Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 26 lutego 2022

"End of the world as we know it"

Zawsze lubilam to okreslenie... Koniec swiata... nie doslownie, ale koniec takiego, jakiego go znamy, koniec pewnego porzadku, ukladow, przewidywalnosci... No, teraz juz nie lubie. Jestem strasznie przybita i boje sie przyszlosci. Przez ostatnie dwa lata mialam wrazenie, ze zycie plynie mi jakos obok, w zawieszeniu. Ostatnio pandemia jakby zaczela odpuszczac, albo swiat w koncu puknal sie w czolo i stwierdzil, ze musi nauczyc sie z nia zyc. I mogloby byc tak pieknie... A nie bedzie, przez jednego szalenca. :( Wiekszosc Europy dowiedziala sie o inwazji w czwartek rano. Ja wiedzialam o niej juz od srody wieczor. Nie, nie mam osobistych szpiegow; po prostu przez roznice czasu, 4 nad ranem w Europie, to u mnie 22 wieczorem dnia poprzedniego... Od tamtego czasu, dzien rozpoczynam sprawdzeniem serwisow informacyjnych, choc te napawaja coraz wiekszym przerazeniem...

Nie wiem czy powinnam prowadzic blog w takiej formie, jak dotychczas. Jak tu pisac takie pitu-pitu o zwyczajnych, codziennych sprawach, kiedy gdzies tysiace ludzie uciekaja przed wojna i kryja sie w schronach? Ten post mam jednak juz praktycznie napisany, bo zwykle klepie sobie po troszku niemal codziennie, wiec wrzucam.

Na sobote 19 lutego, od poczatku planowalam... nic. ;) Z okazji dlugiego weekendu nie bylo Polskiej Szkoly, wiec mielismy dzien dla siebie. W praktyce spedzilam go jak zwykle, sprzatajac i wstawiajac pranie za praniem. Wieczorem machnelam tez moje ulubione ostatnio, super-hiper-szybkie ciasto z jablkami. :) Potworki spedzily calutki dzionek w pizamach. Przynioslam im na dol ubrania, kilka razy upomnialam, ze moze czas sie przebrac, ale w koncu machnelam reka. Sama pamietam z dziecinstwa takie dni, ktore przesnulam sie z kanapy na fotel w koszuli nocnej. :D Zeby nie bylo dzieciakom za dobrze, zagonilam ich do odkurzenia i umycia podlog w ich pokojach. Stwierdzilam tez, ze czas nauczyc ich mycia zlewu w swojej lazience. Wkurzylam sie bowiem. W piatek umylam kible oraz zlewy w lazienkach dolnej i dzieci, wiedzac, ze beda mieli kolegow, wiec ktores moze zechciec skorzystac z tego przybytku. Nastepnego dnia wchodze do lazienki dzieciakow i co widza moje zaspane oczy?! Calutki zlew oraz kran zaplute pasta do zebow! Jak kurcze nie potrafia splukac po sobie zlewu, to moze naucza sie, kiedy sami beda musieli szorowac zaschniete plwociny, fuj! :/

Tego dnia byla znow jakas szalona pogoda. Nadchodzila chmura, zaczynal sypac snieg, robila sie z tego zadymka, swiata nie widac, telefon pika z jakimis ostrzezeniami... Po czym nagle snieg przestawal sypac, wychodzilo slonce, co napadalo zaczynalo topniec... i tak kilka razy w ciagu dnia. :O Cieszylam sie, ze nic na ten dzien nie planowalam i moglam zaszyc sie w chalupie. Wieczorem zas nadeszla wichura. U gory tak wylo i swiszczalo, ze balam sie iz jakies drzewo zwali sie na dom. Uroki mieszkania na wzgorzu. ;)

Po jednym dniu przesiedzianym w chalupie, w niedziele juz zaczelo mnie lekko nosic. ;) Zreszta, przy okazji dlugiego weekendu chcialam tez Potworkom zapewnic troche wiecej rozrywki niz nieograniczony dostep do elektroniki. :D Plany nieco sie ryply, bo jak zwykle za pozno zaczelam czynic jakies konkretniejsze przygotowania. Chcialam zabrac dzieciaki na snow tubing, czyli zjezdzanie po specjalnie stworzonych "torach" na wielkich oponach (mozecie kojarzyc z poprzednich lat). Byli rok oraz dwa lata temu i bardzo im sie podobalo, ale co z tego, jak w czwartek przed dlugim weekendem bilety byly juz nie do dostania... :/ W niedziele postawilam wiec na rozrywke bardziej "pospolita" - lyzwy. Dzieciaki pojechaly bardzo chetnie, bo mielismy prawie miesieczna przerwe. Wiedzac bowiem, ze w poniedzialki Nik mial narty, nie chcialam go dzien wczesniej meczyc lyzwami. W tym tygodniu jednak narty juz sie skonczyly (buuu...), wiec nie bylo przeszkod. Zreszta, wypad na stok byl moim innym pomyslem na dlugi weekend, tu jednak okazalo sie, ze jako rodzina kompletnie nie moglismy sie dogadac. Bi poczatkowo stanowczo oznajmila, ze nie jedzie, potem jednak (przy wizji spedzenia dnia w domu dziadka), stwierdzila, ze moze jednak. Malzonek najpierw niechetnie, ale sie zgodzil, potem jednak mu sie odwidzialo i stwierdzil, zebym sobie jechala sama z Kokusiem jak mnie tak ciagnie. :/ W dodatku pogoda miala sie zbiesic i z zimowej aury w sobote i niedziele, przejsc w 10 stopni w poniedzialek, a we wtorek w dodatku w deszcz. Na koniec zas, sam Nik na propozycje pojechania tylko ze mna, zaczal cos przebakiwac, ze on chce z tata, bo marza mu sie czarne szlaki. W tym momencie juz mnie trafil szlag i stwierdzilam, ze pierdziele, nie bede nikogo uszczesliwiac na sile. Synowi zas strzelilam wyklad, ze jak chce na narty z ojcem, to ma sam mu wiercic dziure w brzuchu, a nie traktowac mnie jako poslanca. Potem bowiem najwiecej zrzedzenia i pretensji dostaje sie wlasnie mi, bo M. uwaza, ze jego dzieci przeciez nie chca nigdzie jezdzic i w niczym brac udzialu, a ja ich przymuszam. :/ W kazdym razie, tak wlasnie skonczyl sie pomysl nart w dlugi weekend. ;) Na lyzwach jak zwykle Potwory szalaly na calego, choc Bi narzekala, ze straaasznie boli ja jedna stopa.

Czapy z polskim orzelkiem ;)
 

Zaczynam podejrzewac, ze problemem nie sa lyzwy, tylko jej giry. Wypozyczalam juz tam lyzwy i wiem ze sa niewygodne, ale da sie wytrzymac. Maja dwa rodzaje, jedne figurowe, drugie bardziej rekreacyjne (oraz hokejowe, ale tych Potwory nie lubia) i Nik, ktore nie zalozy, pasuja mu bez problemu. Bi probowala juz i jedne i drugie i zawsze gdzies ja uwiera lub obciera. Wniosek? Panna musi miec "hrabiowskie" stopy, ktorym przeszkadza kazdy szew czy zalamanie materialu. :D Tak czy owak, Nik jak zwykle jezdzil na wyscigi, slalomem miedzy ludzmi, a z Bi wiekszosc czasu jezdzilysmy sobie spokojnie, trzymajac sie za rece. Zwyczajowo napstrykalam zdjec i filmikow, ale wpadlam tez na pomysl, ze przeciez Potworki na zmiane moga zrobic tez zdjecie i mi. Jezdze z nimi tyle czasu i nigdy nie mam zadnej foty, wiec tym razem Potworki mi pstryknely. ;)

Z moim "malenstwem" :D
 

A ze dostep choc na sekunde do mojego telefonu to dla nich nie lada atrakcja, wiec byli cali chetni. Niestety, tego dnia to byl marny pomysl, bo rano nie chcialo mi sie malowac oczu, wiec wyszlam staro i niemrawo. Coz, przed nastepnymi lyzwami musze pamietac o makijazu. :D

A tu z "wielkoludem" (kiedy ona tak urosla?!), ktory bije matke na glowe jesli chodzi o urode i umiejetnosc pozowania...
 

Poniedzialek byl kolejnym dniem z atrakcja. Zaplanowalam ja na nieco wczesniejsza godzine, ale potem przyszlo mi do glowy, ze moze moja kumpela chcialaby dolaczyc ze swoimi dziewczynami. W koncu towarzystwo jest zawsze atrakcja sama w sobie, a to bylo jedno z niewielu miejsc, gdzie poszaleje i 10-cio i 3-latka. ;) Niestety, nie wszyscy sa takimi szczesciarzami jak ja, ktorzy w poniedzialek mieli wolne. Moja kolezanka nalezala niestety do grupy pracujacej, ale odpisala ze chetnie sie wybierze (ale po pracy), zeby jej starsza nie marudzila, ze przez caly dlugi weekend nie miala zadnej atrakcji i nigdzie nie pojechala. ;) Godzina 15 wydawala mi sie troche pozna, bo podejrzewalam ze o tej porze zaczyna sie tam tlok, ale zgodzilam sie. A miejscem, o ktorym pisze byly... trampoliny! Nik chcial miec tam swoje przyjecie urodzinowe, ale z racji niepewnej covidowej sytuacji jeszcze 1.5 miesiaca temu, nie zdecydowalam sie zarezerwowac. Przed dlugim weekendem nawet nie myslalam o tym miejscu, bo nastawiona bylam raczej na "zimowe" atrakcje. To Bi sobie przypomniala o trampolinach, Nik podchwycil pomysl i ciesze sie, ze bylo to jedno z niewielu miejsc, gdzie nie trzeba bylo robic rezerwacji z 2-tygodniowym wyprzedzeniem. ;)

Nik wlasnie robi salto w przod w powietrzu :)
 

Punktualnie o 3 po poludniu zjawilismy sie wiec na trampolinach, a dzieciaki rzucily sie do zabawy niczym szczenieta spuszczone ze smyczy. ;) Dla mnie i kolezanki spotkanie towarzyskie srednio sie udalo, bo jej mlodsza nie zawsze chciala isc tam gdzie szla trojka starszych. Kumpela musiala wiec podazac za malym huraganem, ja zas zostawalam ze "starszyzna", zeby wiedziec, gdzie z kolei oni sie podziewaja.

Ten zjazd na linie, mimo ze niezbyt duzy, byl jedna z atrakcji, do ktorej dzieciaki co chwila wracaly
 

Miejsce bylo bowiem ogromne, choc nie az tak jak sala zabaw, w ktorej bylismy na urodzinach tuz przed pandemia. Tam to byl po prostu wypas i kazdy podobny przybytek wypadnie przy nim blado. ;) Tutaj jednak tez nie brakowalo rozrywki i pewnie tam jeszcze wrocimy.

Jeden z torow przeszkod
 

Poza cala seria trampolin, dla starszych, mlodszych, z koszami do koszykowki, itd., byl tam tez zjazd na linie, tor ninja, miejsce do bitwy w dmuchanych kulach (nie wiem jak to okreslic, a nie mam zdjecia), baseny z piankami, kat z gigantycznymi klockami do ukladania, park linowy oraz malpi gaj ze zjezdzalniami w kulki.

Dziewczyny przeszly oba poziomy parku linowego. Nik wszedl na gore, rozejrzal sie i stwierdzil, ze jednak to nie dla niego; tutaj wlasnie schodzi. On jednak po mnie ma lek wysokosci ;)
 

Slowem, zabawa dla dzieciakow z calego przekroju wiekowego. Potwory wyszly oczywiscie cale upocone, a jeszcze musialam stoczyc z nimi walke, zeby zalozyli bluzy zanim wylezli na dwor. W ogole wiekszosc wieczora to byla wojna z humorami.

Zjezdzalnia w kulki rowniez byla hitem wsrod malych i duzych :)
 

Dzieciaki wrocily wymordowane i glodne, a to jest mieszanka wybuchowa. W takim momencie, mimo glodu, nawet o jedzenie (bo nie lubie, bo niedobre) od razu jest histeria. Do tego, wolam do stolu, a jedno z drugim w ryk, bo tacy sa zmeczeni, ze nie dadza rady wstac z kanapy. ;) Ktos by pomyslal, ze takie juz duze dzieci mam, ale troche je zmeczyc i przeglodzic, a cofaja sie do poziomu 4-latkow. :D

 

Tu Bi zrzuca kolezanke z belki. Moment pozniej, kolezanka "znokautowala" Kokusia ;)

Wtorek byl ostatnim wolnym dniem. To znaczy, calkowicie wolnym dla dzieciakow, ja bowiem pracowalam z domu. Rano musialam polaczyc sie na meeting, mialam tez kilka maili do wyslania oraz odpowiedzenia, ale ogolnie nie gonilo mnie nic pilnego, wiec poczatkowo myslalam, ze moze jeszcze tego dnia gdzies z dzieciakami pojade. Po tym jednak jak odpadly nam narty oraz snow tubing, nie bardzo mialam pomysl gdzie. Nik naciskal na lyzwy, bo dowiedzial sie, ze z okazji dlugiego weekendu, lodowisko jest czynne rowniez w poniedzialek i wtorek. Bi jednak uparla sie, ze nie chce jezdzic. Szczerze mowiac to mi rowniez srednio chcialo sie tam jechac, bo pogoda kompletnie sie spiep**yla. Po mniej wiecej zimowej aurze w weekend, w poniedzialek temperatury podskoczyly do 11 stopni przy pieknym sloncu. Przez wiekszosc wtorku temperatury utrzymywaly sie okolo 4-5 stopni, a po poludniu lunal deszcz i zrobilo sie naprawde paskudnie. Temperatury piely sie stopniowo w gore i gdzies o 18 dotarly do 12 stopni, ale przy ulewnym deszczu oraz porywistym wietrze, bylo po prostu okropnie. Nie mniej, Nik tak naciskal, ze gotowa bylam pojechac i zostawic Bi w pokoju przy lodowisku. To takie pomieszczenie dla lyzwiarzy z ogrzewaniem oraz laweczkami, zeby mogli odsapnac i sie zagrzac. Co najwazniejsze, sciana wychodzaca na lodowisko jest cala przeszklona, wiedzialam wiec, ze bede mogla panne caly czas widziec, jesli ta sie zaprze i rzeczywiscie nie bedzie chciala jezdzic. Sytuacje uratowal jednak... sam Nik. Dzien wczesniej, na trampolinach, nadwyrezyl sobie kolano. Mimo, ze pod koniec skakal znow jak pasikonik, twierdzil, ze nie moze go zginac i kustykal na wszystkich schodach. We wtorek rano jednak oznajmil ze nic go nie boli i faktycznie chodzil normalnie. Wpadlam jednak na pomysl, ze musi przymierzyc lyzwy, ktore dostalam ze dwa lata temu od kolegi z pracy, a do ktorych Mlodszy chyba w koncu dorosl. Jak wiadomo, lyzwy sa dosc ciasne i Nik nie mogl wcisnac stopy w tej nadwyrezonej nodze, twierdzac, ze za bardzo go boli kiedy musi napiac miesnie. To przesadzilo sprawe, bo uznalam, ze noga musi odpoczac, a jeszcze Nik by sie pechowo przewrocil i dodatkowo ja urazil? W ten sposob, z wielka ulga zreszta, zostalam z Potworkami w chalupie. Kilka razy pytalam tez Starsza czy na pewno chce w taka pogode jechac na gimnastyke. ;) Wiem, strasznie niepedagogicznie, ale naprawde mi sie nie chcialo po calym dniu lazenia w dresach i przy ulewie. Bi "niestety" chciala, wiec co bylo robic, pojechalam. Bylo ohydnie, bo nie dosc ze zacinajacy w ostrym wietrze deszcz, to jeszcze w naszej miejscowosci od rzeki naciagnela mgla, widocznosc byla wiec mocno ograniczona, a w ciemnosci dochodzily oslepiajace swiatla innych aut. Jakos na szczescie przejechalysmy. Pogadalam sobie z kolezanka, ale potem musialam wyjsc z auta i pojsc po Bi, bo ostatnio instruktorka oznajmila, ze bedzie wypuszczac dziewczyny tylko do czekajacych rodzicow. Po tych kilku minutach w deszczu, mimo wysokich jak na luty temperatur, wrocilam do domu przemoczona i zmarznieta. Dopiero kiedy zdjelam wilgotne legginsy i wskoczylam z powrotem w cieplutki dres, poczulam ciepelko rozlewajace sie po ciele. :)

Sroda zaczela sie brutalna pobudka skoro swit (czyli przed 7 ;P). Niestety, dlugi weekend sie skonczyl i czas byl wrocic do brutalnej rzeczywistosci... Najgorzej, ze kolejne dluzsze wolne bedzie dopiero podczas ferii wiosennych, w polowie kwietnia. :( W srode pogoda ponownie nie mogla sie zdecydowac, jaka mamy wlasciwie pore roku. Rano bylo 11 stopni, ale juz o dziesiatej termometr pokazywal 16, zas o trzynastej... 20! :O Po poludniu temperatura miala jednak gwaltownie spadac, wiec niewiadomo bylo jak sie ubrac. Norma ostatnio. ;) Potworki oczywiscie najchetniej poszlyby do szkoly w samych cienkich, bawelnianych bluzkach, ale ostatecznie (po moim zrzedzeniu) Nik zalozyl kamizelke, a Bi taka grubsza bluze. Stwierdzilam, ze nawet jesli o tej 16 zrobi sie nagle zima, to jakos z autobusow przejda; daleko nie maja, szczegolnie Nik, ktory wysiada pod samym domem. ;) Srody zwykle oznaczaja trening na basenie dla Kokusia, ale tego dnia jechalismy do ksiegowego rozliczyc sie z podatkow, wiec go ominal. Kiedy o 19 wracalismy do domu, temperatura spadla do 4 stopni, a o dwudziestej byla juz na minusie i w dodatku zerwal sie wiatr, ktory zawiewal jakos tak, ze strasznie dudnil w kominie. Odglos jak z horroru. ;) Czyli po dwoch dniach wiosny (poniedzialek i wtorek) oraz letniej srodzie, zima postanowila pokazac, ze nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa. ;) W dodatku na piatek zapowiadane byly spore opady sniegu, ale wiadomo, dwa dni wczesniej jeszcze wszystko moglo sie zmienic i przesunac.

No i przyszedl czwartek i dotarlo do mnie, ze moj blog jest pozbawiony glebszej tresci. Codzienne bzdety, drobne radosci, male smuteczki... to takie plytkie w perspektywie obecnej sytuacji... Tak, na Ukraine mam daleko. Mam jednak cala rodzine w Polsce, a czy Putin zatrzyma sie na Ukrainie? A nawet pomijajac ten aspekt, ciezko jest cieszyc sie normalnym zyciem, kiedy jest sie swiadomym, ze gdzies wali sie swiat. I nie na drugim koncu globu, tylko w nowoczesnej, postepowej Europie! To jeszcze kilka tygodni temu wydawalo sie to nie do pomyslenia! Wlasciwie juz wczesnym popoludniem skupilam sie tylko na lokalnych wiadomosciach, straszacych zamieciami na dzien kolejny, bo wiesci z Ukrainy wywolywaly napiecie i palpitacje serca. Nie pomagaly pelne paniki smsy od mojej mamuski. Wolalam sie juz skupic na pogodzie. Zamiecie, zawieje... To takie zwykle i normalne, ze az piekne... Po poludniu, zgodnie z przewidywaniami (oraz oczekiwaniami zreszta) dostalam wiadomosci, ze kolejnego dnia szkoly maja byc zamkniete w naszej miejscowosci. Potworki chodzily wiec do placowek calutkie dwa dni w tym tygodniu... Perspektywa wyspania sie i spedzenia spokojnego dnia pracujac w szlafroku przy jadalnym stole, nie poprawila humoru... 

Piatek... Drugi dzien wojny na Ukrainie, a dla nas spokojna codziennosc. Nawet bardzo spokojna, bo bez szkoly, a dla mnie z praca z domu. Mialy byc zamiecie, kataklizm, itd., a spadlo... moze 10 cm...czegos. Niestety, nad ranem snieg przeszed w marznacy deszcz, a poznym rankiem znow w snieg. To, co lezalo na ziemi bylo wiec zbite i ciezkie jak jasny gwint. Po poludniu M. poszedl odsniezac, a Potworki poszalec w tym bialym czyms.

Najlepsza zabawa bylo wbieganie pod strumien sniegu. Wiedzac ile wazyl, dziwie sie, ze nie powalilo ich na ziemie...
 

Solidarnie wyszlam i ja, odsniezyc jak zwykle schodki oraz kostke przed frontem. I pozalowalam, bo moje plecy dlugo nie dojda do siebie. :/ Potworki bawily sie wysmienicie, ale za to wrocili do domu kompletnie przemoczeni.

Nie widac, ale zdjecie zrobione w ruchu, stad tak nieudolnie uciete ;)

Tak, oberwalam ta "sniezka" ;)

I tak minal tydzien. Zaczal sie fajnie, dlugim weekendem i relaksem... Zakonczyl... wiadomo jak. :(

16 komentarzy:

  1. Podobnie jak Ty, wpis tworzę systematycznie każdego wieczoru, żeby później nie zastanawiać się, co robiliśmy danego dnia. Tak samo też nie wiedziałam czy wypada pisać o naszych zwykłych sprawach w czwartek, ale uznałam, że trzeba... To też pokazuje, że mimo tego co się dzieje, świat idzie dalej - zmieniony, niepewny, wystraszony - ale jeśli nie chcemy poddać się wariatowi, to musimy mu pokazać, że nie jest w stanie nas sparaliżować. Dzisiaj się dowiedzieliśmy, że Kijów się utrzymał, że nie dał się tej nocy, a to w tym wszystkim jest dobra wiadomość, tak samo jak to, że nieliczni popierają Putina, że większość świata jest za Ukrainą. Człowiek zaczyna doceniać to co ma, cieszyć się z tego co jest, ale też ma świadomość, że wystarczy jeden wariat, aby to wszystko stracić - nawet jeśli mieszka się w demokratycznym kraju...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, cala ta sytuacja pokazala jak swiat jest jednak niestabilny. Wystarczy jeden swir, zeby caly porzadek stanal na glowie. I nawet jesli czlowiek mieszka poza zaatakowanym panstwem, drzy o to, co moze sie jeszcze wydarzyc. :(

      Usuń
  2. Pisz. Uważam że potrzeba codzienności. Ten człowiek chce żebyśmy się bali. Przecież musimy żyć, nie możemy trwać w zawieszeniu. Chociaż jako przyjaciółka zawodowej żołnierz wiem o paru rzeczach,o których nie wszyscy może zdają sobie sprawę.. i mam ochotę brać męża i Klarę i wiać. Tylko gdzie? Eh. Na razie próbujemy żyć normalnie, Klarci nie mówiłam. Nie będę umiała jej tego dokładnie wytłumaczyć. Insta też staram się prowadzić. Jest mi smutno, strach chwyta za serce. Ale nie ma innego wyjścia.

    Przygotowałam mała paczkę środków opatrunkowych, higienicznych. Dołączamy do znajomych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez wspomoglam juz finansowo kilka organizacji wysylajacych pomoc na Ukraine...
      Nie, no Klarci nie ma co mowic, przeciez ona nic z tego nie pojmie. Nawet dla moich dzieciakow to abstrakcja. My niby jestesmy daleko, ale wiem, ze dla Putina Ameryka jest wrogiem #1, wiec tez boje sie, co ten psychol moze wymyslic... :(

      Usuń
  3. To straszne co się dzieje na Ukrainie, ale nie możemy zapominać o codzienności i małych radościach. Nie możemy dać się przybić i zastraszyć. Trzeba pomagać innym, ale też i sobie ciesząc się drobnostkami. A prawda jest taka, że przecież w innych państwach też trwa wojna, a z tego powodu nie zaprzestałaś pisałaś, to i teraz nie powinnaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem, masz absolutna racje. Wojny caly czas sie tocza na swiecie. Ta jest po prostu tak blisko Polski, ze bardziej poruszyla...

      Usuń
  4. Pisz, mało,że odskocznia to i mimo twoje życie. Jest niestety jak jest. Martwię się jak chyba każdy.... Jesteśmy malutkimi pionkami...wiesz, gdy wojna była w byłej Jugosławii nie każdy wiedział ale...to daleko, tam nie mam rodziny, zanim dojadą do Polski, jeśli w ogóle...
    Afganistan, to samo...
    Teraz tuż obok, teraz już za rogiem i tak zmienia się punkt widzenia zależnie od punktu siedzenia. Mam nadzieję, że jednak coś drgnie i ochlonie a świat się obudzi,nie za późno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokladnie, inne wojny byly daleko i choc czlowiek o nich wiedzial, jakos tak bardziej obojetnie do tego podchodzil. Teraz nie dosc, ze zaraz obok Polski, to jeszcze ostatnie dwa lata byly takie do dupy, ze teraz az bunt narasta, ze jeszcze sie nie doszlo do siebie psychicznie po pandemii, a znowu cos! :/

      Usuń
  5. Dokładnie tak, mam to samo już od dłuższego czasu, stąd u mnie takie przestoje na blogu i niejednokrotnie wspominałam, że nie umiem pisać o pity pitu jak niegdyś. Marzyłam zawsze, że kiedyś w bujanm fotelu, zasiądę w siwym koku i powrócę do wspomnień spisanych na blogu przez lata, że moje dzieci, już dorosłe będą czytać o swoi. Dzieciństwie z zapartym tchem.... od jakiegoś czasu nie umiem już tak kolorowo i z nadzieją wyobrażać sobie naszej kolorowej przyszłości. Boli mnie rzeczywistość od dłuższego czasu, stąd smęcilam w swych wielu ostatnich postach, bo świat z tym do czego zmierzał, przerażał mnie i stało się... i cholera w głowie się nie mieści, że w środku Europy, tuż obok dzieją się takie rzeczy i nikt nie umiał tego powstrzymać. Moja 93 letnia Teryska już dawno mi mówiła, że idzie wojna, w taki sam sposób szła jak ona była dziewczynką...
    Patrzę na moje dzieci i zamieram w środku.. Dotąd nasi fanatyczni rządzący walczyli sobie w urojonych wojnach z niewidzialnymi wrogami, kłócąc się z każdym w koło jednocześnie skłócając i osłabiając własny naród, poklepując się po plecach z przyjaciółmi Putina. Torując mu drogę na Europę. Dziś stajemy w obliczu początku III wojny światowej i nikt z tym nic nie potrafi zrobić. Jednoczą się zwykli cywile, niesamowita Solidarność wśród Polaków z Ukrainą, pomoc od zwykłych ludzi, od niezależnych organizacji na różne sposoby,a Góra tylko piękne bajki nadal opowiada. Jedyny godny do naśladowania polityk, to prezydent Ukrainy, który nie podwinął ogona i nie ukrył sieodlatujac opancerzonym samolotem, tylko walczy wraz ze swoim narodem, dodając otuchy i siły. Czy kiedykolwiek wyciągnie ktoś z możnych tego świata wnioski? Czy ktokolwiek pójdzie w jego ślady i będzie potrafił stawić czoła imperialnemu pajacowi?
    Moja ematia nie pozwala mi na inny komentarz, nie umiem o pitu pitu, choć bardzo bym chciała. To nie jest wojna Ukrainy, to niestety jest wojna nas wszystkich :(
    Ściskam Kochana!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, dobrze Cie rozumiem... Ja mam wrazenie, ze zyje w jakby dwoch wcieleniach na raz. Jedno to pracownik, zona, matka, ktora codziennie wstaje i wykonuje swoje obowiazki, odwozi czy odbiera dzieci, zabiera na zajecia, jakies przyjemnosci... Drugie wcielenie, to wewnetrzne, to przestraszona kulka, ktora caly czas jest na granicy placzu i slulenia sie pod koldra w lozku i nie wygladania na swiat w ogole...
      Rowniez nie moge uwierzyc, ze w postepowej Europie w XXI wieku mogla ot tak, wybuchnac wojna. Przez jednego swira, ktorego teraz nie ma jak powstrzymac nie ryzykujac naprawde III wojny swiatowej. :(

      Usuń
  6. Hmmm, rzeczywiscie - wojna na Ukrainie wszystkim nam przynosi bolesne otrzezwienie, wrecz wybicie z pantalyku - jak to sie drzewiej mawialo. Trudno sie skupic na codziennych drobiazgach, gdy rzeczywistosc zaczyna az tak bolec i uwierac. Ale zyc jakos trzeba - wierzac, ze to nie potrwa dlugo, ze nie jest to poczatek 3 Wojny Swiatowej. Staram sie tak myslec. Takie jest moje osobiste radzenie sobie z tym koszmarem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez poki co daje rade normalnie funkcjonowac. Jestem przerazona tym, co sie dzieje, ryczec mi sie chce na mysl o ginacych, niewinnych cywilach, ale jakos ciagne ten wozek... To niby dopiero trzeci tydzien, ale ciagnie sie niczym miesiace. Czekam na koniec tego koszmaru, ale poki co nie widac nawet swiatelka w tunelu... :(

      Usuń
  7. Chyba większość z nas ma teraz podobne myśli i przemyślenia... Nie sposób nie myśleć o tym co dzieje się na Ukrainie, ja też miałam czwartek i piątek z głowy. A tu trzeba było zawieźć Misię na bal karnawałowy połączony z paradą, ludzie w Belgii jakby nigdy nic, wszyscy świętowali. W głowie mi się to nie mieściło.
    Ale z drugiej strony nie możemy teraz zacząć żyć wszyscy w marazmie, tak naprawdę nie przewidzimy tego co się może wydarzyć i ja osobiście nie chcę o tym myśleć :/ Moje dzieci jeszcze są małe, u Misi w przedszkolu raczej na ten temat rozmwiać nie będą więc póki co omijają mnie rozmowy z dziećmi na ten temat. Na razie staram się po prostu śledzić relacje również zwykłych ludzi, nie tylko mediów, ale przy tym dalej planować swoje życie i mieć nadzieję na lepsze jutro dla nas wszystkich. Trzymaj się, ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Amerykanie tez wlasciwie zyja jak zawsze. Tylko niektorzy znajomi pytali mnie o sytuacje, ci ktorzy wiedza, ze jestem z Polski, a i to nie wszyscy. Reszta zyje jak zawsze.
      U Was dzieciaczki to jeszcze maluchy, nie ma nawet po co zaczynac z nimi tematu. Moje dzieci w dziennej szkole chyba w ogole nie mialy o tym rozmowy. W Polskiej u Bi rozmawiali. Widocznie uznali, ze 10-latki juz powinny wiedziec...

      Usuń
  8. Pisz Agatko, co innego nam pozostało? To co się dzieje jest tak straszne, że nie da się tego opisać. Nigdy nie przypuszczałabym, że dożyjemy takich czasów. Czasami podchodzę do tego na tyle spokojnie, na ile się da, ale często ogarnia mnie takie przerażenie, że myślę tylko o tym, żeby uciec jak najdalej stąd, żeby ochronić dzieci. Tylko dokąd...?
    Pisz, niech to będzie choć namiastka zwyczajnej codzienności w tych strasznych czasach i nadzieja, że jeszcze będzie normalnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wlasnie dlatego pisze dalej. Zycie tutaj plynie caly czas normalnie. Przecietny obywatel zauwazyl jedynie horrendalnie wysokie ceny benzyny. Nadal jednak trzeba jechac do pracy, dzieci maja swoje atrakcje, szkolne wydarzenia... To dla nich trzeba nadal funkcjonowac...

      Usuń