Nie
wiem jak okreslic miniony weekend. Byl dobry, nawet pomimo, ze polowicznie?
Zaczal sie od dobrej wiadomosci, ktora co prawda oznacza dla mnie wiecej pracy
(na szczescie intelektualnej, nie fizycznej), ale czas zawziasc sie i z tym
skonczyc! Szesc lat odwlekania to i tak az za duzo! Jak pisalam prace
magisterska w Polsce, udalo mi sie jakos uwinac w rok. Czyli jak chce to
potrafie. A tutaj? Tyle lat i praca ciagle nieskonczona… Tyle, ze w Kraju, moja
promotorka spotykala sie ze mna regularnie i dusila, dusila, o kolejny
rozdzial, czy przynajmniej kilka stron… A tu? Promotor zostawil mi wolna reke,
we mnie za to obudzil sie moj przyjaciel len. No i zycie mnie wciagnelo. Jak
zaczelam drugi kierunek (niezupelnie, kierunek ten sam, za to w drugim jezyku)
mialam dwadziescia kilka lat, wiec po drodze kilka razy sie zakochalam,
odkochalam, w koncu poznalam mojego meza, zorganizowalismy slub, zalatwialismy
pozyczke, kupowalismy dom, urzadzalismy sie, staralismy o dziecko, potem
zaszlam w ciaze, potem urodzilam Bi i 6 lat minelo jak z bicza trzasnal! Ale
przyszla kryska na matyska. Dostalam pismo z uczelni, ze musze sie obronic do
grudnia, albo bede musiala wziasc dodatkowe przedmioty. Pomijajac juz fakt, ze to
wiaze sie ze sporym wydatkiem, to w grudniu bede miala dwoje dzieci! A przy
takim trybie zycia i pracy jakie prowadzimy z mezem, na chodzenie na zajecia
(nie mowiac juz o nauce) w zyciu nie bede miala czasu! Wiekszosc pracy mialam
napisane, zostalo mi zakonczenie, ale to powinien byc pikus. Reszte troche”
odswiezylam” i doszlifowalam i zanioslam mojemu promotorowi. Dziwie sie, ze
pamietal jak wygladam! :) Bo owszem, mialam z nim kontakt przez te wszystkie
lata, ale niemal wylacznie przez email. No, ale poznal mnie, a teraz w dodatku
zawiadomil, ze sprawdzil jeden z rozdzialow i moge go sobie odebrac do poprawy.
Troche sie rozczarowalam bo myslalam, ze sprawdzil wszystko, ale dobre i to.
To
byl poczatek weekendu. Potem niestety nastal u nas w domu Armageddon. Bi
wyrzynaja sie gorne dwojki i chyba to bylo przyczyna jej wisielczego humoru w
sobote. Ale to byl koszmar! Caly dzien domagala sie noszenia, a to juz kawal
klopsa. Niczym nie dala sie zabawic, nawet ukochane kamyki na podjezdzie lezaly
i tesknily. Jesc jeszcze w miare jadla, spala o dziwo ladnie, ale miedzy
drzemkami, to byl ciagly ryk i gile po pas. W dodatku M. musial “pilnie”
pogrzebac cos przy aucie i zeszlo mu, bagatela, pol dnia. I zeby nie bylo,
“grzebal” czysto hobbistyczne, auto nie wymaga zadnej naprawy. I jeszcze
stwierdzil, ze jak siedze obok i patrze to go krepuje, bo mysli, ze go
poganiam! No jasne, ze poganiam, chce zeby przejal ode mnie choc na chwile
ryczacego zasmarkanca, bo plecy mi padaja! W dodatku nie wiem czy dzwiganie
przez pare godzin takiego ciezaru jest dobre dla ciazy. Na koniec dnia nerwy
puscily mi kompletnie. Jak mloda wrzeszczala i kopala przy probie wsadzenia w
fotelik, a potem wila sie w tym foteliku na wszystkie strony, kiedy probowalam
dac jej kolacje, to po prostu cierpliwosc uleciala ze mnie jak kamfora. I
wydarlam sie na nia, uzywajac przy okazji slownictwa, ktorego nie powtorze bo
mi zwyczajnie wstyd. Oczywiscie po chwili poczulam sie jak wyrodna matka, bo
dziecko spojrzalo na mnie wystraszone (hej, wreszcie kontakt wzrokowy!) po czym
rozplakalo sie jeszcze glosniej i zalosniej. A mi zrobilo sie glupio,
przytulilam i wycalowalam marude i dalej jakos juz poszlo. Zawsze tak jest,
musze sie na nia wydrzec, zeby sobie przypomniec, ze ona jest jeszcze w sumie
malutka i nie potrafi powiedziec o co jej chodzi. I potem mi przykro, ze znow
stracilam cierpliwosc…
Na
szczescie niedziela troche zrekompensowala mi ta koszmarna sobote. Juz rano
zapowiedzalam mezowi, ze skoro w sobote zostawil mnie sama na placu boju z
naszym marudnikiem, to niedziela jest moja! M. cos tam burczal, ale bardzo nie
protestowal. To byl doskonaly pomysl, bo okazalo sie, ze Bi ma humorek tylko
troche lepszy niz w sobote. :) I wreszcie udalo mi sie ukonczyc wszystko co
zaplanowalam, a to od urodzenia malej rzadkosc. Tak wiec bilans pracowitej
niedzieli: podlogi w domu odkurzone i umyte, dwa prania wstawione, wysuszone i
poskladane (tu juz M. troche pomogl). Dzungla w warzywniku wykarczowana,
wszedobylskie truskawki utemperowane, sadzonki
ogorkow i papryki zasadzone, koper, pietrucha, rzodkiew i fasolka
posiane. Ach, kwiatki posadzone w dwoch doniczkach, na reszte nie starczylo mi
ziemi. To nic, w tym momencie i tak juz padalam na nos. Planuje jeszcze
poukladac kartony miedzy grzadkami w warzywniku, zeby chwasty az tak sie nie rzadzily (dla
niewtajemniczonych – swietny sposob), ale to juz w nastepny weekend. Po
sobotnim noszeniu Bi i wczorajszej pracy w ogrodzie i tak czuje miesnie plecow,
tylka i ud az zanadto… Ale warto wlozyc troche pracy, zeby potem moc dawac
dziecku niepryskane, nienawozone warzywa. No i to taka frajda, przebiec z
samego rana, przez mokry od rosy trawnik, zeby zerwac troche wlasnego
szczypiorku do sniadania! Poza tym dla mnie praca w ogrodzie to relaks, nawet
pielenie. Szkoda, ze mam na to tak malo czasu, teraz kiedy mam dziecko.
Uwielbiam zapach swiezo skopanej ziemi, kojarzy mi sie z czyms nieokreslonym
ale pieknym, najchetniej polozylabym sie na tej ziemi i wdychala jej zapach.
Nie dziwie sie, ze prymitywne ludy czcily ziemie jako jeden z zywiolow, jako
matke. Za kazdym razem jak pracuje w ogrodzie czuje sie jakbym oddawala czesc
bostwu. Haha, zabrzmialo balwochwalczo, ale co tam, nie potrafie okreslic tego
uczucia, wiem tylko, ze praca w ogrodzie hipnotyzuje mnie i nie meczy dopoki jej
nie przerwe, dopiero wtedy czuje, ze plecy i nogi mnie bola i ze jestem cala
zakurzona.
I
to byl caly weekend. Dzis znow siedze za biurkiem, w lodowatym biurze (tubylcy
kochaja klimatyzacje), a slonce ogladam tylko przez okno. :( Ale juz za pol godziny
do domu. :) Oby Bi miala dzis nieco lepszy humorek…
Bardzo gratuluję kolejnej ciąży i zazdroszczę :) Będzie cudowna różnica wieku dla dzieci.
OdpowiedzUsuńŚwietnie, że masz już bloga, dodałam do listy odwiedzanych, bo już mi się tu podoba. Zresztą teraz będę mogła lepiej Cię poznać ;)
Nie tłumacz się pobytem poza krajem, bo piszesz bardzo ładnie, nikt by się nie domyślił, a styl masz taki, że miło się czyta.
Haha, az sie zarumienilam...
UsuńOj, ta roznica wieku wlasnie najbardziej mnie przeraza. Wiedzielismy, ze chcemy kiedys drugie dziecko, ale w zyciu bym nie przypuszczala, ze stanie sie to tak szybko! W grudniu bede miala w domu dwojke maluchow ponizej 2 lat i cos czuje, ze to bedzie prawdziwa szkola przetrwania...
Poradzisz sobie! Jak urodziłam córeczkę synek miał 1 roki i 4 miesiące;)Dzieci świetnie się razem chowają;)
OdpowiedzUsuń