Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 8 września 2023

O ostatnim wyjezdzie w tym sezonie i brutalnych powrotach

Piatek, 1 wrzesnia, zaczelam jak zwykle po rozpoczeciu szkoly, czyli od wstania o nieboskiej godzinie, odprowadzenia Bi na autobus, po czym powrotu do chalupy na ogarniecie Kokusia i odstawieniu i jego na przystanek. Po powrocie szybkie sprawdzenie czy nikt z pracy nie pisze z jakims pytaniem i zabralam sie za dokanczanie pakowania oraz ostatnie domowe sprawy, zeby zostawic chalupe w jako takim stanie. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie nie ma nic gorszego niz wrocic do syfu i balaganu, wiec zawsze przed wyjazdem staram sie jak najwiecej ogarnac. Wkrotce dojechal M. i jak zwykle mnie wkurzyl, bo umawiamy sie na jedno, a pozniej jemu sie kompletnie odmienia. :/ Juz od kilku dni mowilam, ze w dzien wyjazdu, jak tylko dzieciaki dojada, chce dac im do jedzenia cos, co moga wziac do reki, zeby tylko zalatwili sie i mogli wsiadac do auta, a zjedli po drodze. I moj malzonek przytakiwal. A potem przyjechal do domu, gdzie akurat robilam przedwyjazdowe czystki w lodowce, po czym dojrzal resztke rosolu i stwierdzil, ze on da Potworkom rosol. Zostaly go marne resztki, nie bylam pewna czy w ogole starczy na dwie miski, nie mam do niego makaronu, a w ogole to ma juz dobrych kilka dni i mialam go po prostu wylac. Poza tym, planowalam dzieciakom upiec pizze i zawinac po prostu w pazlotko, bez potrzeby talerzy. To nie, moj malzonek uparl sie, ze ugotuje makaron i akurat dzieciaki dojedza rosol. Kurna chata, to JA zawsze jestem oredowniczka dojadania resztek, bo M. (nauczony przez mamusie) gotuje swieze i potem to podaje ("bo najlepsze jest na swiezo"), po czym kolejnego dnia robi to samo i kolejnego, kompletnie ignorujac ze w lodowce zostaje coraz wiecej napoczetych obiadow. Kiedy ja protestuje, ze trzeba dojesc to, co juz jest, obrusza sie, ze on tu zrobil swieze, a ja kaze jesc "stare". Oczywiscie potem polowa tych (czesto ledwie napoczetych) obiadow laduje w koszu i wtedy malzonek rzuca sie, ze marnujemy jedzenie! A czyja to wina?! No a teraz, kiedy to zupelnie nie pasuje do planow, M. nagle oznajmia, ze trzeba dojesc te reszte rosolu! I potem dziwi sie, ze tyle nam idzie szykowanie, a ja wsciekam sie, bo rano wstawilam ostatnia zmywarke, a teraz, kiedy powinnismy juz byc dawno w drodze, myje miski, lyzki oraz garnek i cedzak po gotowaniu cholernego makaronu do cholernego rosolu! :/ Uch... Coz, wybaczcie te przydluga dygresje. Wracajac do piatkowych przygotowan, oprocz powyzszej afery, szly calkiem sprawnie. Do czasu kiedy dzieciaki konczyly lekcje, bylismy praktycznie spakowani. Lekcje znow mieli skrocone, wiec Bi dojechala okolo 13, ale jeszcze zanim to nastapilo, pojechalam po Kokusia. Pamietajac o ktorej dojechal poprzedniego dnia, stwierdzilismy, ze nie ma mowy zeby tego dnia wracal autobusem. Podazylam wiec pod szkole, zeby odebrac panicza. Zanim przebilismy sie przez zakorkowane miasteczko i tak dojechalismy dopiero okolo 13:40. A! Jeszcze malzonek wkurzyl mnie kolejny tego dnia raz, bo... "zgubil" kota. Kiciul caly ranek chodzil to na dwor, to spowrotem do domu i co chwila zerkalam czy jest z przodu czy pod tarasem, czy moze akurat wrocila do srodka. W ktoryms momencie malzonek zostawil otwarte drzwi z domu do piwnicy i Oreo skorzystala i zbiegla po schodach. Tyle razy mowie M. zeby zamykal te drzwi, ale na moje strofowanie, tylko wzrusza ramionami, ze kot poszedl do piwnicy i o co wielkie halo. Coz, o to, ze w piwnicy jest kupa dupereli, a ja martwie sie, ze cos zje, albo rozwali. Nie mialam jednak czasu jej szukac, bo za chwile jechalam po Mlodszego. Wracamy, a Bi oraz malzonek chodza wokol domu szukajac kota! :O Mowia, ze nigdzie jej nie ma, a jestesmy spakowani i jak dzieciaki zjedza, mozemy ruszac. Mowie, ze przeciez byla w piwnicy i czy sprawdzali. Tak, podobno szukali, a poza tym M. zostawil uchylone drzwi do garazu, wiec pewnie przez nie wyszla. No super. Jak sie nie patrzy gdzie jest kot, to niestety, skad teraz wiadomo czy jest w domu, czy w piwnicy, czy szwenda sie po osiedlu?! I oczywiscie taka calkowita ignorancje trzeba wykazac akurat w ten dzien, kiedy wlasnie wypadaloby miec kiciula na oku! :/ W kazdym razie, obeszlam chalupe i ogrod naokolo, cmokajac oraz wolajac imie kota i kici-kici. Jak kamien w wode. Bi potrzasala jej ukochana zabawka z dzwoneczkami, probujac ja wywabic z kryjowki. Nic. Malzonek za to pyta mnie co chwila, poirytowany (no jasne! On!!!), co robimy, czy jedziemy, czy odwolujemy. Nie odpowiadam, tylko lypie na niego morderczym wzrokiem. W koncu zagonilam Potwory do jedzenia i ruszam jeszcze raz na przeszukanie piwnicy, mimo ze M. nawoluje, ze bez sensu bo juz z Bi szukali, grzechotali zabawkami, itd. Stwierdzilam jednak, ze jeszcze raz sprawdze wszystkie schowki, zajrze za kazde drzwi, bo moze gdzies utknela. Co prawda zwykle po jakims czasie miauczy, ale wole przejrzec sama. I co sie okazalo?! Bi pomijam, bo to dzieciak, ale czterdziesto-kilku-latek nie potrafi pozapalac swiatel i zajrzec w kazdy zakamarek. W bawialni dzieci stoi tymczasowo ogromne pudlo od telewizora, bo musimy pozbyc sie gruchota. Zapalilam lampe, zagladam za owo pudlo... a tam przeciaga sie cos czarnego! ;) Teraz sie smieje, ale w piatek, po tym jak M. irytowal mnie pol ranka, bylam tak wsciekla, ze trzaskalam drzwiami zeby sie wyzyc! A malzonek jeszcze zdziwiony, ze przeciez on tam patrzyl i grzechotal zabawka... Taaa... Nie wiem jak on patrzyl, ale fakt, ze przeoczyl wcale juz nie takiego malego i wlasciwie niezbyt schowanego kociaka! :/ W kazdym razie, po tej malej "przygodzie", zapakowalismy sie w auto i ruszylismy w droge. Wyjechalismy dopiero gdzies o 14:45, wiec mimo ze po drodze napotkalismy tylko kilka malych zatorow, dojechalismy tuz przed 18. Tym razem ponownie zawitalismy na chyba nasz ulubiony kemping, nad samym oceanem. Cos jest w nim takiego, ze chce sie wracac. Ma podlaczenia do pradu oraz wody, mimo ze to zwykle pole kempingowe, zarzadzane przez Stan. Nie ma za to odplywu sciekow dla kazdej miejscowki, wiec trzeba uwazac zeby nie przepelnic zbiornikow. Kapiel w przyczepie odpada, chyba ze ma sie specjalne baniaki na kolkach (my nie mamy), do ktorych mozna upuscic nadmiar i zawiezc do punktu oddawania sciekow. Po poludniu zwykle jest tam sznureczek aut ciagnacych za soba takie baniaki, bo wszyscy chca sie wykapac po plazy. Takim jak my, pozostaje kapiel w publicznych lazienkach, ale te akurat kilka lat temu wyremontowano i sa naprawde piekne i czyste. W kazdym razie, zanim w piatek rozpakowalismy wszystkie duperele i urzadzilismy sie na kolejne 3 dni, nie zostalo juz czasu nawet zeby isc na nasz zwyczajowy spacer zeby przy odplywie poszukac krabow. Malzonek rozpalil ognisko i wieczor spedzilismy grzejac dupki, bo byla to ostatnia na jakis czas, baaardzo zimna nocka. Nawet ogrzewanie w przyczepie na noc wlaczylismy, co zdarza sie niezmiernie rzadko, z racji ze wyjezdzamy glownie latem... Bylo tuz po pelni ksiezyca, wiec panna Bi usilowala pstryknac takie bardziej "artystyczne" zdjecie. ;)

Telefonem to niestety ciezko wykonalne
 

Kolejnego dnia, mimo ze wczesny ranek byl "rzeski", temperatura rosla w piorunujacym tempie. Wszyscy pospalismy dosc dlugo, a najdluzej wylegiwalam sie ja, bo na dobre otworzylam oczy o 9:40. ;) Poczatkowo dosc niesmialo wygladalismy z przyczepy, bo na zewnatrz bylo chlodno, ale dosc szybko wyleglismy na slonce.

Przez kemping ponownie przejezdzal konny patrol, ale niestety byli dosc daleko, a nie chcialo mi sie za nimi biec dla lepszego ujecia ;)
 

Dzieciaki oczywiscie strasznie chcialy na plaze, ale ze wstalam pozno, a potem wiadomo: sniadanie, mycie, no i obowiazkowo poranna kawka, wiec na plazy wyladowalam z dzieciakami dopiero wczesnym popoludniem. Prawdopodobnie nasze okolice dostaly reszte huraganu, ktory pare dni wczesniej przeszedl nad Floryda, bo wszedzie staly tablice ostrzegajace przed pradem odplywowym, a fale byly takie, jakich jeszcze nigdy nie widzialam, choc nad oceanem bywam latem regularnie. :O

Ta wcale nie byla jedna z najwiekszych, a zdjecie i tak nie oddaje rozmiaru...
 

Potworki wziely ze soba jak zwykle deski, ale Bi zdazyla na niej raptem dwa razy doplynac do brzegu, kiedy ratownik podszedl i powiedzial, ze tego dnia nie wolno miec nic unoszacego sie na wodzie.

Zdazylam pstryknac fote zanim ratownik przerwal zabawe ;)
 

Bawili sie wiec bez desek, choc "zabawa" polegala glownie na ocenianiu czy fala nadaje sie zeby przez nia przeskoczyc, czy trzeba wyprysnac z wody, zanim cie zmiecie. ;) Potworkom udalo sie uniknac poturbowania, ale widzielismy kilkoro dzieciakow oraz doroslych, ktorych fala mocno trzepnela o piasek. Jeden chlopiec poszedl z placzem na koc, ale na szczescie powazniejszych wypadkow nie odnotowalam.

Zwiewaja, choc akurat ta fala zapowiada sie lagodnie
 

Spedzilismy tam 1.5 godziny, choc pod koniec Nik zaczal juz wymiekac i narzekac ze mu zimno i  pytac kiedy wracamy. To mnie wlasnie najbardziej wkurza w tym zostawianiu mnie wiecznie przez M. sama z dzieciakami. Jedno chce tak, drugie inaczej, tu mowie Kokusiowi zeby sie wytarl i posiedzial na lezaku 15 minut, wiec kawaler naburmuszony, tam wolam Bi, ze pora isc, to z kolei panna jeczy, ze to niesprawiedliwe, bo ona chce sie jeszcze plawic w wodzie...

Przez te dali rade, choc musieli podskoczyc niczym delfiny zeby ich nie zalalo ponad glowy ;)
 

Po powrocie jakis lunch, troche jazdy na rowerach, spacerow i ogolny relaks.

Ktos kiedys spytal, czy na kempingi bierzemy zwierzaki. Oreo wiadomo - nie, bo nie ufam, ze by nam nie zwiala i nie szukalibysmy jej po calym polu kempingowym. Ale Maya zazwyczaj jezdzi z nami i jak widac, bardzo skutecznie sie relaksuje :D
 

Pod wieczor, jak zwykle wyruszylismy na plaze nad rzeka, zeby przy odslonietych przez odplyw skalkach szukac krabow. Znalezlismy sporo, choc w wiekszosci drobnice. 

Nawet Bi przylaczyla sie do "polowu", choc to zwykle domena Kokusia
 

Chociaz w ktoryms momencie Potworki dorwaly dwa spore okazy zczepione ze soba i pokrzykujac, ze jeden probuje drugiego zjesc, rozdzielily biedakow. "Biedakow", bo mialam podejrzenie, ze kraby zajmowaly sie zupelnie innymi, duzo przyjemniejszymi sprawami. :D

Skorupiaki daja piekny przyklad dymorfizmu plciowego :)
 

Coz, po chwili zostaly wypuszczone i mam nadzieje, ze podjely przerwana "akcje". ;) A poznym wieczorem jak zwykle grzanie sie przy ognisku, zabarwionym proszkiem, choc tym razem nocka byla calkiem przyjemna, wiec ogien byl bardziej dla wrazenia przytulnosci, niz faktycznej potrzeby.

Tym razem udalo mi sie ucelowac woreczkiem mniej wiecej w srodek, wiec kolorki pojawialy sie rownomiernie na calym ognisku
 

Za to Nik kompletnie nas zaskoczyl, bo sam z siebie juz o 22 oglosil, ze idzie spac. Jego zwykle na kempingach jest ciezko zagonic do lozka, a po wakacjach, kiedy siedzial nieraz do 12, ogolnie trudno mu sie przestawic. A tu taki numer. Ale ze jakies 2 lata temu Bi miala taki okres ze na wyjazdach tez kladla sie najwczesniej z nas wszystkich, wiec specjalnie sie nie przejelismy.

W nocy niespodziwanie obudzil mnie... deszcz! :O Prawdziwa ulewa! Ponuro stwierdzilam, ze przeciez nie moze tak byc zebysmy jeden wyjazd mieli caly z piekna pogoda... :/ W dodatku, wieczorem w prognozach nie bylo nic o potencjalnych opadach, wiec na suszarce (zaczepionej o drabinke przyczepy - fajna sprawa) zostawilam stroje kapielowe i reczniki... Poranek jednak przywital nas juz bez jednej chmurki. Gdyby nie to, ze wszedzie bylo mokro i kaluze, pomyslalabym, ze mi sie przysnilo. ;) W niedziele rano okazalo sie, ze cos jest na rzeczy, bo Nik wstal z cieknacym nosem i lzawiacymi oczami. W ciagu dnia jednak jakby mu sie polepszylo, wiec zwalilam to na alergie. Niestety, M. uparl sie ze chce koniecznie jechac do kosciola, choc uczciwie stwierdzil, ze jak sie nie wyrobimy, to pojedzie sam. Szykowanie w przyczepie zawsze trwa duzo dluzej bo jakos nie moge sie zorganizowac. Dzieciaki wstaly bez humorow, a jak jeszcze uslyszaly, ze czeka je kosciol, to Bi w ogole podniosla larum. Nie mniej udalo nam sie wyjechac tylko minimalnie za pozno i dojechalismy na drugie czytanie. :D Pechowo, Nik rano byl w najgorszej formie: smarkal, wycieral lzawiace oczy, itd., Przy tym, poniewaz jest mlodym mezczyzna, a ci wiadomo, "umieraja" przy kazdej dolegliwosci, wiec poplakiwal z wscieklosci, co sprawialo ze z nosa cieklo mu jeszcze bardziej i robilo sie bledne kolo. :D Po mszy po kawe i spowrotem na kemping. Mimo ze w nocy wszystko zostalo zmoczone, to w pelnym sloncu i przy szybko rosnacej temperaturze, schlo doslownie w oczach. Tym razem na plaze chcielismy sie wybrac troche szybciej i nawet M. mial z nami chwile zostac, ale kiedy podjechalismy na parking, jakas zyczliwa pani zaczepila nas, zebysmy wiedzieli, ze ratownicy wprowadzili zakaz wchodzenia do wody z powodu zbyt mocnych fal oraz pradow. :O Dla Potworkow oczywiscie plaza bez wody to zadna frajda, ale na szczescie kemping ma tajna bron - druga plaze, przy doplywie rzeki. ;) Wspolczuje ludziom ktorzy specjalnie przyjechali nad ocean, zaplacili za parking, a nie mogli nawet sie schlodzic w wodzie. My odstawilismy auto pod przyczepe, zabralismy psa i poszlismy nad rzeke. Tam fal praktycznie nigdy nie ma, choc tego dnia lekkie sie pojawily.

Mini - falki tez sie nadadza ;)
 

Potworki troche probowaly unosic sie na deskach, poplywaly, a troche grzebaly w piachu, bo z racji bliskosci oceanu, tam tez jest ladny, jasny, morski piasek.

Plaza nad rzeka, podczas przyplywu, to taki waski paseczek
 

Probowaly tez "pojezdzic" po plytkiej wodzie, ale do tego potrzebny jest zupelnie inny rodzaj desek. ;)

Skonczylo sie na spektakularnych potknieciach i poslizgnieciach i  to cud, ze zadne nie wywinelo orla :D
 

Panna Bi stwierdzila, ze ma bialy brzuch i chce go sobie opalic, ale lezac plackiem wytrzymala raptem 5 minut. ;) Przyplyw caly czas sie wzmagal, wiec wszyscy cofali koce i lezaki coraz dalej od przesuwajacej sie lini brzegu, az w koncu siedzielismy na kupie, prawie przy wydmach porosnietych ostra trawa. Ktora zreszta jest pod ochrona i nie wolno jej deptac, wiec dalej przesunac sie nie dalo. :D W koncu nawet Potworki stwierdzily, ze wystarczy tego cisniecia sie i wrocilismy do przyczepy. Reszta popoludnia minela typowo, czyli spacery, rowery i inne bajery. :D A pod wieczor jak zwykle ruszylismy na poszukiwanie krabow. Ta sama plaza nad rzeka, przy odplywie robi sie 10 razy szersza.

Przystojny piegus trzyma wyrosnietego krabiszona ;)
 

Polow mial Nik bardzo zroznicowany - od malutkich krabiatek, po dorodne krabiska.

Wypuszczony, bardzo sprawnie spierdzielil do wody
 

Bi za to usilnie probowala zaciagnac Maye do wody, ale nasz psiur ostro sie opieral. ;)

Pies zgrabnie niczym kozica przechodzil po sliskich skalkach, byle tylko nie wejsc do wody chociaz jedna lapka :D
 

Wieczorem jak zwykle ognisko, choc tym razem zapomnielismy o proszku do ognia. Za to Mlodszy przypomnial sobie o s'mores'ach, ktorych nie robilismy nawet na poprzednim kempingu, bo nikt sie nie dopraszal. ;)

Wieczorne posiadowki przy ogniu to kempingowy klasyk :)
 

I ponownie o 22 zaczal zasypiac na siedzaco, wiec poszedl do lozka. Kiedy nasza pozostala trojka w koncu dolaczyla do niego w przyczepie, spal juz jak zabity i nawet sie nie poruszyl.

Ani drgnie :)
 

W poniedzialek polskie dzieci ruszyly na rozpoczecia roku szkolnego, a my cieszylismy sie dodatkowym dniem wolnym. Niestety ostatnim tego weekendu, co oznaczalo powrot do domu. To pole kempingowe jednak dobrze juz znamy i wiemy ze po dlugich weekendach kolejka do stacji oddania sciekow jest niemozliwa, a poza tym, poniewaz zaczal sie juz rok szkolny, kemping bedzie opustoszaly i trzeba by miec niesamowitego pecha zeby nastepni na nasze miejsce zjawili sie przed wyznaczona godzina rejestracji. Oznaczalo to, ze nie musimy sie jakos specjalnie spieszyc, choc oczywiscie trzeba bylo pomalu zbierac manele. Wiedzielismy jednak, ze wolimy posiedziec sobie przy przyczepie, niz stac godzine w kolejce do oddania sciekow. To znaczy, ja zawsze to wiedzialam, M. zas chyba w koncu wyciagnal jakies wnioski z majowego wyjazdu. :D Wiedzac, ze wiekszosc pakowania oraz podpinania przyczepy to dzialka malzonka, po sniadaniu zabralam Potworki jeszcze szybko ostatni raz na plaze. Nik wstal dla odmiany z zapchanym nosem, ale poza tym wydawal sie byc w formie. Tym razem wyladowalismy na plazy z rana, przy odplywie, wiec ta ostro opadala w dol, zeby pozniej sie wyplaszczyc, tworzac rozlegle "rowniny" z kaluzami, mokrym piaskiem, lub kilku cm wody.

Proby skimboarding'u na plyciznie musialy byc ;)
 

Fale przy odplywie sa zawsze bardzo daleko i niewielkie, ale... nie tym razem. Nawet teraz ocean mruczal groznie i walil falami (mniejszymi jednak niz te z soboty), choc dosc daleko od glownego brzegu. Potworki mialy jednak frajde, bo z racji calej tej odslonietej plaszczyzny, kiedy zlapaly pod deski dobra fale, doplywaly niemal do samego piasku. No i przynajmniej przy odplywie wolno bylo unosic sie na deskach... Zreszta okazalo sie, ze mielismy szczescie, bo po plazy jezdzilo auto z oddzialu ratownictwa i przez megafon oglaszali, ze podczas przyplywu beda wprowadzac zakaz kapieli. Cale wiec szczescie, ze tym razem bylismy tam z rana.

Oboje "zlapali" fale jednoczesnie
 

Dzieciaki potem oznajmily z entuzjazmem, ze nastepnym razem musimy zawsze przychodzic na odplyw. Coz... Ten zazwyczaj jest tam rano i wieczorem. Pod wieczor zawsze chodzimy "na kraby", a plaza z rana oznacza brak dluzszego spania. Hmmm... moze do nastepnego roku zapomna... :D

Nik juz "jedzie", a Bi czeka na lepsza fale
 

Spedzilismy tam 45 minut, choc wlasciwie spokojnie moglismy zostac dluzej. Kiedy wrocilismy na kemping, okazalo sie, ze kolejka do oddania sciekow zaczyna sie tuz przed nasza drozka, a znajdowalismy sie prawie na koncu pola kempingowego. :O Co troche sie przesunela, to dojezdzali nastepni, bo doslownie 2/3 ludzi pakowalo sie i wyjezdzalo. Zostawali w wiekszosci emeryci i rodziny z maluszkami, ktorych rok szkolny nie dotyczy. Nadal wiec zbieralismy swoje rzeczy w spokojnym tempie, zreszta nie tylko my, bo naokolo kilka innych "obozowisk" rowniez pakowalo sie bez pospiechu. W ktoryms momencie pracownicy jezdzili i pytali wszystkich po kolei czy wyjezdzaja, nikogo jednak nie poganiali, bo widzieli co sie dzieje przy spuszczaniu sciekow.

Poniewaz nigdzie sie nie spieszylismy, pojechalam z Kokusiem nad mokradla (zasloniete drzewami), wzdluz ktorych ustawione byly tabliczki, opisujace co dzieje sie tam o ktorej porze dnia. Mokradla rowniez bowiem podlegaja plywom i przez czesc dnia sa zalane, a przez czesc wysychaja
 

W koncu, okolo poludnia, wiekszosc tych co odjezdzali, odjechala i kolejka zniknela. Dopakowalismy ostatnie rzeczy i wyruszylismy i my. Moj tata ponuro przewidywal, ze utkniemy w korkach po dlugim weekendzie, ale na szczescie nie napotkalismy zadnego. Do chalupy dotarlismy przed 16, wiec zostala spora czesc popoludnia na rozpakowanie wszystkiego, kapiele i przygotowania na kolejny dzien juz w szkole i pracy. Niestety, pod wieczor Nik, poza zatkanym nosem, zaczal narzekac na bol gardla, a chwile pozniej stwierdzil, ze mu zimno... Tymczasem na zewnatrz mielismy 32 stopnie, plus 60% wilgotnosci, a w domu niewiele mniej, bo po powrocie pootwieralismy wszystkie okna, zeby "przewietrzyc". W skrocie, bylo duszno i goraco, a paniczowi...zimno? :O Chwycilam za termometr i oczywiscie: 37.7. Wiadomym bylo wiec, ze kolejnego dnia do szkoly nie pojdzie, choc trzeba oddac mu sprawiedliwosc, ze zamiast sie ucieszyc, westchnal ze tyle mu sie narobi zaleglosci... ;)

We wtorek rano wstalam wiec zeby odstawic Bi na przystanek, ale po powrocie nie musialam budzic Kokusia, ani szykowac jego i siebie na reszte dnia. Ogolnie, poza zatkanym nosem i oslabieniem, Nikowi nic specjalnego nie dolegalo. Nawet gardlo przestalo go bolec. Caly dzien temperatura wahala mu sie miedzy 36.8 a 37.0, czyli nawet nie do konca stanem podgoraczkowym. Gdyby nie to, ze moje zwykle energiczne dziecko siedzialo caly dzien na kanapie i narzekalo ze nie ma sily podniesc kota, pomyslalabym ze jest wlasciwie zdrowy. Okazalo sie tez, ze cos grasuje w szkole, bo sasiad powiedzial, ze mlodsza corka tez zostala w domu z zatkanym nosem, bolem glowy i lekka goraczka, a kiedy napisalam na app'ce zespolu, ze Nika nie bedzie na treningu bo jest chory, zaraz odpisala czworka kolejnych, ze ich synowie tez nie czuja sie najlepiej i zostaja w domu. Pomor normalnie! ;) Temperatura wzrosla jeszcze w porownaniu z poprzednim dniem, do tego wysoka wilgotnosc i na dworze doslownie nie bylo czym oddychac. Cale szczescie, ze poza zejsciem do ogrodu zeby wyczyscic basen (w ktorym unosilo sie i lezalo na dnie chyba kilka kg zoledzi) i tak utknelam z Kokusiem w domu. Na szczescie moglam pracowac zdalnie, a przy okazji odkurzylam i pomylam podlogi na gorze. Nie mowiac juz, ze przynajmniej mialam czas na zrobienie wszystkich pokempingowych pran. ;) Po poludniu wrocila Bi i byla baaardzo oburzona, ze Nik zostal w domu, a ona nie. Czasem nie wiem co myslec o tej pannicy, bo przeciez sama mam mlodsza siostre i nieraz N. zostawala w domu chora, podczas gdy ja szlam do szkoly. Pamietam, ze mowilam jej: "ale ci dobrze!", ale nigdy nie strzelalam do rodzicow fochow i nie burzylam sie, ze ja tez powinnam zostac w domu. Mimo, ze szkoly nie znosilam... A Bi za kazdym razem rzuca sie, ze "teraz ona musi zostac w domu!". No jasne, zwolnie ja bo tak sobie wymyslila... ;) W kazdym razie, ponownie mamy szczescie z grafikiem (i mam nadzieje, ze juz tak zostanie) i obydwa Potworki maja miec treningi w te same dni i o tym samym czasie (i oboje w kompleksie sportowym), ale oczywiscie M. zostal z Nikiem w domu, a ja pojechalam z Bi, zabierajac jak zwykle sasiadke. Jej mama spytala czy moge ja zawozic w obydwa dni i przywozic we wtorki. Zgodzilam sie, bo w sumie i tak jade, wiec nie robi mi to roznicy. Ale tak sobie mysle, ze my z M. oboje pracujemy poza domem, a jakos dajemy rade ogarnac zajecia dzieciakow. Ba! W wiekszosci ogarniam je sama! A u sasiadow, ona pracuje w biurze 2 lub 3 dni, poza tym zdalnie. W dodatku jest managerem i ma sporo luzu jesli chodzi o grafik. On pracuje calkowicie zdalnie i jest caly dzien w domu. Co prawda godziny ma dosc wymagajace, ale jego praca to glownie siedzenie na telefonie i nie raz widzialam, jak ze sluchawkami na uszach rozmawia z klientami z samochodu. Dodatkowo, maja jeszcze nianie, ktora dziewczyny odbiera, zawozi na zajecia, pomaga w lekcjach, itd. A sasiadka mnie pyta czy nie zawozilabym jej corki na treningi (i przywozila we wtorki, a jak znam zycie w czwartki skonczy sie podobnie), bo nowy czas treningow (wczesniej byly na 18, teraz sa na 17) popsul jej grafik! We trojke, w tym z tata bedacym caly czas w domu oraz niania ktorej glowne zajecie to ogarnianie dziewczyn, nie dadza rady porozwozic i poodbierac corek? No dajcie spokoj... Podejrzewam, ze sasiadka zwyczajnie korzysta z okazji zeby sobie odpuscic jazde... :/ W kazdym razie, zabralam dziewczyny i wspolczulam im serdecznie treningu w taka pogode. Mielismy 33 stopnie, a przy pelnym sloncu i wysokiej wilgotnosci, odczuwalna wynosila... 38. Sauna! Moglam posiedziec w aucie, ale stwierdzilam, ze posolidaryzuje sie z pannami i pochodze po kompleksie. Przy okazji zajrzalam na boisko gdzie odbywal sie trening zespolu Kokusia i okazalo sie, ze dojechala tylko piatka chlopakow. Wiem, ze piecioro bylo chorych, ale to zostawia nadal trojke, ktora sie po prostu nie zjawila. Pewnie rodzice uznali, ze bylo za goraco zeby biegac... Za to dziewczyny dojechaly niemal wszystkie, a trenerzy, poza normalnymi cwiczeniami, urzadzili im jeszcze karne okrazenia wokol boiska kiedy panny, rozkojarzone, nie sluchaly polecen. :O

Wyscig o to, kto strzeli bramke
 

Dopiero na koniec wykazali odrobine rozsadku i przed rozpoczeciem zwyczajowej gry ze strzelaniem do bramki, oglosili ze jest goraco, wiec kto chce i wie gdzie jest rodzic, moze jechac do domu. Z jakiegos powodu Bi nie znosi tej zabawy, wiec chetnie z tego skorzystala, choc musialysmy poczekac na jej kolezanke, ktora chciala zagrac jedna runde. Wieczorem przyszly maile z wydzialu edukacji, ze z powodu ekstremalnych temperatur, kolejnego dnia, w srode, lekcje beda skrocone. Ech... Nie zeby mi to jakos szczegolnie przeszkadzalo, tyle ze szkoly w naszej miejscowosci sa rozne. Wiekszosc podstawowek nie ma klimatyzacji. High school jest stare i posiada ja tylko w niektorych czesciach. Ale akurat szkoly obydwu Potworkow maja klime w calych budynkach. Nie rozumiem dlaczego nie moga skrocic zajec tylko w tych szkolach, gdzie istnieje realna potrzeba? Na szczescie teraz, kiedy dzieciaki sa starsze, nie przejmuje sie juz tak bardzo takimi naglymi zmianami, bo wiem ze w razie czego posiedza sami. A oni byli oczywiscie cali zadowoleni. ;)

Poniewaz do konca dnia we wtorek, Nikowi nie podskoczyla temperatura i nie dokuczalo nic poza zatkanym nosem, wiec w srode oba dzieciaki pojechaly do szkoly. Poranek byl jednak baaardzo chaotyczny, a wszystko przez zawirowania z autobusami. Wyszlam z Bi jak zwykle z domu o 7. Panna poszla na przystanek, a ja stanelam przy wjezdzie pod nasz dom i czekalam az odjedzie. Mijaly minuty, przyszla 7:10 kiedy autobus sie zwykle zjawial, a tu nic. Czekamy dalej i ja i czworka gimnazjalistow. Zrobila sie godzina 7:25, a tu dalej nic. Przypomne, ze lekcje zaczynaja sie o 7:40, a autobus ma do zaliczenia jeszcze kilka przystankow. O 7:30 podjelam probe dodzwonienia sie do firmy autobusowej. Zdarzylo sie juz bowiem kiedys, ze nowy kierowca sie pogubil i zapomnial o jakims przystanku. Dzwonie, a tam tylko oglupiajaca muzyczka. Ani mozliwosci zostawienia wiadomosci, ani nawet jakiegos powitania, ze dodzwonilam sie we wlasciwe miejsce... Na szczescie kolezanka Bi zaaranzowala ze swoim tata, ze zawiezie do szkoly ja i Starsza. Cale szczescie, bo ja bylam oczywiscie sama, a Nik jeszcze spal, wiec nie moglam nic zrobic. Sasiad podjechal o 7:36 i w tym momencie na osiedle wjechal autobus. Patrzylam z daleka na lekka konsternacje i najwyrazniej szybka dyskusje gdzie wsiasc, ale w koncu dziewczyny pojechaly z tata kolezanki. Ja za to popedzilam do domu i jak burza wpadlam do pokoju Kokusia, krzyczac zeby wstawal, bo mamy poslizg. Na szczescie Mlodszy, choc masakrycznie zaspany, dal rade i wyszykowal sie w miare sprawnie. Oczywiscie wychodzimy z domu, a Nik komentuje na glos, ze dobrze ze nie musial zakladac adidasow, bo w-f ma w srody i piatki. Na co ja unosze brwi, ze mamy przeciez srode. Wiadomo, nie dosc ze poniedzialek byl wolny, to we wtorek Mlodszy zostal w domu, wiec moglo mu sie pomylic. ;) A ja nie mam pojecia, bo kto by tam grafik wyslal rodzicom... :/ Nik popedzil spowrotem przebrac buty, a ja patrze - przejezdza autobus. Byla 8:00, a Nika powinien przyjezdzac o 8:08. Na szczescie zawsze staram sie zwracac uwage, wiec kojarzylam, ze ten z podstawowki juz wyjechal z osiedla, wiec obecny musi byc Kokusia! A ze najpierw robi koleczko po jednej stronie osiedla, a potem dojezdza do konca naszej ulicy i zawraca zeby wyjechac na glowna droge, wiec wiedzialam, ze jak nie go nie zlapiemy wracajacego nasza ulica, to nam ucieknie! Krzyknelam wiec do Nika, zeby pedzil bo zaraz odjedzie jego autobus i Mlodszy wyprysnal z domu, po drodze wciskajac stopy w buty i bez zawiazanych sznurowadel! :D Na szczescie autobus udalo nam sie zlapac, ale po takim poranku bylam porzadnie sfrustrowana i choc zwykle nie lubie skladac zazalen i pretensji, tym razem wysmarowalam maila do firmy przewozowej, w ktorym wyluszczylam wydarzenia poranka, brak komunikacji, zero wiadomosci do rodzicow, itd. Co ciekawe, szybko dostalam odpowiedz. Okazalo sie, ze problem z autobusem Bi to (mam nadzieje) jednostkowy przypadek. Po prostu kierowca zaspal, wiec jakis inny musial przejac jego trase, ale po przejechaniu wlasnej. Stad to opoznienie. Za to kierowca Nika okazuje sie sam(a) sobie zmienia godziny przyjazdow, choc to nie do konca jej wina, bo musieli polaczyc autobusy, czyli babka zabiera dzieciaki z dwoch tras i stara sie dowiezc ich do szkoly na czas... Przez to zreszta M. stwierdzil, ze sprobuje odbierac Kokusia po lekcjach. W zeszlym tygodniu bowiem, konczac zajecia o 15:15, dojezdzal do domu srednio o 16:20. Ponad godzine po lekcjach! Niestety, trend ten trwa juz od zeszlego roku i w koncu ojciec powiedzial dosc. Tym bardziej, ze przy takim przyjezdzie, zdazenie na trening o 17 i zjedzenie przed nim obiadu, graniczy z cudem. Zobaczymy jak to wyjdzie w praniu, bo jesli okaze sie, ze Nik bedzie musial czekac niewiadomo ile i szkola w koncu zacznie dzwonic do mnie lub M. z pytaniem gdzie jestesmy, mozliwe, ze bedzie musial wrocic na autobus. Musialam wiec wyslac formularz, bo przeciez nie ma latwo (na szczescie szkola Bi pozwala rodzicom uzgodnic odbieranie z dziecmi, bez posrednictwa sekretariatu), a po powrocie Nik oznajmia, ze jego pani sie pyta od kiedy rodzice beda go odbierac. Czyli typowy burdel, jak wszedzie, bo na formularzu nie bylo miejsca na wpisanie "od kiedy", za to bylo zaznaczone, ze biuro potrzebuje kilku dni na zatwierdzenie i da znac kiedy wszystko bedzie zalatwione. Po prostu czasem mam ochote wszystkich powiesic za uszy przez internet. :D Tak czy owak, jak napisalam wyzej, dzieciaki mialy lekcje skrocone z powodu upalu. Odczuwalna temperatura po poludniu znow doszla do 38 stopni. Poczatkowo stwierdzilam, ze dzieciaki moga sobie posiedziec te dwie godzinki same, skoro latem siedzieli cale dnie. Potem jednak Bi zostala zaproszona przez sasiadke i uznalam, ze jak Nik ma byc sam, to wyjde wczesniej i przyjade do niego, zeby przynajmniej mogl wskoczyc do basenu jesli bedzie mial ochote... Po drodze odebralam jeszcze jego trabke, wiec chociaz jeden instrument mamy. Skrzypce mialy byc dostarczone do szkol w tym tygodniu, ale poki co cisza. Kiedy dojechalam do domu, okazalo sie, ze dziewczyny siedza jednak u nas, bo czekaja na siostre kolezanki Bi, ktora podobno nie wie gdzie ma isc. Hmm... Panna juz w V klasie, mieszka od urodzenia na naszej, niezbyt dlugiej, ulicy i nie trafi do domu z przystanku? Niewazne jednak, niedlugo dojechala, razem z Kokusiem zreszta, bo sa w tym roku w jednej szkole. Dziewczyny przeniosly sie do sasiadow, ale Nik wolal zostac w domu. Bi wrocila o 16 z wiadomoscia, ze sasiedzi zainstalowali w ogrodzie tyrolke, wiec Mlodszy mogl jednak pojsc sie pobawic, ale coz, jego wybor. Poniewaz upal nadal byl nie do wytrzymania, a Potworki nie mialy tego dnia zadnych zajec, wiec wskoczyli do basenu.

Widok nadal wakacyjny ;)
 

Przez kilka goracych, sloncznych dni, woda znow zrobila sie cieplutka. Niech wiec korzystaja, bo po weekendzie znow noce zrobia sie zimne, a basen trzeba bedzie schowac. W ktoryms momencie, dla ochlody dolaczyl do nich nawet M.! :D Podlalam zmeczony upalem ogrod, przygotowalam wszystko na kolejny dzien (w miedzyczasie przyszla wiadomosc, ze w czwartek tez skracaja lekcje), a kiedy wszyscy spokojnie juz usiedlismy po kolacji, pannie Bi przypomnialo sie, ze... nie odrobila lekcji! :O Siadla wiec nad nimi o godzinie 20, a ze w nowej szkole ma zadawane sporo, to skonczyla dopiero grubo po 21... Przynajmniej Nik narazie dostaje tylko polecenie pol godziny czytania...

Czwartek rozpoczal sie tak jak sroda, ale bez akcji "autobusowych". ;) Bi przyjechal o normalnym czasie, a Nika oczywiscie wczesniej, ale tym razem bylismy na to przygotowani i wyszlismy z domu juz o 7:50. ;) Kiedy dzieciaki odjechaly, zajelam sie takimi wdziecznymi sprawami jak szorowanie kuchenki oraz kuchennych zlewow, nakarmieniem kota, po czym zabawa w otwieranie i zamykanie drzwi, bowiem kiciul darl sie, ale potem zmienial zdanie i stwierdzal, ze jednak nie wychodzi/wchodzi. Pojechalam do roboty, ale ze tam nadal spokoj, to wyszlam ponownie wczesniej. Tym razem pojechalam po zamowione dla Potworkow plecaki do pilki noznej. Pytali o nie odkad zaczeli grac, ale dotychczas twardo odpowiadalam, ze nie sa im do niczego potrzebne. W reku butelka wody, pod pacha pilka, po co plecak? Teraz jednak, kiedy oboje sa w zespolach ligowych, pojawila sie presja rowiesnikow. Musze przyznac, ze wiekszosc, jak nie wszystkie, dzieciaki je maja. Kolezanka Bi, z ktora dostala sie do zespolu, od razu dostala plecak i od tego czasu po kazdym treningu nie mialam zycia. Czy moge dostac plecak i czy moge dostac plecak... W koncu stwierdzilam, ze ok. Maja dwa kolory koszulek, zakladane w zaleznosci czy mecz jest na miejscu, czy wyjazdowy. Czasem jednak kolor przeciwnego zespolu jest tak podobny, ze zmieniaja na inne. Zawsze rzeba miec ze soba oba kolory, wiec moga nosic koszulki w plecakach, a maja one tez dodatkowe, elastyczne kieszenie na pilke oraz boczne kieszonki na bidony. W dodatku, nie wiem jak Bi, ale Nik nadal utrzymuje, ze zima chce grac w koszykowke, wiec moze tez plecak uzywac do tego. Mam nadzieje, ze pilka do kosza tez sie zmiesci. ;) A najlepsze ze kolezanka Bi, przez ktora tak naprawde Potworki dostaly obsesji na punkcie plecakow... odeszla z zespolu! :O A ja zostalam z dwoma, wcale nie tanimi, plecakami... Z tym odejsciem to w ogole jest bardzo przykra sytuacja. Chyba pisalam, ze ta dziewczynka mieszka w sasiedniej miejscowosci, gdzie tez dostala sie do zespolu, ale koniecznie chciala grac z Bi, wiec wybrala nasz. Jej mama od poczatku byla zachwycona tym jak zarzadzany jest klub tamtej miejscowosci (gdzie gra jej syn) i krytykowala brak komunikacji w naszym. Musze jej niestety przyznac racje, ze choc u Kokusia managerka dziala bardzo sprawnie i dba zeby wszystkie informacje byly przekazywane na czas, o tyle u dziewczyn baba ma po prostu na wszystko wylane. Pisalam juz o tym, ze mialysmy problemy z app'ka zespolu, a ona nie raczyla nawet sprawdzic czy wszyscy otrzymuja wiadomosci. Ba! Nie czytala nawet maili, w ktorych zglaszalysmy problem! Teraz tez: u Kokusia byly zarezerwowane boiska na oba dni treningowe, potwierdzone pierwsze mecze, w tym na ten weekend, bo sezon wlasnie oficjalnie sie zaczal. A u Bi boisko na wtorek bylo, a na czwartek nic. Zadnych meczow w grafiku nie ma, ani na ten weekend, ani na zaden kolejny. Jakis rodzic napisal rano na app'ce z pytaniem czy mamy boisko, bo wieczorem mial byc trening. Na to babsko, z taka wyzszoscia i oburzeniem, odpisalo, ze jak napisala w poprzedniej wiadomosci (sprzed ponad tygodnia!), kiedy bedzie miala dodatkowe informacje, to zamiesci je w grafiku. Skoro nic nie ma, to znaczy ze ona tez nic nie wie. No dobrze, ale przeciez rodzice maja prawo zadac pytanie, skoro w dzien treningu nadal nie wiemy gdzie ma sie on odbyc! Pozniej ktos dopisal, ze osoba odpowiedzialna za rezerwacje boisk jest na wakacjach, stad balagan. Ok, ale jakos inne druzyny sobie radza. Ta babka najwyrazniej gdzies nawalila, czy zapomniala i teraz, kiedy rodzice sie dopytuja, zamiast przeprosic i odpisac, ze nadal nic nie wie, od razu rusza w kontratak. Dobrze mowia, ze winny sie tlumaczy. ;) Ten post powinien sie nazywac "dygresja", bo ciagle odbiegam od glownych watkow. W kazdym razie, pomijajac juz problemy komunikacyjne, okazalo sie, ze dziewczyny w druzynie to banda mlodocianych zolz, ktore kolezanke Bi wybraly sobie na "ofiare". Starsza (ani jej przyjaciolka) nic wielkiego nie zauwazyly, poza tym, ze jedna panna (corusia trenera, wiadomo) strasznie sie rzadzi. Kolezanka jednak podobno skarzyla sie mamie, ze na kazdym treningu ja krytykuja, poprawiaja jej kopniecia, nie chca podawac jej pilki, nie odpowiadaja na jej przywitanie, itd. Nie wiem ile w tym prawdy, bo jak pisze, ani Bi, ani A. niczego specjalnego nie zauwazyly, a jak dla mnie K. gra duzo lepiej od mojej wlasnej cory. Podejrzewam, ze mama tamtej dziewczynki szukala troche pretekstu zeby ja przeniesc. Nie mowie, ze smarkula klamala, ale nawet jej mama przyznala ze maja sporo stresu z ojcem (sa po rozwodzie, ale szczegolow nie znam) i moze stad K. reaguje dosc histerycznie. Koniec koncow jednak nie dala szansy dziewczynom sie lepiej poznac i moze "dotrzec", tylko przepisala corke do innego zespolu. Pierwsza reakcja Bi bylo oczywiscie, ze ona teraz tez nie chce grac, ale na szczescie szybko jej przeszlo. Oczywiscie Starszej jest troche latwiej, bo z tymi dziewczynkami zna sie ze szkoly, z jedna jest w klasie, z druga widuja sie na lunchu i choc z wiekszoscia sie specjalnie nie przyjazni, to jakos sie chyba dogaduja...

I zrobila sie kolejna dygresja. :D W kazdym razie, zgodzilam sie zeby dzieciaki sie po szkole pobawily, choc tym razem zaznaczylam, ze tylko do 15. Nie chcialam sytuacji z poprzedniego dnia, gdzie Bi odrabiala lekcje niemal po nocy. Pozniej okazalo sie jednak, ze z powodu upalu treningi obu Potworkow zostaly odwolane. Tak, kolejnego dnia mielismy odczuwalna temperature podchodzaca pod 40 stopni. :O Dzieciaki ostatecznie bawily sie do 16, najpierw u nas, potem na tyrolce sasiadow. Kiedy Potworki wrocily, pierwsze co, oczywiscie wskoczyly do basenu.

Trzeba zapamietac i zachowac te piekne, letnie obrazki...
 

Chlapali sie doslownie godzine i jeszcze nie miali dosc. Na koniec niestety, Bi jakos tak pechowo skoczyla, ze uderzyla Kokusia w nos. Mlodszy wyszedl z wody ryczac, ze panna chciala nad nim przeskoczyc, a ona zapierala sie, ze chciala skoczyc obok niego. Jak zwykle, dwie rozne wersje, choc sklaniam sie ku temu, ze Starsza celowo mija sie z prawda zeby uniknac konsekwencji. ;)

Tak sie koncza zabawy w skakanie z kolek i tym podobne wariactwa
 

W tym momencie i tak jednak chcialam ich juz wyciagnac z basenu, bo potrzebowalam pomocy Bi w kapieli psiura. Dobra, tak naprawde to Starsza koniecznie chciala mi pomoc. ;) Maya nie byla kapana chyba od wiosny, a po kempingach i wylegiwaniu sie w piachu, iglach sosnowych i niewiadomo czym jeszcze, byla mocno nieswieza. Dodatkowo, na poprzednim kempingu bylo goraco, wiec kiedy Starszej udalo sie zaciagnac siersciucha do wody, to jeszcze ja troche polalismy dla ochlody. To bylo w rzece, ale to jest prawie ujscie do oceanu i woda tam jest mocno zmieszana ze slona. Maya wiec w dotyku byla juz jakas taka "klejaca" i otrzymala potrzebny prysznic, z czego byla oczywiscie bardzo niezadowolona, ale przezyla. :D

Biedna Maya; wiem jak ona tego nie znosi :D
 

A kot przygladal sie nieopodal, zas kiedy zartobliwie spytalam Bi czy teraz kapiemy Oreo, ta przytaknela z wielkim entuzjazmem i wyrazila rozczarowanie kiedy powiedzialam, ze tylko zartowalam. ;) Pozniej juz panna odrabiala lekcje, zas ja podlewalam ogrodek, a skoro mialam juz weza, to umylam tez stare krzeselka stojace pod tarasem. Wyciagnelismy je zeby zawiesic na nich kempingowy dywan do wysuszenia i okazalo sie, ze przez lato nalecialo miedzy nie mnostwo igielek, listkow i zwyczajnego brudu. Na szczescie siedziska sa plastikowe i okazalo sie, ze pod mocnym strumieniem wody, krzesla szybko odzyskaly swiezosc. Caly wieczor czekalismy na wiesci ze szkoly, ze w piatek znow skroca lekcje i sie... nie doczekalismy. :D Prognozy zapowiadaly ochlodzenie - "tylko" 31 stopni, choc przy wysokiej wilgotnosci oraz popoludniowych burzach i najwyrazniej zarzad uznal, ze klasy bez klimatyzacji dadza rade. ;) Potworki oczywiscie byly bardzo rozczarowane, bo czlowiek szybko sie przyzwyczaja do dobrego... :D

Piatek przywital nas duchota, ale zachmurzeniem, wiec moze szkoly jednak mialy racje. ;) Oba autobusy litosciwie przyjechaly na czas, Potworniccy odjechali, a ja zajelam sie domowymi sprawami, nakarmilam kiciula i pojechalam do roboty. Tego dnia Bi miala miec rekrutacje do szkolnej druzyny siatkowki. Przelozona ze srody, bo przy skroconych lekcjach odwolali wszystkie zajecia dodatkowe. Owo przelozenie zupelnie nie bylo mi na reke, bo rekrutacje odbywaja sie po lekcjach, Bi miala wiec konczyc o 15:50. Poniewaz moja praca znajduje sie doslownie za rogiem od jej szkoly, obiecalam ze ja odbiore zeby nie musiala jechac pozniejszym autobusem. Dzis jednak chcialam jeszcze zrobic zakupy i nie usmiechalo mi sie jezdzic w kolko. Nie mialam jednak serca kazac pannie brac autobusu, tym bardziej, ze po poczatkowym entuzjazmie, teraz stwierdzila, ze nie ma ochote brac udzialu w rektutacji, bo dowiedziala sie, ze zwykle startuje okolo 60 dziewczyn, a wybieraja do druzyny... 20. Konkurencja jest wiec ogromna i Bi z gory zalozyla, ze nie ma szans. Coz, moze i nie ma, ale sprobowac zawsze warto. ;) Osobiscie tez nie jestem pewna czy ta siatkowka to teraz dobry pomysl. Myslalam raczej o miesiacach od listopada do kwietnia, bo inaczej koliduje nam z pilka nozna. No ale rekrutacja jest teraz. :/ Poza tym, zamiescili na stronie szkoly kalendarz siatkowki i treningi maja prawie codziennie. :O Juz widze ten entuzjazm Bi zeby prawie kazdego dnia zostawac w szkole ponad godzine dluzej. :D Dodatkowo maja mecze, ale w srodku tygodnia. Z jednej strony fajnie, ze nie bedzie zonglerki miedzy pilka nozna a siatkowka chociaz w weekendy. Z drugiej jednak, wiadomo, chcialabym na wiekszosci byc, a one odbywaja sie rowniez po lekcjach! Dzieciaki sa dowozone autobusami, lub musza siedziec w szkole i czekac az przyjedzie przeciwna druzyna... A rodzice moga sobie dojechac, ale nie musza. No nic, zobaczymy. Jak sie Bi nie dostanie, to dylemat z glowy, a jak sie dostanie, to wtedy sie bedziemy zastanawiac. :D Tym razem zakupy postanowilam wiec zrobic w supermarkecie jak najblizej pracy, zeby nie musiec daleko jezdzic. Wymierzylam czas z zapasem, bo w obcym sklepie nie wiem gdzie co lezy, zalozylam wiec ze zajmie mi to troche dluzej niz zwykle. Okazalo sie jednak, ze przesadzilam, bo kiedy podjechalam pod szkole Bi, zostalo mi ponad 20 minut czekania. :) Wbrew temu, co pokazal poranek, w dzien wyszlo slonce, temperatura poszybowala do 31 stopni (odczuwalna 35) i byla niemozliwa duchota. Normalnie ciezko bylo oddychac. Zaparkowalam wiec w cieniu i dopiero kilka minut przed koncem ustawilam sie w sznureczku aut ustawionych wzdluz chodnika. Po zajeciach wychodzily doslownie tlumy dzieciakow i choc czesc miala kije od unihokeja, wiec wiadomo bylo, na ktorej rekrutacji byli, ale reszta to albo siatkowka albo biegi przelajowe. Panna wyszla w miare zadowolona z siebie, mowila ze jej sie podobalo, ale stwierdzila, ze nadal mysli, ze raczej sie nie dostanie. Przy takiej ilosci dziewczyn, miala szanse odbic pilke tylko pare razy, a kiedy przyszla jej kolej serwowac, akurat trener musial wyjsc z sali, wiec jej nie widzial. Ze swojej strony mysle tez, ze w rekrutacji bierze udzial wiekszosc dziewczyn ze starszych klas, ktore graly rok temu, wiec dostana sie z automatu. No nic, kolejna rekrutacja w poniedzialek i srode. Bedzie, co ma byc. :) Wyobrazcie sobie, ze Bi zdazyla po lekcjach zaliczyc siatkowke, chwile zajelo jej zeby wyjsc ze szkoly, potem musialysmy dojechac do domu, a i tak wrocilysmy przed Kokusiem. Dojechal prawie o 16:30 (przypomne, ze lekcje konczy o 15:15), wiec naprawde, ten odbior przez rodzicow to bedzie dla niego prawdziwa ulga. Dojechalam, rozpakowalam zakupy, zjadlam obiad i juz mialam isc czyscic basen, kiedy zauwazylam, ze zrobilo sie podejrzanie ciemno. Przez kolejne kilkanascie minut, pogoda nie mogla sie zdecydowac, w ktora strone pojsc, ale w koncu zerwal sie straszny wiatr (az swiatlo zamigotalo pare razy) i zaczelo grzmiec. Reszta wieczora uplynela pod znakiem jednej burzy za druga, niektorych takich, ze grzmialo doslownie raz za razem i blyskalo co kilka sekund. Oczywistym bylo wiec, ze juz nigdzie sie nie ruszylismy. Niestety, taka pogoda ma sie utrzymac przez nastepne 3 dni. Nik ma mecze, wiec znow bedzie niepewnosc do ostatniej chwili czy sie odbeda, kibicowanie w deszczu (oby nie przy walacych piorunach...) i takie przyjemnosci. :)

Do przeczytania!

6 komentarzy:

  1. Ale u Was zawsze na sportowo :) U nas jedyną zmianą jest to, że przyszła pocztą legitymacja szkolna syna i to dla niego okazało się ważnym wydarzeniem, bo poczuł się uczniem :) Poza tym nie zapeszając, jakoś nauka w domu go cieszy i siada bez gadania. Pogoda u nas piękna, jest gorąco i bez deszczy i burz, więc jeszcze korzystamy z codziennego oblewania się wodą na ogródku, bieganiu.
    Do następnego, uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, w tym roku i tak spokojniej, bo do listopada tylko pilka. ;)
      To dobrze, ze Mlodemu nauka domowa "idzie". Ja niestety fatalnie wspominam zdalne nauczanie z czasow korony i ciesze sie, ze dzieciaki moga normalnie chodzic do szkoly. ;)

      Usuń
  2. M. był tak nauczony jak Krzysiek. Codziennie nowy obiad i to jeszcze dwudaniowy. Na szczęście dość szybko udało mi się go z tego wyleczyć, ale widzę, że M. bardziej oporny.
    Super, że tak Wam się udało na tym kampingu z pogodą. Czasami zastanawiam się czym różni się ocean od morza. Oczywiście pomijam wielkość na mapie, ale czy tak stojąc na brzegu czy będąc w wodzie - jest różnica? Tu i tu nie widzisz drugiego brzegu, masz fale itd.
    Ja mówię, że nasze dzieciaki są zabiegane, ale Wasze chyba jeszcze bardziej. Dostała się Bi do siatkówki? Mi się marzyło grać, ale gdzie tam z moim wzrostem - została więc tylko siatkówka amatorsko ze znajomymi.
    Marta - bo coś mnie Twój blog ostatnio nie lubi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moj malzonek bardziej oporny, bo to glownie on u nas gotuje. ;) Gdybym to ja ciagle gotowala, szybko musialby sie przyzwyczaic, ze gotowanie to raz na 2-3 dni, bo ja tego nie znosze. :D A moja tesciowa tak, nadal pichci dwudaniowe obiadki. :O
      Tym razem naprawde mielismy niesamowite szczescie. Chociaz raz. ;) Tak stojac na brzegu, to roznicy mozesz nie zauwazyc. Nad otwartym oceanem (nie w jakiejs glebokiej zatoce) zwykle fale sa duuuzo wieksze niz nad otwartym Baltykiem (innego morza w sumie nie znam ;P). Poza tym, woda jest duzo bardziej slona, bo Morze Baltyckie jest slabo zasolone. Najwieksza roznica sa jednak plywy. W Baltyku osiagaja one raptem kilka cm, wiec dla przecietnego czlowieka sa niezauwazalne. W oceanie, jak widac u mnie na zdjeciach z plazy, roznica miedzy przyplywem, a odplywem jest ogromna. To jest dobrych kilkanascie metrow.
      Nie, nie dostala sie. Konkurencja byla za duza, a wiadomo ze statowaly dziewczyny, ktore graly juz rok temu, jak i takie, ktore graja w jakichs prywatnych klubach, wiec Bi miala naprawde niewielkie szanse. Ale jestem z niej dumna, ze w ogole sprobowala.

      Usuń
  3. Bardzo fajny mieliscie ten ostatni kemping, bylo duzo zabaw i atrakcji. Kraby ogromne (jak konie czy slonie), az by sie chcialo je ugotowac i spozyc! Dzieci pieknie rosna i dojrzewaja. Nick nie wyglada juz na malego chlopca, ale na mlodzienca, slicznego zreszta. A Bi to calkiem dorosla panna - trudno wierzyc, ze to zaledwie 12-latka. Ladne macie dzieci.
    Nick bidaczysko nie tylko zaczal, ale i zakonczyl wakacje z przytupem, tzn. z chorowaniem. Na szczescie, niezbyt dokuczliwe to bylo, wiec dobrze, ze szybko sie to jego przeziebienie skonczylo.
    Mi tez blogger ostatnio stwarza trudnosci z zostawianiem komentarzy, a czasem musze wrecz polowac na dobry moment, zeby w ogole tu cos poczytac.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem co z tym Bloggerem, bo pare razy mi sie zdarzylo, ze nie chcialo mnie zalogowac na moim wlasnym blogu! :O
      Nik niestety jest najwyrazniej chorowity. Bi jak nawet cos zlapie, to najczesciej posmarcze 3 dni i jej przechodzi. A u niego od razu goraczka i zwykle ciagnie sie jak guma z gaci. :/
      Bi to taka "baba" juz, ale jak patrze na tle rowiesniczek, to wlasciwie sie nie wyroznia. Nawet jej najlepsza kolezanka, mimo ze chuda jak patyk, jest rownego wzrostu i zaczyna jej rosnac biust. Jakos tak szybko teraz te dziewczyny dojrzewaja. ;) A Nik to dla mnie nadal maluszek, chociaz ostatnio patrze, ze tez jakos sie wyciagnal i taki dryblas mi po domu lazi. :D
      A kemping, choc w sumie stanowy i zadnych dodatkowych atrakcji tam nie ma, byl taki spokojny, leniwy i przyznaje, ze naprawde odpoczelam, mimo ze to tylko 3 dni...

      Usuń