W sobote 11 lutego, Potwory znow nie pojechaly do Polskiej Szkoly (i byly z tego powodu bardzo szczesliwe, rzecz jasna), bowiem Nik mial tego dnia mistrzostwa ligi w plywaniu. Na szczescie, w przeciwienstwie do "zwyklych" zawodow, mistrzostwa dla jego grupy wiekowej byly o przyzwoitej porze, rozgrzewka zaczynala sie bowiem o 11:15. Jak dla mnie optymalnie, bo juz o 15 bylismy z powrotem w domu. W przeciwienstwie do grupy mlodszej, ktora znow miala poczatek o 8 rano, lub starszej, ktora zaczynala o 15:30, wiec w zasadzie caly dzien mieli w plecy. My moglismy pospac troche dluzej niz w tygodniu, a dodatkowo, po powrocie mielismy praktycznie cale popoludnie na weekendowy relaks. Idealnie. Malzonek w sobote rano pracowal, a Bi nie miala oczywiscie ochoty jechac ze mna i z Kokusiem, wiec zostawilam panne na 1.5 godzinki sama. Zaloze sie, ze byl to dla niej najlepszy czas w miniony weekend, bo mogla nosic caly czas kociaka i nikt jej nie gledzil zeby dala zwierzakowi spokojnie pospac. ;) My z Nikiem pojechalismy do miejscowosci oddalonej od nas o jakies 40 minut, ale droga minela zaskakujaco szybko i spokojnie. Weszlismy do srodka i... Mlodszego zamurowalo na widok okolo 100 dzieciakow. Probowalam go wczesniej przygotowac, ze mistrzostwa to nie malutkie zawody miedzy dwiema druzynami, ale musial to chyba zobaczyc na wlasne oczy, zeby dotarlo. Efekt? Moj syn, ktory zawsze swietnie sie na zawodach bawil, dostal kompletnej tremy. Tym razem nie zglosilam sie do pomocy, ale trybuny byly tylko troche wyzej, moglam wiec caly czas byc obok. Wrocilam sie do samochodu, bo okazalo sie, ze Nikowi jednak przydaloby sie krzeselko turystyczne, a kiedy wrocilam, moj syn... placze, ze musi miec inne gogle. Kiedy przyjechalismy, trener od razu pokierowal go na rozgrzewke, a ja nieopatrznie zabralam ze soba torbe z goglami Nika, wiec dali mu jakies zastepcze, nie do konca pasujace. Oczywiscie za chwile wrocilam i dalam mu jego wlasne, ale stres juz kawalera nie opuscil. W dodatku, na mistrzostwach bylam tylko raz, z Bi, bo przez covid zawiesili je na poprzednie dwa lata, wiec troche zapomnialam jak to wyglada i nie uprzedzilam Kokusia. Poniewaz bylo tyle dzieciakow, a w basenie tylko 6 linii, wiec w kazdej konkurencji bylo kilka "kolejek" (heat). Kolejki byly dobierane pod wzgledem czasow zdobytych w poprzednich zawodach, wysylanych przez trenerow przy zapisach na mistrzostwa. Ma to sens, bo dzieciaki plyna z innymi o podobnym poziomie. Poniewaz Nik jest naprawde szybki, wiec w kazdej konkurencji plynal w przedostatniej lub ostatniej kolejce, a dlugie oczekiwanie niestety poglebialo tylko stres. Po pierwszym wyscigu (kraulem na 50 m), wyszedl z basenu w stanie kompletnej histerii. Ryczal, ze nie mogl oddychac i po pierwszej dlugosci basenu chcial wyjsc z wody i ze on nie da rady wiecej plynac. No coz, trudno oddychac, kiedy sie, po pierwsze - plynie, po drugie - hiperwentyluje. ;) Mlodszy ryczal tez, ze jest za glosno i za duzo ludzi, wiec wyszlismy na chwile na korytarz, choc tam z kolei zaczal trzasc sie z zimna. Przyszli obydwaj trenerzy spytac co sie dzieje, podszedl nawet straznik, ktory stal przy basenie i pilnowal zeby nie wchodzil nikt poza wolontariuszami. A Nik ryczy i ryczy... Na moje pytanie czy w takim razie chce wracac do domu i nie dokonczyc zawodow, znow odpowiada, ze on nie wie czy da rade plynac, bo nie moze oddychac... Uch... Chwile zajelo zeby sie troche uspokoil. Pomoglo, kiedy przypomnialam mu, ze ja nie moge zejsc do niego na basen, ale on moze przyjsc do mnie na trybuny. Obiecalam mu tez, ze miedzy wyscigami mozemy pojsc do sklepiku zobaczyc co maja. Perspektywa kupienia jakiejs dupereli zawsze pomaga. ;) Kawaler uspokoil sie na tyle, zeby poplynac, ale widzialam, ze stojac juz na slupku, jeszcze podnosi gogle zeby przetrzec oczy, czyli nerwy nadal trzymaly. No coz, poplynal, ponownie przyplynal ostatni ze swojej grupy, a z basenu znow wyszedl z placzem. Pomachalam mu zeby przyszedl na trybuny i jeszcze zaplakany, ale za moment odzyskal rezon. Posiedzial, w koncu cos zjadl (podejrzewam, ze problemy mogl mu tez sprawic zwykly glod, bo panicz przy glodzie zawsze jest w wisielczym humorze) i odzyskal humor. A jak jeszcze poszlismy do sklepiku i kupilam mu paczuszke chipsow i dwie gumowe kaczuszki na szczescie (sprzedawane jako good luck duck - choc troche bylo na to za pozno ;P), to w ogole wrocil normalny, usmiechniety Nik.
W miedzyczasie wywieszono wyniki jego pierwszych wyscigow i byly one takie, jakich mozna sie bylo spodziewac. ;) W kraulu na 50m zajal 14 miejsce na 45, wiec jak dla mnie calkiem niezle, choc wedlug czasu wpisanego przez trenera, mogl byc z powodzeniem 7-8. No ale jak sie plynie i placze, to tak bywa. :D W drugim wyscigu - kraulem na 100m zajal 9 miejsce na 31. Znow, to wcale nie tragicznie, ale porownujac czas zaznaczony przez trenera, mogl byc 4-5, jesli poplynalby ze zwoja zwykla energia i entuzjazmem. Wrocilismy na trybuny, Nik posiedzial ze mna, zjadl swoje chipsy, popatrzyl z gory na cale zamieszanie i w koncu zupelnie ochlonal. Co prawda mine mial znow lekko niewyrazna kiedy przyszla pora kolejnego wyscigu, ale nawet zdolal sie lekko usmiechnac i pomachac, wiec widac bylo, ze sie uspokoil. Rezultat byl natychmiastowy i przyplynal... drugi w swojej grupie! Na tym "wystep" Mlodszego sie skonczyl i mozna bylo wracac do domu. Podeszlismy tylko jeszcze raz do sklepiku zakupic pamiatkowa koszulke z zawodow i poczekalismy chwilke az wywiesza wyniki ostatniego wyscigu Nika.
Jak sie okazalo, grupa, w ktorej plynal byla ostatnia, a wiec najszybsza i Mlodszy zajal faktycznie drugie miejsce na 25. Nic nie slyszalam tym razem o medalach, ale jesli nadal je rozdaja, Mlodszy ma szczescie i zdobyl sobie medalik, bo w poprzednich dwoch wyscigach nie wiem czy zalapal sie nawet na wstazki. ;)
Wrocilismy do domu i mozna bylo sie spokojnie zrelaksowac. Kot dostarczal rozrywki. ;) Pierwsza wiadomoscia po przekroczeniu progu, bylo, ze kociak w koncu zrobil "dwojke". Bardzo wazna informacja. :D Marzylo mi sie trzecie dziecko, tylko takie zwykle, ludzkie. Kiedy nie wyszlo, myslalam ze etap martwienia sie o karmienia i kupki minal bezpowrotnie. A tu prosze, znow odliczam godziny od ostatniego karmienia i obserwuje bacznie czynnosci fizjologiczne za sprawa tego kociego dzieciaka. Ktory, po pierwszych dwoch dniach kiedy duzo spal i bardzo ostroznie zwiedzal chalupe, nagle jakby sie napil Red Bulla! Taka malizna, a swiruje, biega, wspina sie gdzie tylko dosiegnie, a w dodatku gryzie po kapciach, swoim kocyku i (jesli nieopatrznie przysunie sie reke) paluchach. Ale zmeczony dzikimi harcami, kladzie sie na brzuchu czy klacie i spi, mruczac niczym maly traktorek. ;)
Potworkom strasznie trudno jest od kociaka odejsc, wiec w rezultacie, w sobote poszli spac dopiero o 11:30, bo mlodziak akurat wariowal, a oni przeciez musieli dolaczyc...
W niedziele pospalismy wiec dluzej, a do kosciola pojechalismy na 11. Nik w ogole pobil wszelkie rekordy, bo wstal o 9:30. Chyba jeszcze nigdy tak dlugo nie spal, ale pewnie odbilo sie i pozne pojscie spac i zmeczenie plywaniem i stres zawodow. Dobrze w kazdym razie, ze mial mozliwosc spania do oporu. Po mszy w kosciele znow byla kawa i paczki, tym razem z okazji Walentynek. Bi wziela paczki, a Nik dla siebie nic, ale za to zgarnal paczuszke z ciasteczkami, ktore rozdawali po jednej na rodzine.
Po kosciele po kawe, a potem do domu, gdzie wkrotce odwiedzil nas dziadek, ktoremu szczeka opadla na widok kota. Nic bowiem wczesniej nie mowilam, chcac zrobic mu niespodzianke. ;) Coz, moj tata lubi zwierzaki, ale zdecydowanie bardziej ceni sobie psy, wiec wiekszego entuzjazmu nie wykazal. Pogadalismy, obejrzelismy powtorke skokow narciarskich i dziadek stwierdzil, ze wraca do siebie. Po jego odjezdzie to juz troche relaksu, troche prania i ogarniania, a potem przygotowywanie sie na kolejny tydzien. Taka spokojna, wrecz nudna niedziela. Poniewaz jednak ostatnie weekendy obfitowaly w wydarzenia mniej lub bardziej przyjemne, a i pol soboty spedzilam poza domem, wiec bardzo mnie taki leniwy dzien ucieszyl. Niestety, wieczorem, przy kolejnych probach nakarmienia kociaka, zauwazylam, ze tym przygryzaniem niemal przegryzl(a) smoczek! :O
Dokonczylam karmienie drugim, ale trzeba uwazac na malego skubanca. Szkoda, ze poki co w nosie ma mokre jedzenie dla kociat i wszystko co jej na probe wykladamy, ostatecznie zjada pies. Nie ze specjalnie, bo Maya ma slaby zoladek i staramy sie uwazac na to, co je, szczegolnie na wszelkie nowosci. Teraz jednak wyczaila, ze kot dostaje zarcie i moglabym przysiac, ze czeka az bedziemy gdzies dalej, po czym... slychac tylko mlaskanie, a jak sie przybiegnie i krzyknie, jest kompletnie za pozno i miska wylizana do czysta! :D
W poniedzialek trzeba bylo wyprawic Potworki do szkoly, choc zajmuje to teraz duzo dluzej, bo oboje, zamiast sie szykowac, kraza wokol kota i potem wszystko odbywa sie biegiem. Kiedy oni odjechali, wrocilam do domu, porzucalam psu pileczke, po czym przygotowalam butelke dla kociaka. Karmie dziada, nawet ma apetyt, po czym nagle patrze... brakuje kawalka smoczka!!! Kurde!!! Gryzie, gryzie, az przegryzl(a)! Pierwsza mysl, to oczywiscie "do weterynarza!", ale przezornie sprawdzilam jeszcze z wujkiem googlem i okazuje sie, ze to calkiem powszechne zjawisko... Trzeba oczywiscie kota bacznie obserwowac, ale kawalek smoczka powinien przez niego spokojnie "przeleciec". No to kota obserwujemy i sie martwimy. Mowie Wam, jak z dzieckiem... W kazdym razie, stwierdzilismy, ze koniec z butelka i smoczkiem. Nalalam mleka na... przykrywke od sloika (bo nie mam plytkiego spodka :D) i o dziwo kot podszedl i zaczal chleptac. Jest wiec nadzieja, ze nie padnie z glodu... Tego dnia planowalam jechac do pracy, z racji, ze mieli byc tez laboranci, ale dylemat byl oczywiscie co z kotem?! Po pierwsze balam sie zostawiac go na zbyt dlugo, a po drugie pozostalo pytanie czy nie dobierze sie do niego Maya? Psiur bowiem nadal nie wiedzial co wlasciwie robi sie z takim kotem. Caly czas chodzila, niuchala, ale i od czasu do czasu probowala podgryzc. Szczegolnie kusil ja maly, sterczacy ogonek. ;)
Na szczescie kot jeszcze nie umie sie zbyt dobrze wspinac (choc usilnie cwiczy, wiec to kwestia czasu), wiec przejscia zastawilam jak zwykle bramkami i liczylam, ze kociak nie przelezie. I nie przelazl. ;) Po pracy zajechalam do sklepu zeby kupic kotu prawdziwe miseczki. Wybralam najplytsze jakie znalazlam i na szczescie wyglada na to ze kociak dosiega mleka, choc wyglada przy tym jak zyrafa. Nie jest to jednak do konca wina miseczki, lecz kociej fanaberii. Taki maluch, a jak wdepnie w cos wilgotnego (jak woda nakapana z pyska piesy), to otrzasa sie caly i potrzasa lapkami jakby ktos wrzucil go do rzeki. :D I do mleka w misce tez wyciaga pyszczek, stojac jednak przynajmniej o 2-3 kroki za daleko, jakby bal sie, ze jak sie zblizy, to wpadnie do miski caly. Komedia z tym zwierzakiem. :D
Jak to w poniedzialek, zabralam Bi na akrobatyke, choc jeczala, ze jak ona moze zostawic kotka... :D
Wrocilysmy i akurat chlopaki wychodzili na trening Kokusia. Wydrukowalam mu w pracy zdjecia Oreo i zabral je na basen zeby pochwalic sie kolegom oraz trenerom. ;) Poza tym, kolejnego dnia byly oczywiscie Wale-w-tynki, wiec Potworki szykowaly upominki dla kolegow z klasy. Juz jakis czas temu zakupilam dwa pudelka indywidualnie pakowanych cukierkow, wiec musieli je tylko podpisac (dostali ze szkoly imiona dzieci z klasy) i gotowe.
We wtorek rano znow Potworki chodzily za kociakiem zamiast sie szykowac do wyjscia i malo zawalu nie dostalam kiedy przejechalo ulica cos zoltego. Na szczescie byl to autobus z podstawowki. ;) Po odjezdzie dzieciakow pokrecilam sie jeszcze troche po domu, bowiem laboranci mieli tego dnia przyjechac do pracy pozniej, wiec i ja sie nie spieszylam. Mialam wiec czas i na poskladanie prania i na odkurzenie i umycie podlogi wokol kuwety kota. Wokol misek zreszta tez, bo znalazlam troche wylanego mleka i wydaje mi sie, ze Maya musiala je chleptac, kociak bowiem je znacznie bardziej "kulturalnie". ;) Ku mojej radosci kot zdazyl sie zalatwic przed moim wyjsciem. Radosc bo po pierwsze, kociak "dziala", a po drugie, moglam od razu posprzatac. To drugie jest wazne, bowiem mlodziak w przyplywie energii, wpada czasem do kuwety i wyczynia tam dzikie harce. :D Po pracy na szczescie nigdzie nie musialam pedzic bo we wtorki Potwory nadal maja luzy. Za to przymusilam ich do odrobienia pisemnej czesci pracy domowej z Polskiej Szkoly. Co prawda w te sobote jej nie ma (szkoly maja dlugi weekend), ale im wiecej odrobia, tym mniej beda mieli potem. Teraz zostaly juz im tylko czytanki do przecwiczenia, a dla Kokusia znow wyrazy na dyktando. Niestety, jakims cudem kompletnie wylecialo mi z glowy, ze powinni pocwiczyc tez gre na instrumentach. Coz, co sie odwlecze, to nie uciecze. ;) Poniewaz tego dnia byly oczywiscie Wale-w-tynki, wiec ze szkoly przyniesli po stosiku slodyczy i innych duperelkow otrzymanych od kolegow z klasy. A zeby obejrzec co sie dokladnie dostalo, najlepiej wywalic wszystko na dywan, a co! :/
Sroda to podobny poranny scenariusz, co w poprzednie dwa dni. Odkad kotek zaczal pic mleko z miseczki, jego karmienie trwa tylko tyle, co zagrzanie. Nadal jednak nie mozna od niego odkleic dzieciakow, a i pies leci do kota jak tylko odsune bramki, ktorymi na noc separuje te pare. Pomalu widze postep, na szczescie, bo tego ranka wyszlam z Potworkami na autobus w pelni ubrana. Poprzednie dwa dni, szlam w kurtce i zimowych butach, ale jednoczesnie w pizamie, bo nie zdazylam sie umyc ani ubrac. :D Poczatkowo w srode mialam nie jechac do pracy, ale we wtorek okazalo sie, ze laboranci cos tam mieli jeszcze porobic, choc kazdy przychodzil o roznych porach. Rano odstawilam wiec dzieciaki na autobus, ogarnelam to i owo w chalupie, upewnilam sie, ze kociak jest nakarmiony, wybawiony i chwilowo spi i pojechalam do biura. Okazalo sie, ze wpadlam na 3 z 5 laborantow, wiec statystycznie calkiem niezle. ;) Ogarnelam co nieco z tego, czego nie dam rady zrobic w domu, po czym wrocilam. Zajechalam na tyle wczesnie, ze wypilam spokojna kawe i czas byl jechac po Bi, ktora miala pilke, jak to w srody.
Pocieszajace bylo za to, ze nie miala tego dnia zajec z robienia na drutach, wiec po pilce moglysmy spokojnie wrocic do domu. Pogode mielismy wrecz wiosenna, 16 stopni i slonce (choc porywisty wiatr) wiec kiedy Starsza grala, ja chodzilam po calym terenie, kompleks ma bowiem tez kilka boisk na zewnatrz. Gdybym nie wiedziala, w zyciu nie uwierzylabym, ze mamy luty! :D Za to rozczarowalam sie, bo w przyszlym tygodniu mialo pilki nie byc, ale przez to, ze raz odwolali zajecia, jednak sie odbeda. Niestety, zdazylam o tym zapomniec i juz cieszylam sie, ze w nastepnym tygodniu w srode Bi spokojnie przyjedzie sobie do domu autobusem, a tu masz. Dobrze, ze mama kolezanki Starszej mi przypomniala, bo na bank nie zawiozlabym cory. ;) Po zajeciach panna zagrala jeszcze w automat. Wysepila ode mnie $1, a potem i tak przegrala oczywiscie. ;)
Dzieki temu, ze nie bylo tego dnia "drutow", a koszykowka sie skonczyla, wiec po powrocie z pilki mielismy calkiem spokojny wieczor. Troche zabawy z kotem (a jak!), troche przygotowan na kolejny dzien, wykapalam sie na spokojnie a nie jak zwykle w dzikim pospiechu i dopiero wieczorem, piszac posta, przypomnialam sobie, ze Potworki wspomnialy o zadanej pracy domowej! :O Mialam im w niej pomoc po kapieli, ale wylecialo mi z glowy, a oni oczywiscie mysla o wszystkim, tylko nie o najwazniejszym. :/
W czwartek jak zwykle wiozlam dzieciaki do szkoly, wiec moglismy tyci dluzej pospac, a i poranek byl mniej stresujacy. Oprocz naszego domowego zwierzynca, Bi musiala pojsc i nakarmic kota sasiadow z naprzeciwka, bo wyjechali na dlugi weekend i poprosili zeby sie nim zajela. Ona oczywiscie na to jak na lato. ;) Odwiozlam dzieciaki, wrocilam do chalupy i spedzilam dzien na ogarnianiu domowego burdeliku oraz niewielkich spraw sluzbowych (skoro nie placa, to nie mam po co sie zbytnio przykladac). Czyli jak zwykle. Kociakowi nadrobilam do mleka troche mokrej karmy, tworzac cos na ksztalt miesnej kaszki. Niestety, wychleptal tylko mleko, a geste zostawil... Coz, musi sie przyzwyczaic. We wtorek, od kolezanki z pracy - wielkiej milosniczki zwierzat, dostalam poslanie dla kociaka.
Najpierw w ogole nie chciala sie do niego zblizac, potem wachala, ale wsadzona, natychmiast wyskakiwala. W koncu, w czwartek, sama zaczela tam wchodzic. W dodatku, najwyrazniej ma tam ciemniej i przytulniej niz w kartonie (mimo, ze zakrywalismy ja kocykiem), wiec spi mocniej i dluzej. Bez dzieciakow i M. w domu, spedzila wieksza czesc dnia drzemiac, a nawet kiedy nie spala, czesto widzialam, ze kreci sie w tym swoim "domku" i bawi wlasnymi lapami.
No i rosnie i to jak na drozdzach. Od przybycia do nas tydzien i dwa dni temu, dwa razy ja wazylam i przybrala z 440g na 490g, a ostatnio na 534g. Waga to jednak jedno. Nik ma taka maskotke - lamparta, ktora niewiedziec czemu M. przyniosl dla kota, choc on ma oczywiscie zabawke w nosie. Jeszcze tydzien temu jednak, smialam sie, ze kociak jest mniejszy od tej maskotki. Teraz jest juz lekko wiekszy. :O Kiedy Potworki wrocily, Bi poleciala oczywiscie nakarmic kota sasiadow oraz wypuscic go na zewnatrz. Gdy zaczelo sie sciemniac, poszla wpuscic go z powrotem. Na szczescie juz czekal, bo lekko padalo. Obawiam sie jednak, ze przy ladniejszej pogodzie moze gdzies przepasc i co wtedy? Sasiedzi juz go raz szukali po calym osiedlu, ale mnie nie za bardzo sie chce. ;) Pozniej Nik pojechal z M. na trening, ale my z Bi leniuchowalysmy. To znaczy, panna miala prace domowa i poprosila mnie o pomoc, ale dala przy tym taki popis humorow, najpierw klocac sie, ze wie lepiej, a potem przewracajac oczami i bezczelnie cedzac zebym przestala gadac (kiedy probowalam wyjasnic gdzie popelnila blad), ze rzucilam mazakiem ktorym wykreslalam tlumaczenie i oznajmilam, ze skoro mam patrzec na jej fochy i miny, to niech robi sama. Moze cos w koncu do niej dotrze, bo nie kazde zachowania mozna zwalic na hormony...
Piatkowy poranek mialam dosc zabiegany. Odstawilam Potworki na autobus (na szczescie przyjechal na czas), po czym mialam doslownie 15 minut i musialam jechac zeby zawiezc tate na kolonoskopie. Klinika znajdowala sie doslownie 2 minuty od mojej pracy, wiec odstawilam go na miejsce i pojechalam do biura. Byla trojka laborantow, wiec nie siedzialam sama. Klinika okazala sie wrecz nadgorliwa, bo co i rusz dostawalam smsy: ze pacjent przyjety, ze przygotowuja go do zabiegu, ze jedzie na zabieg i ze juz po. Chwile pozniej dostalam telefon od pielegniarki z cala lista zalecen i informacja, ze tata bedzie do odebrania za 20 minut. Dokonczylam wiec szybko co chcialam zrobic i pojechalam po rodziciela. Tu juz tak sprawnie nie poszlo, bo kiedy zadzwonilam, ze stoje przed wejsciem (wedlug instrukcji), powiedziano mi, ze tata dopiero sie ubiera i zajelo im dobre 15 minut zanim go... wywiezli na wozku. Dziadek smial sie, ze tlumaczyl im, ze sam wyjdzie, ale nie, takie maja procedury, wiec wyjechal niczym inwalida. :D Odstawilam go do domu, przypomnialam, ze nie wolno mu nigdzie tego dnia jezdzic autem, po czym pojechalam na tygodniowe zakupy. Na szczescie jeden supermarket jest doslownie naprzeciwko osiedla taty, wiec zalatwilam to po drodze i moglam w koncu wracac do domowego zwierzynca. :) Popoludnie mielismy leniwe, bo padal deszcz, zreszta temperatury lecialy na leb na szyje, wiec i tak marne szanse na jakis spacer. Polskiej Szkoly nie mialo byc kolejnego dnia, wiec nie trzeba bylo cwiczyc czytanek ani slowek na dyktando. Przyszla za to paczka od mojej siostry, wiec Potworki z entuzjazmem zabraly sie za rozpakowywanie, choc byly nieco rozczarowane, bo tym razem ciotka przyslala im tez po pizamce i bieliznie. Niestety, im dzieciarnia starsza, tym trudniej dobrac prezenty, a latwiej postawic na cos praktycznego. ;)
Przed nami dlugi weekend, choc nie odczuwam takiej zwyklej radosci, bo przez sytuacje w pracy, wlasciwie mam niemal permanentny weekend... Nie mowiac juz, ze jak brak mojej wyplaty, to lepiej uwazac z wydatkami, wiec odpadaja jakies wieksze i ciekawsze plany. :(
Nie miala Baba klopotu.... kupila sobie Koze- tfu Kota :)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Lux
Dokladnie! :D
UsuńJak fajnie czytac o malutkim rosnacym kotku! My z mezem jestesmy kociarze, wiec od zawsze mamy jakies koty w domu - przygarniete znalezione na ulicy albo ze schroniska, podarowane od sasiadow albo od hydraulika, a nawet od pacjenta. Przez tyle lat juz wiele kotow sie u nas przewinelo, najwiecej bylo ich 4, najmniej - 1. Najstarszy dozyl 19 lat. Bo dom bez kota to glupota!
OdpowiedzUsuńHeh, a dla nas to pierwszy kot w zyciu. Wczesniej tylko gdzies u znajomych czy rodziny sie glaskalo. Zreszta, u mnie nawet w dalszej rodzinie nikt kotow nie posiadal; sami psiarze. ;)
UsuńNie dziwię się dzieciom, że tak szaleją za kotem :) U mnie w domu też jest zwierzyniec i po prostu uważam za pusty dom bez zwierząt. Owszem zaplanować wyjazdy jest trudniej, ale od czego są transporterki i szelki?
OdpowiedzUsuńBuziaki dla Was.
My naszego psiura bierzemy na wszystkie kempingi. Dla kota to wiekszy stres, wiec raczej trzeba bedzie mu tak organizowac opieke, zeby zostawal w domu. Najgorzej jak czlowiek chce poleciec na wakacje samolotem, bo wtedy juz psa nie wezmiesz...
Usuń