Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 24 lutego 2023

Dlugi weekend i ostatni pelny tydzien lutego

Na poczatek pokaze Wam jakie cudenka robi moja siostra. Wspomnialam na koniec poprzedniego posta, ze przyszla paczka od niej, ale nie zdazylam niczego udokumentowac. Potworki dostaly oczywiscie jakies drobiazgi, pizamki, Bi naszyjnik, Nik Lego.

Pizamka w czarne koty - ciotka trafila w 10 ;)


 

Zestaw (dosc skomplikowany, dla 10+ lat), zostal zlozony w okolo 3 godziny. Nieoplacalne :D

Ale oprocz tego, moja zdolna siorka, uszyla im po malutkiej maskotce i dorysowala do kazdej obrazek:

Odrecznie szyte

I recznie malowane

Czy nie sliczne? I takie malutkie, bo dla skali, obrazki w ramkach sa w rozmiarze standardowego zdjecia. Jesli macie ochote, mozecie zajrzec na Insta mojej siostry. Jej specjalnoscia sa smoki, ktore robi po prostu niesamowite, ale niestety, rekodzielo pochlania mnostwo czasu i kasy na materialy, wiec ceny tych cudeniek tez sa... niesamowite. ;)

Dlugi weekend (4-dniowy, z okazji President's Day), niestety byl niezbyt ekscytujacy... Jeszcze kilka tygodni temu, namawialam M. zeby cos na niego zaplanowac. Jest, wiadomo, zima, wiec pierwszym pomyslem byl wypad na narty, jak kilka lat temu. Malzonek ostro zaprotestowal. Stwierdzilam wiec, ze moze chociaz na jedna noc do hotelu z parkiem wodnym? Kolejny stanowczy protest. Jakis czas pozniej sam rzucil propozycje zeby moze dorzucic 2-3 dni i poleciec na Floryde albo Karaiby. Niestety, takie wyprawy trzeba by rezerwowac kilka miesiecy (a nie tygodni) wczesniej. Tam gdzie byly jeszcze miejsca, ceny zwalaly z nog. Ze wzgledu jednak na obecna sytuacje w mojej pracy, pewnie dobrze sie stalo, bo gryzlyby mnie wyrzuty suminia, a poza tym na wyjezdzie zawsze wydaje sie jeszcze dodatkowa kase... Ostatecznie przedluzony weekend spedzilismy wiec w chalupie i przez wiekszosc czasu zwyczajnie leniuchowalismy.

Sobota, 18 lutego, byla pierwszym dniem weekendu. President's Day wypadal w poniedzialek, ale dzieciaki dostaly w pakiecie wolny rowniez wtorek. Zaluje jednak, ze zmieniono zasady, bo jeszcze za czasow zerowki Bi oraz przedszkola Kokusia, mieli wolny caly tydzien w lutym. W kazdym razie, poczatek przedluzonego weekendu trzeba bylo "uczcic" dluzszym spaniem. ;) No, glownie ja oraz Nik, bo M. wstal jak zwykle skoro swit, a Bi tez dosc wczesnie. Niestety, po tych czterech dniach trzeba bedzie czekac na jakies dluzsze wolne az do Wielkiego Piatku... Cieszylam sie, ze moge spokojnie odespac, a M. nakarmi kociaka, tymczasem nalal mu mleka, owszem, ale nawet go nie podgrzal. Kociak nie chce pic zimnego, a w dodatku na opakowaniu jest jak byk napisane, zeby podawac cieple, bo inaczej kot moze miec problemy zoladkowe. Mowilam o tym malzonkowi juz wczesniej, ale co on sie tam bedzie przejmowal kotem. Kotem dodam, ktorego sam wytrzasnal i przywiozl do domu! No nic, kiedy wstalam, podgrzalam mleko i dodalam znow troche mokrego zarcia dla kociat. Jak zwykle, maly "predator" wychleptal mleko, a gestego liznal tylko tyle, co niechcacy wpadlo mu na jezyk. To bedzie dluuugi proces... :/ Dzien mielismy bardzo leniwy, bo poza takimi typowymi rzeczami jak pranie czy kurze, nic nie robilismy. Tylko malzonek robil lekkie porzadki w kantorku, ktory ostatnio zalalo. Chyba wszystkim nam potrzeba byla takiego spokojnego dnia, bo nawet Bi, ktora zawsze najbardziej jeczy zeby gdzies jechac, albo zeby zaprosic kolezanke, tym razem nawet o tym nie pisnela. Co prawda, moze to dlatego, ze nadal opiekowala sie kotem sasiadow, wiec co chwila tam biegala. Bardziej raczej z nudow, bo rano nakarmic i wypuscic, potem patrzy, ze kot stoi pod drzwiami, wiec poleciala wpuscic go z powrotem, ale ze poszedl dokonczyc jedzenie, wiec po chwili pobiegla znow, zobaczyc czy nie chce wyjsc. Chcial, wiec wypuscila go ponownie, ale potem znow zobaczyla na frontowych schodkach, wiec poszla wpuscic. I tak w kolko, az do wieczora, kiedy ponownie go nakarmila i zamknela juz na noc. ;) Reszta z nas wolala sie skupiac na wlasnym kociaku, ktory... nauczyl sie wspinac na kanape. :O I koniec; teraz pobiega chwile po domu, pobuszuje jak zwykle pod stolem w salonie, po czym wdrapuje sie na kanape i tam wyczynia cuda. Sciagamy ja na dol, ale po chwili znow jest u gory. Niestety, zejsc nie umie, a na skok jest za mala, wiec obawiam sie, ze w koncu moze sie troche potluc. Niesamowite jest, ze przynajmniej narazie, lubi ludzi. Wskakuje na kanape, po czym, po chwili dzikich harcow, zwija sie w klebek przy twojej nodze i zasypia. Jesli akurat zmorzy ja na ziemi, uklada sie przy czyjejkolwiek stopie.

Tu uciela sobie drzemke przy moim kapciu i przez jakis czas chodzilam w samych skarpetach, bo nie mialam serca zabrac jej "podusi" :D
 

Mam nadzieje, ze ta przymilnosc jej zostanie, bo wiele znanych mi kotow, chowa sie przed ludzmi gleboko pod meble i nie wiadomo nawet, ze w domu jest jakies stworzenie. ;)

Niedziela ponownie byla bardzo leniwym dniem. Rano do kosciola, potem przyjechal w odwiedziny dziadek, a w miedzyczasie troche relaksu, a troche codziennego ogarniania. Pogoda byla taka sobie - nie padalo, ale bylo pochmurno i solidnie wialo, wiec nie zachecala do aktywnosci na swiezym powietrzu. Tylko Bi niezmordowanie biegala do sasiadow, zeby nakarmic, wypuscic, a potem ponownie wpuscic ich kota. Podziwiam, ze jej sie chcialo, bo ja pewnie nakarmilabym, a poza tym wypuscila rano i wpuscila ponownie wieczorem i tyle. ;) Ja z kolei, z nadmiaru czasu, upieklam placek z jablkami, w czym niespodziewanie koniecznie chciala pomagac mi corka.

Panna ostatnio pozowac nie lubi, a jak juz to czesto-gesto robi takie wlasnie miny ;)
 

Akurat zaczynalam, wiec zagonilam ja do rozkrajania jablek. Potem jakos entuzjazm jej przeszedl. :D I to wlasciwie tyle z tego dnia; jak pisalam, byl spokojny az do znudzenia.

Poniedzialek byl jedynym dniem dlugiego weekendu, na ktory poczynilam jakies plany. Konkretnie to zamowilam Potworkom "tubing", ktory staje sie pomalu ich co-zimowa tradycja. Bilety kupilam jeszcze zanim w pracy ogloszono brak wyplaty. Na szczescie, bo inaczej bym sie nie zdecydowala. Skoro juz je jednak mialam, uznalam, ze w sumie dobrze wyszlo. Niech Potworki maja choc jedna frajde w dlugi weekend. Co ciekawe, kiedy powiedzialam dzieciakom o planach, wcale nie wykazali jakiegos wiekszego entuzjazmu. Wygladalo na to, ze nastawili sie na siedzenie w domu. No ale skoro bilety juz mialam, laskawie oznajmili, ze moga pojechac. :D No i coz, najwyrazniej zostali ukazani za ten brak checi, bo poznym rankiem nagle otrzymalam telefon, ze na tubing'u zapsul sie wyciag i musza odwolac. Co gorsza, nie dalo sie nawet przeniesc na inny termin, bo nie mieli juz wolnych rezerwacji na ten sezon! :O Teraz Potworki wykazaly rozczarowanie, ale coz, zycie. W kazdym razie, skoro bylismy juz w miare nastawieni na wyjscie z domu, zaproponowalam Potworkom, ze mozemy pojechac na lyzwy. Nie bylismy od Nowego Roku, a za 2-3 tygodnie zamykaja nasze ulubione lodowisko na sezon letni, wiec to tak troche ostatni dzwonek. Co prawda pogoda nie pasowala do lyzew kompletnie, bo mielismy 15 stopni i piekne slonce, ale co tam. ;) Dodatkowym bonusem bylo to, ze za nasza trojke, na lodowisku placimy tyle, co za jedna osobe na tubing'u. To chyba najtansza zimowa aktywnosc, poza darmowym spacerem po osiedlu. ;) Pojechalismy, poruszalismy sie, a (prawdopodobnie) dzieki wiosennej pogodzie, na lodowisku byly spore luzy.

Mlodszy w swoim zywiole
 

Potworki bawily sie wysmienicie, choc glownie osobno, dolaczajac tylko od czasu do czasu do mnie. Pojezdzilismy do przerwy w 2-godzinnej sesji, po czym wrocilismy do domu.

Bi tez lubi jezdzic, choc czasem ciezko ja wyciagnac z domu
 

Chwile po nas wrocil do domu M., ktory tego dnia normalnie pracowal. Bi nadal biegala w te i we wte do kota sasiadow, a ja stwierdzilam, ze az grzech nie skorzystac z tej pogody oraz wolnego popoludnia (akrobatyka Starszej miala przerwe) i poszlam do ogrodu spelnic bardzo nieprzyjemny obowiazek, a mianowicie pozbierac kolekcje "min" zostawionych przez Maye przez zime. Niestety, nasz pies ma taki feler, ze nie zalatwia sie na spacerach, tylko wypuszczona swobodnie do ogrodu. Zima to oczywiscie ziab oraz wczesny wieczor, wiec zwykle dopiero wczesna wiosna zabieram sie za oczyszczanie terenu. W tym roku, dzieki niezwykle lagodnej i bezsnieznej zimie, udalo mi sie to i tak zrobic wyjatkowo wczesnie... Malzonek z dzieciakami po chwili wybyli za mna. Niestety, zbieraczke (pooper - scooper) mamy tylko jedna, wiec nie pomagali, tylko grali w pilke, a Potworki w koncu wyciagnely z szopki rowery i ruszyly na pierwsza w tym roku przejazdzke.

Nik (na swoim malutkim BMX-ie :D), jak to on - na przelaj! :D
 

Bi kulturalnie - po podjezdzie
 

Z grubsza udalo mi sie wyzbierac "produkty przemiany materii" i wrocilismy do domu, gdzie przeszlismy mini zawal, bowiem zgubilismy... kota! Ona jest nadal naprawde malutka, wlazi pod nawet najnizsze meble, wiec latwo jej nie zauwazyc. Przeszukalismy jednak wszystkie zakamarki na parterze i nic. Poniewaz Potworki, jak to dzieciaki, kilka razy wchodzily i wychodzily z domu, zaczelismy sie wiec zastanawiac, czy nie zostawili drzwi otwartych i kociak sie przez nie nie wymknal... :O Co prawda wydawalo nam sie, ze nie potrafi sie jeszcze poruszac po schodach, ale nabiera zdolnosci w takim tempie, ze kto ja wie... Na wszelki wypadek przeszukalismy jeszcze gore oraz piwnice i nic... Naprawde zaczelam sie bac, ze kot wymknal sie na zewnatrz, a tam juz wystarcza sekundy zeby porwal go jakis jastrzab czy inny lis... Na szczescie zaczelam metodycznie podnosic wszystkie poduszki, kapy, itd. I okazalo sie, ze kociak spi smacznie na fotelu, zawiniety w kilka warstw koca Bi. ;) Pozniej wieczor uplywal juz bez sensacji, az do pory kladzenia sie spac, kiedy to Starsza zaczela narzekac najpierw, ze boli ja gardlo, a potem ze jej zimno. Poczatkowo sie nie przejelam, bo sprawdzilam jej czolo raz i drugi i miala chlodne. Uznalam, ze po prostu faktycznie jest za lekko ubrana, bo chodzila w krotkim rekawku, a w domu, z racji cieplych temperatur na dworze, ogrzewanie caly dzien sie praktycznie nie wlaczalo. Poradzilam zeby zalozyla bluze i dalam tabletke do ssania i myslalam ze to koniec "atrakcji". Niestety, po jakims czasie przyszla do mnie kolejny raz, cala sie trzesac. Tym razem, kiedy dotknelam jej czola, bylo wyraznie cieple. Przynioslam termometr i... 38.1. Super. Poniewaz byl wieczor, a ja nadal telepalo, dalam jej lekarstwo na zbicie i panna sama z siebie poszla spac zaraz po 22, gdzie poprzednie dwa wieczory mialam problem zeby zagonic ja do spania o 23. Musiala sie wiec naprawde kiepsko czuc...

Na wtorek i tak nic nie planowalismy, ale nawet gdyby, zmuszeni choroba Bi oraz deszczowa pogoda, siedzielismy w chalupie i spedzilismy caly dzien na lenistwie.

Najefektywniej leniuchuje kociak, ktory przesypia w roznych miejscach oraz pozycjach, 2/3 dnia. Tutaj tez spi, a jak...
 

To znaczy Potworki, bo ja porobilam cos tam do pracy, a takze mialam na glowie karmienie dzieciakow oraz kiciula. Maye od jakiegos czasu ogarnia Bi, ale ona jest akurat najlatwiejsza w obsludze. Z racji bardzo delikatnego zoladka, dostaje raz dziennie miche suchej karmy i juz. Czasem mi jej szkoda i raz na jakis czas, z dobrego serca, dajemy jej jakies skrawki wedliny czy sera. I bardzo czesto sami potem cierpimy kiedy psiur ma rewolucje zoladkowe. ;) Tak czy owak, dzieciarnia spedzila dzien glownie na tabletach, z przerwami na zabawe z Oreo. Na lunch zrobili sobie po domowej pizzy i nawet Bi dala rade. 

Pychota!
 

Starsza niestety czula sie nadal slabo; rano byla blada jak trup i caly dzien utrzymywal jej sie stan podgoraczkowy.

Na tym kawalku ciasta jest tez ser, choc go nie widac. Bi nie uznaje sosu pomidorowego ;)
 

Obawialam sie, ze na wieczor moze podskoczyc jej do goraczki, ale jakims cudem tak sie nie stalo. Mimo wszystko jednak, stwierdzilam, ze zostawie ja kolejnego dnia w domu. Decyzja tym latwiejsza, ze i tak nie planowalam wizyty w biurze.

W srode nastapil brutalny powrot do porannych pobudek. Bi zostawala w chalupie i spala niemal do 9 rano, ale Nika trzeba bylo odstawic na autobus przed 8. W nocy mielismy lekki przymrozek i trawa pokryta byla szronem, a podjazd warstewka lodu, na ktorym mozna bylo fajnie wywinac orla. ;) Szron pokrywal tez przebisniegi na ogrodzie sasiadow. Pieknie to wygladalo i probowalam pstryknac im zdjecie, ale niestety, telefonem ciezko to ujac.

Napisalabym, ze wiosna idzie, ale ogrod sasiada pelen jest przebisniegow od ponad miesiaca ;)
 

Nik odjechal, a ja porzucalam Mayi pileczke i wrocilam do domu zapodac sniadanie malemu psotnikowi. Poza mlekiem modyfikowanym dla kociat, daje Oreo rano troche mokrej karmy zmieszanej z mlekiem. Staram sie, zeby ta "miesna kaszka" byla stopniowo coraz gestsza. Pomalu mamy postep i jak na poczatku kiciul chleptal tylko mleko, a miesko (ktore opadalo na dno) zostawial nietkniete, teraz wyjada juz sniadanie o konsystencji naprawde "kaszowej" i wylizuje miseczke prawie do czysta. Poza tym, dwa razy dziennie daje jej mleko, ale tu zwykle zostawia troche i czasem dokancza pozniej, a czasem nie. Raz popila troche wody ze swojej miseczki, a pozniej z psiej miski (do ktorej prawie wpadla, bo jest dla niej ogromna :D), wiec z jedzeniem pomalu idziemy do przodu. Zalatwia sie pieknie do kuwety, nawet kiedy w koncu przestalam jej masowac zadek. ;) Dzien spedzilam troche pracujac, troche sprzatajac, a troche bawiac sie z kotem, wiadomo. ;) Kociak poki co biega jak wsciekly, a po godzinie zwykle zasypia tam gdzie stoi.

Z braku czlowieka siedzacego na kanapie, ktoremu mozna sie wdrapac na kolana lub wcisnac pod bok, Oreo nie pogardzi drugim siersciuchem, ktory z kolei wydaje sie lekko spanikowany, ze ktos anektuje sobie jej "terytorium"
 

W weekend nauczyla sie wspinac na kanape i fotele w salonie, a we wtorek z nich zeskakiwac. W srode po raz pierwszy wdrapala sie po schodach na gore. Podejrzewam, ze jeszcze tydzien i bedzie nam wskakiwac na lozka (co ja pisze, Bi sama ja wezmie), a tego bym nie chciala. Kociak jest slodki, ale nigdy nie bylam fanka spania ze zwierzeciem i poscieli pelnej klakow oraz potencjalnych pasozytow... Poniewaz byla to Sroda Popielcowa, wieczorem pojechalismy na msze, a potem to juz szykowanie sie na kolejny dzien. Tym razem dla wszystkich, bo i Bi miala isc do szkoly, a i ja chcialam pojechac na pare godzin do pracy, ogarnac tam co trzeba.

W czwartek wstalismy wiec tyci pozniej, bo kiedy wioze dzieciaki, mozemy wyjsc z domu pol godziny pozniej. Ogarnelismy siebie i zwierzyniec, po czym wyrzucilam Potworki pod szkola (minute przed rozpoczeciem lekcji - brawo matka ;P) i pojechalam do roboty. O dziwo bylo nawet dwoch laborantow, a myslalam, ze bede miala biuro dla siebie. ;) Nie siedzialam zbyt dlugo, bo po okolo 4 godzinach pojechalam do domu. W koncu kocie dziecko potrzebowalo kolejnej porcji mleka. Dzien spedzony po czesci w robocie zlecial niemozliwie szybko. Ledwie wrocilam, rozladowalam i zaladowalam ponownie zmywarke, wypisalam rachunki, przygotowalam obiad, a wrocil M. I wtedy kociak postanowil wywinac nam numer. My rozmawialismy, konczylismy szykowac jedzenie, a Oreo szalala niczym pijany zajac, pies za nia ganial, itd. Az w ktoryms momencie zapadla cisza. Po jakims czasie rozgladamy sie: gdzie jest kot? Ten bowiem wiecznie placze sie pod nogami, albo przebiega przez dom dzikim pedem. Tudziez atakuje swoja zabawke lub paski od plecaka M. Obeszlismy dol i nic, ale wzruszylismy ramionami, ze zaraz wylezie. Przyjechaly Potworki i pierwsze pytaja oczywiscie, gdzie kot. Smiejemy sie, ze wlasnie tez zadajemy sobie to pytanie... Dzieciaki myja rece, siadaja do obiadu, a my zaczynamy sie lekko niepokoic. To nie jak nasz kot, zeby zniknac na tak dlugo... Zagladamy we wszystkie zakamarki, do szuflad, bo lubi wlazic od dolu do wszystkich regalow. W koncu idziemy przeszukac tez gore, bo jak raz tam wlazla, to moze znow cos ja naszlo? Znowu nic. I wtedy M. przypomina sie, ze przeciez wczesniej wynosil smieci, a poniewaz tylko szybko wyszedl, wrzucil je do kubla i wrocil, wiec nie zamykal drzwi. Moj "mundry" maz zostawil za soba otwarte drzwi na schody, drzwi do garazu oraz garazowe! Az nieprawdopodobne, ale doszlismy do wniosku, ze musiala sie za nim wymknac na dwor! No to koniec, po kocie. Minelo juz jakies 40 minut odkad malzonek wyszedl, wiec albo kociaka cos juz zjadlo (wcale nie niemozliwe, bo na drzewach regularnie przesiaduja nam sokoly), albo schowal sie gdzies pod krzakiem czy w innej dziurze, ale akurat zaczynal sciskac mroz, wiec ile takie malenstwo wytrzyma w zimowych temperaturach? Oczywiscie obeszlismy dom wokol kilkanascie razy, zajrzelismy we wszystkie mozliwe zakamarki ogrodu, wolamy, nasluchujemy mialczenia... Przeszlam sie tez wzdluz naszej ulicy, choc duzych nadziei nie mialam na znalezienie zguby, bo jesli nic jej nie upolowalo, to moze byc gdziekolwiek... W koncu zaczelo sie sciemniac i jasne bylo, ze poszukiwania stracily sens... Wrocilam do domu, dzieci placza, ja tez mam kluche w gardle... Pieknie, mielismy kota dwa tygodnie i nie upilnowalismy... Siadlam zeby wyslac wiadomosc na fejsbukowa grupe naszego miasteczka, w nadziei, ze jesli wybiegla na chodnik czy ulice, to ktos ja zauwazyl i zabral. I wtedy... rozleglo sie mialczenie!!! Cholera jedna, wlazla na tyl malej szafki w jadalni i tam utknela! Malzonek niezle sie nagimnastykowal zeby ja wyciagnac! Najgorzej jednak, ze siedziala cicho jakies poltorej godziny, a my juz stracilismy nadzieje, ze znajdziemy ja zywa! Teraz to juz i Potworki i ja, poplakalismy sie rzewnymi lzami (Nik w glos), ale z ulgi i szczescia. :D Taki maly nicpon, a juz zdolal skrasc nasze serducha.

W piatek rano odstawilam Potworki na autobus, wrocilam do chalupy, nakarmilam mala, czarna cholere, po czym pojechalam na cotygodniowe zakupy spozywcze. Wrocilam, rozpakowalam torby i... w zasadzie nie moglam sie na niczym skupic, tylko pilnowalam ciagle, gdzie kot. :D Balam sie bowiem, ze znow gdzies wlezie i godzine zajmie jej zeby zamiauczec, a tymczasem po poludniu umowiona bylam do weta, zeby w koncu cholere odrobaczyc. Na szczescie kota udalo mi sie nie zgubic, wiec pojechalam bez przeszkod. Oreo oczywiscie zrobil furore, jaka moze zrobic tylko taki mlodziak. Dostala lekarstwo na robaki, a przy okazji weterynarz potwierdzil(a) tez, ze jest to faktycznie samiczka. Dowiedzialam sie tez, ze jest mlodsza niz myslelismy, bo ma raczej 5 tygodni niz 6. Potwierdzily sie informacje, ktore zdobyl kolega M. (on wzial innego kotka z tego samego miotu), ze kociaki urodzily sie 20 lutego. Wydalo mi sie to nieprawdopodobne, bo kociak rozmiarowo i rozwojowo pasowal mi na 4-tygodniowego kiedy go wzielismy, ale jednak. Nie moge uwierzyc, ze wlasciciele kotki rozdali 3-tygodniowe kociaki! Nawet jesli matka faktycznie nie miala mleka, to male nadal bardzo jej potrzebowaly... :(

Popoludnie minelo juz spokojnie i zdecydowanie za szybko. Potworki oczywiscie zapomnialy, ze kolejnego dnia mialy Polska Szkole i podniosly wielki krzyk kiedy im o tym przypomnialam... Trzeba bylo pocwiczyc czytanki, z Kokusiem dodatkowo slowka na dyktando i byla wlasciwie pora spac.

Do nastepnego!

10 komentarzy:

  1. Zdjecia Mayi i Oreo super! juz sie przestraszylam, ze ja zgubiliscie! uff...
    pozdrowienia z FL :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie rękodzieła są piękne, ale niestety tak jak napisałaś bardzo drogie. Z drugiej strony nie ma co się dziwić, już nawet pomijając ceny materiału, sam czas na to poświęcony i umiejętności są w cenie. Do tego żadna z tych rzeczy, nawet jeśli podobne do siebie, nie jest identyczna z innymi, tak jak przy produkcji maszynowej. Nie mówiąc o tym, ile serca jest włożone w takie rękodzieło.

    Faktycznie jak na Was to było bardzo spokojnie w tym tygodniu :)

    Jak patrzę na zdjęcia Bi, to zastanawiam się czy ona wygląda tak poważnie, czy nasza tak dziecinnie. Aż nie mogę uwierzyć, że są z jednego rocznika i dzieli je tylko 7 miesięcy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mysle, ze Oliwka wyglada tak, jak 11-letnia dziewczynka powinna. To Bi pospieszyla sie z tym cholernym dojrzewaniem i przez to tak "dorosle" wyglada... :/
      Ja zastanawiam sie jak niektore osoby daja rade wyzyc z takiego rekodziela. Moja siostra na kase nie narzeka, wiec dla niej to takie hobby, ale sa przeciez ludzie, dla ktorych jest to zrodlo utrzymania. Nie wiem jak im sie to oplaca...

      Usuń
  3. Nasze koty również wyczyniają różne cuda i lubią włazić za szafkę i następnie pod nią... Masakra, a ja chodzę i szukam... Na szczęście z kotami żyjemy od lat, więc mniej więcej znamy ich kryjówki i możliwości, więc jest nam łatwiej.
    Cieszę się, że tak pokochaliście Oreo, koty są równie wspaniałe jak psy.
    Zdrowia i szybkiej wypłaty życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odetchne jak juz zrobi sie cieplo, kiciul urosnie i zaczniemy go wypuszczac na zewnatrz. Wtedy bede wiedziala, ze powinien sobie poradzic. Teraz to byl straszny stres, bo i kocie malutkie i przymrozek na dworze i kupa drapieznikow...

      Usuń
  4. Aaaaale urocze zdjęcie siersciuchow!!! 😍

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, uroku to im nie brakuje. I dostarczaja rozrywki, choc jak widac, nie zawsze pozadanej. :D

      Usuń
  5. Miewam wciaz podobne przygody z zaginieciami kotow - szczegolnie mlodych, w nowym (dla nich) miejscu. Klasyka to wchodzenie do szuflad od tylu szafek, chowanie sie wsrod ubran czy butow w szafie (walk-in-closet), albo na pietrze w roznych pokojach, otwieranych jedynie na chwilke, gdzie wslizguja sie niepostrzezenie, a my nawet nie pamietamy, ze tam w ogole bylismy i otwieralismy drzwi. Juz ze 3-4 razy oplakiwalismy kotka, ktory po smacznym snie, zjawil sie nagle, zdziwiony... - No jak to, o co chodzi, przeciez bylem w domu caly czas! Bo kotek, dopoki maly, najczesciej chowa/gubi sie domu. Dopiero pozniej, jako kilkumiesieczny, moze poczuc zew krwi i dac noge na amory.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cholera, musze zadbac zeby Oreo wysterylizowac zanim mi prysnie i wroci w ciazy. :D
      No widzisz, gdyby nie kot, to nawet bym nie wiedziala, ze w niektorych szafkach szuflady nie dochodza to samego tylu! :D

      Usuń