Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 10 lutego 2023

Klopoty i problemy

To byl ciezki psychicznie tydzien. A nastepne nie zapowiadaja sie lepiej...

Sobota, 4 lutego, zaczela sie od Polskiej Szkoly. O dziwo, zadne z dzieci nie zglaszalo wiekszych pretensji. Bi cos tam tylko przebakiwala, zebym "rozwazyla" odebranie ich wczesniej. Taaaa, zadzieram kiece i lece. ;) Na sobotnie popoludnie mialam dla Potworkow plany poczynione ponad miesiac wczesniej. Jak to jednak czasem z planami bywa, kompletnie sie ryply, w sposob spektakularny i malo przyjemny. Ech. Ale od poczatku, a poczatek by w zasadzie poprzedniego wieczora. Pisalam w ostatnim poscie, ze w piatek przyszedl mroz. I to jaki!!! W naszych okolicach temperatura pobila rekordy i spadla do -22 stopni. Przy porywistym wietrze, odczuwalna wynosila pewnie okolo -40. :O Wiatr szalal tak, ze kladac sie spac, modlilam sie, zeby zadne drzewo na dom nie polecialo, ani nie zabraklo pradu. Wymodlilam, ale... No wlasnie. Wstalam rano i pierwsze podazylam oczywiscie do lazienki. Zrobilam co trzeba, spuscilam wode i... nic. Spluczka nie pobiera kolejnej porcji. "Zepsul sie kibel" - mysle, ale kontrolnie odkrecam kran. Nic. Nie ma wody. Przy takim spadku temperatury, domyslilam sie oczywiscie, ze gdzies zamarzla rura. A czytalam dzien wczesniej w internecie, ze zalecaja zostawic kran odkrecony delikatnie, tak zeby tylko kapalo. Ponoc ma to zniwelowac cisnienie w rurach i zapobiec zamarzaniu. No ale nigdy nic takiego nam sie nie przydarzylo, ani w starym domu, ani w nowym. Malzonek (zadzwonilam do niego, bo byl w robocie), ktory jak ja jest spod znaku skorpiona, ale jak nie ja, czesto wykazuje spory i nielogiczny optymizm, stwierdzil, ze w dzien temperatura sie troche podniesie, bedzie swiecic slonce, wiec gdziekolwiek to zamarzlo, powinno odtajac. Taaa... Oczywiscie jemu bylo latwo powiedziec, bo byl sobie w pracy, a rano zuzyl na mycie resztke wody w rurach. Ja z Potworkami wstalismy i nie mielismy nawet jak umyc zebow! Na dodatek i ja i Bi akurat mialysmy okresy, a tu mozna sie najwyzej przetrzec niemowlecymi chusteczkami! :O No ale coz robic. Zawiozlam dzieciaki do szkoly, a wracajac zajechalam po drodzie do sklepu po zapas wody. O herbate czy kawe sie nie martwilam, bo na to nie idzie jej tak duzo. Najbardziej obawialam sie co bedzie jak ktores z dzieci pojdzie do toalety na "dwojeczke". Kupilam wiec kilka takich galonowych baniakow (1 gallon = niecale 4 litry), plus zgrzewke. Wrocilam do domu i czekalam na M. Ten przyjechal, ale oczywiscie znalezienie zamarznietego miejsca graniczylo z cudem... Zostalo tylko czekac, co oczywiscie bylo troche jak siedzenie na bombie zegarowej. Najgorzej, ze mroz mial puscic dopiero nastepnego dnia, a poza tym wiecie, jak odmraza kostka lodu. To trwa, wiec niewiadomo bylo czy wody nie bedziemy miec jeszcze kolejne dwa dni. :/ Ogrzewanie na szczescie (bo mroz byl przeciez siarczysty) dzialalo. To tez bylo jednak niepokojace, bo kaloryfery rowniez rozprowadzaja wode i pomimo, ze jest to z grubsza obieg zamkniety, potrzebuje on jednak od czasu do czasu dostawy swiezej wody. Pytanie tylko jak czesto. Oczywiscie M. musial zadzwonic i pozalic sie rodzicom, a Ci wpadli w panike, ze o jessssu, przeciez z pieca wyparuje nam cala woda, a bez wody wybuchnie, bo to piec gazowy, a gaz jest bardzo niebezpieczny i mamy natychmiast wylaczyc ogrzewanie, teraz, zaraz, natychmiast i oni spac w nocy nie beda, itd. Ja tego sluchalam i zylka zaczynala mi pulsowac, bo jakby malo bylo klopotu, jeszcze oni dokladaja i nawet M. stwierdzil, ze niepotrzebnie im cokolwiek mowil, na co oczywiscie oburzyli sie, ze oni tylko probuja "pomoc". Taaaa, piekna mi pomoc, a zreszta sa na innym kontynencie

Pojechalam po dzieciaki, wrocilam z nimi do domu i po obiedzie zaczelam sie szykowac zeby zabrac ich na stok. Na jednej z lokalnych gorek mieli bowiem specjalne znizkowe lekcje dla dzieciakow z klubu narciarskiego, do ktorego nalezymy. Zapisalam na nie Potworki juz ponad miesiac wczesniej i przy takiej cieplej zimie, to prawdziwy pech, ze wypadly one akurat przy dwudniowej fali arktycznej pogody! Ale coz, juz zaplacone, wiec nie bylo wyjscia. Poczatkowo mialam jezdzic w tym samym czasie co Potworki, ale niespodziewanie dostalam wczesniej okres (a poprzedni spoznil sie tydzien!!!) i przy takiej pogodzie i samopoczuciu, nie tylko mi sie nie chcialo, ale jeszcze pomyslalam, ze przeziebie sobie pecherz. Umowilam sie wiec z kolezanka (ktorej dzieciaki tez mialy tam byc), ze wyslemy mlodziez na lekcje, a my bedziemy popijac kawke w schronisku. ;) Szykuje wiec Potworkom wszystko, wyciagam z czelusci szafy grube balaklavy, termalna bielizne, itd., az tu nagle... szum! Poczatkowo pomyslelismy, ze moze jednak rura odtajala i wlasnie wszystkie toalety pobieraja wode (bo brzmialo to jak napelniajaca sie spluczka). Cos mnie jednak tknelo , otworzylam drzwi do piwnicy, a tam brzmialo to juz bardziej jak wodospad, krzyknelam wiec po M., a sama zbieglam do pomieszczenia sluzacego nam za magazyn. A tam... masakra! W kacie idzie rura z wodociagu, ktora podlaczona jest do licznikow, a z nich odchodzi rurkami w roznych kierunkach. Sa tam zawory do zamkniecia, a dodatkowo, w suficie przechodza rurki i jest otwor, przez ktory widac kolejny zawor. I wlasnie z tego otworu w suficie, woda leje sie niczym z wodospadu!!! Malzonek zamknal glowny doplyw wody, a i tak w ciagu tej niecalej minuty zalalo wiekszosc naszej przechowalni. :/ Oczywiscie teraz M. juz faktycznie musial wylaczyc piec, wiec do ogrzania domu pozostal tylko kominek, w ktorym na szczescie juz napalilismy, bo nasz salon z wysokim sufitem, przy takich mrozach ogolnie ciezko jest zagrzac.

Zdjecie chyba z niedzieli, nie soboty, ale kominek jest ;)
 

Oczywiscie, zamiast jechac z Potworkami na narty, musialam zajac sie pobojowiskiem i myslec co dalej. W magazynie, co sie dalo poprzesuwalismy do jednego kata, a reszte rzeczy wynieslismy do drugiego pokoju. Troche czasu zajelo nam zbieranie wody za pomoca recznikow. Potem poszlam zadzwonic do taty, zeby uprzedzic, ze najprawdopodobniej bedziemy musieli u niego przenocowac, bo jestesmy i bez wody i bez ogrzewania. Malzonek zas w tym czasie zajal sie poszukiwaniami peknietej rury. I tu, w koncu, odrobina szczescia. Nasza piwnica jest czesciowo wykonczona, co ladnie i schludnie wyglada, ale niestety oznacza, ze ma normalne sufity i w wiekszosci miejsc nie widac gdzie dokladnie ida rury. I wez znajdz teraz, w ktorym miejscu pekla! Moglo to byc w piwnicy, a rownie dobrze moglo byc gdzies wyzej, nawet na pierwszym pietrze, a woda zlatywala ta dziura, bo akurat tam miala ujscie. Na szczescie, doslownie 1.5 m dalej, na suficie M. zauwazyl kropelki, jakby kondensacje. Bingo! Kiedy rozwalil w tym miejscu sufit, znalazl pekniecie! Spore, bo na okolo 2 cm. Nic dziwnego, ze woda chlustala jak z weza ogrodowego pod cisnieniem!

Nie wiem czy bedzie to dobrze widac na zdjeciu
 

Najwazniejsze, ze znalazl, teraz pytanie czy da rade naprawic? Na szczescie pozostaly mu narzedzia po remontach lazienek, bo najprostsza metoda naprawy, jest po prostu wyciecie uszkodzonego kawalka i wstawienie zastepczej rurki. Meza mam zdolnego, ale czasami dziala za szybko. Pojechal wiec do sklepu budowlanego po taka "wstawke", ale nie sprawdzil rozmiaru peknietej rury, wiec kiedy wrocil, okazalo sie, ze kupil... za mala! :/ A kazda wyprawa do sklepu to godzina w plecy, bo dojechac trzeba i znalezc odpowiednia czesc... Koniec koncow jednak, naprawil!

"lata" na rurze
 

Z dusza na ramieniu odkrecil glowny zawor wody i... Alleluja! Nie macie pojecia jakie to piekne odkrecic kurek i miec czysta wode lecaca z kranu! Nie mowiac juz o spuszczeniu kibelka. ;) Okazalo sie tez, ze w zasadzie moglam jechac z dzieciakami na te narciarskie lekcje, bo M. skonczyl wszystko naprawiac o godzinie, kiedy akurat by konczyli. No, ale wiadomo, myslalam raczej o tym zeby M. udalo sie zreperowac, a jesli nie, to o pakowaniu do dziadka na noc...

Poniewaz w sobote narty nie wyszly, wspomnialam dzieciakom, ze moze w niedziele w takim razie pojedziemy na lyzwy. Oboje oczywiscie bardzo chetni, po czym jak na zawolanie, Nik zaczal kaszlec i narzekac na bol gardla. No pieknie. Moze to i dobrze, ze nie byl na nartach, bo dodatkowo nalykalby sie jeszcze lodowatego powietrza... W kazdym razie, lyzwy w niedziele tez odpuscilam, bo Mlodszy caly czas twierdzil, ze gardlo go boli i byl slyszalnie zachrypniety. Rano do kosciola, potem przyjechal moj tata, posiedzielismy, obejrzelismy skoki narciarskie i dzien zlecial. A w miedzyczasie latalam jak ze s*aczka zeby ogarnac pranie po calym poprzednim dniu bez wody. Polowe zeszlego tygodnia nadrabialam zaleglosci po zwariowanym weekendzie, a jak ucieszylam sie, ze przyszedl spokojniejszy i bede mogla ogarnac pralke w zwyklym tempie, to prosze. Zabraklo wody i znow pranie poszlo sie bujac...

A poniedzialek zaczal sie... fatalnie. Ciesze sie, ze zwykle nie sprawdzam sluzbowych maili w weekendy i wieczorami, bo pewnie bym w niedziele w nocy nie spala. Okazuje sie, ze firma, w ktorej pracuje, popadla w klopoty finansowe i zabraklo kasy na wyplaty. :( Dali nam wiec wobec tego dwie opcje: mozemy poczekac 2-3 tygodnie, po ktorych powinni dostac jakies dofinansowanie i zaplacic zalegle pensje. Druga opcja to pojsc na miesiac, dwa, na zwolnienie bezplatne, w czasie ktorego mozemy zlozyc podanie o zasilek dla bezrobotnych. Poki co, wszyscy wybrali opcje #1, bo licza na wyplate, a dodatkowo z tego bezplatnego zwolnienia moga cie zawolac z powrotem, ale nie musza. Przy opcji pierwszej jest sie nadal zatrudnionym, choc pracuje sie za darmo. :( W kazdym razie, nie jest wesolo, a najbardziej odbija sie to oczywiscie na osobach samotnych. Kiedy poprzednio (w czasach koronki) mielismy problemy z wyplatami, odszedl tylko jeden chlopak - singiel. Teraz mamy sekretarke, ktora jest rozwodka i ona od razu powiedziala, ze ma rachunki, dom na utrzymaniu i nie moze byc bez pensji. Zreszta, szef jej wrecz powiedzial ze powinna pojsc na to zwolnienie, bo akurat jej stanowisko nie jest niezbedne, ale zaparla sie, ze to jest nielegalne i ona bedzie przychodzic codziennie, chocby miala siedziec i nic nie robic. To jest jednak opcja bez wynagrodzenia (niewiadomo przez jaki czas, bo te 3 tygodnie nie sa gwarancja), wiec nie rozumiem jej troche, bo upierajac sie przy opcji 1, zgadza sie czekac niewiadomo jak dlugo na wyplate. A twierdzi, ze musi znalezc cos, cokolwiek, jak najszybciej, natychmiast, bo zasilek dla bezrobotnych nie starczy na pokrycie wszystkich wydatkow. Zreszta, wiem po przykladzie wlasnego taty, ze z tym zasilkiem zajmuje przynajmniej 3 tygodnie zeby zaczeli wyplacac kase, a potem przy byle pomylce przestaja placic i zajmuje kolejne tygodnie zeby cokolwiek wyjasnic. Tak czy siak, atmosfera w pracy jest ciezka. W tym czasie, czekajac na pensje, ktore (miejmy nadzieje) w koncu wyplaca, mozemy pracowac w biurze albo w domu, choc oczywiscie szef zdaje sobie sprawe, ze "jaka placa, taka praca", a ze placa w tej chwili jest zadna, wiec ogarniane sa tylko najpilniejsze sprawy zeby zakonczyc biezace projekty. Co bedzie potem? Niewiadomo. Stwierdzilam wiec, ze bede przyjezdzac do biura wtedy, gdy sa laboranci, na wypadek gdyby czegos potrzebowali, a poza tym wole z nimi pogadac o sytuacji, niz siedziec tam samej.

Dzien byl wiec przygnebiajacy. Zostalam tego dnia w pracy normalnie, a po niej popedzilam do domu zeby zabrac Bi na akrobatyke.

Niestety, na zdjeciach ekranu slabo cokolwiek widac
 

Nik nadal narzekal na bol gardla, wiec nie pojechal tego dnia na trening plywacki. Po powrocie z Bi, siedzialam przygnebiona na kanapie i dobrze, ze M. zachowal jakos optymizm i pocieszal, ze wszystko bedzie ok i ze juz raz tak "bujalismy sie" z moja wyplata kilka miesiecy, ale przetrwalismy. Jednym pozytywem byly przyslane w koncu przez trenera wyniki ostatnich zawodow Kokusia. Ku mojemu zaskoczeniu, nie zostal zdyskwalifikowany przy wyscigu stylem motylkowym, o czym Wam ostatnio pisalam. Nie wiem kto to tam przegapil albo sie pomylil, ale dobrze dla Nika. ;) Kilkoro dzieci mialo zaznaczone DQ (od disqualified), wiec pilnowali, ale tu przegapili oczywisty blad, gdzie nawet ja - amator z latwoscia go wylapalam...

Pewnie tez bedzie slabo widac, ale zaznaczylam w kolku miejsca Kokusia, za to zaraz nad jego imieniem, u jakiegos chlopca, w zaznaczonych wynikach widac DQ
 

We wtorek pojechalam do biura, bo laboranci mieli ustalic plan na zakonczenie testow, ktore akurat trwaja. Dodatkowo, chcieli sie dogadac z najmlodszym pracownikiem, jaki jest jego plan, bo w razie czego ktos musi przejac jego obowiazki. Ten chlopaczek jest samotny i dojezdza z bardzo daleka, ale z drugiej strony, mieszka nadal z ojcem, wiec nie jest tak, ze ma stos rachunkow za mieszkanie. Jemu szef rowniez powiedzial, ze powinien pojsc na zwolnienie, a chlopak oczywiscie nie chce, choc jeczy ze nie stac go na benzyne. W poniedzialek powiedzial, ze musi pogadac z tatusiem, a we wtorek jeszcze raz z szefem. Szefa w biurze jednak nie bylo i mlody tez nie przyjechal. Laboranci ustalili wiec plan na reszte tygodnia oraz poczatek nastepnego zakladajac, ze chlopaczka nie bedzie. Porobili co musieli i zaczeli sie rozjezdzac do domow. Skoro juz tam bylam, to zostalam do prawie normalnej pory, ale tez wyszlam nieco wczesniej. Jak to we wtorek, Potworki nie mialy zadnych dodatkowych zajec, wiec wiekszosc wieczora zeszlo nam na odrabianiu lekcji do Polskiej Szkoly oraz cwiczeniu grania na instrumentach.

Niestety, przy lekkiej chrypce ciezko bylo mu dmuchac


 

Akurat spojrzal, wielce obrazony, ze matka zmusila do cwiczen...

A Bi siedzi na lozku, niesamowite...

W srode zostalam juz w domu i poza odpowiedzeniem na kilka maili, w sumie dalam sobie spokoj z praca. W koncu i tak nie mam placone... :/ Pomyslalam sobie, ze mam za swoje. Ostatnio bowiem mialam tak zwariowane weekendy, ze brakowalo mi czasu na porzadne posprzatanie chalupy i rozwazalam prace z domu ktoregos dnia, zeby w miedzyczasie moc spokojnie odgruzowac dom. No to masz, los zdecydowal za mnie i mam przymusowa prace z domu. :/ Zabralam sie wiec za latanie na odkurzaczu, a tymczasem w poludnie zadzwonil M. z niespodziewanym pytaniem. Jakims krewnym jednego kolegi z pracy, niespodziewanie urodzily sie kotki (taaa, pilnujcie lepiej kocicy!), matka przestala je nagle karmic i szukaja desperacko kogos, kto zaopiekuje sie kociakami. Dla czterech znalezli juz domy (dwa wzieli wlasnie koledzy w pracy), zostal jeszcze jeden. I moj maz, ktory cale zycie twierdzil, ze kotow nie lubi, pyta czy moze my bysmy sie zaopiekowali jednym z maluchow! No malo z krzesla nie spadlam... A tu na dodatek, nie dosc, ze kot, to jeszcze koci dzieciak (4 tygodnie), ktorego trzeba karmic z butelki! Pogadalam sobie z mezem powaznie, bo on czasem sam jest jak dziecko i napala sie na rozne pomysly. W tej chwili nie mam wyplaty, a takiego kociaka nie tylko trzeba nakarmic, ale jeszcze odrobaczyc, zaszczepic, a w przyszlosci wykastrowac lub wysterylizowac. Nigdy nie mielismy kota, wiec potrzeba nam nawet takich glupot jak miseczki czy kuweta. W koncu jednak stwierdzilismy, ze wezmiemy malucha. Przyznaje, ze bylam tak przygnebiona sytuacja w pracy, ze stwierdzilam, ze przynajmniej bede miala czym zajac mysli. Nie mowiac juz o tym, ze pracujac glownie z domu, bede miala zwyczajnie czas na karmienie kociaka butelka co kilka godzin, co inaczej byloby po prostu niewykonalne...

Jak to w srode, musialam odebrac Bi ze szkoly i zabrac na trwajaca nadal pilke. Przynajmniej nie musialam urywac sie wczesniej z roboty... :/ Starsza polatala po hali, a potem zabralam ja i jej kolezanke do biblioteki na robienie na drutach.

Bi kopie pilke przy jakims cwiczeniu
 

W miedzyczasie zas moj malzonek pisze, ze kota przywiezie juz tego samego wieczora!!! :O Odstawilam panny do biblioteki, przyjechalam do domu, ale okazalo sie, ze kolega mial dac malzonkowi znac kiedy bedzie mozna po kociaka pojechac. Zjadlam obiad, pojechalam po Bi i nadal nic. W sumie to juz zaczelam po cichu odczuwac ulge, ze moze sprawa sama sie rozwiazala i kota jednak nie bedzie. ;) Wzielam wiec Kokusia na ostatni juz trening koszykowki (ufff, wreszcie) i oczywiscie zaraz po jego rozpoczeciu dostalam sms'a ze M. jedzie po kociaka.

Zdecydowanie nie bedzie mi brakowalo treningow o 19...
 

Kiedy wrocilismy do domu, malzonek juz wrocil, ale pudelko (ktore jest tymczasowym "domkiem" kotka) ma w aucie, bo chcial pokazac malucha Potworkom jednoczesnie. Szkoda, ze ich nie nagralam, bo Bi sie ze szczescia poplakala. ;) Ona od kilku lat prosila o kotka, ale zawsze jej mowilam, ze tata kotow nie lubi, wiec nie ma co liczyc. A tu prosze... ;)

Kocie niemowle
 

No to mamy kota i to nie tylko w glowie. ;) A ze tytul posta taki, a nie inny, wiec i ten kociak to same problemy. Jest u nas pelne dwa dni i co? Malzonkowi nie udalo sie dowiedziec jak i czym byl karmiony, wiec uczymy sie metoda prob i bledow. Narazie idzie srednio. Nie umie pic ze smoczka, tylko go gryzie. Raz za razem zaciska mala mordke. Wlewa mu sie to mleko do pyszczka i niewiadomo ile polyka, a ile mu splywa. :/ Stwierdzilam w takim razie, ze dam mu troche mokrej karmy z puszki. Zjadl az sie uszy trzesly. Niestety, tylko raz. Potem juz nie tknal. Nie umie pic wody. Niby wyciaga jezyczek, ale "chlepce" nim w powietrzu. :O Wieczorem w czwartek wypil z apetytem mleko, choc to tez nie regula. Czasem je, czasem zaciska pyszczek. Nasypalismy ziarenek do prowizorycznej kuwetki, ale raz do niej sika, raz nie. Na YouTube obejrzalam jak chusteczka stymulowac kociaka do zalatwienia sie, ale tez, czasem sie posiusia, a czasem nic, tylko drze sie wnieboglosy i wbija pazury wszystkimi 4 lapkami. No i nie robi dwojki. Ani do kuwety, ani przy "stylulacji" chusteczka. Malzonek probowal mu nawet zrobic masaz "dupki" pod ciepla woda i nic. :/ Nie wiemy tez nic o jego historii zdrowotnej. Musze zabrac go do weta na odrobaczenie, bo nie wiem czy ktos sie tym zajal. Moze wtedy dowiem sie czy to kocur czy kotka, bo sama nie jestem pewna, choc wydaje mi sie, ze samiczka. Plci nie znamy, ale otrzymal(a) robocze imie Oreo, zgodnie z umaszczeniem.

Zupelnie jak ciasteczko Oreo ;)
 

Zartuje, ze ten kot powinien nazywac sie Klopot, bo poki co wspolna codziennosc jest raczej stresujaca, ale oczywiscie, jak to kocie malenstwo, jest slodziakiem. Mimo, ze (wydaje mi sie) malo co je i nie robi kupki, to jest pelen energii. Lazi za nami po calym domu, a pies nie ma pojecia co to za stworzenie. Niucha, polize, ale tez probuje podgryzac, tak jednym zabkiem. ;) Trzeba wiec byc ciagle na bacznosci...

Kot przyjechal w kartonie i poki co w nim mieszka, bo (jak wiadac) utrudnia on choc troche dostep psiurowi
 

Osobiscie nadal staram sie nie przywiazywac, bo obawiam sie, ze kociak moze nie przezyc naszej watpliwej opieki.

Do poczytania!

18 komentarzy:

  1. gratuluje kociaka! jesli nie jest osowialy, to przezyje :) ale na wszelki wypadek pojechalabym z nim/nia do veta. tam Oreo przebadaja i powiedza jak sie kociakim zajac. slodziak niesamowity! pozd. w FL :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczescie kiciul przetrwal karmienie butelka i ma sie dobrze. ;)

      Usuń
  2. Ja bym go pokarmila strzykawka, gdzies widzialam na filmiku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczescie jakos dalismy rade, a teraz juz wcina normalne zarcie.

      Usuń
  3. Nie zazdroszczę sytuacji z rurą. Ale tak sobie pomyślałam, dobrze że byliście w domu. Wolę sobie nie wyobrażać co by było, gdybyście wyszli rano i wrócili dopiero wieczorem. No i dobrze jest mieć zdolnego męża, który nie boi się prac domowych :D
    Kurczę, a już myślałam, że problemy finansowe u Was w firmie się skończyły i co za tym idzie, te z wypłatą też. Mam nadzieję, że jednak szybko dostaniecie pieniądze i będziecie mogli normalnie pracować.
    Ja wiem, że to może nie honorowo i nie zgodnie z zasadami fair play, ale cieszę się, że nie zdyskwalifikowali Nika :D
    My mieliśmy kota na chwilę, a tu proszę - u Was kot pojawił się z dopiskiem - na zawsze :D Tak jak poprzedniczka myślę, że musiałby być karmiony strzykawką, chociaż akurat na kotach to kompletnie się nie znam. Trzymam kciuki!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokladnie, szczescie w nieszczesciu, ze bylismy w chalupie, szczegolnie M., bo ja pewnie bym kompletnie spanikowala. ;)
      My, po covidzie, tez myslelismy, ze finanse sa juz opanowane, a tu jednak. :/

      Usuń
  4. Trzymam kciuki, żeby kłopoty w firmie okazały się jedynie chwilowe. Nie lubię kotów, ale Oreo jest wyjątkowo słodki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie koty zawsze byly obojetne. Poglaskalam, pomizialam, ale wolalam psy. I w sumie nadal moja ulubienica jest Maya, ale Oreo ma sporo uroku. ;)

      Usuń
  5. Jej. Nieszczęścia chodzą jednak parami. Dobrze, że uporaliście się z rurą i mam nadzieję, że sytuacja z pracą, to tylko chwilowy kryzys. Choć wyobrażam sobie jakie to musi być stresujące i frustrujące.
    Kociak słodki. Też myśleliśmy o kotku, stanęło na króliku i teraz żałujemy, że tak późno się zdecydowaliśmy. Życie ze zwierzakiem to jednak inna jakość. Tylko ciekawe co powiem przy okazji urlopu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorsze ze zwierzakami sa wlasnie wyjazdy. Jesli mozna wziac je ze soba, jak my na kempingi, to jeszcze pol biedy, ale jesli sie nie da, to jest spory klopot.

      Usuń
  6. Kochana, koleżanka - kocia mama mówi: kociątko przed karmieniem najlepiej ogrzać. Po karmieniu masujesz mu brzuszek żeby się załatwił. Mama tak masuje kocim dzieciom swoim językiem brzuszki ;) i możesz spróbować strzykawką

    buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki Aniu! Na szczescie opieke nad kociakiem jakos opanowalismy metoda prob i bledow! ;)

      Usuń
  7. Oreo jest cudownym kotkiem! Serdeczne gratulacje. Zycie pieknieje (nawet przy klopotach codziennosci), gdy ma sie takiego slodziaka w domu, gdy zzywa sie kicius z cala rodzina.
    Mam nadzieje, ze problemy z wyplatami w firmie szybko przemina, bo to sytuacja rzeczywiscie wybitnie stressujaca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oreo jest slodka, choc im starsza, tym czesciej wbija nam wszystkie pazury i zeby w kostki niestety. ;)

      Usuń
  8. Wcale się nie dziwię Nikowi, że był stremowany. Co innego słyszeć, że będzie dużo dzieci, a co innego zobaczyć na własne oczy. Dobrze, że na koniec się odblokował, to może przy następnych mistrzostwach będzie mu łatwiej.
    Kociak fajny i trochę Wam zazdroszczę, ale jednak nie - jakbym miała mieć drugiego zwierza to tylko psa. W kotach przeraża mnie to ich łażenie po stołach i blatach - widzę, co robi kot u teściów. Mam wrażenie, że Maya traktuje kota trochę tak jak szczeniaka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieje, ze Oreo uda nam sie wychowac tak, zeby po blatach w kuchni czy stolach jadalnych nie biegala. Kanapy jakos przelkne, choc Maya na nie nie wchodzi, ale wiem ze kota bedzie baaardzo trudno powstrzymac. Ale tam gdzie sie je albo gotuje, wole zeby bylo bez klakow...

      Usuń
  9. Widzę, że nie tylko ja luty mam trudny.
    Gratulacje dla Nika, ma chłopak powera, że tak dobrze pływa.
    Waszego nowego mieszkańca i członka rodziny chętnie bym wygłaskała :)
    Ściskam mocno i życzę lepszych wieści w pracy.
    Ps. Przeczytałam Będzie bolało, to dość chaotyczne czasem notki z dyżurów, ale niesamowicie wciągające. Uśmiałam się nad niektórymi przypadkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! Dzieki za recenzje! Czyli moge kupic. ;)
      Oreo juz sie tak glaskac latwo nie daje. Jak ma ochote to nawet pomruczy, ale jak nie ma, to wbije ci zeby i tyle. :D

      Usuń