Podobnie jak ledwie dwa tygodnie wczesniej, piatek 18 sierpnia rozpoczelam od ganiania w te i spowrotem do przyczepy. Zawsze zastanawia mnie ilosc zarcia oraz pierdol do zapakowania, bo jak zaczyna sie wyliczac, wydaje sie, ze tylko pare rzeczy i juz. A potem biega czlowiek kilkanascie razy i co sie rozejrzy, to cos kolejnego wyskakuje z polki... ;) W miedzyczasie dojechal z pracy M., ktory pojechal do niej na kilka godzin oczywiscie. Nie bardzo mogl mi jednak pomoc, bo dzien wczesniej mial "lenia" i nie przygotowal wszystkiego, co powinien. Teraz miotal sie wiec z wlasnymi szpargalami. Wreszcie, tuz przed 13, wyjechalismy. Niestety, piatkowe popoludnie zrobilo swoje i choc wczesniej pokazalo mi, ze powinnismy jechac jakies 2.5 godziny, teraz nawigacja pokazala juz 3, a ostatecznie jechalismy 3.5, bo pakowalismy sie po prostu z jednego korka w drugi. :/ To byla mordega, a nie jazda, a na dodatek co chwila przelotnie kropilo. Na szczescie okazalo sie, ze choc na miejscu przeszla wczesniej ulewa, to kiedy dojechalismy bylo juz tylko pochmurno. Tym razem wybralismy sie w inne popularne turystycznie okolice i w niemal przeciwnym kierunku niz ostatnio. Wtedy jechalismy na polnocny zachod, teraz z grubsza na wschod. ;) Naszym celem byl polwysep, czy raczej przyladek - Cape Cod. Miejsce znane z plaz i bardzo popularne latem, chociaz nazwa przetlumaczona na polski nie zacheca - "Przyladek Dorsza". :D No coz, jak zwal tak zwal, w kazdym razie durna nazwa nie umniejsza jego popularnosci. ;)
Nasz kemping pechowo znajdowal sie na poczatku polwyspu, a ze przejazd przez caly zajmuje jakies 1.5 godziny, wiec trzymalismy sie glownie najblizszej okolicy. A szkoda.
W kazdym razie, w piatek wiadomo, dojechalismy, rozlozylismy klamoty i wlasciwie zrobil sie wieczor. Mimo, ze zaraz przy kempingu znajdowal sie spory staw, a na jego terenie mokradla, bylo tam zaskakujaco niewiele komarow. A moze przeszkadzal im porywisty wiatr, bo (zapewne przez bliskosc oceanu) przez wiekszosc pobytu potwornie wialo. Nasza miejscowka znajdowala sie nieco na uboczu, co bylo zbawienne, bo mielismy odrobine prywatnosci. Tym razem trafilismy na kemping prywatny, w typie osrodka wypoczynkowego, ktory kasowal niczym za pobyt w hotelu. I bylismy mocno zdegustowani, ze takie, jak na kemping, nietanie miejsce, upycha przyczepy jedna kolo drugiej, zeby wcisnac jak najwiecej. Wiadomo - kasa plynie, ale co z komfortem kempingowiczow? Szczegolnie, ze pole kempingowe dawalo mozliwosc zaparkowania przyczepy na caly sezon, z czego (wnioskujac po dekoracjach, meblach, plotkach, mini - ogrodkach, itd.) sporo ludzi korzystalo. Osobiscie uwazam, ze na 4 dni bylo ok, ale na dluzej poszukalabym czegos mniej klaustrofobicznego, bo uliczki byly waskie i panowal tam ruch jednostronny, bowiem dwa pojazdy za nic by sie nie wyminely. Nie mniej byl to ponownie kemping "bezstresowy", bo mielismy podlaczenia i do pradu i do wody i do sciekow, wiec mozna bylo sie myc do woli, spuszczac kibelek do oporu i nie trzeba bylo co chwila sprawdzac poziomu zbiornikow. ;) Polozenie nieco w bok od glownej drozki kempingu dawalo prywatnosc, ale sprawilo, ze bylismy kompletnie pod drzewami i prawie nie dochodzilo tam slonce. Przez caly pobyt nawet nie rozlozylismy zadaszenia przyczepy, bo cienia mielismy az za duzo i niczym jaszczurki rozkladalismy sie na lezakach przy samym wiezdzie na nasza miejscowke, gdzie znajdowal sie wiekszy przeswit. :) W piatek juz oczywiscie duzo nie zdzialalismy, ale Potworki koniecznie chcialy isc na basen. Kemping mial bowiem i staw/jeziorko i basen (a raczej dwa, jeden tylko dla doroslych, z jacuzzi) i swietlice z zajeciami w weekendy, boiska sportowe, spory plac zabaw, mini golfa, nie mowiac juz o sobotnich koncertach przy wspolnym ognisku, sklepiku i kilku innych atrakcjach. Trzeba przyznac, ze bylo co robic nawet nie ruszajac sie z pola kempingowego.
Pomaszerowalam wiec z dzieciakami na basen, ktory okazalo sie wode mial... srednia (jesli chodzi o temperature), a dodatkowo wialo i robilo sie juz chlodno na noc, wiec dosc szybko ich zgarnelam i wrocilismy na nasza miejscowke. Wieczor spedzilismy jak zwykle grzejac dupki przy ognisku. :)
Jak napisalam wyzej, nasza przyczepa stala w dosc glebokim cieniu, a ze ma przyciemniane okna, wiec niestety panuje w niej mrok. To zaawocowalo tym, ze w sobote z lozek zwleklismy sie dopiero przed 10 rano. :O Na dzien dobry okazalo sie, ze niestety jest chlodniej niz zapowiadaly prognozy. Caly weekend mielismy miec temperatury okolo 26-27 stopni, tymczasem w sobote nie przekroczyla ona 23. :/ Do tego mocny wiatr i w cieniu az prosilo sie o bluze. Na szczescie w sloncu bylo calkiem przyjemnie. Wstalismy pozno, wiec zanim zjedlismy sniadanie i sie wyszykowalismy, bylo prawie poludnie i Nik chcial isc na farbowanie koszulek, zorganizowane przez panie z kempingowego klubu. Bi niby twierdzila ze chce tylko popatrzec, ale ostatecznie tez wziela udzial. ;)
W klubie kupowalo sie koszulki (na szczescie tylko $6), potem dzieciaki wedlug wzorow je zawijaly i zabezpieczaly gumkami, wychodzilo sie na dwor, gdzie pani koszulki namaczala, dawala dzieciakom rekawiczki, a one juz lapaly za farby i obficie t-shirty nimi polewaly.
Potworki przynosza takie koszulki z niemal wszystkich polkoloni, czasem ze szkoly oraz kiedys z przedszkola, ale po raz pierwszy robili je wlasciwie sami. Okazalo sie jednak, ze Bi ma do tego wrodzony talent, bo efekt koncowy wygladal bardzo profesjonalnie. ;)
Kiedy wrocilismy do przyczepy, trzeba bylo zjesc jakis lunch, wypic kawke na lepsze trawienie, po czym Potworki musialy koniecznie pojsc na basen. Tam wariacji oraz skokow na gleboka wode nie bylo oczywiscie konca. :) Nawet niezbyt ciepla woda nie przeszkadzala.
Pozniej wysuszyc sie, znow troche odetchnac i stwierdzilismy, ze trzeba poszukac jakiejs plazy. W koncu glownym celem przyjazdu na Cape Cod jest plazowanie nad oceanem, a nie siedzenie na kempingu. Na szczescie na najblizsza plaze mielismy tylko kilkanascie minut, wiec daleko jechac nie musielismy. Tego dnia jednak, jak juz pisalam, potwornie wialo, a ze byl tez wieczor, wiec i chlodnawo.
Pospacerowalismy wiec chwile po plazy, sprawdzilismy temperature wody (ktora byla calkiem znosna) i wrocilismy na kemping, na kolacje i kolejna posiadowke przy ognisku.
W niedziele nastawilam budzik zeby miec pewnosc, ze wstaniemy choc troche wczesniej. Nie chcialam zmarnowac praktycznie polowy dnia jak w sobote. No coz... Duzo lepiej nam nie poszlo, ale czas mielismy lepszy chociaz minimalnie. ;) Przy kempingowym jeziorku mieli wypozyczalnie i planowalismy z M. wypozyczyc rowerek wodny. Ja na czyms takim plynelam dawno temu, jako dziecko, na Mazurach, a malzonek nigdy. Potworki oczywiscie tez nie, wiec stwierdzilismy ze to naprawde nie lada okazja zeby mogli sprobowac. Kiedy jednak powiedzielismy dzieciakom o planie, okazalo sie, ze choc sie ucieszyli, to bardziej wpadly im w oko... SUP'y. Musze przyznac, ze i mnie od jakiegos czasu fascynuja i mialam ochote sprobowac. Nastapila wiec zmiana planow i pomaszerowalam z dzieciakami zeby mogli sprobowac swoich sil na deskach. Myslelismy, ze panowie tam pracujacy dadza nam jakies wskazowki, instrukcje, czy cus. Tymczasem musialam podpisac papierek, Potworki dostaly kapoki oraz wiosla, chlopak wyciagnal im deski ze stojakow, zyczyl milej zabawy i to wszystko. :O Zostalam sama z dzieciakami oraz deskami, ktore okazaly sie dosc ciezkie. Zataszczylismy je jakos do wody, to znaczy Bi sama, Kokusiowi musialam pomoc. Na szczescie jak tylko dechy zostaly zwodowane, Potworki ruszyly na podboj jeziora jakby sie na nich urodzily! Szczegolnie dla mniejszego Nika, na desce bylo na tyle miejsca, ze sobie po niej chodzil, siadal, kucal, a nawet sie kladl. Starsza musiala byc jednak nieco ostrozniejsza.
Deski, rowerki wodne albo lodzie wypozyczalo sie na godzine i okazalo sie, ze to w zupelnosci wystarczylo. Tamtejszy zbiornik wody jak na staw byl calkiem spory, ale na jezioro niewielki, wiec ostatecznie dzieciaki przemierzyly go w te i we wte, Bi oplynela wzdluz brzegu naokolo, a na koniec jeszcze kilkakrotnie przybili do pomostu i skoczyli do wody dla ochlody. Mimo bowiem, ze dzien nie byl specjalnie upalny, to w sloncu i w kapokach, zrobilo im sie goraco. Kiedy minela godzina, zataszczylismy deski ponownie na stojaki, oddalismy wiosla oraz kamizelki ratunkowe i wrocilismy na nasza miejscowke. Trzeba bylo cos zjesc, po czym stwierdzilismy, ze pojedziemy jeszcze raz na te plaze co dzien wczesniej. Tym razem bylismy tam w srodku dnia, wiec w budce byl mlodociany straznik, mimo ze parking byl za darmo. Ostrzegl nas za to, zeby uwazac na meduzy. Super... Ostrzezenie zaowocowalo tym, ze Nik stanowczo odmowil wejscia do wody. Ta zas byla mocno wzburzona, z falami, co utrudnialo dojrzenie ewentualnych "zyjatek".
Pare osob jednak sie kapalo, co zachecilo Bi, ktora jak wiadomo bez wody zyc nie moze. Za Starsza podazylam ja, bo woda naprawde byla calkiem przyjemna (jak na ocean), ale nie zdazylam sie nawet dobrze zamoczyc kiedy panna wypadla z oceanu ze lzami w oczach, stekajac ze chyba meduza ja poparzyla! :O Czy naprawde byla to meduza, ciezko stwierdzic. Woda lekko metna i wzburzona, wiec Bi nic nie widziala, poczula tylko cos na nodze. Z tego co kojarze, poparzenia meduz wygladaja jak wysypka, bable lub czesto pregi od parzydelek. U Starszej po kilku minutach pojawilo sie lekkie zaczerwienienie na prawie calej lydce oraz na palcach u drugiej nogi. Dziwnie jakos. Panna mowila, ze ja piecze i kluje. Pozniej, po powrocie na kemping, posmarowalam jej to mascia z hydrokortyzonem i dalam tabletke przeciwbolowa zeby zniwelowac uczucie pieczenia. Nastepnego dnia nie bylo juz sladu. Nie wygladalo to jak typowe poparzenie przez meduze, ale tez nie mam pojecia co to moglo byc innego... W kazdym razie, po tym juz ani Bi ani ja do wody nie weszlysmy. ;) Reszte czasu Potworki spedzily zasypujac sie nawzajem piaskiem, a Starsza wyczyniajac akrobacje.
Najwyrazniej poparzone miejsca nie dokuczaly jej az tak bardzo... Nik za to znalazl fajnie zachowany szkielet skrzyplocza.
Poniewaz Potworki nigdy nie maja dosc wody, wiec po powrocie na kemping uprosily zeby jeszcze pojsc na basen. Bi wzdychala, ze chlodna woda dobrze jej robila na te zaczerwieniona noge. ;)
Wieczorem przypomnieli sobie, ze w kempingowym sklepiku (do ktorego oczywiscie musieli pojechac rowerami na rekonesans) maja taki proszek do zabarwienia ognia, jaki kupilismy na poprzednim kempingu. Tak dlugo wiercili mi dziure w brzuchu, ze w koncu pojechalam z nimi zeby go kupic. Mieli jednak pecha, bo sklepik czynny byl tylko do 17. ;)
W poniedzialek w koncu mielismy fajniejsza pogode na zabawy w wodzie. Co prawda bylo raczej pochmurno i slonce przebijalo sie tylko od czasu do czasu, ale za to termometr doszedl do 28 stopni, a przy tym bylo parno i duszno, bo w koncu przestalo az tak wiac. Zwykle narzekam na taka pogode, ale tym razem troche ciepelka bylo mi na reke. Rano wreszcie wybralismy sie na rowerki wodne. Najwieksza sensacja bylo, ze tata wybral sie nami. :)
Je rowniez wypozyczalo sie na godzine i szczerze, to akurat na to, ta godzina to bylo az za duzo. Jeziorko niewielkie, wiec przeplyniecie go naokolo zajelo nam jakies pol godziny. Potem jeszcze poplywalismy podziwiajac lilie wodne oraz kaczuchy wygrzewajace sie na czyims pomoscie (bo naokolo byly prywatne domy, ktore tez mialy zejscia do wody), a potem zaczelismy sie zastanawiac co dalej.
Zamienilismy sie kilka razy z Potworkami, ktore tez chcialy oczywiscie sprobowac pedalowania, a Bi jako ta odwazniejsza, wskoczyla do wody na srodku jeziora.
Nik spojrzal na ciemna ton i stwierdzil, ze nie ma mowy. Ba! Nie wyskoczyl nawet kiedy bylismy na wysokosci pomostu, z ktorego skakal dzien wczesniej! :D Dopiero przy samej plazy sie odwazl. Nie wiem co to za blokada i roznica... W koncu zacumowalismy rowerek, oddalismy kapoki i wrocilismy do przyczepy. Juz godzine pozniej jednak, gdzie wyladowalismy?! Nad jeziorem! :D Tym razem Potworki koniecznie chcialy znow poplywac na SUP'ach, a ze niewiadomo kiedy i gdzie znow beda mieli okazje, wiec stwierdzilismy, ze niech korzystaja. Wypozyczylismy znow dwie deski, ale tym razem swoich sil sprobowalam tez ja. ;) Zawsze mnie korcilo, a okazji brak. No coz... Zostawie jednak ten sport dla moich dzieci, ktore maja srodek ciezkosci znacznie nizej, a w ogole utrzymanie rownowagi jakos tak naturalnie im przychodzi. Mnie chybotalo na wszystkie strony i czulam sie bardzo niestabilnie.
Na samym poczatku deske mialam lekko w piasku przy brzegu zeby nie odplynela mi jak bede na nia wchodzic i utknelam. Poprosilam Bi zeby ja lekko odepchnela, a kiedy to zrobila, oczywiscie mnie zachwialo i... chlupnelam w wode! Ktorej bylo raptem po kolana, wiec skonczylam z gaciami pelnymi piachu. :D Po tym jeszcze pare razy sprobowalam, odkrylam, ze dam rade, ale czuje sie mocno chybotliwie i nie sprawia mi to jakiejs wiekszej frajdy. Lepiej zostawic zabawe dzieciakom.
Ktore zreszta, drugiego dnia pod rzad tez pod koniec wyznaczonej godziny juz sie troche zaczely nudzic. Czyli zabawa fajna, ale jak sie ma do dyspozycji wiekszy teren lub nowe miejsca do odkrywania. ;)
Po powrocie na nasza miejscowke, ponownie trzeba bylo uzupelnic baterie, po czym mielismy dylemat co robic. Caly wyjazd przelecial nam przez palce i tak naprawde, poza dwukrotnym wypadem na ta sama plaze, nie ruszalismy sie z kempingu. Bylo co na nim robic, to fakt, ale jednak Cape Cod ma mnostwo do zaoferowania, a my kompletnie z tego nie skorzystalismy. Na to ostatnie popoludnie uparlam sie zeby chociaz pojechac zobaczyc najblizsza latarnie morska, zreszta zabytkowa, dwusetletnia. Potworki wykazywaly bardzo umiarkowany entuzjazm, bo co tam w koncu jakis stary budynek, ale pojechalismy, zahaczajac najpierw o sklepik zeby kupic ten proszek do zabarwiania ognia oraz magnes na pamiatke. :) Latarnia niestety otwarta jest tylko dwa razy w tygodniu, wiec sie nie zalapalismy, okazala sie poza tym malutka. Bez porownania z ta z Polski, w Stilo.
Rozciagal sie z niej za to piekny widok na zatoczke i przeplywajace zaglowki oraz motorowki. A za rogiem odkrylismy plaze. Piekna, piaszczysta (ta poprzednia miala przy brzegu same kamienie), z cieplutka woda i niemal bez fal - idealnie zeby poplywac. Niestety, nie jechalismy z mysla o kapieli, wiec nie mielismy strojow, ku wielkiej rozpaczy Bi.
Zblizal sie juz wieczor, wiec wrocilismy na kemping, a tam dzieciaki uparly sie oczywiscie zeby pojsc na basen. Bylo cieplo, wiec w zasadzie dlaczego nie. W koncu mogl to byc juz ostatni raz.
Poszaleli, poskakali i wrocilismy do przyczepy, przed ktora M. zdazyl juz rozpalic ognisko.
Niestety, pewnie przez ta duchote, komary nie dawaly zyc i mimo psikania srodkiem na odstraszenie, do domu wrocilam z calymi pokasanymi nogami i z jednym, ale chyba najbardziej upierdliwym, ugryzieniem na... brzuchu. Jak tam mnie ktorys dopadl, nie mam pojecia. :/ Malzonek dosc szybko uciekl, stwierdzajac ze pierdzieli takie siedzenie z ciaglym bzyczeniem przy uchu, ale ja i Potworki zawzielismy sie, ze nie spedzimy ostatniego wieczora w przyczepie. Wrzucilismy proszek do ognia i tym razem efekt byl duzo lepszy niz ostatnio.
W koncu jednak i my uznalismy, ze po pierwsze, wystarczy juz odganiania komarow, a po drugie, kolejnego dnia trzeba bylo wstac o rozsadnej porze, bo o 11 mielismy opuscic kemping. Czasem sie ociagamy i wyjezdzamy pozniej niz powinnismy, ale na tym kempingu zaobserwowalismy jednak ciagla rotacje. Malo kiedy jakies miejsce zostawalo puste do poznego popoludnia. Wolelismy wiec nie ryzykowac, ze ktos bedzie nam stal nad glowa i czekal az odjedziemy...
W nocy przeszla straszliwa ulewa, najwyrazniej niesiona frontem, bo wtorek przywital nas wiatrem i solidnym ochlodzeniem. Rano zalozylam dlugie spodnie oraz bluze, ale jak mozecie sie domyslic, panna Bi zapragnela jeszcze ostatni raz zamoczyc sie w basenie. Przynajmniej Nik wykazal odrobine zdrowego rozsadku i oznajmil, ze za zimno. Zostawilysmy wiec chlopakow z pakowaniem i popedzilysmy na basen. Na szczescie Bi rowniez zdawala sobie sprawe, ze mamy napiety grafik, wiec wskoczyla do wody kilka razy, przeplynela dlugosc basenu kolejne kilka i tyle.
Na szczesie basen byl skapany w sloncu i osloniety od wiatru przez gorke, wiec okazalo sie, ze bylo tam calkiem cieplo. A przy nizszych temperaturach, woda tez wydawala sie calkiem przyjemna. Po 10 minutach wsiadlysmy na rowery i wrocilysmy na nasze miejsce. I okazalo sie, ze z pakowaniem wyrobilismy sie idealnie i wyjechalismy o 10:58. :) Dzieki temu, ze bylo wczesnie i srodek tygodnia, wiec udalo nam sie przejechac bez korkow w 2.5 godziny. Moglismy wiec bez stresu i pedu rozpakowac przyczepe, wykapac sie, a na koniec wstawilam nawet pierwsze po-kempingowe pranie. :)
Poniewaz to byl juz ostatni tydzien wakacji (ale zlecialo te 9 tygodni!!!), stwierdzilam ze popracuje z domu pozostale trzy dni. W ten sposob Potworki mialy wiecej swobody, mogli wychodzic na spacer, do ogrodu, itd., zamiast siedziec w chalupie do powrotu z pracy M. Zreszta, mielismy do odhaczenia wyprawke, bo szkola Bi wyslala liste przyborow dopiero w poprzednim tygodniu, wiec nawet nie zdazylam pojechac na zakupy. Szkola Kokusia zreszta nie byla lepsza. Z duma oglosili juz w czerwcu, ze na stronie zamiescili liste. Po czym... kiedy sie na nia weszlo, okazywalo sie, ze lista uzalezniona byla od nauczyciela, zas wiadomosc do ktorego sie trafilo, przysylaja... w sierpniu. Brawa. :D Tak czy owak wiec, dopiero w minionym tygodniu wiedzialam ktora lista przypada Nikowi... Teraz, w srode rano, pierwsze co, to zaczelam przeszukiwac polki dzieciakow, zeby zobaczyc ile zostalo z zeszlego roku. No i coz, u Nika poszlo naprawde swietnie, bo mielismy foldery we wszystkich kolorach poza czerwonym, uzbieralam wymagane 24 olowki (nowiutkie, nawet nie ruszone!), zestaw markerow do tablicy suchosciernej, itd. A u Bi... okazalo sie, ze panna przez wakacje zrobila u siebie czystki i jedyne co jej zostalo, to klej oraz kilka plikow post-its! :O A wiem, ze rok wczesniej tez musialam kupic jej foldery w roznych kolorach, zakreslacze, segregatory, itd. I wszystko sobie... wsiaklo. :/ Uzbrojeni wiec w listy, pojechalismy uzupelnic przybory. Poza wymaganymi pierdolami, oboje naciagneli mnie jeszcze na sluchawki bezprzewodowe (szkola wymaga po prostu sluchawek, a takie z kabelkami sa oczywiscie duzo tansze) oraz myszki do szkolnych Chrome book'ow. Tych ostatnich placowki nie wymagaja, ale dzieciaki wiadomo, maja swoje upodobania... Po powrocie wyczyscilam basen i, poniewaz bylo cieplo i slonecznie, Potworki ruszyly do wody. Szybko okazalo sie jednak, ze o tej porze roku ciezko juz ja zagrzac, wiec pochlapali sie jakies 15 minut i wyszli, Nik klekoczac zebami. ;)
Mlodszy mial zreszta pozniej trening na basenie i o dziwo pojechal calkiem chetnie, chyba dlatego, ze to byl prawdopodobnie ostatni raz. ;)
Czwartek mial byc bardziej relaksacyjny, przynajmniej do wieczora, a wyszlo jak zawsze. :D Niestety, temperatura spadla do 18 stopni, a dodatkowo padala nieprzyjemna, zimna mzawka, wiec bylo paskudnie i nie dalo sie wyjsc do ogrodu, a tym bardziej wskoczyc do basenu... Jak na zlosc mialam natlok maili oraz pytan z pracy, ale w miedzyczasie przypomnialam Potworkom zeby sprawdzili nowe sluchawki oraz myszki i upewnili sie, ze dzialaja jak trzeba. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo choc Nika dzialaly bez zarzutu, to u Bi jedna sluchawka uparcie sie rozlaczala. Pierwszy dzien szkoly za cztery dni, wiec co? Jazda do sklepu zeby je wymienic. :/ A przy okazji jeszcze koleczko po supermarkecie, bo przeciez zawsze mozna wypatrzec cos ciekawego i matke naciagnac... Po powrocie do domu ja kontynuowalam walke z praca (zartuje; lepiej tak niz siedziec w biurze :D), a dzieciaki korzystaly z ostatnich wolnych chwil. Nie za dlugo jednak, bo na 18 mieli treningi. Grafiki zmienia sie po oficjalnym rozpoczeciu sezonu, kiedy otworza kompleks sportowy, ale poki co, wygralam w Totka, bo Potworki maja treningi o tej samej porze i w tym samym miejscu, czyli przy szkole Bi. Tyle, ze Starszej trwa o pol godziny dluzej. Jesli o Bi mowa, to oczywiscie przezywala jak mrowka okres, ze ona sie boi, denerwuje, ze zaluje ze zapisala sie na pilke, ze nie chce jechac, itd. Ale ze przez zawirowania z komunikacja, a potem jeszcze jej wlasne nerwy, mial to byc pierwszy trening w ktorym uczestniczy, powiedzialam, ze ma nie wymyslac. Pojechalismy i dzieciaki trenowaly, a my chodzilismy w kolko wokol boisk. Nie wiem ile rundek zrobilismy, ale pod koniec juz solidnie czulam zakwasy w nogach.
Nik po swoim treningu strzelal jeszcze przez chwile do bramki z kolega, M. wrocil do auta, a ja czekalam cierpliwie na Starsza.
Chlodno, mzawka, a trener nie tylko przedluzyl o dobre 10 minut, ale jeszcze Bi go poprosila zeby pokazal jej kilka sprytnych ruchow, ktore moze wykorzystac w grze. W ogole Starsza wyszla z treningu zadowolona i podekscytowana. Czyli jak zwykle, strach ma wielkie oczy, a panne zjadaja emocje...
Piatek rozpoczal sie kolejnym stresem dla Starszej, bo miala spotkanie zapoznawcze ze swoja klasa oraz nauczycielka w nowej szkole.
Z niewiadomych powodow urzadzono je juz o 8 rano, wiec musialysmy wstac o nieboskiej 6:30. W sumie moze to dobre przygotowanie na rok szkolny, bo w naszym middle school lekcje zaczynaja sie juz o 7:40, a autobus bedzie po Bi przyjezdzal o 7:22. :O Cala droge Starsza przezywala, ze o matko, spoznimy sie, nie zdazymy, itd., i nie dala sobie przetlumaczyc, ze to taki "dzien otwarty" (a raczej godzina), gdzie mozna dojechac obojetnie o ktorej i obejsc szkole.
I to wlasnie zrobilysmy, czyli poznalysmy nauczycielke, zobaczylysmy klase, a potem pokrazylysmy po szkole. Dla mnie to nadal labirynt, ale Bi zdawala sie calkiem niezle orientowac w przestrzeni. Zreszta, kilka pierwszych dni beda sie uczyc jak sprawdzac grafik (plan lekcji podzielony jest na 3 dni, zmieniajace sie rotacyjnie), przechodzic z klasy do klasy, dostana przydzial szafki oraz zamka, itd. Niestety, Bi nie ma w klasie ani jednej blizszej kolezanki. Okazuje sie jednak, ze w ramach powolnego przygotowania do high school, dzieciaki z calego zespolu (na ktory sklada sie 4 lub 5 klas) sa na poszczegolne lekcje rozdzielane (nie wiem wedlug jakich kategorii). Moze sie wiec okazac ze przynajmniej niektore zajecia Starsza bedzie miala z kims znajomym. Z jedna dziewczynka juz zgadaly sie, ze beda mialy lunch o tej samej porze, wiec przynajmniej na stolowce spedza czas razem.
Po powrocie do domu tylko szybko skorzystac z toalety i jechalam na zakupy spozywcze. Wrocilam i za pare minut wpadala do Bi kolezanka. Wakacje minely, a Nik nie widzial sie z ulubionym kolega. Kilka razy jego mama wysylala mi wiadomosc z zaproszeniem i za kazdym bylismy na wyjezdzie; no co za pech! Mimo wiec, ze caly dzien mialo padac, zaprosilam kolege do nas, zeby chlopaki spedzili pare godzin razem, zanim zacznie sie szkola i obowiazki. A jak Nik mial miec kolege, to wiadomo, ze Bi zrobila oczy kota ze Shrek'a, zeby zaprosic i jej kolezanke. Co prawda ta byla u nas raz czy dwa, a Starsza kilkukrotnie u niej, ale stwierdzilam, ze dobra, niech przyjdzie. Tym bardziej, ze dziewczyny beda razem graly w pilke, ale w szkole trafily nie tylko do roznych klas, ale i zespolow. Nie wiadomo wiec czy w ogole beda sie widywaly w czasie lekcji. Tyle, ze ja napisalam ze moze przyjsc o 11:30 i zostac do 16, a tymczasem mama panny napisala o 9:20 (kiedy bylam z Bi w sklepie), ze moze przyjsc teraz i ma czas do 12. :O Ostatecznie panna przyszla o 10:30, wyszla o 12:30 (bo koniecznie chciala pojechac na spotkanie zapoznawcze mlodszej siostry, ktora idzie do tej szkoly, z ktorej ona oraz Bi akurat odchodza), po czym o 14:30 wrocila! :D Kolega Nika mial rowniez przyjechac (na rowerze) o 11:30, a zjawil sie niespodziewanie o... 10:50. Zwariowac mozna! Jeszcze zakupow nie rozpakowalam, a juz platala mi sie po domu gromada dzieciakow. Dziewczyny byly w sumie grzeczne, gadaly i graly w planszowki, choc nie rozumiem ich zamilowania do przesiadywania w salonie oraz jadalni, zamiast isc do pokoju Bi. Chlopaki przez wiekszosc czasu napierdzielali w gry komputerowe. Niestety, mimo ze bylo cieplo i duszno, caly dzien padala mzawka, wiec nawet gdyby chcieli, nie bardzo mieli jak wyjsc. Na lunch cala trojka (akurat kolezanki Bi nie bylo) przygotowala sobie wlasne pizze, wiec mieli radoche.
O 17 kolezanka dostala sms'a od mamy, ze ma wracac, a chlopakow zaczela rozpierac energia. Grali w mini kosza w pokoju Kokusia, ale taki robili przy tym harmider, przepychanki i walenie drzwiami w sciane, ze kazalam im wyjsc i zagrac w prawdziwego kosza, deszcz nie deszcz. Cos tam probowali sie wyklocac, ze ten tez jest "prawdziwy", ale poszli. Pewnie sami widzieli, ze potrzebuja przestrzeni.
Ja za to zaczelam zastanawiac sie jak mlodego pogonic do domu. Przyjechal w koncu do nas przed 11, a bylo po 17. To tak troche dlugo jak na moja cierpliwosc, nie mowiac juz o tym, ze o 16 do domu wrocil M. i tez zaczal podpytywac o ktorej kolega ma zamiar sie zmyc. W koncu sobie postanowilam, ze o 18 po prostu powiem chlopakowi prosto z mostu, ze czas na niego. Na szczescie wyreczyla mnie jego mama, piszac o 17:50 zeby go wyslac do domu. No w koncu!!! Ech... Te wizyty kolegow i kolezanek zrobily sie z jednej strony latwiejsze, bo ani nie trzeba ich zabawiac, ani az tak pilnowac, sa tez znacznie spokojniejsi. Z drugiej strony, kiedys rodzic dzieciaka odstawial i od razu pytal o ktorej go odebrac. Teraz dzieciarnia zjawia sie sama i trzeba liczyc, ze ustala wczesniej z rodzicem o ktorej maja wrocic, albo ten sie ogarnie i napisze do mnie. A czasem niestety ogarnia sie po 6 (!) godzinach...
No i przed nami ostatni weekend przed rozpoczeciem szkoly!!! :(
Jestem zachwycona tymi Waszymi kempingami. Wygląda to zupełnie inaczej niż u nas, albo my po prostu nie umiemy takich wyszukiwać, bo nie jesteśmy nauczeni takiej formy wypoczynku.
OdpowiedzUsuńŚmiać mi się chciało z podpisu pod zdjęciem na rowerku wodnym - jak ja dobrze rozumiem te głupie miny, bo człowiek się skupia na kadrze :D
Czytam o kupowaniu wyprawki u Was i myślę sobie o tym, że mnie wkurza Jasia wychowawczyni, która dopiero teraz przesłała listę potrzebnych rzeczy. U Was to wygląda chyba jeszcze gorzej.
Jak ja Cię rozumiem z tymi kolegami i koleżankami. O dziwo nasi nie bardzo chcą kogoś zapraszać -może przez to, że skazani są na siedzenie w jednym pokoju, albo w ogólnodostępnym parku... Ale Oliwka dopiero teraz się obudziła, że chciałaby się spotkać z jedną koleżanką i to jeszcze nie ze swojej klasy.
A nasi, szczegolnie Bi, to tylko kolezanki i kolezanki. Chociaz stwierdzam, ze w tym roku bylo latem wyjatkowo spokojnie pod tym wzgledem. ;)
UsuńNasze miasteczko jest jakies nieogarniete, bo kolezanka z pracy, ktora mieszka w sasiednim, zawsze ma listy (poprawne) juz w czerwcu, wiec wszystkie zakupy odhacza na poczatku wakacji. A ja ja musze latac na ostatnia chwile... :/
My zwykle jezdzimy na "stanowe" kempingi, ktore sa duzo tansze, ale najczesciej nie maja zadnych dodatkowych atrakcji. Niektore to po prostu miejscowki wyznaczone w srodku lasu. Staram sie zawsze szukac takich, ktore maja chociaz jakies jezioro albo basen. W tym roku jednak dwa razy bylismy na prywatnych i ten pierwszy mial w sumie tylko basen, ale ten drugi to juz byl prawie jak osrodek wczasowy i mysle, ze Potworki bylyby calkiem szczesliwe gdybysmy sie poza niego w ogole nie ruszali.
Fajnie, że tak aktywnie spędziliście czas. Cape Cod brzmi wspaniale i jest niestety znane mi tylko z seriali.
OdpowiedzUsuńMusze przyznać, że widzę jeszcze więcej plusów edukacji domowej niż wcześniej :) Nie muszę nic kupować na szybko, wszystko przed rokiem szkolnym. Podręczniki dostajemy, ćwiczenia kupiłam już w czerwcu, dodatkowe materiały książkowe też kupiłam jakoś przed wakacjami. Pierdoły plastyczne ze względu na moje hobby, są u nas w ilościach hurtowych po szafkach poupychane. Tak więc tylko pióro muszę młodemu kupić i mam spokój :)
Jak przychodzą koledzy do syna, w ogóle mi to nie przeszkadza - mamy dom otwarty. Jednego tylko jego kolegi nie znoszę organicznie, na szczęście wyprowadził się na drugi koniec miasta, więc mam spokój :)
Pozdrawiam Was serdecznie!
Mi obce dzieciaki w zasadzie nie przeszkadzaja. Bardziej stresuje mnie, ze M. nie lubi jak sie cala banda kreci po domu i nie mam ochoty wysluchiwac pretensji. Dlatego zwykle staram sie tak zapraszac kolegow dzieciakow, zeby zmyli sie mniej wiecej jak malzonek wraca z pracy. Niestety nie zawsze sie udaje. ;)
UsuńNiestety, Cape Cod jest dla mnie nadal niepoznany. To byl zbyt krotki wyjazd i bez zaplanowanych wczesniej wycieczek, wiec wlasciwie nic nie zobaczylismy. Trzeba wrocic. ;)
Ale świetny wypad! Ten proszek dodany do ognia, świetna sprawa!! muszę poszukać i u nas. Może u dziadków uda się ognisko zorganizować.
OdpowiedzUsuńMy wczoraj dostaliśmy info, kto będzie nową wychowawczynią Klarci, ale więcej nie wiem nic. Kto zostaje z dzieci, kto z nauczycieli.. eh.
A jak tam zwierzyniec zareagował na powrót państwa? :P Dziadek pilnował zwierzaków?
Buziaki!
Psiur byl z nami. ;) Kot zostal w domu i tata raz do niej zajrzal. Ale kiciul jak to kiciul, wlasciwie olal nasz powrot. :D
UsuńSprobuj tego proszku, bo efekt jest naprawde fajny (jak sie dobrze trafi w odpowiednia czesc ogniska)! Zaloze sie, ze w Polsce mozna spokojnie cos takiego dostac!
Moje dzieciaki juz mniej wiecej sie wdrozyly w szkole i nawet bardzo nie marudza, ze nie znaja kolegow. ;)
Jak wakacyjnie... Żal, że lato się już kończy....
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło :)
Rivulet
Niestety. Ja zawsze we wrzesniu lapie chandre... :(
UsuńRozumiem, ze dzieci lubia wode, plaze i basen, ale Cape Cod jest slynne turystycznie dla wielu innych atrakcji. ktore warto zaliczyc. Ja bylam na Cape kilka razy i glownie zachwycaly mnie tam plaze przy roznych uroczych wioskach/miasteczkach, kazdym innym w swoim rodzaju. I masa wspanialych lokali, knajpek, restauracji z niezlym jedzonkiem, (chociaz nie najtanszym), zawsze niezapomnianym w stylu i smaku. Oczywiscie, skoro to nie jest daleko od was - jeszcze nieraz mozecie sie tam wybrac i nadrobic.
OdpowiedzUsuńNo wlasnie ja tez mam wrazenie, ze nawet tego Cape Cod dobrze nie "liznelam". Na pewno bede chciala wrocic i tym razem pojechac gdzies w glab cypla. :)
UsuńSzkoda, że wakacje się kończą, ale mieliście cudowne zakończenie. Te deski to świetna sprawa. Mój małżonek próbował ostatnio podczas wypadu nad jezioro, napalił się, ale my tak rzadko jeździmy nad wodę, że to trochę za duży wydatek. U nas podobnie z wizytami dzieci. Choć akurat kolega, który najczęściej przebywa w naszym domu, jest w porządku. Do tego noclegi. Bywały dni, że nie widziałam Młodego.
OdpowiedzUsuńKochani, korzystajcie z ostatnich dni wolności i nastrajajcie się pozytywnie na nowy rok szkolny.
No to podziwiam, ze Tygrys zdecydowal sie nocowac u kogos, bo zawsze mialam wrazenie, ze jest raczej nerwowym i bojazliwym dzieckiem. U nas Bi raz napalila sie na nocowanko u kolezanki, ale w ostatniej chwili wycofala sie raczkiem. A Nik na sam pomysl reaguje wielkimi oczami i ostrym protestem. :D
UsuńMysle, ze jak kiedys jeszcze bede miala okazje, to pewnie sprobuje poplywac na tych deskach jeszcze raz. Ale swojej nie kupie, bo jednak nie jest to dla mnie az taka frajda zebym celowo szukala miejsc i czasu na powioslowanie. ;)