Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 22 kwietnia 2022

Swieta i po swietach :)

Wielkanoc, jak to w swieta bywa, przeleciala niczym huragan. Czemu sie jednak dziwic, skoro tutaj to tylko jeden dzien? Co rok zastanawia mnie sens szykowania czegokolwiek, sprzatania, pichcenia, tradycji... Dla czego? Dla jednej niedzieli? Co rok mysle sobie, ze pierdziele, co sie bede wysilac... I co rok jednak w to brne. Bo Potworki sa jeszcze male (no powiedzmy ;P) i chce nauczyc ich naszych tradycji i dac odrobine magii... Bo poki moj tato jest jeszcze w Stanach, to fajnie spedzic Swieta z chociaz namiastka rodzinnej atmosfery. I co roku obiecuje sobie, ze jak dzieci beda starsze, jak moj tata wroci na stale do Polski, to nie bede sie bawic w zadna Wielkanoc, tylko wezme dodatkowy dzien - dwa z pracy, zwolnie potomstwo ze szkoly i polece gdzies. Najlepiej gdzie cieplo, palmy i bialy piasek. A jak bedzie, to zobaczymy, bo wiadomo, plany planami, a zycie zyciem. :)

Sobota, 16 kwietnia, uplynela oczywiscie pod znakiem przygotowan. W najblizszym kosciele (o ktorym mowimy "u nas", choc formalnie do niego nie nalezymy) swiecenie bylo dopiero na 11, czas byl wiec, zeby sie wyspac, zjesc spokojnie sniadanie, wyszykowac sie, przygotowac koszyki, itd.

Koszyczki gotowe
 

W kosciele pustawo, bo swiecenie pokarmow to glownie polska tradycja (nie wiem, czy inne nacje tego przestrzegaja), wiec bylo moze z 15 rodzin.

Pamiatkowe zdjecie musi byc ;)
 

Potem do domu dla mnie i Potworkow, a M. pojechal zeby odebrac zamowiona czesc do auta. Od sasiada, ktory jest mechanikiem - amatorem, pozyczyl potrzebny sprzet i zabral sie za naprawe tego, co spiep**yl dnia poprzedniego. ;) Korzystajac z tego, ze ojciec byl na podworku, wygonilam dzieciaki z domu i w tym czasie spokojnie odkurzylam i umylam podlogi na dole, bez mlodziezy oraz psa lazacego w kolko miedzy salonem a kuchnia. Upieklam kolejna babke, tym razem cytrynowa, M. po poludniu ugotowal zurek, skonczylismy salatke i pogotowalismy cala kolekcje jajek. Smialam sie, ze malzonek moj ma juz skleroze, bo czesc jajec byla na faszerowane, z majonezem i wedzonym lososiem (polecam, pycha!), a czesc do zurku. M. jednak ciagle nie mogl sie tych jaj doliczyc. Pyta raz, pyta drugi, ze tyle na to, tyle na tamto, zostalo mu 6 i nie pamieta do czego. Mowie, ze do zurku. Aha. Tymczasem jeszcze w niedziele rano, wstal pierwszy, wiec zabral sie za jajka z majonezem, po czym przyszedl do mnie do sypialni, ze chyba za duzo jaj ugotowalismy bo 6 zostalo i na co to mialo byc. I znow musialam ze smiechem przypomniec, ze przeciez to do zupy! :D W sobote wieczorem ugotowalam tez cos, co nie jest typowo wielkanocna potrawa, ale chodzilo za mna od dluzszego czasu. Byla to pieczona cukinia z ciecierzyca i pomidorami po marokansku. Wyszlo rzeczywiscie lekko egzotycznie w smaku i bylam zachwycona, ale moj malzonek przypraw typu curry czy kumin (ktory byl w przepisie) nie znosi, wiec tylko powachal i nie ruszyl. Na szczescie wszystkim innym smakowalo. Dzien konczylam juz po polozeniu dzieciakow spac, szorujac zlew w kuchni i kuchenke po gotowaniu oraz zlew w dolnej lazience, ktory specjalnie zostawilam sobie na koniec. Wszyscy bowiem myja tam rece po przyjsciu z podworka, a ze Potwory zazwyczaj lapy maja doslownie czarne, wiec juz po jednym dniu zlew jest pokryty szarymi rozbryzgami. Chcialam zeby byl czysty na przyjazd gosci, wiec mylam go na ostatnia chwile. ;) Potem zostalo mi juz tylko najbardziej stresujace zadanie - pochowanie jajeczek w ogrodzie. O polnocy, z latarka i psem, ktory tchorzliwie polecial na taras i ani myslal lazic ze mna. ;) Pietra mialam jak cholera, bo lampy (ktore i tak daja niewiele swiatla) mam z przodu, a jajka rozkladalam z tylu. Lampa przy garazu jest na czujnik ruchu i nie bede do niej co chwila podbiegac zeby sie wlaczyla, a ta na tarasie niewiele daje swiatla na ogrod. Jak na zlosc tez, sasiedzi zwykle maja lampe przy swoim domu, ale teraz wyjechali i u nich tez bylo ciemno. Dodajcie sobie wyjace (gdzies w oddali na szczescie) kojoty i mozna sie pos*ac ze strachu. Najbardziej sie balam, ze mi niedzwiedz wyjdzie z krzakow, wiec co chwila przerywalam chowanie zeby poswiecic latarka naokolo. :D Na szczescie nic mnie nie zaatakowalo. ;) Na koniec jeszcze tylko szybko podlozylam Potworkom prezenty do "gniazdek" zrobionych z szalikow i moglam isc spac. :)

Moj telefon sam sobie tak ustawil swiatlo, ze wyglada jakby na zewnatrz byl dzien. W rzeczywistosci jest polnoc, a swieci tam tylko mala lampka
 

Wielkanoc rozpoczela sie duzo wczesniej niz caly poprzedni tydzien, bo jechalismy na msze na 9:30. Budzik mialam co prawda nastawiony na 7:30, ale juz po 6 slyszalam Bi przemykajaca, tup tup tup, do pokoju brata i potem jej glosny szept: "Nik! Niiik!". No nie dalo sie poczekac w lozku az Mlodszy sie obudzi...:D Osobiscie, przylozylam glowe mocniej do poduszki i ucielam sobie dalsza drzemke. Na szczescie M. jest rannym ptaszkiem, wiec wstal wkrotce po Potworkach i pomogl im ustawic prezenty. W tym roku dzieciaki dostaly skromnie po jednym prezencie, ale za to jakim! ;) Od kilku lat mieli wlasne tablety, ktore kiedys (jeszcze w starym domu) podarowal im chrzestny. Tableciki byly jednak malutkie, a przy okazji takie najtansze i najbardziej podstawowe. Zreszta, kazde mialo juz drugi albo i trzeci tablet, bo mialy one tendencje do psucia sie. A to urwala sie wtyczka na sluchwki, a to koncowka do ladowania utknela w dziurce; takie sytuacje. :) Czas byl juz na nowe, bo Nik roztrzaskal w swoim ekran, a Bi musiala wyczyniac akrobacje w kablem do ladowania, bo wtyczka nie lapala. I M. stwierdzil, ze sa moze juz na tyle duzi i odpowiedzialni (hem, hem...) zeby kupic im cos porzadniejszego. Przytaknelam i malzonek zaszalal, bo zamowil im po iPadzie! :O Wraz z ochraniaczami, dodatkowym szklem na ekran oraz ubezpieczeniem, bo jednak nie do konca dzieciakom ufa. ;) Kiedy w wielkanocny ranek w koncu wzieli sprzet w lapki (wiedzieli co dostana i za jednym zamacham pozbylismy sie tez wiary w Zajaczka niestety...), radosci nie bylo oczywiscie konca! Nic sie nie zacina, nie przerywa, co poniektorzy maja ekran bez pekniec (:D), nie mowiac juz o tym ze ekrany chyba 4x wieksze niz w starych tabletach... Oboje dziekowali nam za prezenty dobrych kilka razy. Miejmy nadzieje, ze docenia i je beda szanowac, bo to nie jest tania "zabawka". ;)

W kazdym razie, dzieciaki z zalem zostawily iPady w domu zeby pojechac do kosciola, a przez reszte dnia (niemal) sie od nich nie odrywali. ;)

Nik do kosciola odstrzelil sie niczym mlody elegancik. Co prawda komunijna marynarke to ja mu zaproponowalam, ale spodziewalam sie, ze raczej postuka sie w glowe. Tymczasem spojrzal na ojca... i zalozyl!
 

Na pozne sniadanie przyjechal moj tata oraz chrzestny dzieciakow, ktory niestety spoznil sie pol godziny. A w brzuchu burczalo... ;) Az smialismy sie, ze zmienia sie w swoja byla - ciotke M., ktora notorycznie spozniala sie po godzinie albo i dluzej.

Wielkanocny stol
 

W koncu jednak dojechal i... wolalabym zeby sobie odpuscil, juz w progu oznajmil bowiem, ze jest... chory! :O I to niewiadomo na jaka zaraze, bo lecialo mu z nosa, ale mial tez problemy zoladkowe! Aaaa!!! No, ale coz... Swieta byly, przeciez nie moglam go pogonic. ;) Posiedzial zreszta krociutko, moze z 45 minut i pojechal, twierdzac ze zle sie czuje (!). Poza tym dzien jednak okazal sie calutki bardzo towarzyski i to zupelnie niespodziewanie. Chrzestny pojechal, ale moj tata posiedzial ladnych pare godzin i po sniadaniu oraz ciescie, zalapal sie jeszcze na obiad oraz kolejna porcje deseru. Wzdychal potem, ze starsznie objedzony od nas wyjezdza, ale o to chodzi w swieta, c'nie? :D W przerwie miedzy obzarstwem przy stole, wyszlam z Potworkami do ogrodu, zeby mogli w koncu poszukac jajek, ktore z takim poswieceniem chowalam poprzedniej nocy. ;)

Niech Was nie zwiedzie to pozorne skupienie. Nik nie potrafi szukac ;)
 

Bylo slonecznie, ale z wichura i ledwie 8 stopniami, wiec srednio przyjemnie, choc dzieciakom to oczywiscie nie przeszkadzalo. Jak zwykle Bi byla duzo szybsza i znalazla sporo wiecej jajeczek. Mimo, ze wiedza oboje, ze potem musza i tak sie wszystkim po rowno podzielic, to na koniec Starsza nie mogla sie powstrzymac, zeby nie dokuczac bratu, ze jest powolny i ona ma wiecej jajek. Ten strzelil focha i uciekl i w ten sposob, po raz pierwszy odkad urzadzam im poszukiwania, nie maja wspolnego zdjecia z koszykami pelnymi jajeczek. :(

A jak to sie tu slodko usmiecha... niewiniatko normalnie :D
 

Po kilkunastu minutach Nikowi najgorsza zlosc przeszla, choc i tak otwierali jajka po dwoch stronach stolu, tak, zeby drugie nie widzialo co kto ma. :D

Z jednej strony Starsza...
 
Z drugiej Mlodszy, jeszcze w kurtce, bo doczekac sie nie mogl ;)

Tu wyszedl maly zonk, bo okazalo sie, ze znalezli 26 jajek, a ja moglabym przysiac, ze schowalam ich 28. :D Najpierw machnelam reka, ze pewnikiem cos mi sie pomylilo, ale kiedy Potwory dzielily sie wszystkim, okazalo sie, ze jednak nie ma po rowno. Poszlismy poszukac dwoch zaginionych jajek, ale bez skutku. Stwierdzilam, ze musialy je zabrac zwierzaki, co czasem sie zdarza...

W miedzyczasie napisala do nas kuzynka M. Pisalam do niej w poprzedni poniedzialek, zapraszajac na Wielkanoc, ale nie odpisala. Stwierdzilam, ze chyba mam zly numer, wiec w czwartek wiec kazalam M. napisac do niej na messengera, przeprosic ze tak na ostatnia chwile i zaprosic jeszcze raz. Tym razem odpisala, ze nie jest pewna czy nie bedzie musiala pojsc do pracy w niedziele i ze da nam znac. Potem jednak juz sie nie odzywala, wiec zalozylismy, ze nie przyjedzie, choc na wszelki wypadek Potworki zafarbowaly tez i dla niej jajko do swieconki. ;) Az tu nagle, w samo poludnie w niedziele pisze, czy moglaby przyjechac okolo 14 z kolezanka?! Potem okazalo sie, ze wrocila z pracy i stwierdzila spontanicznie, ze a co tam, jedzie! Niewazne, ze to "tylko" 3 godziny jazdy... ;) Przyznaje, ze w tym momencie nie bylo mi to juz w smak, bo mialam ochote przebrac sie w dres i klapnac na kanapie, a nie zabawiac i karmic kolejnych gosci. Zapraszalismy ja jednak, wiec sami bylismy w sumie sobie winni. :D Moj tata (rowniez "dusza towarzystwa") szybko sie zmyl na wiesc o przyjezdzajacych dziewczynach, ja czym predzej posprzatalam i wstawilam zmywarke na szybki program zeby umyc swiateczna zastawe i czekalismy. Godzina 14 nadeszla i przeszla, M. pogadal na skypie z rodzicami i bratem, potem ja z siostra, a naszych zapowiadanych gosci nie ma... Malzonek stwierdzil, ze moze im sie odwidzialo, ale wiedzielismy ze wtedy raczej D. by napisala. W koncu dojechaly... po 16. I to z psem (!), ktory warczal na nasza Maye, wiec musielismy naszego biednego psiura zamknac na tarasie... Koniec koncow bylo bardzo milo, bo i kuzynka M. i jej kolezanka (ktora okazala sie byc wlasciwie jej szwagierka, choc w sumie to siostra jej ex'a, wiec trudno przypisac tu definicje ;P) to wesole dziewczyny, czy raczej babki, bo obie dobiegaja juz polwiecza. ;) Zostaly dobre 3 godziny, bowiem okazalo sie, ze planowaly wracac promem, a ten mialy o 21. Dlaczego promem? Otoz, mieszkaja one w sasiednim stanie, ale na jednej z wysep Nowego Jorku. Od naszego Stanu oddziela je zatoka. Mozna jechac naokolo, mostami i wtedy to okolo 3 godziny. Mozna tez dojechac do najblizszego portu i poplynac promem. Wtedy podroz trwa... rowniez okolo 3 godzin, ale godzine siedzi sie na promie, popija kawke i gapi na ocean. :D Dziewczyny stwierdzily wiec, ze wola prom i trudno im sie dziwic. Od nas wyjechaly wiec po 19, bo do portu mialy troche ponad godzine, a nie byly pewne jak dluga bedzie kolejka do wjazdu na statek. 

One pojechaly, a mnie czekala kolejna runda sprzatania i zaladowywania zmywarki oraz wycigania plecakow dzieci, sniadaniowek, przygotowywania ciuchow, itd. Kolejny dzien oznaczal bowiem powrot do kieratu, bez zadnego wolnego (poza weekendami) az do koncowki maja...

Jak sie mozecie domyslic, poniedzialkowy ranek byl brutalny. ;) Tak naprawde, kiedy budzik zadzwonil bladym switem, nie wiedzialam co sie dzieje. Potworki nie byly w lepszym stanie, choc moglo byc gorzej. Spodziewalam sie placzu albo buntu i fochow, tymczasem oboje wydawali sie byc po prostu w mocnym szoku. :D Autobus Kokusia spoznil sie 20 minut. Najwyrazniej kierowcy rowniez nie mogli dojsc do siebie po przerwie. Kiedy oba Potworki odjechaly, wrocilam do domu, wypuscilam Maye zeby porzucac jej pileczke i przy okazji postanowilam jeszcze raz, na spokojnie obejsc ogrod w poszukiwaniu tych dwoch zagubionych jajek. Raczej nie oczekiwalam sukcesu, a jednak! Znalazlam!

Odnalezione "zguby"
 

I wcale nie byly jakos specjalnie schowane. Jedno znalazlam za deska, ktora podtrzymuje podest na przyczepe kempingowa, a drugie po prostu za kepka trawiastych roslin. Nie do wiary, ze w niedziele ani ja ani Potworki ich nie znalezlismy i to szukajac dwa razy! :D Potem juz pora byla pedzic do roboty. Weny do pracy nie mialam tego dnia kompletnie, ale na szczescie nic pilnego do odhaczenia nie bylo i moglam po prostu na spokojnie zorganizowac sobie od nowa prace przy biurku. ;) Tego popoludnia Nik mial basen i tak jak sie obawialam, po tygodniu przerwy zupelnie brakowalo mu ochoty zeby jechac. Urzadzil awanturke, ze on chce chodzic tylko raz w tygodniu (znowu ta sama spiewka!) i w koncu westchnelam, ze ja go jednak z druzyny wypisze bo mam dosc ciaglej szarpaniny... Wtedy natychmiast odpuscil i pojechal juz bez jeku. Malzonek zawiozl go i poszedl cwiczyc, a ja go potem odebralam. Jak to zwykle bywa, umarudzil sie i awanturowal, ze nie chce, a potem oczywiscie swietnie sie bawil. Norma. :D

Cwiczyli styl grzbietowy, choc tu akurat Nik sie obrocil, zeby dac nura
 

Tego dnia przypomnialo mi sie tez, ze wlasnie uplywal termin odeslania formularzy w sprawie przydzielania dzieciakow do nowych klas. To taka bardziej "ankieta", choc bez konkretnych pytan, dla rodzicow. Mozna wypisac swoje zdanie na temat specjalnych potrzeb, akademickich badz socjalnych, swojego dziecka. Nie wolno prosic o konkretnego nauczyciela, choc moja sasiadka, ktorej corka miala spore problemy z adaptacja, poprosila dyrektorke o sprawdzona nauczycielke ktora uczyla jej starsza corke, wiec jest to mozliwe. ;) Jak dla mnie te formularze to takie pitu - pitu i zwykle wykorzystuje je (jak wiekszosc rodzicow, z ktorymi gadalam), zeby poprosic o umieszczenie Potworkow z najlepszymi kolegami lub kolezankami. Jesli pamietacie, tutaj kazdy rocznik jest co rok calkowicie mieszany i rozdzielany do klas od nowa. Dla mniej smialych dzieci to ogromna trauma, choc pomaga na pewno w wyrobieniu umiejetnosci nawiazywania kontaktow. Rodzicom zas daje to nadzieje, ze ich dziecko zostanie rozdzielone z jakims gagatkiem, ktory albo dziecku dokucza, albo przeciwnie, ma na nie niekorzystny wplyw. ;) W kazdym razie, zawsze prosze zeby umiescic Potworki z ktoryms z najlepszych kolegow, ale sama nie wiem czy ktos to czyta i jakimi kryteriami nauczyciele sie kieruja (wiem tylko, ze staraja sie tworzyc klasy wyrownane poziomowo, zeby nie bylo, ze jedna to sami prymusi, a druga tylko "tumani" i leserzy. ;) W kazdym razie, na 5 lat w podstawowce, Nik zdolal byc z ulubionym kolega - H., przez trzy lata. Bi zas miala farta i z ukochana przyjaciolka byla 4 lata (w zerowce chodzila do innej szkoly), ale w tym roku, kiedy przeszla do innej placowki i szczegolnie mi zalezalo zeby trafily razem do klasy, kompletnie je rozdzielono, bo sa nie tylko w roznych klasach, ale i w innych czesciach budynku. Dlatego zastanawiam sie czy ktokolwiek przejmuje sie tym, co rodzice wypisuja na tych formularzach. No, ale wypisane, we wtorek rano wyslalam, przepraszajac ze z jednodniowym opoznieniem i juz. Uspokoilam sumienie nakazujace mi chociaz sprobowac zawalczyc o komfort psychiczny wlasnych dzieci. ;)

Wtorek zaczal sie deszczowo, a autobus Nika znow mial 20-minutowy poslizg. Zazdroscilam Bi, ktora wsiadla do swojego, podczas gdy my nadal stalismy skuleni, z kapturami naciagnietymi na nos. ;) W koncu jednak obydwa Potworki odjechaly, a ja wrocilam do domu. W taka pogode oczywiscie nie mialam najmniejszego zamiaru dodatkowo sterczec i rzucac psu pileczki. ;) Tego dnia w koncu otrzymalam wiadomosci od trenerow pilki dzieciakow, z grafikiem meczow. Czas najwyzszy skoro w nadchodzaca sobote maja sie odbyc pierwsze rozgrywki. ;) Sporzadzilam sobie tabelke w Excel'u, zeby miec jasny wglad w to kto, gdzie i kiedy i... to chyba najlepszy grafik jaki mielismy dotychczas, a to juz 4 sezon Potworkow. Nie jest idealnie, ale poki co (na ostatni mecz sezonu Bi nie ma nadal wyznaczonego miejsca i czasu, wiec mam nadzieje, ze nie zapesze :D) da sie to logistycznie ogarnac. Nie ma zadnego dnia zeby dzieciaki mialy mecze o tej samej godzinie, ale w dwoch roznych miejscowosciach. Raz Bi zaczyna idealnie o tej porze kiedy Nik powinien konczyc, a mecze sa w sasiednich miasteczkach, ale to tylko niecale 10 minut jazdy, wiec o tyle mozna sie bez problemu spoznic. Zawodnicy i tak sa wymieniani, wiec Starsza po prostu nie bedzie w pierwszej grupie. Innego razu jest sytuacja odwrotna: Nik zaczyna 15 minut po planowym koncu meczu Bi. Tu bedziemy juz dalej; Google pokazuje 25 minut jazdy, ale dzieki tym pietnastym minutom poslizgu, wyjdzie na to samo i Mlodszy spozni sie okolo 10 minut. Raz maja o tej samej godzinie, ale na szczescie w tym samym kompleksie sportowym, wiec po prostu ja sobie potruchtam miedzy jednym boiskiem, a drugim. ;) Poza tym maja spore przerwy miedzy meczami, wiec czas bedzie przejechac lub odetchnac, a dwa razy Bi ma mecze w niedziele, co oczywiscie tez ulatwia sprawe, bo Nik ma wszystkie w soboty. Oczywiscie grafik moze ulec zmianie z powodu pogody lub innych przyczyn, ale jesli zostanie jak jest, bede calkiem zadowolona. :) Po poludniu Bi miala swoja ukochana gimnastyke, a ja jak zwykle pogaduchy z kolezanka. Tym razem oczywiscie wymienialysmy sie anegdotkami ze Swiat i zgodnie narzekalysmy na chlopow oraz dzieciaki. :D Po powrocie szybka kapiel i praktycznie dzieciaki do spania. Wraz z pilka nozna nadszedl ten czas, kiedy tygodnie beda mi przelatywac ciurkiem przez palce. W poniedzialki Nik basen, we wtorki Bi gimnastyka, w srody Nik basen a Bi pilka, a w piatek Nik pilka. No i mecze w soboty i czasem niedziele. Tylko czwartek zostaje "wolny", ale za to nie ma wyjscia i w ten dzien musze po pracy zrobic tygodniowe zakupy (bo kiedy indziej nie ma czasu) i odrobic z dzieciakami lekcje do Polskiej Szkoly (na lekcje raczej nie beda chodzic z powodu meczow, ale niech chociaz sie poucza ze mna), wiec tej wolnosci zbytnio nie odczuje. ;)

W srode powtorka z rozrywki i autobus Mlodszego spozniony 25 minut. Wkurzona bylam, bo wial lodowaty wicher i bylo bardzo nieprzyjemnie. Dodatkowo, gdybym wiedziala ze na pewno sie spozni, wyszlabym dobre 10 minut pozniej i oszczedzila sobie nerwow oraz ciaglego poganiania Potworkow. Ale ze nigdy nie wiadomo o ktorej dokladnie autobus przyjedzie, lepiej wyjsc wczesniej niz stresowac sie, ze go potem nie zlapiemy... :/ Tego dnia pojawil sie u mnie PMS, wiec nastroj poszybowal ostro w dol... Bilety do Polski, dla odmiany poszybowaly w gore, wiec znow wylot stoi pod znakiem zapytania, bo szkoda nam wydawac worka monet na "wizyte u rodziny" (taka prawda; w Polsce zazwyczaj nie odpoczywam, tylko ganiam od wizyty do wizyty i wracam do domu wykonczona), szczegolnie, ze sam wyjazd pochlonie krocie... Dodatkowo wiesci o zmasowanych atakach na wschodzie Ukrainy i nic, tylko zaszyc sie pod kocem i szlochac. Wiecie, ostatnio tak wszystko stalo w zawieszeniu, ze podswiadomie mialam nadzieje, ze wreszcie obie strony dojda do wniosku, ze zadna drugiej nie przebije i w koncu oglosza zawieszenie broni. No niestety... Obawiam sie, ze ruskie jednak odrobili lekcje z marca i polowy kwietnia i widza, ze musza skoncentrowac ataki w strategicznych miejscach. Na podbicie calej Ukrainy nie maja szans, bo za bardzo rozpraszaja wlasne wojsko, ale na zawlaszczenie sobie kawalka obcego terytorium spokojnie starczy im sil. :( 

Wracajac do domu utknelam w takim korku, ze zdazylam tylko wpasc, zjesc i musialam gonic Bi, zeby przebierala sie na trening. Zabieralysmy tez jej przyjaciolke - sasiadke. Zaproponowalam, ze moge ja zabrac, pamietajac, ze sroda to dzien, kiedy sasiadka pracuje w biurze. Potem okazalo sie, ze ojciec pracowal tego dnia z domu, a na posterunku byla tez opiekunka, wiec niepotrzebnie sie wychylalam przed szereg. ;) Ale co tam, i tak jechalam i tak, a dziewczyny cieszyly sie z dodatkowego czasu na pogaduchy.

Wyscig do pilki
 

Trening byl niemozebnie dlugi, bo godzine i 15 minut i myslalam, ze tam jajo zniose. Za to zaparlam sie, ze nie bede siedziec w aucie, tylko krazylam w te i we wte wzdluz boiska. Przynajmniej troche ruchu. ;) Zeby sie nie zanudzic, poodpisywalam na wszystkie zalegle sms'y. Treningi pomagaja w utrzymywaniu kontaktu z ludziskami. ;) Druzyna Bi faktycznie jest duza. Cala gromada dorastajacych panien. Zobaczymy jak sobie poradza na meczach, bo okazalo sie przy rozmowie z mamuskami, ze przynajmniej dwie dziewczynki nigdy wczesniej nie graly w pilke nozna. :O Troche podziwiam, ze w tym wieku chcialo im sie jeszcze zaczynac, kiedy wiele dzieciakow gra od przedszkola, a czesc, poza nasza "rekreacyjna" druzyna, zima grywa w klubie. Troche zas wspolczuje trenerowi, bo zauwazylam jedna delikwentke, ktora naprawde miala problem zeby szybciej podbiec i zero sily w kopnieciu. No zobaczymy ile meczow tym sezonie wygramy. :D Tak jak we wtorek, tak tego dnia tez wrocilam do domu az po 19, czas byl wiec wlasciwie tylko na kolacje i potomstwo musialo sie klasc.

W nocy ze srody na czwartek byl przymrozek. Rano termometr pokazal 1 stopien i wychodzac na autobusy, zalozylam zimowa kurtke. Pogoda jest szalona i po poludniu mialo byc 14 stopni, wiec Potworkom dalam kurtki przejsciowe, ale za to bluzy pod spod. Nik strzelil lekkiego focha, ale potem przynajmniej nie narzekal, ze mu zimno kiedy jego autobus znow spoznil sie 20 minut. ;) W pracy lekka irytacja, ale to w sumie nic nowego. ;) Wszyscy juz traca cierpliwosc i chca w koncu "zaliczyc" reszte pacjentow. Chwytaja sie wiec dat, ktore normalnie odrzucilibysmy bez mrugniecia okiem. Laboranci zgadzaja sie pracowac i soboty i niedziele, byle to juz wreszcie odhaczyc. Teraz jednak ktoras klinika zaproponowala, ze moze podac dawke pacjentowi dzien po majowym dlugim weekendzie. Nikt nie patrzy na to, ze dla nas oznacza to prace w dlugi weekend! Przez chwile byla nadzieja, ze sobie odpuszcza, bo UPS oznajmil, ze w federalne swieta nie odbieraja specjalnych przesylek, ale poki co szef nie odpuszcza i szuka jakiejkolwiek firmy kurierskiej, ktora zgodzilaby sie na transport w Memorial Day. ;) Wyglada na to, ze ten pacjent nie moze przyjechac do kliniki zadnego innego dnia, tylko we wtorek. Ja i tak jestem w lepszej pozycji niz laboranci, bo musialabym przyjsc do pracy w swiateczny poniedzialek, zamiast pracowac przez caly weekend. Problem w tym, ze mamy juz zarezerwowany kemping. Szczescie w nieszczesciu, w poniedzialek i tak mielismy wracac. Po prostu zamiast wyjezdzac po poludniu, wyjedziemy z samego rana. Dojedziemy, zostawie M. z rozpakowywaniem przyczepy, a sama pojade do roboty. Ech... Dobrze, ze jedziemy tylko 1.5 godziny od nas... 

Czwartek to w tej chwili jedyny dzien, kiedy zaden Potworek nie ma dodatkowych zajec, jak zreszta pisalam juz wyzej. Niestety, przez to stal sie obowiazkowo dniem zakupow, wiec do domu wrocilam po 17. Wieczor byl w miare spokojny, bo M. pojechal na silownie. To niesamowite jak brak tylko jednej osoby sprawia ze w domu jest mniejszy chaos. Szczegolnie, ze M. zwykle, po wydaniu dzieciakom obiadu, klapie z laptopem na kanapie i malo co sie z niej rusza. ;) Potworki odrobily lekcje i wlasciwie zrobila sie pora kolacji i spania. I tyle z "wolnego" popoludnia. :D

W piatek, czyli dzis, dla odmiany pogoda byla przecudna. Juz rano mielismy 10 stopni, co przy pelnym sloncu i tylko leciutkim wiaterku, sprawialo, ze bylo niesamowicie przyjemnie. Tym razem autobus Kokusia spoznil sie "tylko" 17 minut. :D Po odjezdzie dzieciakow, poszlam z psiurem do ogrodu zeby porzucac jej pileczke, a przy okazji skontrolowac co tam nowego rosnie i rozkwita. :) Mam w ogrodzie wczesna odmiane tulipanow, z ktorych niestety zakwitl tylko jeden, ale juz zdazyl przekwitnac. Pozniejsze odmiany maja paczki, ale jeszcze do kwitniecia im troche brakuje. Narcyzy za to powinny rozkwitnac lada dzien, przynajmniej te, ktore maja paczki, bo wiele niestety nie wykazuje checi. Nie wiem co im jest. Podsypuje odzywka, dbam, ale cos mnie nie lubia. Za to na rabatce przy warzywniku, znalazlam takie cos:

Telefon uparcie nie chcial ustawic mi ostrosci tam, gdzie powinien, wiec musicie sie wpatrzec w mniej wiecej srodek zdjecia
 

Szparagi, jak w morde strzelil! :D Co ciekawe, nigdy nie zauwazylam zeby tam wczesniej rosly, wiec troche mnie ich obecnosc zastanawia... Musialabym zerwac, ugotowac i posmakowac czy to faktycznie "to", ale troche mi szkoda, bo sa tylko dwa. Jak zostawie, moze sie rozmnoza i za rok bedzie wiecej? ;)

W pracy spokoj, bo laboranci maja pracowac w sobote, wiec dwie kobitki wziely wolne, sekretarka nadzoruje wymiane dachu w swoim domu, a szef sie nie pojawil, bo...tak. :) W zwiazku z tym, reszta bardzo szybko rozeszla sie po poludniu do domow. Ja tez wyszlam juz o 15:20, bo wiedzialam, iz na 17 mam byc na boisku pilkarskim. ;) Tym razem nawet M. stwierdzil, ze pojedzie zeby zrobic kilka koleczek wokol calego kompleksu. Zmusilo to Bi rowniez do jechania z nami i choc najpierw strzelila focha, potem wpadla na jakas kolezanke, zaczela uzywac barierek do akrobacji i humor jej sie poprawil. ;) 

Jak za moich czasow na trzepaku :D
 

Mlodszy biegal za pilka, a ja nadrabialam spotkania towarzyskie. Nie dosc bowiem, ze Nik jest w druzynie z dwojka sasiadow, to jeszcze na sasiednim boisku trening miala mala sasiadka - hinduska, wiec pogadalam sobie z jej mama, ktora z kolei gadala z jeszcze inna mama, ktora mieszka na sasiednim osiedlu od naszego. Normalnie jedna wielka, pilkarska rodzina! :D

Chlopcy odbijali pike o scianke zeby w ten sposob cwiczyc sile wykopu
 

Koszulki druzyna Nika ma w tym sezonie, jak to mowia, oczojebne, ale to zobaczycie jak wrzuce foty z meczow. :D

A poki co: do poczytania! :) 

6 komentarzy:

  1. Z tego co kojarzę to święconka jest głównie polskim zwyczajem. Podobno występuje jeszcze w 3 czy 4 krajach, ale tam bardziej lokalnie w konkretnych ich częściach, a nie tak jak u nas po całości. No i oczywiście jest też tam, gdzie jest Polonia :) Ale widzę, że Wasze dzieciaki tak samo zadowolone z koszyczków, jak i nasi. Zastanawiam się, kiedy przyjdzie czas, że pójdziemy do święcenia tylko z jednym, większym koszyczkiem :D Pewnie obawiasz się, że dzieciaki znajdą je za wcześnie, zwłaszcza Bi jak jej tak dobrze idzie, ale nie myślałaś, żeby jajeczka schować prędzej, w ciągu dnia, jak nie będą widzieli? Ja od samego czytania o tym nocnym chowaniu miałam ciarki.

    Zastanawiam się co te dzieciaki mają z tymi zajęciami dodatkowymi, bo u nas z Jasiem jest podobnie. Jak ma się ubierać to marudzi, że po co, ma ślimacze ruchy, ciągle trzeba poganiać, a jak już jest na boisku to zadowolony i później też cały czas mówi jak fajnie być na piłce. Ale skoro tak fajnie, to spodziewałabym się, że na hasło "ubieramy się", będzie miał szybkie ruchy, a tu trzeba pilnować, bo nie może się wyszykować na czas, jak człowiek nad nim nie stoi. Ale widzę z Twojej rozpiski, że z tymi dodatkowymi u Was to tak jak u nas. Człowiek się cieszy, że dzieciaki coś chcą robić, ale zgrzyta zębami, że nie ma wolnego i w ciągłym biegu :P Dobrze Cię rozumiem z tym znoszeniem jaja, bo nasi mają treningi po 1,5h i choć zazwyczaj jest jeszcze mama kolegi Jasia z klasy, która przychodzi na trening z młodszym synem i sobie gadamy, to jednak zawsze mi się ten czas dłuży, a jak jest brzydka pogoda, to już kompletnie stoi w miejscu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja myslalam, ze w tym roku juz pojdziemy z tylko jednym koszykiem, bo rok temu Bi nie chciala swojego niesc. Tym razem spytalam ja wczesniej i bylam zaskoczona, bo stwierdzila, ze bedzie niosla. Mielismy wiec jeszcze dwa. :)
      Heh, kiedys, jak byli mali, chowalam w dzien, ale pewnego razu Bi zauwazyla mnie z okna. Od tego czasu chowam wieczorem. Nie chce wlasnie, zeby wczesniej przyuwazyli gdzie sa jajka i potem byl wyscig i klotnie, kto pierwszy zobaczyl. ;)
      Poltorej godziny to strasznie dlugo! Bi ma trening godzine i 15 minut, gdzie niestety nie mam nikogo znajomego, wiec nudze sie jak mops i dluzy niemozliwie. U Kokusia jest tylko godzina, ale mam tez zwykle dwie sasiadki do pogadania, wiec nie jest zle.

      Usuń
  2. Jeśli chodzi o święta i świąteczne tradycje to poniekąd Cię rozumiem:) Sama próbuję ciut ingerować w te zwyczaje. Zazwyczaj wszystko świętujemy we czworo a jedzenia cała masa. Teraz już to ograniczam, bo kończy się na tym, że np. piekę ciasta i sama je zjadam przez najbliższe dni.
    Mszę i świecenie pokarmów mamy tylko jedno, więc wyboru godzinowego nie ma.

    Ps. Współczuję tego całego zamętu z biletami do PL...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W najblizszym dla nas kosciele tez jest tylko jedno swiecenie, ale zawsze mozemy podjechac 20 minut do polskiego, a tam juz jest ich przynajmniej 4-5 o roznych godzinach. :)

      Usuń
  3. Fajnie, ze mieliscie wciaz taka rodzinna Wielkanoc. Wazne, ze wciaz obchodzicie to jako swiateczna okazje, uroczyscie, z goscmi i specjalnym poczestunkiem. Na obczyznie emigrantom trudno wypelniac takie tradycje. U nas prawie nie ma wielkanocnych celebracji, bo rodziny nie mamy tu zadnej. (Latwiej jest tylko z Bozym Narodzeniem, bo to "bardziej amerykanskie" swieto. Z Wielkanoca nikt tu sie nie bawi w celebracje, niestety.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wlasnie, mysle, ze u nas z czasem bedzie to samo. Moj tata wroci do Polski, chrzestny dzieci i kuzynka M. raz sa, raz ich nie ma, wiec jak zostaniemy w czworke, to pewnie obchody swiat mocno zmodyfikujemy. :)

      Usuń