Powinnam dopisac chyba podtytul - domowa, szara codziennosc. ;)
Powrot do "normalnosci" po urlopie zawsze jest ciezki. A ja i tak mialam tylko tydzien wolnego. Nie wiem jak dalas rade, Marta (Martusia bedzie wiedziec o kogo chodzi ;P), po 3 tygodniach! :D
Miniony tydzien byl zreszta podwojnie ciezki, bowiem nie tylko wracalismy do pracy (meeting mialam zaraz pierwszego dnia!!!) i na polkolonie po urlopiku, ale jeszcze w tym tygodniu owe polkolonie byly takie... nietypowe. ;) Czesc dnia dzieciaki spedzaly w muzeum w naszym miasteczku, ktore to muzeum, poza budynkiem ma tez ogromny teren oraz mala owczarnie. W polowie dnia zas przewozono dzieci do naszego high school, gdzie spedzaly reszte czasu. Polkolonie nastawione byly na "visual and performing arts", czyli mlodziez duzo rysowala oraz tanczyla, chociaz mieli tez spacery po posiadlosci i obserwacje przyrody. Normalnie raczej bym Potworkow na cos takiego nie zapisywala, zreszta z jakiegos powodu owe polkolonie byly slabo rozreklamowane (tak naprawde ogloszenie znalazlo sie tylko na stronie szkoly i to bardzo niejasne; nie przypuszczalabym, ze to calodzienny program), ale napisala do mnie znajoma nauczycielka - mama kumpla Kokusia, ktora z racji zawodu wie o takich wydarzeniach. Zreszta, wiesci szybko sie przenosza za pomoca poczty pantoflowej i zaskoczona bylam ile mieli dzieciakow. ;) Dla rodzica zalamanego kosztem zapewnienia potomstwu opieki przez cale lato, najlepsza czescia tych polkoloni byla jednak cena. Normalnie kosztowalyby $125 z wyzywieniem, co juz jest nie do przebicia, ale z racji polaczenia programu miedzy muzeum a publicznymi szkolami, Stan dofinansowal przedsiewziecie i cena spadla do... $25 (za dziecko)!!! I to za dwa tygodnie, choc nam w jeden wypadl niestety-stety urlop (na kempigu nie bylo miejsc w kolejnych tygodniach, wiec nie dalam rady przelozyc, choc probowalam ;P). Ha! Przy takiej cenie, biore w ciemno i nie patrze czy Potworkom sie podoba czy nie! :D
Haczyk? Jest i haczyk, choc malutki. Polkolonie byly calodniowe, ale dzialaly w nietypowych godzinach. Zazwyczaj takie zajecia wakacyjne zaczynaja sie okolo 9-9:30 rano i trwaja do 15:30-16. Mozna tez czesto wykupic opieke na godzine przed i po zajeciach, co jest dobra opcja dla pracujacego rodzica. Te polkolonie zas konczyly sie juz o 15, do 15:10 trzeba bylo dzieci odebrac i nie bylo mozliwosci przedluzenia czasu... Dla mnie oznaczalo to, ze juz o 14:40 musialam wybiegac z pracy zeby odebrac potomstwo. Nie zebym sobie bardzo krzywdowala, ale ze w polowie lipca Potworki spedzily tydzien na polkoloniach poldniowych (na farmie) i wychodzilam w poludnie, w kolejnym maja znow zajecia tylko "pol" dnia (czyli 3 godziny :/), a w jeszcze kolejnym tygodniu planuje pracowac z domu (ostatni tydzien wakacji), wiec zastanawialam sie, czy nie przeginam... Co jednak robic... Z tymi polkoloniami tu jest porazka; wiekszosc konczy sie na poczatku sierpnia i radz sobie rodzicu! :/ W kazdym razie, godzina zakonczenia zajec to jedno, ale te polkolonie zaczynaly sie juz o 8 rano!!! Osmej!!! Wiem, ze dla niektorych to normalna pora, ale ja sie kompletnie odzwyczailam od takich godzin. ;) Nawet w czasie roku szkolnego, kiedy zawozilam Potworki, musialy one byc w placowce przed 9, wiec z chalupy wyjezdzalismy o 8:40. W tym tygodniu musielismy wyjezdzac godzine wczesniej, a to oznaczalo pobudke o 6:30. Nie pamietam kiedy ostatnio musialam tak wczesnie sie zrywac. ;)
To jest zapewne przyczyna, poza pourlopowa chandra, dlaczego w minionym tygodniu chodzilam zamulona i bez humoru. Na pocieszenie powtarzam sobie, ze to dobra proba przed rokiem szkolnym. Poniewaz Potworki beda teraz w dwoch roznych szkolach, ale zaczynac beda o tej samej porze, planuje wyslac ich z powrotem na autobus, bo z dowozem w dwa rozne miejsca na te sama godzine sie nie wyrobie (a poza tym bylaby awantura kogo mam zawiezc pierwszego, a kogo drugiego). Autobusy zas przyjezdzaja pod dom zaraz po 8, czyli o tej porze bedziemy musieli byc juz zwarci i gotowi. :)
Dobrze, wyjasnilam dlaczego pourlopowa rzeczywistosc jest ciezka, teraz wspomne co (nie)ciekawego porabialismy caly tydzien. A! Jeszcze wrzuce Wam moje przedurlopowe plony oraz sloik malosolnych, na dowod, ze faktycznie go zrobilam! ;)
Jak juz ostatnio pisalam, wrocilismy do domu w piatek, 6 sierpnia. Na poczatek czekalo nas oczywiscie dlugie rozladowywanie przyczepy, czyli kilkanascie rundek gora - dol. Nie ma jak gimnastyka po ponad 3-godzinnej jezdzie. ;) Tym razem przynajmniej poszlam po rozum do glowy i nasza posciel z przyczepy zdjelam jeszcze na kempingu. Przyczepa jest tak skonstruowana, ze nasze lozko dziala na zasadzie "murphy bed". Nie wiem jak to sie nazywa po polsku, ale po prostu cala rama podnosi sie do gory, pod sciane, zas pod nim znajduje sie wersalka, na ktorej siedzi sie w dzien. Musze kiedys zrobic zdjecie. W naszej przyczepie wysuwa sie bok z jadalnia, ale na podroz trzeba go wsunac z powrotem. Tak tez stoi pod domem. Szkopul w tym, ze kiedy wsuniety jest bok, nie da sie rozlozyc lozka, bo je blokuje. W ten wlasnie sposob ostatnio posciel utknela mi na lozku (mocuje sie ja do materaca pasami), a potem zbieralam sie jak sojka za morze, bo aby sie do niej dostac musialam wysunac bok z jadalnia, rozlozyc wersalke, opuscic lozko i dopiero mialam dostep do poscieli. Potem niestety, zeby moc jechac, trzeba bylo lozko podniesc, zlozyc wersalke i wsunac bok przyczepy z powrotem. Za duzo zachodu. ;) Chyba wolalam uklad ze starej przyczepy, kiedy lozko po prostu stalo caly czas rozlozone, choc przyznaje, ze zabieralo bardzo duzo miejsca...
Znowu jednak rozpisalam sie o lozkach i poscieli. Dylematy gospodyni. ;)
Kiedy juz wszystko z przyczepy przenioslam do domu i zalamalam rece nad gora brudow do prania, pobieglam sprawdzic spustoszenie w warzywniku. ;) O dziwo chlodniejsza pogoda dobrze mu zrobila.
Dorobilam sie dwoch cukinii, kilku ogorkow oraz pomidorkow. Nawet groszku i papryki. ;) Ku mojemu zdumieniu, krzaczki ogorkow przetrwaly, choc oczywiscie ogorasow produkuja ilosc minimalna. ;) Tak naprawde to gorzej sobie radzily w tym tygodniu, kiedy codziennie ich dogladalam. Albo to wina pogody - upal + 70% wilgotnosci powietrza, albo zle na nie wplywam. ;)
Weekend to bylo glownie odkopywanie sie z gory brudow, a dodatkowo w sobote musialam zabrac dzieciaki na zakupy, bo w lodowce zostalo wlasciwie swiatlo. Przynajmniej dobrze wykorzystalam okazje i troche ja umylam. Zwykle odkladam to na czas "nieokreslony" bo nie chce mi sie wszystkiego wyciagac. Tym razem nie mialam wymowki. ;) Zakupy w towarzystwie dzieci to oczywiscie ciagla nerwowka i upomnienia. Glownie pod adresem Kokusia, bo jak zwykle probowal pedzic z wozkiem w gore i dol alejek, nie zwazajac, ze moze na kogos wpasc. Czasem ochrzan zbierze tez Bi, choc ona akurat czuje sie juz prawie "dorosla" i w sklepie zachowuje sie z nalezyta godnoscia. ;) Pod wieczor wybralismy sie na rodzinny spacer i doslownie kilkanascie domow od naszego, przy jednym ze spacerowych wyjsc z naszego osiedla (wyjazd dla samochodow jest tylko jeden, ale pieszych przejsc jest piec) natknelismy sie na... niedzwiadka! :O Stal sobie w czyims ogrodku! Widac, ze mlody jeszcze, choc juz bez matki.
Zdjecie niestety pstryknelam na szybko i nie wyszlo za dobrze, ale zwierzak krecil glowa dosc nerwowo i przebieral lapami. Moze bal sie ludzi, ale nie wiedzial gdzie uciekac (niedaleko scinali drzewa, gdzies obok ktos mial impreze i grala muzyka, wiec mogl byc skolowany), moze wyczul psa, w kazdym razie uznalismy, ze lepiej sie z tamtad ewakuowac jak najszybciej. :)
Wiekszosc tygodnia uplynela wlasciwie bez zadnych sensacji. Zawiezc dzieci na polkolonie, pojechac do pracy, przebic sie przez korki, zeby ich odebrac... A potem mozolnie slimaczyc sie w sznureczku aut, zeby wyjechac z parkingu. Ktos wpadl na idealny-inaczej pomysl i dwa rozne typy polkolonii konczyly o tej samej porze w tym samym miejscu: jedne artystyczne, a drugie sportowe, na ktore zreszta Potworki byly zapisane, zanim nie wpadla mi w lapki tansza opcja. :D Problem w tym, ze high school ma tylko jeden wyjazd, wiec wszyscy rodzice tloczyli sie w te jedna uliczke. Kolejka byla niebotyczna, a poglebial ja jeszcze fakt, ze szkola znajduje sie przy glownej ulicy, ktora kawalek dalej jest zamknieta. Wszyscy skrecali wiec w lewo, bo nawet jesli mieszkaja po prawej stronie miejscowosci i tak musieli pojechac objazdem. Na skrzyzowaniu swiatla, wiec korek gotowy... Koszmarne to bylo, ale na szczescie to tylko 5 dni. Dalo sie przezyc.
W srode w koncu udalo sie zgadac z sasiadka i zaprosila ona Potworki do siebie na zabawe z jej dziewczynami. Bi i jej psiapsiolka dopominaly sie o to calutkie wakacje, ale caly czas, jak my bylismy w domu, to oni wyjezdzali, albo odwrotnie, albo ich dziewczyny lub Potworki wracaly pozno z polkolonii, albo my czy oni mieli jakies plany... Po prostu kompletnie sie nie skladalo. Ciesze sie jednak, ze w koncu sie udalo. Dzieciaki sie zobaczyly i wybawily (nawet Nik z trzema dziewczynami!), a ja zyskalam prawie dwie godziny samotnosci, bo malzonek wybyl na silownie. :)
W czwartek mialam "mala" sensacje za sprawa taty. Jest poludnie, siedze w pracy i robie liste spraw, ktore musze dopiac na ostatni guzik w biurze i tych, ktore moge zalatwic pracujac z domu. Okolo poludnia moj telefon wibruje sms'em od mamuski: "Ojciec jest w szpitalu?! Co sie stalo?!" Miala kobieta szczescie, ze tam na zawal nie padlam!!! W szoku i z podniesionym niebezpiecznie cisnieniem, na szczescie zdolalam odpisac, ze o niczym nie mam pojecia i skad ona ma takie wiesci. Bo wiecie, tata w Hameryce, ja tez, a matka w Polsce i ona wie, ze tata wyladowal w szpitalu, a ja nie?! Zanim zdazylam znalezc ustronny kacik w budynku, zeby wykrecic do taty, dostalam odpowiedz od matki, ze przed chwila jej napisal, ze ma kolano rozwalone i jest w szpitalu. No dobra. Glebszy oddech. Pisze do mamuski, wiec jest przytomny. Rozwalil kolano. To nie wylew, nie zawal... Od kolana sie nie umiera. Po rozmowie z samym rodzicielem, wygladalo to jakby jeszcze lepiej. Przewrocil sie w srode w miejscu pracy, ale potem zdolal normalnie pracowac caly dzien. Dopiero w nocy bol nie dawal mu spac, a rano okazalo sie, ze kompletnie nie moze na tej nodze stanac. :/ Pojechal wiec do lekarza, ale nie do szpitala (jak sobie dopowiedziala matka), tylko do jakby dyzurnej przychodni (walk-in clinic). Tam zas najwiekszym problemem okazalo sie, ze skoro wypadek zdarzyl sie w pracy, to kto zaplaci za leczenie: ubezpieczenie z pracy, czy prywatne mojego taty. Typowe w tym kraju! Niewazne jak pacjenta wyleczyc, wazne zeby kasa sie zgadzala! :/ Tata przezywal, ze nie moze chodzic, ale najbardziej martwil sie, ze jak tu sie ubiegac o odszkodowanie... Upewniwszy sie, ze nie jestem tacie potrzebna i polecajac zeby dal mi znac jak obejrzy go lekarz, wrocilam do pracy, jak na szpilkach czekajac na wiesci. Ktore nie nadchodzily. Zrobila sie godzina 14, a tu nic. Napisalam z pytaniem czy juz cos wie (wiecie jak to jest na dyzurach; czasem czeka sie godzinami). Nic, zero odpowiedzi.W miedzyczasie matka bombarduje mnie pytaniami czy cos wiem. W koncu, o 16, krotka wiadomosc od taty, ze jest w szpitalu. :O Znow serce mi stanelo, bo wyobrazilam sobie, ze cos mu w tym kolanie peklo, przemiescilo sie (skoro po upadku jeszcze potem lazil) czy cos w tym stylu. Moze czeka na operacje, zabieg, cokolwiek... Dzwonie, pisze, bez odzewu. Nerwy mnie zzeraja zywcem. Jak na zlosc M. pojechal gdzies po pracy, wiec bylam udupiona z Potworkami. A chcialam jechac do szpitala, choc nie wiedzialam w sumie czy tata jest na pogotowiu, czy juz przyjety na ktorys oddzial. Znow sms od taty, ze probowal sie dodzwonic, ale nie ma zasiegu. Normalnie plakac mi sie zachcialo, bo pomyslalam, ze potrzebuje mnie, a tu nawet nie ma jak sie skontaktowac. Znow ponowilam proby dodzwonienia sie do niego, skoro na sms'y nie odpowiadal. I w koncu, krotko po 18, odebral! I okazalo sie, ze jest juz w domu, dziadyga cholerny! Wiem, to moj tato kochany, ale ja tu od zmyslow odchodze, a on zdazyl sobie do domu wrocic, zamiast na szybko chociaz napisac, ze wszystko ok i oddzwoni pozniej! :/ A jak mi opowiedzial co sie dzialo, to w ogole mialam go ochote telefonicznie udusic. Okazalo sie bowiem, ze juz w przychodni zrobili mu przeswietlenie i powiedzieli, ze wszystkie kosci cale i nic tam specjalnego sie nie stalo. Kolano po prostu porzadnie stluczone. Po ch*ja wafla wyslali go w takim razie do szpitala?! Tata pojechal, bo w przychodni nie dali mu zadnych recept, a on chcial chociaz jakies oklady i srodki przeciwbolowe. W ogole to tak sie z nimi dogadal, ze jezdzil od apteki do apteki szukajac gdzie ma przeslane recepty (tutaj juz prawie nigdzie nie daja ich na reke) i dopiero kiedy nigdzie nie znalazl, zadzwonil spytac do ktorej apteki je wyslali. Wtedy powiedzieli mu, ze nie nie, wysylaja go do szpitala i tam wszystko dostanie. No i pomijajac sens i logike tego wszystkiego, to naprawde tata nie mogl w miedzyczasie zadzwonic czy napisac i wyjasnic co sie dzieje? Przeciez po coooo, ja sie tylko caly dzien zamartwiam, matka w Polsce pewnie tez... Wieczorem okazalo sie, ze w szpitalu tacie tylko kolano obejrzeli i pomacali, wypisali recepty, dali usztywnienie, kule i kazali siedziec na doopie do nastepnej srody. I tyle! Tata caly dzionek sie ujezdzil i usiedzial po poczekalniach, a pewnie samo by przeszlo gdyby po prostu kilka dni poczekal. Przynajmniej taka mam nadzieje, bo wiadomo, on ma juz 64 lata, a w tym wieku wszelkie urazy juz tak szybko sie nie goja... Poki co jednak funkcjonuje, moze prowadzic auto mimo ze to prawa noga (nie wiem jak on to robi), chociaz zeby jechac musi zdjac... usztywnienie, bo inaczej nie ugnie nogi. :O Calkiem niezle chodzi mu sie o kulach, lodowke ma pelna... No to czekamy do srody, choc tata cos tam przebakuje, ze jak w niedziele bedzie mogl juz chodzic bez kuli, to mooooze w poniedzialek poszedlby do pracy... Trzymajcie mnie! ;)
Z pomniejszych czwartkowych "sensacji" to Nik wrocil na treningi druzyny plywackiej. Nie mam dowodu zdjeciowego, bo zabral go M., ktory wrocil w miedzyczasie do domu. Ja nie chcialam jechac, bo czekalam na kontakt z tata, a na basenie z kolei ja jestem kompletnie bez zasiegu... Mlodszy wrocil zadowolony, z przydlugimi kudlami sterczacymi niczym siano. :D
Doturlalismy sie do piatku... Dzieciaki jakos przetrzymaly polkolonie, Bi sie nawet podobalo, Nikowi nie. :) Okazalo sie, ze trafili do roznych grup bo byli rozdzieleni na roczniki.
Grupy mialy inne zajecia i choc Bi podpasowaly, to Nikowa miala duzo zajec muzyczno - tanecznych, a ze on nie lubi wystepowac, popisywac sie, wiec oczywiscie nie byl zbyt szczesliwy. Ups. :D
Za to mieli w grupach sporo dzieci, ktore znaja ze szkoly. Tu sie wlasnie klania te coroczne rozdzielanie klas oraz udzielanie w zajeciach pozaszkolnych. Nik mial dwoch kumpli z ktorychs z poprzednich klas oraz kolege z pilki noznej. Bi zas miala w grupie kolezanke z dawnej klasy i inna, ktora pamietala jeszcze z poprzedniej szkoly. Czyli chociaz towarzysko zadowoleni. :)
Od srody mielismy potworne wrecz upaly. Temperatura po poludniu dochodzila do 34 stopni w cieniu. W sloncu stukalo 40 stopni! :O Rano otwieralam okna, zeby wpuscic choc troche "swiezego" powietrza, ale po ledwie polgodzinie je zamykalam i zaslanialam okna od poludniowej strony. Po powrocie do domu, pierwsze co, to wlaczalam klime, bo nawet pomimo zamknietych okien robila sie duchota. W srode dzieciaki byly u sasiadow, w czwartek przez tate nie mialam kompletnie glowy, ale w piatek, ktory mial byc zreszta ostatnim dniem ekstremalnej pogody (przynajmniej na jakis czas), stwierdzilam, ze biore Potworki na basen. Zreszta, Potworki Potworkami, ale sama mialam ochote pomoczyc doopsko. :D Kiedy odebralam dzieciaki czerwone na buziach, z wlosami przyklejonymi do skroni, tylko upewnilam sie, ze to dobra decyzja... Wypad byl strzalem w dziesiatke.
Zakladalam, ze pojedziemy na godzinke, zeby sie troche schlodzic, ale potem zostalismy ponad dwie, prawie do zamkniecia. Po dwoch goracych dniach oraz cieplych nocach, woda nagrzala sie tak, ze nawet ja nie mialam wiekszych problemow z zanurzeniem, a Potworki po prostu wskoczyly, jak do wanny. ;) Wpadlismy na kilkoro znajomych, nie dziwota zreszta, przy takiej pogodzie. Potworki chwile poplywaly, ale wkrotce Bi stwierdzila, ze idzie skoczyc z trampoliny (tak to sie nazywa?).
Nik poczatkowo oswiadczyl, ze musi sie "zastanowic" (cykor! :D), ale za moment odwazyl sie sam. I wsiakli oboje.
Przez reszte czasu skakali raz za razem. :)
A na koniec oczywiscie, mimo ze basen zamykali za 15 minut i pomalu zapadal zmierzch, slonca dawno nie bylo, wyciagalam ich z tamtad niemal sila. :D
No coz, najwazniejsze, ze fajnie spedzili czas. Zostaly tylko 2 tygodnie wakacji. Mam nadzieje, ze uda nam sie jak najwiecej pokorzystac z takich przybytkow. :)
Dzis w koncu rano spadl ulewny deszcz, a pozniej zerwal sie wiatr i w ciagu godziny zmienilo sie powietrze. Mozna bylo wylaczyc klime i otworzyc okna, bo w koncu mozna bylo normalnie oddychac. ;) Skorzystalismy z tego i wyruszylismy na spacer, Nik na deskorolce, Bi prowadzac psa, bo nikomu innemu nie da. ;)
Poniewaz zas post wyszedl tym razem wyjatkowo krotki (bo tez i nie ma o czym pisac ;P), wrzucam pare fot kwiatkow. ;)
Mialam jeszcze dorzucic pare rozmowek, ktore siedza w roboczych od kilku miesiecy, ale zrobilo wie wpol do 1 nad ranem i oczy mi sie same zamykaja. Moze dopisze jutro. ;)
Ja po 2 tygodniach laby i też się nie mogę ogarnąć :)
OdpowiedzUsuńKrótki post, lol, chyba nigdy takiego długiego nie napisałam :D ale kwiatki piękne!
Pozdrawiam Was ciepło!
Ty za to piszesz krotko, ale tresciwie. :)
UsuńWspolczuje klopotow kolanowych tacie i corce. Jesli upadek nastapil w miejscu i godzinach pracy - pownno sie zlozyc claim do Workers’ Compensation Insurance. Oczywiscie mozna jednak wtedy zadrzec z pracodawca. Trzeba wyczuc sprawe.
OdpowiedzUsuńPoza tymi ogoreczkami niewydarzonymi garbuskami jak karly - reszta plonow calkiem, calkiem. Gratuluje.
Hehe, nie wiem dlaczego, ale te moje ogorki zazwyczaj takie smieszne rosna...
UsuńTata twoj powinien dostac odszkodowanie, ale mam nadzieje, ze zglosil wypadek przy pracy zanim pojechal do lekarza. U nas spisuje sie raport, manager linii podpisuje i potem juz mozna walczyc o bardzo fajna sumke. Oby sie tacie udalo no i mi tez sie slabo robilo jak pisalas, ze w ogole nie moglas sie z nim skontaktowac, wiedzac jeszcze, ze Taty angielski jest slaby.
OdpowiedzUsuń40'C?nie znam takiej temperatury, wiec tak... Zazdroszcze :-)
Sama siedzialabym w baswnie tak dlugo, ze musieli by mnie wyrzucic :-)
Moj tata odpuscil, bo juz kolejnego dnia okazalo sie, ze kolano tylko stlukl i narobil rabanu o nic. A potem musial wszystko odkrecac zeby wrocic wczesniej do pracy. ;)
UsuńPowoli nadrabiam zaległości blogowe. Chciałam tylko dać znać, że nadal jestem i czytam. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNo czesc! :D
UsuńSama nie wiem jakim cudem w tym roku tak w miarę lekko wróciło nam się do pracy. Chociaż my często bierzemy 3 tygodnie, bo wychodzimy z założenia, że pierwszy tydzień żyje się jeszcze pracą, drugi wakacjami, a trzeci żyje się znowu pracą :D
OdpowiedzUsuńWbrew pozorom trochę się u Was działo. Fajnie, że pogoda taka, że można skorzystać z takich atrakcji, bo u nas już gorzej, i od zakończenia urlopu nie udało nam się wyjechać ani nad jezioro, ani iść na plac wodny.
Rozumiem strach o tatę, bo pamiętam jak to było z moim po wypadku w pracy. Ale fakt, mógł tata zadzwonić, albo chociaż napisać i uspokoić, przecież wiadomo, że człowiek się martwi. Najważniejsze jednak, że wszystko dobrze się skończyło.
Tak, sierpien byl zdecydowanie lepszy pogodowo od lipca...
Usuń