ich ubrania widzicie, choc na zdjeciach nie widac, ze praktycznie kazda czesc garderoby byla brudna. Nik przyznal, ze niechcacy wszedl w jakas kaluze i mial przemoczone doszczetnie adidasy. Coz, sadzac po unoszacym sie z nich aromatycznym zapachu obornika, wiem, ze to nie byla zadna "kaluza". :D Po powrocie do domu kazalam im sie natychmiast rozebrac i nie siadac ani na krzeslach, ani kanapach, ani dywanie, po czym zabralam ich po kolei prosto pod prysznic.
Najgorsze, ze szoruje (doslownie szoruje!) raz, szoruje drugi, a to dziadostwo tak zaschlo, ze nie chce sie domyc! Normalnie plakac sie chcialo... Z ubraniami nie lepiej.
Wrzucilam je natychmiast do prania na program z dwugodzinnym moczeniem, ale niestety, Bi miala na sobie jasno-niebieskie spodenki oraz biale majty. Obie czesci garderoby po praniu wygladaly praktycznie tak samo jak przed i musialam wyrzucic je do kosza. Nika spodenki na szczescie mialy ciemno-szary kolor, wiec nawet jesli sie nie dopraly, nie bylo tego na nich widac. No i jestem zla, bo serio, nie mozna bylo rodzicow ostrzec?! Napisac, ze tego dnia dzieci beda sie baaardzo brudzic i zeby ubrac im ubrania ciemne i ktorych w razie czego nie bedzie szkoda wyrzucic?! :/
W srode w koncu zobaczylismy slonce! Jeszcze rano bylo, jak zwykle ostatnio, pochmurno z mzawka, ale poznym rankiem, nagle wyszlo sloneczko! Niestety, wraz ze sloncem temperatura natychmiast podskoczyla, ale wilgotnosc zupelnie nie spadla. Zrobila sie parowa niczym w dzungli. Tego dnia na szczescie Potworki wrocily z farmy brudne, ale tak normalnie brudne. ;) Nik zostal tez "kolonista dnia" w swojej grupie. Zapomnialam wyzej napisac, ze w feralny wtorek takie wyroznienie otrzymala Bi (na jednym z wczesniejszych zdjec trzyma dyplom). Podobno za nieustajacy zapal w lapaniu kur. Z jakiegos powodu to ich ulubione zajecie. ;)
Wyniki konkursow zapisywano na tablicy wystawionej przy przejsciu:
W nagrode mogli sobie wybrac duperelke ze skrzyni skarbow. Bi wybrala gumowa kaczuszke, Nik malutka figurke zolwia. Dzieci to kochaja takie bzdety, byle cos dostac... ;) Tego dnia Mlodszy dostal tez zaproszenie do ulubionego kolegi, tego z chalupa z basenem, wiec polecial malo nog nie pogubil. :D Napisalam do mamy kolezanki Bi, ale niestety jej psiapsiolka byla w tym tygodniu na calodziennych polkoloniach i pobawic sie mogla przyjsc najwczesniej o 18. Wtedy to my zaczynamy juz sie ogarniac pomalu przed spaniem, wiec dziekuje zeby mi jeszcze latala po domu banda smarkaczy. ;) Za to po odwiezieniu Kokusia pojechalysmy z Bi na spokojnie do biblioteki, potem poszlysmy na spacer polaczony z wrzuceniem listu do skrzynki kolezanki, w miedzyczasie wrocil do domu M. i niewiadomo kiedy minely 3 godziny. Pojechalam po Mlodszego, a ten jeszcze mial pretensje, ze dlaczego tak krotko?! :D
Tego wieczora w koncu pogoda wspolpracowala, wiec poszlam obejrzec zniszczenia w ogrodzie. Strasznie mi robactwo wszystko w tym roku zzera. Za mokro jest i nawet jak pryskam, to co z tego, skoro za kilka godzin i tak srodek na szkodniki zmyje deszcz... Lilie pozarte niemal doszczetnie, jedna cukinia tak pogryziona, ze padla, druga rowniez na "wykonczeniu". Spryskalam ja i... o 22 przyszla burza z ulewnym deszczem! :( Niestety, poki co nie ma zadnej cukinii, a ogorki (ktorych dwa krzaczki tez juz padaja) maja tylko takie 2 cm zalazki ogorka. Mam za to sporo pomidorkow, jedna papryke, groszek ma pierwsze kwiatki... Gdyby tak przestalo ciagle padac, moze jeszcze daloby sie sporo odratowac, ale tak, to warzywnik jest z minimalnymi szansami. :/
W czwartek w koncu mielismy calutki sloneczny dzien! Goracy i duszny przy okazji, ale nie ma co narzekac, bo tak malo mamy ostatnio pogodnych dni. ;) Tego dnia grupa Potworkow z polkolonii miala wlasnie ten wyzej wspomniany spring hike, czyli spacer do strumienia polaczony z chlapaniem w wodzie. Dobrze, ze akurat trafil im sie prawdziwie letni dzien. :) Dzieciaki wobec tego pojechaly w strojach kapielowych, bo z powodu jakiegos tam regulaminu, nie moga sie przebrac na miejscu. Dziwne, bo na wczesniejszych polkoloniach przebierali sie bez problemu... Jak to z Potworkami bywa, caly ranek to bylo marudzenie, ze nie ta koszulka (dalam Kokusiowi taka do plywania), nie te buty (Bi chciala crocs'y zamiast sandalow), ze nie beda ubierac butow do wody na spacer nad strumien, itd. Ranek byl bardzo nerwowy, bo dodatkowo ciagle musialam im przypominac zeby sie ubrali, myli zeby, poscielili lozka... Nie wiem o co chodzilo, cos w powietrzu, czy jak? ;) Oczywiscie kiedy ich odebralam, okazalo sie, ze koszulka Nika jest mokrusienka, a dalam mu w koncu zwykla, bawelniana. Na szczescie na to akurat bylam przygotowana i mialam w aucie sucha na przebranie. Nie przewidzialam jednak, ze Bi bedzie miala przemoczone spodenki, bo wskoczyla w nich do wody. Tlumaczenie? Jak zwykle: zapomniaaalam... :/ A mowilam pannicy chyba trzy razy rano, ze kiedy ich odbiore, jedziemy prosto na zakupy, wiec nie moga miec przemoczonych rzeczy. Normalka; ty se mow, a ja zdrow. :/ Trudno, pojechala w mokrych; nie bede sie przebijac przez korki zeby specjalnie jechac do domu, tym bardziej, ze supermarket mielismy po drodze. Przynajmniej jednak oba Potworki byly w miare czyste. ;) Byly za to niepocieszone, ze kolejny dzien mial byc ostatnim na farmie. Bi nawet zaczela blagac zeby pojechac tam na wycieczke w weekend. A ja sie ludzilam, ze jak spedza tam tydzien, to odpuszcza sobie normalne zwiedzanie! ;)
Poznym popoludniem Nik mial znow karate, a po powrocie migusiem polecialam do ogrodu zeby ponownie wszystko spryskac.
Tym razem deszcz mial sie trzymac z daleka "az" do piatkowego popoludnia (szalony! :D), liczylam wiec, ze odstrasze i/lub wybije choc czesc szkodnikow. :)
I nadszedl piatek. Ostatni dzien dla Potworkow na farmie i ostatni dla mnie jezdzania po calej okolicy.
To ostatnie bylo chyba najwieksza wada tych polkolonii. W tydzien spalilam tyle benzyny co normalnie w dwa... Najwazniejsze jednak, ze dzieciaki fajnie spedzily te polkolonie. Jesli bede ich zapisywac w przyszlym roku, moze zapisze na dwa, skoro tak im sie podobalo (jakos przelkne te dojazdy). ;)
I tak minal nam wakacyjny tydzien #4 (pelny, bo nie licze pierwszych dwoch dni). :D
Pa pa! Dla Was w Polsce zycze chlodu, dla nas na polnocy Hameryki zycze wiecej slonca, bo strasznie go w lipcu brakuje! ;)
Cudowny tydzien polkolonijny dla dzieci. Chyba wszystkie dni byly na farmie udane, poza tym kompostowym (dla matki pioracej brudy). Fajne atrakcje wynajdujesz dla Potworkow.
OdpowiedzUsuńAtrakcji na szczescie nie brakuje, wystarczy poszukac.
UsuńJesteś dla mnie świętą kobietą. Nie gniewaj się na to co napiszę, ale ja bym z M. nie wytrzymała. Skoro już nie chce jechać z Wami, to niech nie obrzydza i nie marudzi. Tym bardziej, że wszędzie Ty jeździsz i zajmujesz się dzieciakami. Ja nie powiem, u nas Krzysiek też nie zawsze jest zachwycony jakimś wyjazdem, ale zaciska zęby i jedzie, bo jak mówi, chce być z nami. Ja sama nie mam czasem ochoty gdzieś jechać (nawet jeśli to ja wymyśliłam wyjazd), ale tak jak napisałaś, to dla dzieciaków. To w ten sposób tworzy się więzi, w ten sposób tworzy się wspomnienia i w ten sposób też się rozwijają, bo jednak zawsze coś im w tej głowie zostanie i przyda się w późniejszym czasie.
OdpowiedzUsuńJa za dzieciaka uwielbiałam karuzele. Im wyżej, szybciej, bardziej niebezpiecznie tym fajniej. Dzisiaj niedobrze mi się robi jak patrzę na niektóre z nich i myślę, że nawet na niektóre z dzieciństwa, teraz bym nie wsiadła. Na Mazurach jechałam z Oliwią w takiej, która się obracała właśnie ogólnie i wagonik dodatkowo osobno, dopóki jechało powoli było dobrze, później już się modliłam, żeby to się zatrzymało :D
Wcale Ci się nie dziwię, że byłaś zła o te ubrania. Bo faktycznie starczyłoby dodać jedno małe zdanie. W końcu wiadomo, że raczej ubiera się dzieciaki tak, żeby ładnie się prezentowały i nie koniecznie człowiek musi być szczęśliwy, że musi wyrzucić dane rzeczy.
Może jeszcze uda się coś uratować z warzywniaka? Bo faktycznie szkoda, żeby cała Twoja praca i pieniądze poszły na marne.
Z Warzywnika jakies tam plony byly, ale slabiutkie...
UsuńNiestety, nie wiem co za problem zawiadomic rodzicow, ze danego dnia niech dzieci ubiora cos, czego nie szkoda bedzie wywalic. :/
Ja juz od dziecka nie moglam sie krecic do tylu bo rzygalam. Teraz to juz nawet nie chce wsiadac na zadne karuzele. :D
M. ma czasem takie akcje, ze czlowiek ma ochote go kopnac w doope. :D
Fajne te karuzele! Ekstra sprawa!
OdpowiedzUsuńSuper sprawa z tymi półkoloniami na farmie! Aż bym się z nimi zamieniła :D ;) nie zazdroszczę Ci tego prania. Jak Ty ich dowiozłaś autem do domu, takich brudnych? :D. Moja Klara u dziadków też mi kilka ubrań wykończyła 😑 nie do doprania.. :/
Udanego weekendu i kolejnego tygodnia :)
Ogolnie te polkolonie to byla fantastyczna atrakcja, poza wlasnie tym jednym dniem...
UsuńWracali siedzac na swoich bluzach, ktore jakims cudem pozostaly wzglednie czyste, bo bylo cieplo i zalozyli je tylko rano. :D
Zapewnilas dzieciom swietne zajecia na tej farmie. Moich chlopakow tez z przyjemnoscia zapisalabym na takie. Tylko rzeczywiscie ta zabawa w komposcie zapewne nie nalezala do najprzyjemniejszych dla Ciebie. Umorusani byli jak swinki :-) ja tez kibicowalam z chlopakami Wlochom, a moj M. Anglii. Zal mi tego mlodziaka, ktorego wystawil trener Anglii. On ma tylko 19 lat, malo doswiadczenia. Wine zwalam na trenera, ale i tak ciesze sie z wygranej Wlochow. Well deserved!
OdpowiedzUsuńMam nadzieje, ze wroci do Was lato. U nas kilka dni upalow. Czuje sie jak w niebie!! :-)))
Lato wrocilo u nas dopiero w sierpniu i to takie niespecjalnie upalne. Ale lepsze niz deszczowy lipiec. :)
UsuńO jaaa.... Się działo:D Zdjęcia brudnych nóg - miodzio ;D
OdpowiedzUsuńWspaniale, czyz nie?! :D
UsuńSuper półkolonie, nic dziwnego, że dzieciaki zachwycone! Ty to zawsze coś fajnego wynajdziesz :) No ale z tymi ubraniami, to faktycznie mogli poinformować wcześniej...
OdpowiedzUsuńCo do festynu, to ja też uważam, że dla dzieciaków tata mógłby się przemęczyć. Tym bardziej, że w tygodniu mało jest czasu, żeby spędzić go wspólnie, to moim zdaniem takie dodatkowe atrakcje mogą tylko scalić rodzinę. Przecież to frajda gdzieś razem wyjść, coś innego zobaczyć, zrobić. Wiadomo, że więcej radochy mają dzieci, ale przecież to dla nich głównie się wymyśla takie atrakcje.
A co do karuzeli, to ja też mam lęk wysokości, ale pomimo tego, kiedyś w wesołym miasteczku w Atenach dałam się namówić kumpeli na rundkę takimi huśtawkami, co kręcą się WYSOKO ponad ziemią. Jezu, to było tak WYSOKO, że całą rundkę ciężko mi było otworzyć oczy i nie mogłam uwierzyć, że nikt z tego nie spada :O Nigdy więcej, a i nie chciałabym na tym zobaczyć, któregoś z moich dzieci... Ale te Wasze karuzele akurat wyglądają na przyjazne ;)
Wysyłam trochę słońca, u nas poprawiła się w końcu pogoda :)
Niestety, M. nie lubi takich atrakcji typowo "dla dzieci". Spacer, jakies zwiedzanie na lonie przyrody - tak. Ale w tlumie, przy piszczacych dzieciakach, nie znosi i najczesciej nie jedzie. :(
UsuńTwój łapacz kur przydałby mi się jako pomocnik ;) Panicznie boję się żywego drobiu więc jakbym jakiś spotkała na swojej drodze to bym miała łapacza, który by je łapał i ode mnie zabierał :D
OdpowiedzUsuńNaprawde? Boisz sie kur? :D Ja czuje lekki respekt przed kogutami, ale kury rozganiam sprawnie noga i mi zwisaja. :)
Usuń