Tym razem bez zadnych wyjazdow czy dodatkowych atrakcji, wiec nudy Panie Dziejku, co szybko mozna wywnioskowac po ilosci (minimalnej) zdjec! :D
Sobota, 9 wrzesnia, zaczela sie jak zwykle o tej porze roku, czyli od meczu. ;) Trzeba przyznac, ze brak organizacji w zespole Bi ulatwil mi zycie, bo M. pracowal, wiec nie mialam dylematu z tym, kto jedzie na mecz gdyby wypadly w tym samym czasie. Wada byla pora - rozgrywka miala sie zaczac o 8:30, a wiec na rozgrzewke trzeba sie bylo stawic o 8:10. Mimo, ze mecz odbyl sie w miejscowosci obok, gdzie na boiska mamy doslownie 5 minut - blizej niz na "nasze", ale jednak pobudka w sobote o tej samej porze co w tygodniu, nie byla przyjemna. Oczywiscie Nik zbieral sie tak opieszale i bez entuzjazmu, ze o 8:10 to dopiero wyjezdzalismy z chalupy. ;) Zdazylismy wyjechac z naszego osiedla, a Mlodszemu przypomnialo sie, ze nie wzial... ochraniaczy! No udusic po prostu! Ochraniacze leza zaraz obok korkow, na tej samej polce! Coz, poniewaz jechalismy tak blisko, ale juz bylismy spoznieni, wiec odstawilam Nika na boisko zeby zaliczyl rozgrzewke i pokazal, ze jest, a ja wrocilam do domu. Chwycilam ochraniacze i pedem spowrotem! Na szczescie, przy tak malej odleglosci, wrocilam doslownie 10 minut po rozpoczeciu meczu. Mlodszy wybiegl mi na spotkanie z ulga, bo powiedziano mu, ze bez ochraniaczy nie wolno mu grac, a tego dnia mieli tylko dwojke rezerwowych. Bylo parno i duszno, mgla wisiala zaraz nad boiskami i lasek je otaczajacy przypominal dzungle. Ale przynajmniej nie padalo, no i bylo cieplo - 22 stopnie. Rozgrywka byla towarzyska, a wiec bez wiekszej presji, ale i tak okazalo sie, ze "nasi" przeciwnikow doslownie "zmietli" - wygrali 8:0. Zastanawiam sie jakim cudem tamta druzyna byla "ligowa", choc przypuszczam, ze byl to zespol "B". O co biega? ;) W naszym miescie, w niektorych rocznikach, tworza dwie druzyny ligowe. Druzyna "A", to ta glowna, zbierajaca najlepszych graczy, a druzyna "B" takich gorszych, ktorzy jednak chca grac w lidze. Tak jest np. z chlopcami o rok mlodszymi od Kokusia. Z niektorymi, o ktorych wiem ze sa w owej druzynie, Nik gral kiedys w zespole rekreacyjnym. Kojarze wiec "jak" graja i wiem, ze w zyciu nie zakwalifikowaliby sie do tej glownej druzyny. I cos mi sie wydaje, ze przeciwnicy zespolu Nika z soboty, to byl wlasnie taki slabszy zespol, bo to az niemozliwe, ze wygrali az tak i to bez wiekszego wysilku. Poki co podoba mi sie dzialanie nowego trenera, ktory jest po prostu tata jednego z chlopcow. Wymienial chlopakow regularnie i kazdy dostal szanse zeby i odpoczac, ale i solidnie pograc. W tym oczywiscie Nik. Mam nadzieje, ze tak juz zostanie, a nie ze robil to tylko dlatego, ze rozgrywka byla towarzyska (a wiec malo wazna), albo ze nie mial wiekszego wyjscia z tylko dwojka rezerwowych. ;) W kazdym razie chlopcow wygrana wrecz uskrzydlila. Nik rano siedzial przy sniadaniu naburmuszony, ale po meczu stwierdzil, ze fajnie bylo. Typowe. ;) Gral zreszta bardzo dobrze; co prawda unikal raczej bezposredniej walki o pilke, ale kiedy ja przejmowal, ladnie prowadzil i podawal dalej.
Po meczu wrocilismy do domu i czlowiek zastanawial sie co robic z zyskanym czasem, bo byla dopiero 10. :D Chwycilam wiec za odkurzacz i mopa i doprowadzilam do porzadku podlogi na dole. Poza tym to jakies mniejsze ogarnianie, oraz oczywiscie weekendowe prania. W tym stroj Kokusia, bo ktos z organizatorow nie mysli. Stroj dostaje sie jeden, w tym dwa kolory koszulek, spodenki oraz skarpety. Zazwyczaj mecze sa ustawiane w miare tak, ze w jeden weekend porzebuja po jednym kolorze koszulek, ale ze juz kilka razy musieli je jednak zmienic, wiec trzeba miec oba. A spodenki oraz skarpety sa tylko jedne. W sobote, przy wysokiej wilgotnosci i calkiem cieplej temperaturze, Nik z meczu wyszedl wygladajac jakby wlasnie wzial prysznic. Zreszta, nawet przy chlodniejszych dniach, dzieciaki przy bieganiu zawsze sie spoca... Nie ma wiec bata; musze mu ten stroj przeprac, bo nie zalozy go przeciez kolejnego dnia... I choc glupio wstawiac pranie dla trzech rzeczy, ale jak mus to... jablkowy. :D Mimo, ze zapowiadane byly burze na wiekszosc dnia, to wczesnym popoludniem wyszlo slonce i wydawalo sie, ze prognozy zupelnie sie przesunely. Niestety, powietrze nie mialo zamiaru sie osuszyc, a zrobilo sie 27 stopni. Czlowiek mial wrazenie, ze jest w saunie i kiedy poszlam wyczyscic basen (liczac, ze skoro nadal jest goraco, to dzieciaki moze z niego skorzystaja), pot lecial mi ciurkiem po skroniach, plecach i innych czesciach ciala. Z ulga wrocilam do chalupy, blogoslawiac klimatyzacje. ;) Oczywiscie Bi zaraz chciala wkoczyc, ale za niecala godzine planowalismy jechac do kosciola, bo M. pracowal kolejnego dnia, wiec powiedzialam jej, ze jak wrocimy. Panna powyciagala wiec poduszki na tarasowe krzesla i rozlozyla sie z wloczkami oraz szydelkiem. Kiedy wyjezdzalismy bylo pelne slonce, wiec bez namyslu zostawilismy wszystko jak bylo. Dobrze, ze Maye zamknelismy w domu, a nie, jak czesto, na tarasie. ;) Kiedy wyszlismy po mszy, bylo juz pochmurno, ale nadal sucho. Dzieciaki wymyslily sobie paczki w piekarni, ktora mijamy po drodze, ale nam z M. przypomnialo sie, ze lato prawie minelo, a my ani razu nie bylismy w takiej ulubionej lodziarni, do ktorej jezdzimy od czasow jeszcze sprzed dzieci. Bylo cieplo i duszno, weekend, wiec stwierdzilismy ze mozemy jechac od razu. Dzieciaki oczywscie na to jak na lato. Jedynym problemem z owa lodziarnia jest to, ze trzeba do niej jechac tak z 20 minut. Przejechalismy przez nasza miejscowosc, wyjechalismy na autostrade i... lunelo! :O Ale spoko, takie przelotne deszcze to norma, "zaraz przejdzie", wiec jedziemy dalej. Taaa... Nie powiem, deszcz od czasu do czasu troche odpuszczal, ale zupelnie nie przestalo padac ani na chwilke. Do tego zaczelo blyskac i grzmiec. Przez parking pod lodziarnia przebieglismy w deszczu. W dodatku M. zaparkowal tak, ze zaraz przy drzwiach mialam doslownie rwacy potok, a na nogach klapeczki... Zamiast jak zawsze usiasc na laweczce na zewnatrz, musielismy siedziec w srodku, bo deszcz zawiewal az pod drzwi.
Kiedy troje z nas skonczylo swoje lody, akurat przyszlo takie lekkie przejasnienie, wiec wyszlismy przed przybytek. Tylko Bi konczyla jeszcze swoja porcje. Nik po lodach dostal nadmiaru energii i w lekkim deszczu odstawial jakies pozy i dziwne marsze na parkingu.
Dobrze, ze (pewnie z powodu pogody) ulice byly opustoszale. ;) Nagle jednak znow zaczelo grzmiec, wiec Bi szybko polknela reszte lodow i popedzilismy do auta. W sama pore, bo po chwili lunelo doslownie jak z cebra. Na autostradzie sciana wody. Ludzie snuli sie niczym slimaki na awaryjnych swiatlach, a niektorzy stawali pod mostami zeby przeczekac najgorsze. Ciekawa jestem ile tam stali, bo ulewa, pioruny i grzmoty trwaly bez przerwy do poznej nocy. ;) My wrocilismy do domu i... sie zalamalismy. Wszystkie poduszki na tarasie zalane, bo nie dosc, ze te wyjete zostaly na krzeslach, to pojemnik na ich przechowanie otwarty na osciez, wiec zalalo wszystkie pozostale. Nic jednak nie dalo sie w tamtej chwili z tym zrobic. Wyskoczylam na taras i zamknelam pojemnik, ale poduchy na krzeslach zostawilam, bo i tak byly doszczetnie przemoczone, a nad glowa trzaskaly mi pioruny. ;) I taka pogoda zostala juz do nocy. Ulewa, co chwila blyskalo i grzmialo, swiatlo migotalo (ale na szczescie nie zgaslo) i dwa razy wywalilo mi kontakt od czajnika w kuchni. Taki wieczor na siedzenie w chlodnym i suchym domu i wzdychanie z ulga, ze nie trzeba wychodzic. ;)
W niedziele rano M. pojechal do pracy, a ja i Potworki odsypialismy szesc dni porannego wstawania. Dzien zaczal sie pochmurnie, ale poznym rankiem wyszlo slonce. Podskoczylam ze szczescia i powyciagalam z pojemnika zalane poduszki. Czyli wszystkie, bo zadna sie nie ostala. ;) Porozkladalam je na krzeslach oraz balustradzie, po czym jeszcze musialam szamotac sie z wielkim i nieporecznym pojemnikiem na nie, bo na dnie mial dobrych kilka cm wody. Ile mi sie udalo wody wylac, wylalam, reszte przetarlam i zostawilam przechylone do wyschniecia. Pozniej trzeba bylo sie szykowac na wizyte z u weta z kotem. Udalo mi sie wcisnac na niedziele, co jest nie tylko cudem, ale bardzo wygodnym. Szkoda, ze niepotrzebnym, bo gdyby poprzednio wet sie nie pomylil, nie musialabym sie tam zjawiac az do lutego. Wypisal recepte na kropelki na robaki na 10 miesiecy, ale wedlug wagi kota z tamtego czasu. A Oreo miala wtedy 4 miesiace, wiec wiadomo, ze jeszcze urosla i przytyla. Jak sie mozna bylo spodziewac, kiedy weszlam na strone zeby wykupic recepte, system jej nie przepuscil... Teraz pojechalam wiec zalatwic nowa recepte, ale kota wzielam, bo wiedzialam ze beda chcieli ja zwazyc. Kiciul wazy juz (tylko?) 3.5 kg. ;) Zabraly sie ze mna oczywiscie Potworki, bo ciekawosc nie zna granic. Mielismy ubaw, bo nasz kot, choc mlody, jest jednak dosc charakterny. Juz w domu nie moglam wepchnac go do konterka, bo groznie warczal i zapieral sie wszystkimi lapami. W koncu musialysmy z Bi zrobic jak z poldzikimi kotami w programach telewizyjnych: ja trzymalam kontener bokiem, otworem do gory, a Starsza wziela kota za kark, druga reka podtrzymala dupke i wsadzila Oreo niczym do worka. :D U weta za to kot siedzial niczym trusia, zniosla grzecznie osluchiwanie i zagladanie w uszy, ale gdy wet otworzyl jej pyszczek zeby sprawdzic uzebienie, kiedy ja puscil, Oreo groznie zasyczala! Boki mozna bylo zrywac! :D Wrocilismy do domu, gdzie wlasnie podjechal M. i czyscil opony oraz kolpaki, bo wiadomo, ze auto musi byc wypucowane na glanc. ;) Za chwile przyjechal tez moj tata i stalismy chwile gadajac, az zaczelo... grzmiec. Nosz kurna! Poduchy z tarasu nadal mokre, a musialam je czym predzej schowac spowrotem. I zrobilam to w sama pore, bo po chwili zaczelo padac! Nie lalo tak intensywnie jak poprzedniego dnia, ale rowno i upierdliwie. Prognozy sie oczywiscie caly czas przesuwaly, ale zapowiadaly deszcz i burze do 17-18 po poludniu. Nie ma sie co dziwic wiec, ze Kokusiowy mecz, zaplanowany na 17:15, odwolali. I cale szczescie, bo szczerze mowiac, to o tej porze w niedziele, juz nigdzie nie chcialo mi sie jezdzic. A pozniej okazalo sie, ze przestalo padac okolo 16 i w sumie mogl sie odbyc, ale nie narzekam, bo takie spokojne popoludnia sa bezcenne.
Moj tata pojechal wyjatkowo szybko, bo chcial byc w domu na mecz Polska - Albania, ktory byl o 15 naszego czasu. U nas nadal brak telewizora, wiec nie mial nawet jak obejrzec chociaz pierwszej polowy. Sprawdzajac potem wynik, stwierdzilam ze zupelnie niepotrzebnie sie spieszyl. :D Reszte popoludnia i wieczor spedzilismy juz snujac sie w sumie z kata w kat. Wstawilam ostatnie pranie, zagonilam Kokusia pod prysznic, upieklam po raz kolejny chlebek bananowy i reszta dnia zleciala. Trzeba tez bylo przeprowadzic na siersciuchach comiesieczna kuracje anty-pasozytowa. Pies to luzik - tabletke polknie bez oporu i potulnie da sobie pokropic grzbiet srodkiem na pchly i kleszcze. Kot... zupelnie inne stworzenie. Zebym mogla pokropic jej kark, Bi musiala ja trzymac, a Oreo sie wyrywala, drapala, warczala i syczala. :D Ciesze sie, ze srodek na kleszcze, komary, ale tez pasozyty wewnetrzne dla kotow, jest w kropelkach podawanych na skore. Nie wyobrazam sobie bowiem wcisnac jej do pyska tabletki. :O
Poniedzialek to jak zwykle brutalna pobudka, ale nie mam wyjscia i musze sie przyzwyczaic, bo tutaj wszystkie klasy w szkole zaczynaja lekcje o tej samej porze, nie ma wiec co liczyc na zmiane grafiku. ;) Middle school zaczyna o 7:40, a high school o 7:31 (nie pytajcie co za roznice robi ta minuta :D), wiec az do wyjazdu do college'u, Potworki beda wychodzily z domu bladym switem. ;) Odstawilam Bi na przystanek, przy czym wychodzac, widzialysmy, ze kocur sasiadow ("Bandyta") siedzi sobie u nas z przodu w ogrodku. Maya chciala go obwachac, ale jednak dala sobie spokoj i pobiegla za nami. W polowie drogi na przystanek zauwazylam, ze ida inni gimnazjalisci, wiec juz nie szlam z Bi do konca, tylko poslalam ja sama i wrocilam na podjazd. Gdzie bylam swiadkiem, jak Maya ponownie probuje sie "zapoznac" z Bandytem, ale ten nie bardzo toleruje obce psy, bo najezyl sie, zasyczal i rzucil na siersciucha z pazurami! Na to nasz (przeciez zwykle bardzo lagodny) psiur nie zdzierzyl, zawarczal, zaszczekal i pogonil kocura w krzaki! Oreo (ktora siedziala obok), spierdzielila w druga strone! :D A ja zostalam tam ze szczeka do ziemi, bo nie spodziewalam sie takiej walecznej postawy po naszym potulnym psie! :O Pozniej juz porzucalam pileczke siersciuchowi czekajac az Bi odjedzie, dalam kotu (ktory wylazl w koncu z kryjowki i wrocil do domu) sniadanie, wstawilam zmywarke, pokrecilam sie jeszcze i pojechalam do roboty. Aha! Kiedy wsiadlam do auta, zauwazylam na przedniej szybie slady... lapek! Wyraznie kocie lapki, z jednej strony wchodzace do gory, a z drugiej schodzace w dol, ze smugami kiedy kot sie slizgal. ;) Kiedy tam wlazla (bo zakladam, ze to Oreo) i po co, nie mam pojecia. Moze cos ja wystraszylo i wskoczyla na gore, a moze byla po prostu ciekawa. W pracy spokoj, za to wkurzyla mnie managerka zespolu pilkarskiego Starszej. A to ci nowina. ;) Babka w weekend przeslala wiadomosc, ktora dostala od wydzialu rekreacyjnego z miasta, w skrocie tlumaczaca, ze ktos tam nawalil i maja problem z ustaleniem grafiku. No dobrze, milo dla odmiany dostac jakas informacje. Tyle, ze ten grafik dotyczy naszych boisk, a wiec meczow na miejscu. Babka napisala, ze do wieczora w niedziele zamiesci na app'ce mecze wyjazdowe, bo tylko tyle moze narazie zrobic. Ok, dobre i to... Nie musze chyba dodawac, ze do niedzieli nic sie nie pojawilo? :D W poniedzialek rano, kobita dodala... jeden (!) mecz. I to dopiero na koniec miesiaca... Nie wiem jak ona "zarzadza" grafikiem, bo to niemozliwe, zeby zespol mial tylko jeden wyjazdowy mecz! U Nika tez nadal nie maja ustalonych meczow "u siebie", ale wyjazdowych w grafiku jest piec! Sezon sie zaczal, wiec watpie zeby zaden zespol managerce nie odpowiadal z potwierdzeniem terminu i godziny... Porazka kompletna. Tego dnia Bi miala kolejna rekrutacje do druzyny siatkowki, wiec prosto z pracy pojechalam po panne. Ktora stwierdzila, ze zupelnie jej nie szlo, odbijala pilke w zla strone, wiec raczej nic z tego nie bedzie. Coz, kolejny, ostatni juz nabor bedzie w srode. Dostanie sie, to fajnie. Nie dostanie, to tez jakos przezyjemy. ;) Mialam szczescie, bo rano zapowiadali burze juz od godziny 14, a ja dopiero w polowie drogi do pracy przypomnialam sobie, ze zapomnialam parasola! W dzien jednak prognozy tak sie poprzesuwaly, ze mialo padac dopiero po 17. Pojechalam wiec "na sucho" po Bi, a kiedy wracalysmy do domu, na horyzoncie dojrzalysmy grozne, granatowe chmury. Zdazylysmy dojechac do chalupy i po 15 moze minutach, zaczelo kropic i grzmiec. Mielismy powtorke z soboty, bo przez reszte wieczora co chwila blyskalo, walilo i lalo momentami tak, ze nie bylo widac drugiej strony ulicy. :O Tym razem, dla odmiany, oba Potworki mialy prace domowa. Nikowi zostaly raptem dwa zadania z matematyki, ale Bi miala 4 strony. Ratunku... Wydawaly sie proste (dla mnie), ale jak zaczelysmy robic, okazalo sie, ze panna zupelnie nie kuma mojego tlumaczenia, a kiedy w koncu okrezna droga i za pomoca obrazkow, wyjasnie o co biega, wykrzykuje, ze przeciez ona to umie i dlaczego nie mowie jej co ma robic?! Niestety, mowie. Mowie od 10 minut bez rezultatow, ale okazuje sie, ze to moja wina, ze panna nie potrafi myslec logicznie. Wkurzyc musial mnie tez oczywiscie malzonek, bo slyszy, ze mecze sie zeby cos Bi wytlumaczyc, a wysyla do mnie Kokusia, zeby zawracac mi dupe glowe. W rezultacie Nik oberwal zjebke, bo mialam juz nerwy mocno napiete, a jak on mi jeszcze co kika minut przylazi, bo mamo to, mamo tamto, to po prostu juz nie wytrzymuje. A malzonek zamiast sie pokajac, to nie dosc, ze sam nie pomoze, to jeszcze sie oburza, ze po co Bi ta zaawansowana matematyka, skoro ona nic nie rozumie?! Ze po co ja na nia zapisywalam?! Kurna, po pierwsze, to Starsza zostala zapisana niejako z automatu, przez nauczycielke ze starej szkoly, a po drugie, mowimy o zwyklych, pospolitych ulamkach. Na "normalnej" matematyce przeciez tez ich ucza!!! W kazdym razie, jakos przez lekcje przebrnelam, choc Nik to tez krol roztargnienia i ustalilismy, ze musi na strzalce oznaczyc liczby co 0.05, zeby poprawnie wpisac numery (on niestety tez ma ulamki, tylko dziesietne :D). Odchodze na chwile, a moj syn zaznacza co 0.01 i wscieka sie, ze mu sie tam nie zmiesci! Siasc i plakac po prostu. Jakos skonczylismy, a potem dla "relaksu" poszlam sprzatac lazienki, a Bi chwycila za skrzypce i zaczela rzepolic.
Cwiczyla dobre pol godziny i zastanawiam sie ile potrwa zapal do takiego grania, bo zwykle zadnego z Potworkow do instrumentow nie mozna zagonic. ;) Tu poki co dziala magia nowosci, ale daje pannie miesiac i wiem, ze bede musiala tupnac noga zeby przecwiczyla zadane utwory. ;) W ogole to Bi wkurza mnie niemilosiernie, bo uklada sobie juz liste prezentow swiatecznych i chodzi za mna i nudzi mi nad uchem, ze "co bym jej kupila gdybym nie miala listy". Odpowiadam, ze nie wiem, bo po to wlasnie chce zawsze od dzieciakow liste zyczen, zebym nie musiala sie glowic. A poza tym mamy wrzesien i o Gwiazdce nawet jeszcze nie mysle. Oczywiscie mowa o Bi, wiec moja odpowiedz jej nie satysfakcjonuje i dalej jeczy i naciska: "Ale co jesli, ale o czym myslisz, ale pomysl, ale co...". Kiedy w koncu wieczorem usiadlam z kompem, a ta przylazla mi kolejny raz, bo wpadla na jakis pomysl, juz-juz siadla zadowolona na kanapie, juz wyciaga lapke z telefonem, bo ona musi mi koniecznie teraz, zaraz pokazac, jak na nia huknelam, zeby mi gitary nie zawracala i w tej chwili szla na gore szykowac sie do spania, to pannica az podskoczyla i obrazila sie, bo "przeciez nie musze od razu wrzeszczec". No musze niestety, bo do Potworow spokojne odpowiedzi nie trafiaja. Beda testowac moja cierpliwosc do upadlego, zadawac w kolko te same pytania i dopraszac tych samych rzeczy, az w koncu nie wytrzymuje i rykne na jedno czy drugie. I wtedy jest obraza majestatu, bo ja krzycze, a oni "tylko" zadaja pytanie... Niech sie naucza kiedy odpuscic i ze kiedy jestem tuz przed okresem, to jest najgorszy czas zeby sprawdzac na ile mozna sobie ze mna pozwolic... ;)
Wtorek zaczal sie jak zwykle, czyli zwlec sie z wyrka, popilnowac z daleka Bi, wrocic do chalupy, przygotowac sniadanie sobie i Kokusiowi, odstawic z kolei syna na autobus, w domu nakarmic kota, ogarnac co trzeba i do roboty. W pracy meeting, ale dosc szybki i bezbolesny. ;) Musialam wyjsc troche wczesniej i pojechac po syna do szkoly. Pamietacie, ze napisalam, ze M. postanowil odbierac go po lekcjach zeby nie musial sie tluc ponad godzine autobusem? Zdecydowalismy, ze zacznie w tym tygodniu i... jak na zawolanie we wtorek i srode malzonek mial po pracy sprawy do zalatwienia! Typowe... Zeby jednak nie kombinowac i nagle nie zmieniac na te dwa dni na autobus, stwierdzilam, ze skorzystam ze wzglednego spokoju w robocie i go odbiore. Pojechalam wiec i musze przyznac, ze syn byl tym razem jednym z pierwszych, ktorzy wyszli, wiec nie musialam dlugo tam sterczec. Wrocilismy do domu, podalam Potworkom szybko hot-dogi, bo robia sie ekspresowo, po czym siedli zeby odrobic choc czesc pracy domowej przed treningiem. To kolejna zaleta odbierania Mlodszego ze szkoly. Przy powrotach autobusem, zdazyl tylko szybko przegryzc obiad i nie bylo juz czasu na nic innego. Tego dnia zdazyl skonczyc wiekszosc zadan z matematyki. Jakos u nas, kurcze, wiekszosc pracy domowej, to matma. ;) Takie mamy efekty dwojki dzieciakow na zaawansowanym programie. ;) W kazdym razie, w koncu zapakowalismy mlodziez (w tym kolezanke Bi) do auta i pojechalismy. Niestety, w drodze na boiska, M. zostal zatrzymany przez... policje. :O Ja nawet nie zwrocilam uwagi, ale malzonek nie zatrzymal sie do konca przed znakiem STOP'u. Ech... Blad ktory sama robie caly czas w tym miejscu. Ten znak jest bowiem na malej, drugorzednej uliczce, od ktorej odchodzi prosostopadle jeszcze mniejsza. Naprawde malo kiedy zdarza sie, ze dwa auta znajduja sie tam w tym samym czasie. Zwykle to "skrzyzowanie" jest zupelnie puste i ten znak jest tam mocno na wyrost. No ale akurat we wtorek jakis nadgorliwy policjant postanowil z tego skorzystac, zaczail sie za krzakami i "lapal" kierowcow. Padlo na M. :/ I mamy mandacik na $139. Malzonek sie jeszcze zastanawia czy odeslac go z czekiem, czy odmowic i czekac na wezwanie do sadu, liczac na czesciowe obnizenie sumy. W sadzie prawie zawsze obnizaja kare, ale jednak to lekki klopot. Zwalniac sie z pracy, jechac do sadu, odsiedziec tam swoje, bo takie drobne sprawy robia doslownie tasmowo i w sali czeka jakas setka ludzi... Wiem, bo bylam. No, ale to zmartwienie na inny dzien, a poki co musielismy jechac na boiska, choc w juz duzo gorszych humorach. ;) Kiedy dzieciaki trenowaly, my z M. lazilismy, mimo, ze srednio mi sie chcialo, bo tego dnia dostalam okres i poziom mojej energii wynosil okragle zero. Spielam sie jednak i dalam rade. Ciesze sie, ze Potworki maja treningi w tym samym kompleksie sportowym i o tej samej godzinie, ale ze nie moze byc idealnie, to maja je na dwoch przeciwleglych koncach. Doslownie; Nik na pierszym boisku, Bi na ostatnim. :D
Kiedy wiec zostalo jakies 15 minut, rozdzielilismy sie, bo trener Starszej rutynowo przedluza, a temu Kokusia czasami tez sie zdarza. Nie wiedzielismy wiec, kto skonczy pierwszy. Ja zostalam z dziewczynami i okazalo sie, ze glownego trenera nie ma, wiec panny skonczyly o czasie. Zadzwonilam do M. zeby zostali na boisku Kokusia i poczekali, a my zaraz tam dojdziemy.
Poszlysmy skrotem sciezka miedzy boiskami, ale zanim doszlysmy do ulicy, M. juz podjechal tam autem, bo chlopaki skonczyly zaraz po pannach. A w domu niestety czekala reszta pracy domowej. Bi zostawila sobie czesc na kolejny dzien, bo nastepna matme miala dopiero w czwartek, ale Nik musial skonczyc. Oznajmil ze dokonczy w swoim pokoju, co bylo mi zreszta na reke. Kiedy jednak pol godziny pozniej poszlam na gore zeby przygotowac ubrania na kolejny dzien, okazalo sie, ze panicz obliczyl... jedno cwiczenie. I to nie do konca! :O Dostal lekki ochrzan i w koncu zabral sie porzadnie do roboty. Na szczescie, po przypomnieniu jak znalezc wspolny mianownik (ach te ulamki), reszte zadan przeliczyl juz praktycznie sam i skonczyl w 10 minut...
Srodowy ranek przywital nas ponuro, pochmurno, ale sucho. Odprowadzilam Bi na przystanek, bo zadnych innych dzieci tam akurat nie bylo, ale po chwili podjechala jej kolezanka, tym razem z mama. Poniewaz dosc dawno sasiadki nie widzialam, wiec pogadalysmy sobie, choc niezbyt dlugo, bo stoje, rozmawiam, a katem oka widze Maye posuwajaca sie chodnikiem coraz dalej w moja strone, a dodatkowo Oreo... wychodzaca coraz dalej na ulice! Nosz... ten kot dlugo nie pozyje! :O Ruszylam w jej strone, ale na szczescie cos ja wystraszylo i spierdzielila pod krzak, tyle, ze w ogrodzie sasiadow. Chodzilam potem kolo tego krzaczora, wolalam kici-kici i nic. No coz, porzucalam psu pileczke, w miedzyczasie Bi odjechala, a ja ruszylam do domu, zeby ogarnac Kokusia. I co?! Oreo wylania sie zza mojego wlasnego domu! Kiedy i jak sie przemknela, nie mam pojecia! :D Obudzilam syna, zrobilam sniadanie sobie i jemu i po pol godzinie czas bylo wychodzic na jego autobus. Oczywiscie jak na zawolanie zaczelo kropic, ale luzik, wzielismy parasole i juz. Dzieciarnia odjechala, ruszylam w strone domu rozmawiajac z sasiadem i nagle... jak nie lunie! Od razu wiadrami! Pobieglam do domu rozgladajac sie za kotem, ktory nadal byl na dworze. Mialam nadzieje, ze pobiegla naprzod, gdzie przed frontowymi drzwami mamy przeciez mala werande. No gdzie, jasne ze jej tam nie ma. Weszlam do domu, gdzie czekal na mnie suchy i zadowolony z zycia psiur i przeszlam na druga strone, bo pomyslalam, ze moze Oreo schowala sie pod stolem na tarasie. No, nie. W pierwszej chwili stwierdzilam, ze trudno, wlazla pewnie pod jakims krzak i przeczeka. Zal mi sie jednak zrobilo malucha, wiec chwycilam za parasol i zaczelam obchodzic chalupe naokolo, probujac zajrzec pod wszelkie zadaszenia i krzaki. Pechowo wszystko bylo przygiete do ziemi i ciezko bylo cos zobaczyc. Oczywiscie wykrzykuje imie siersciucha, cmokam, itd. Bez rezultatu. Zajrzalam pod przyczepke i krzaki obok. Zeszlam na schodki do basenu, bo pomyslalam, ze moze schowala sie tam pod lawa. Deszcz zacina i mam wlasciwie cale mokre nogi i tylek, wiec stwierdzam w koncu, ze wracam do domu, a kiciul musi sobie poradzic. Na szczescie bylo 20 stopni, wiec pomimo ulewy, cieplutko. Odwracam sie zeby wrocic do domu, ale jeszcze omiatam wzrokiem najblizsze miejsca i... jest! Zamiast wpelznac w jakis naprawde suchy zakamarek, durnowate stworzenie schowalo sie za drabine oparta o dom, pod tarasem! Drabina wiadomo, nie oslania, a miedzy deskami tarasu, przy takiej ulewie, tez cieknie woda. Biedny gluptas siedzial tam skulony i wystraszony. Ale jak go wolalam, to nawet nie zamiauczal. ;) Zgarnelam mokrego siersciucha i zataszczylam pod parasolem do chalupy, gdzie przystapil do energicznego wylizywania. :) W sama pore wrocilismy, bo deszcz, jesli to mozliwe, jeszcze bardziej nabral mocy i w dodatku zaczelo blyskac i grzmiec! Jednoczesnie, moj telefon rozdzwonil sie ostrzezeniami przed powodziami blyskawicznymi w moich okolicach i zaleceniami zeby sie wychodzic z domu. Fajnie, tyle ze ja musialam jechac do pracy! W koncu pojechalam pol godziny pozniej niz zwykle, kiedy wydawalo mi sie, ze deszcz troche zelzal. Okazalo sie to pozorne, bo po drodze zlapala mnie solidna ulewa, az wycieraczki ledwie nadazaly. Wpakowalam sie tez w pare ogromnych kaluz i spowodowalam fontanny wody wokol siebie, ale dojechalam bez szwanku. A chwile pozniej deszcz ustal. Normalka. Za to kolezanka z pracy opowiedziala, ze szkole jej corki rano ewakuowano, bo zalalo caly parter budynku. To miala mlodziez pewnie radoche. :D
W wydziale rekreacyjnym miasta w koncu sie ogarneli i na appk'e od pilki noznej zaczely wplywac mecze. Strasznie dziwny jest to jednak sezon. Moze dlatego, ze nasza miejscowosc tak pozno zaczela zatwierdzac terminy, ale w zeszlym roku, caly sezon jesienny, a potem wiosenny, Nik mial jakos "zbalansowany". Na poczatku pojedyncze mecze w weekend, a potem (kiedy zaczely sie rozgrywki pucharowe), podwojne. Ale w calym sezonie nie bylo ani jednego weekendu (oprocz swiatecznych) bez zadnego meczu. Teraz (choc cos jeszcze moze wskoczyc) maja w pazdzierniku 3 (!!!) tygodnie bez meczow. Jednen z tych pustych weekendow jest dlugi, swiateczny, wiec ok, ale dwa pozostale powinny miec rozgrywki. U Bi wyglada to jeszcze dziwniej, bo teraz, na poczatku sezonu, maja dwa weekendy pod rzad bez meczow (choc tu wine zwalam na managerke), potem w pazdzierniku znow dwutygodniowa przerwe, ale, chyba zeby nadrobic, w jeden weekend maja miec 3 mecze, w tym dwa jednego dnia. Nie podoba mi sie ten grafik ani troche, tym bardziej, ze przynajmniej dwa razy mamy konflikt, gdzie Potworki maja mecze o podobnych porach, ale w innych miastach...
W srode M. ponownie mial do zalatwienia sprawe po pracy, wiec mnie przypadlo w udziale odebranie Kokusia, a ze Starsza miala znow rekrutacje do zespolu siatkarskiego, to musialam odebrac i ja. Najgorzej, ze szkole Bi mam zaraz za rogiem od pracy, a Nika a znacznie dalej, ale ze pierwszy konczyl on, wiec musialam po niego pojechac, po czym wracac niemal "do pracy", po corke. To byla juz ostatnia rekrutacja do druzyny siatkowki i panna sie... nie dostala. Troche szkoda, ale przynajmniej wiemy, ze mozemy uwage spokojnie skupic na pilce noznej, a potem sie pomysli. Wrocilam z Potworkami do domu, szybko zrobili sobie domowe pizze, a ja przebralam sie, po czym musialam znow popylac do... szkoly Kokusia. :D Tego dnia mieli coroczne spotkanie na temat programu nauczania. Tak naprawde to za kazdym razem wyglada to niemal identycznie i mozliwe ze odpuscilabym sobie te watpliwa przyjemnosc, ale byla to okazja poznac wychowawczynie Kokusia. Prezentacje prowadzily cztery nauczycielki, czyli wychowawczynie klas tworzacych jeden z "zespolow". Pisalam juz, ze wszystkie klasy w tej szkole (u Bi zreszta tez) podzielone sa wlasnie po cztery, na zespoly (u Starszej nazywaja to teams, a u kokusia tandem, bo czemu by bardziej nie namieszac :D) i to glownie z dzieciakami ze swojego zespolu, uczniowie maja lekcje i dodatkowe zajecia. Tylko orkiestry i chor dziela dzieciaki z kazdego rocznika na dwie grupy i kazda grupa ma osobny koncert. Co ciekawe, nauczycielki z jednego zespolu nawzajem wymieniaja sie przedmiotami. Np. wychowawczyni Kokusia uczy nauk scislych (science) oraz matematyki, ale w swojej klasie prowadzi tylko nauki scisle, a matematyki uczy inna nauczycielka. I wzajemnie, ta druga nauczycielka uczy swoja klase rowniez nauk scislych, a na matematyke przechodza do wychowawczyni Nika. Czemu ma to sluzyc, nie pytajcie. ;) Oprocz tego, wymieniaja sie tez nauczaniem w pozostalych dwoch klasach, podobnie jak dwie pozostale panie uczace jezyka angielskiego oraz nauk spolecznych, ktore tu sa mieszanka histrorii oraz geografii. Poza tym dzieciaki maja jeszcze kilku innych nauczycieli (wiadomo: chor, orkiestry, w-f, plastyka, hiszpanski i nie pamietam co jeszcze), ale spotkanie bylo tylko z wychowawczyniami. Szkoda, ze pozostale zespoly mialy spotkania w klasach, a akurat nasz w bibiliotece. Dwie sale, akurat z Kokusiowego zespolu, zostaly bowiem zalane podczas ostatnich ulewnych deszczy i byly osuszane, mialy zmieniane wykladziny, itd. Chociaz, tak naprawde to pozostaly jeszcze dwie klasy, wiec nie rozumiem dlaczego nie zrobiono spotkania w jednej z nich. Akurat Kokusia byla sucha. ;) Po prezentacji i tak zeszlam sobie pietro nizej poszukac klasy Mlodszego. Troche ze zdroznej ciekawosci, a troche zeby orientowac sie mniej wiecej gdzie mam isc podczas listopadowej wywiadowki. :D Niestety, okazalo sie ze klasy sa pozamykane na trzy spusty. Jedyne co moglam sobie obejrzec, to listy wywieszone na tablicach w korytarzu, przygotowywane co roku na poczatku, w ktorych dzieciaki opisuja 10 najwazniejszych punktow o sobie.
Po powrocie zrobil sie juz wlasciwie wieczor i trzeba sie bylo przyszykowac na kolejny dzien kieratu. ;)
W nocy ze srody na czwartek, w koncu nadeszlo ochlodzenie oraz spadla wilgotnosc. Z ulga wiec, po ponad tygodniu, wylaczylismy klimatyzacje i pootwieralismy okna. Okazalo sie jednak, ze troche sie pospieszylismy, bo po kilku dniach z ulewnymi deszczami, w tym w srode rano, wilgoc w powietrzu utrzymywala sie duzo dluzej niz przewidzielismy. Nik, ktory narzekal, ze jest niewyspany bo we wtorek niechcacy posiedzial dluzej niz powinien, o 23 wieczorem nagle zszedl na dol narzekajac, ze jest mu za cieplo, jest caly spocony i nie moze spac. Pieknie; kolejny zarwany wieczor. ;) Dla mnie wydawalo sie byc calkiem znosnie, wiec zastanawialam sie, czy nie bedzie znow chory, ale w czwartek rano wydawal sie ok i nawet wstal bez marudzenia, a spodziewalam sie ostrego protestu po tak poznym polozeniu sie. ;) Wczesniej zabralam Bi na przystanek, a raczej panna zabrala sie sama, bo jakos ciezko nam szlo szykowanie, patrze na zegarek, a tam 7:04! Poniewaz kilka razy autobus przyjechal o 7:09, wiec wolam do panny ze musi leciec, a ja szukalam jeszcze szybko spodenek i swetra. Rano bylo 14 stopni, wiec zimnica. ;) Na szczescie psiapsiolka Bi juz podjechala na przystanek, wiec Starsza popedzila do niej, a ja za moment dotarlam na moje stale stanowisko przy wyjezdzie spod domu. :) Porzucalam psiakowi pileczke, "gimbaza" odjechala, a potem juz sniadanie sobie i Nikowi, odprowadzic na autobus i jego, a w domu zwykle odgruzowywanie i takie tam. Niewiele brakowalo, a nadszedlby dzien, kiedy Oreo zostaje na dworze na caly ranek i czesc popoludnia. Kiedy odprowadzalam dzieciaki i wracalam, ona tez biegala za mna go ogrodu, a potem do chalupy. Kiedy jednak wpuscilam ja zeby dac jej sniadanie, mialam juz ja zatrzymac w domu. Tak sie jednak darla pod drzwiami, ze widzac iz mam jeszcze okolo pol godziny zanim bede musiala pedzic, wypuscilam ja na taras. Co jakis czas widzialam ja pozniej na froncie; a to na schodkach, a to zaczajona pod astrami. A kiedy chcialam juz wychodzic, kot przepadl! Wzielam jej dzwoniaca zabawke i potrzasalam nia przed drzwiami z przodu, potem na tarasie i nic. Poszlam wiec na obchod wokol domu, ale kota nie zlokalizowalam. Na szczescie po chwili sama sie zjawila. Typowe dla kiciuli. Pojawia sie kiedy chce i jesli chce. Pewnie kiedys sie nie pojawi i bardzo sie zdziwi jak potem bedzie sie darla pod drzwiami i nikt jej nie wpusci. :D W pracy spokojnie, a potem w koncu nie musialam nikogo odbierac. Niby odbieralam dzieciaki tylko dwa dni, a mam wrazenie jakbym robila to codziennie od poczatku roku. ;) Wrocilam na luzie do domu, ale dlugo w nim nie zabawilam, bo na 17 towarzystwo mialo treningi. Przynajmniej choc raz nie musielismy brac ze soba mlodocianej sasiadki. Panna ponoc przewrocila sie na przerwie w szkole i strasznie poobijala. :O Jakies pechowe to dziecko. Nie ma jeszcze dwunastu lat, a miala juz zlamana reke, dwa razy zlamanego palca stopy, usuwany wyrostek i wstrzasnienie mozgu. Rodzice powinni ja chyba owinac w folie babelkowa. :D Kiedy dzieciaki trenowaly, ja z M. wyrabialismy norme w chodzeniu. :)
Szkoda tylko, ze nie moglismy sie jak zwykle przejsc lasem wzdluz rzeki. Tamta okolica zostala dzien wczesniej kompletnie zalana, droga tymczasowo zamknieta i jeszcze w czwartek wszedzie bylo bloto i ogromne kaluze. Juz we wtorek musielismy niezle sie nagimnastykowac zeby poomijac podmokle miejsca. Wolalam sie nie przekonywac jak wygladalo to po dodatkowych ulewach. Poszlismy wiec wzdluz drogi oraz ogrodkow dzialkowych. Bylo cieplo i slonecznie, tylko niestety panowal tam spory ruch i halas przeszkadzal troche w rozmowie. :)
Dzis rano (czyli w piatek :p), jak zwykle z daleka obserwowalam middle schoolers'ow (:D), po czym wrocilam do domu ogarnac Kokusia. Panicz spal tak mocno, ze tym razem musialam go solidnie poklepac i polaskotac zeby sie obudzil. Pewnie pomoglo, ze noc mielismy chlodna, rano bylo 12 stopni i pod kocykiem mial milutko i przytulnie. ;) Ja tez spalam jak zabita i jak zwykle przebudzam sie z budzikiem M., a pozniej Bi, tak dzis dopiero moj wlasny mnie zerwal i chwile nasluchiwalam nerwowo, bo nie bylam pewna czy Starsza juz wstala czy zaspala. Na szczescie juz sie krecila na dole. :) Kiedy Nik jadl sniadanie, wypuscilam Oreo, bo o tej porze zawsze tak lazi, to do domu, to wraca do ogrodu. Odstawilam syna na autobus, po czym wrocilam pod chalupe i ku mojemu zdumieniu, nie zarejestrowalam nigdzie czarnej plamy skaczacej miedzy chaszczami. Zwykle bowiem kiciul kreci sie przy domu i zgarniam go na sniadanie. Obeszlam chalupe naokolo, nawolujac, ale nigdzie jej nie bylo. Wyszlam na taras, z ktorego mam lepszy widok i dalej nic. Stwierdzilam jednak ze w koncu wroci. Dzien wczesniej sasiadka napisala mi ze widziala ja u nich ogrodzie, spogladajaca na ich dwie kotki siedzace na tarasie. Czyli zaczyna sie zapuszczac coraz dalej. Po jakims czasie stwierdzilam, ze obejde ogrod jeszcze raz, potrzasajac ta jej dzwoniaca zabawka. Jak pomyslalam, tak zrobilam, ale Oreo rozplynela sie w powietrzu (albo mnie ignorowala). Wrocilam spowrotem do domu i staralam sie przekonac sama siebie, ze no przeciez to kot i wiedzielismy, ze kiedys pewnie zacznie przepadac na cale dnie. Nie bardzo moglam jednak znalezc sobie miejsce. :D Kota nie widzialam juz od ponad godziny, za chwile powinnam wyruszac do pracy, a on nawet nie jadl jeszcze sniadania, wiec stwierdzilam, ze pojde na obchod jeszcze raz, podzwonie jej zabawka i moze z ulicy popatrze czy nie ma jej gdzies u sasiadow. Zdazylam jednak narzucic sweter i siegalam po buty, kiedy... jest! Siedzi pod frontowymi drzwiami i drze sie wnieboglosy! Nie wiem gdzie byla i co robila, ale jak zwykle przychodzi, po czym po chwili znow chce wyjsc, tym razem zjadla, dokladnie sie wylizala i poszla na swoja wieze spac. :D Tego dnia mielismy maly przedsmak jesieni. Po upale z zeszlego tygodnia i duchocie oraz burzach z ostatnich dni, dzis temperatura doszla tylko do 19 stopni, wilgotnosc powietrza byla niska, a za to solidnie wialo (resztka huraganu Lee przechodzila w poblizu naszych okolic). Poniewaz roznica byla tak gwaltowna, kiedy poszlam na moj zwyczajowy spacer wokol budynku, zalozylam polarowa bluze (chociaz ona jest stara i cieniutka) i bylo mi zwyczajnie... chlodno. :D Po pracy niestety musialam wybyc na tygodniowe zakupy, ale na szczescie potem juz moglam poleniuchowac. :) Musze tez pochwalic syna (a moze nie? Bo w koncu blogowa "klatwa" nie spi...), ze sam z siebie zapamietal zeby zabrac do domu oba instrumenty i dwie bluzy: ta z ranka i ta, ktorej zapomnial poprzedniego dnia. Napisalam M. wczesniej zeby upewnil sie, ze syn wszystko wzial, ale okazalo sie, ze nie bylo to potrzebne. A bylam pewna, ze znow czegos zapomni! ;)
Zas wieczorem dostalam smsa od kolezanki, czy jade na rozpoczecie roku szkolnego w Polskiej Szkole i czy zapisujemy sie razem na dyzury. I wtedy dotarlo do mnie, ze lato tak smignelo, ze nie wymienilysmy ani jednego sms'a i ona nawet nie wie, ze Potworki w tym roku do Polskiej Szkoly nie ida!!! :D Ups... Na usprawiedliwienie dodam, ze my jestesmy takimi "szkolnymi" kolezankami. Ona u mnie byla tylko raz, ale dobrych kilka lat temu, ja u niej nigdy. Zreszta, mieszkamy dobre 45 minut od siebie, niestety. Jakos jednak tak sie w tej szkole zgadalysmy i zazwyczaj razem bralysmy dyzury. Troche mi glupio, ze ja teraz wystawilam do wiatru, ale coz... Uzgodnilysmy, ze jak przyjdzie jakas sobota kiedy moje dzieciaki nie beda mialy meczow, albo beda je mialy po poludniu, spotkamy sie gdzies na kawe. Moze nawet u mnie, choc nie wiem czy chce mi sie gadac przy tych moich dwoch malych, gumowych uszach. ;)
No to do poczytania!
Niestety też mam koty wychodzące, co jest spowodowane mieszkaniem na wsi, posiadaniem stodoły itp. I nie raz, nie dwa bałam się, gdzie te moje małpiszony łażą. Niestety dwa koty w ten sposób odeszły. Moja kotka trzyma się ściśle naszej "zagrody" i nie łazi nigdzie, ale kocur bywa u sąsiadów na gościnnych występach, a nawet w lesie... Te koty, które przyjmuje na tymczas do nas, to są niewychodzące i wtedy mogę poznać co to znaczy kot drący się o 3 w nocy, bo akurat ma ochotę na mizianie lub jedzenie. Hihi. Teraz mamy takie 3 koty, dla których szukam domu i obiecuje sobie, że kiedyś albo pogadam z sąsiadami o sterylizacji ich kotów, albo przestanę przyjmować nowe kocięta, bo ile też można.
OdpowiedzUsuńFajnie, że Twoje dzieciaki tyle nowych rzeczy próbują i chcą zobaczyć. Zawsze dzięki temu łatwiej wykluczyć czego nie chcą robić w przyszłości.
Pozdrowienia dla Was z gorącej i suchej Polski (spod Częstochowy).
Goraco i sucho brzmi swietnie! U nas ostatnio stanowczo za duzo deszczu. ;)
UsuńNo tak, w Polsce nadal kastracja i sterylizacja zwierzat domowych nie jest az tak popularna. Tutaj jest to duzo bardziej powszechne (a dzikie koty mozna zlapac i zawiezc do kliniki i wyczyszcza za darmo), ale i tak zdarzaja sie nieodpowiedzialni ludzie. Stad miedzy innymi mamy naszego nicponia. Ktos albo nie upilnowal kotki, albo ja wypuszczal nie myslac, no i wrocila ciezarna. ;) U nas, w bezposrednim sasiedztwie laza 4 koty sasiadow. Pocieszam sie, ze pomimo samochodow, kojotow, niedzwiedzi i nie wiem czego jeszcze, jakos zaden z tych kotow nie przepadl, wiec moze Oreo tez sie uchowa. Narazie trzyma sie glownie naszego ogrodu.
Jak ja Wam zazdroszczę tych odwoływanych meczów z powodu deszczu. U nas mimo ulewy, a nawet śniegu treningi i turnieje się odbywają. Jak jest burza to zazwyczaj chowają się na chwilę, ale później znowu wychodzą na boisko.
OdpowiedzUsuńNie zazdroszczę mandatu. Niestety takie miejsca są najgorsze, bo człowiek wie, że znak jest zupełnie bez sensu, ale jak przyjdzie co do czego, to jednak liczy się jako wykroczenie ;/ Czasami mam wrażenie, że tam gdzie nie są potrzebni policjanci albo znaki to są, a tam gdzie mogłyby być to ich nie ma.
Szkoda, że Bi się nie dostała na siatkówkę. Ale może jak trochę poćwiczy odbijanie to dostanie się za rok?
Znowu mnie nie podpisało - ehhh. To ja Marta, ale pewnie się domyśliłaś, po pierwszym akapicie :D
UsuńTak, domyslilam sie. :) Niestety, Blogger ciagle ostatnio szwankuje.
UsuńJa z kolei zazdroszcze, ze gracie przy kazdej pogodzie, bo przynajmniej wiecie, ze mecz bedzie i koniec. A ja zawsze jak w prognozie jest choc troche mokro, glowie sie: bedzie? Nie bedzie? Odwolaja? Przesuna? ;) A najgorzej, ze tak kombinuja tylko u nas, bo w innych miejscowosciach dzieciaki graja i nikt nie patrzy, ze leje. ;)
Mandat to zdecydowanie cos, bez czego bysmy sie chetniej obeszli, ale coz, bywa... ;) Tutaj przynajmniej zadnych punktow nie odejmuja, jak w Polsce.
No szkoda tej siatkowki, ale mowi sie trudno. Moze za rok bedzie chciala znow sprobowac, a moze machnie reka. Poki co niech sobie gra rekreacyjnie. ;)