Sobota, 20 wrzesnia, zaczela sie juz o 2:15. Mialam sie obudzic rowno o 2, ale... budzik nie zadzwonil! :O Dzien wczesniej zrobilam update w telefonie i powylaczalo mi budziki! Dobrze, ze M. wstawal wlasnie o 2:15, inaczej nie wiem o ktorej sama bym sie obudzila... :/ Przy okazji okazalo sie, ze w weekendy pierwsza partia wychodzi o 3, a nie 3:30, wiec kiedy dojechalam, wszyscy byli w stanie lekkiej paniki i zaczeli juz wysylac dokumenty mojemu szefowi do podpisania, bo mysleli ze mnie nie bedzie. Oczywiscie wczesniej nawet nie pomyslalam, ze nikt (poza kierowniczka laboratorium, ktora w weekendy nie pracuje) nie ma mojego numeru telefonu. Niestety, wszystkie testy juz szly, a okazalo sie ze test maszyny przed faktyczna probka, wyszedl zle, choc na poczatku sama na niego patrzac tego nie zauwazylam. Musialam dzwonic do obcej managerki (moj szef wyjechal), ktora na poczatku tez myslala ze trzeba bedzie cofnac probke i zaczac od nowa, ale po sprawdzeniu dokladnie przepisow, okazalo sie, ze jest ok. Kryzys zazegnany, przynajmniej tymczasowo. ;) Wypuscilam pierwsza partie po czym mialam pol godziny przerwy. Zjadlam cos i wypilam kawe, bo przed wyjsciem oczywiscie nie dalam rady. Pozniej druga partia, ktora poszla juz gladko, bez potkniec. Juz zbieralam sie zeby zwinac sie do domu, ale facet z produkcji zatrzymal mnie, potrzebowal bowiem raportu z czyszczenia maszyn z poprzedniego tygodnia. Mamy bowiem w przepisach, ze jest rotacja srodkow dezynfekujacych, a on caly tydzien nie otwieral, wiec nie wiedzial ktorego srodka uzywali. Musialam maszerowac na tyl, gdzie znajduje sie nasze archiwum. Okazalo sie, ze nieco nadgorliwy pomocnik, zdazyl juz zaksiegowac formularz. ;) Wyjscie troche mi sie opoznilo przez poszukiwania, ale w koncu moglam wyruszyc do domku. Dojechalam o tuz po 7, M. byl juz oczywiscie w pracy, ale weszlam cichutko zeby nie budzic Potworkow, a tam... Nik mnie wita z kotem w ramionach! :D Okazalo sie, ze Oreo go obudzila drac mordke i wlasnie mial ja wypuscic. Kiedy wdrapalam sie na gore, okazalo sie, ze Bi tez juz siedzi na lozku. Coz, zostawilam dzieciaki same sobie, wlazlam do lozka i stwierdzilam ze sprobuje sie przespac. Wyszlo mi to tak sobie, bo co chwila sie przebudzalam, ale ostatecznie podrzemalam z przerwami do 10. Potem jeszcze leniwie polezalam w lozku, az o 11 stwierdzilam ze czas wstac. Musze przyznac, ze jak kladlam sie o 10 rano, a potem wstawalam o 14-15, to przez reszte dnia bylam zupelnie nieprzytomna i nic mi sie nie chcialo. Za to w sobote, poniewaz polozylam sie w sumie nadal wczesnym rankiem, a w weekendy zawsze lubilam pospac dluzej, wiec wlasciwie mialam wrazenie, ze po prostu wstalam jak czesto w weekend. Mialam tez znacznie wiecej energii. Wiekszosc dnia uplynela oczywiscie na domowych porzadkach, a po poludniu pojechalismy do kosciola. Malzonek mial kolejny dzien wolny i sklanial sie zeby jechac w niedziele rano, ale oznajmilam ze po kolejnej nocnej pobudce nie mam ochoty jezdzic na msze, tylko wole sie przespac.
Niedziele zaczelam o 2 godzinie. Tym razem budzik zadzwonil. ;) W robocie juz od piatku straszyli ze bedziemy w niedziele musieli wypuscic dwie partie. Podobno apteka dostala jakies wieksze zamowienie i zarowno jeden z naszych managerow, jak i glowny farmaceuta oznajmili, ze nie da sie tego wyciagnac na jednej maszynie. Pechowo, druga - nowsza i wydajniejsza, akurat w weekend przechodzila konserwacje. Jechalam wiec przygotowana psychicznie na 4-godzinny kierat, oczywiscie pod warunkiem ze wszystko pojdzie gladko. Na dzien dobry zirytowala mnie jedna z dziewczyn, bo w jednym z testow naszych instrumentow znow wyszedl blad, a ona ponownie go nie zauwazyla lub zignorowala. Dzien wczesniej pokazalam jej na co uwazac i co robic zeby sie go pozbyc i jak grochem o sciane. Dziewczyna pracuje na pol etatu, tylko od piatku do niedzieli, a spieszy sie i wypada z roboty jakby ja co gonilo. Wszystko tez robi po lepkach, jak wlasnie sprawdzenie czy test wychodzi. Oczywiscie rozumiem troche, bo zauwazenie i naprawienie bledu wymagaloby od niej stania i patrzenia na wykres na ekranie, ale jesli uda sie w ten sposob go na biezaco naprawic, to chyba warto? Tym bardziej, ze dzien wczesniej mielismy blad, wiec powinna tym bardziej na to uwazac. Zreszta, takim ignorowaniem go, sama moze strzelic sobie w kolano, bo jesli przez glupi blad nie przejdzie potem nasza probka, to wszyscy tam utkniemy probujac to naprawic. Na szczescie, wlasnie na taki wypadek, mamy zapasowy instrument. W sobote bylo juz za pozno zeby probke przeniesc na niego, bo kiedy przyjechalam, wszystko juz szlo. W niedziele jednak przelozyla ja na drugi instrument i moglam odetchnac z ulga, ze przynajmniej nikt nie powinien sie przyczepic. Mila niespodzianka bylo tez, ze starsza maszyna dala rade wypuscic na tyle materialu, ze pokryl zamowienie apteki za jednym razem. Zakonczylismy wiec wszystko o godzinie 4:40. :O Potem mialam jeszcze do sprawdzenia pare rzeczy, wyslanie maili, m.in. do technika zeby sprawdzil ten powtarzajacy sie blad, zaksiegowalam uzbierane przez weekend papiery zeby nie zostawiac ich na dwa dni, po czym moglam wyruszyc do domu. I tak zeszlo mi podejrzanie dlugo i do chalupy dotarlam prawie o 6. Tym razem mlodziez jeszcze spala, ale M. sie przebudzil i zaczal pytac jak minela mi ta nocka, a ze on nie potrafi mowic szeptem, tylko takim polglosem, to obudzil corke, ktora ochrzanila nas ze swojego pokoju. :D No i powiem Wam, ze mam mieszane uczucia co do tej weekendowej pracy. Kiedy pierwszy raz uslyszalam o sobocie i niedzieli, skrzywilam sie, ze coooo? W weekend mam pracowac?! Teraz okazuje sie jednak, ze (zakladajac ze wszystko gra i buczy :D) pracowalabym okolo 4 godzin w sobote i 2 godziny w niedziele. Nie liczac dojazdow oczywiscie. Ale! Za te godziny, ktore lacznie i tak nie skladaja sie na jedna normalna dniowke, mialam miec dwa dni wolne! Zaczynam sie zastanawiac czy to nie jest przypadkiem bardzo oplacalna wymiana. ;) Wracajac do niedzieli, to przyjechal oczywiscie moj tata, posiedzielismy przy kawie, a potem zajmowal sie czlowiek ponownie domowymi obowiazkami.
Bi chciala koniecznie jeszcze raz nauczyc sie jak wstawia sie pralke a potem suszarke, a ze w suszarce bylo nie poskladane pranie, to zgodzila sie je poskladac. Szok normalnie, bo jeszcze niedawna twierdzila ze nie posklada prania w ktorym jest bielizna reszty rodziny, bo nie bedzie dotykac obcych gaci. Niewazne, ze czystych. :D Poza tym, zmagamy sie ostatnio z iloscia wiewiorek ziemnych, czyli slynnych chipmunk'ow, ktore Oreo znosi do domu. ZYWYCH!!! :O Raz, w poprzednim tygodniu, wrocilam po nocce, siadlam zeby cos zjesc zanim sie poloze, a tu cos mi... cwierka! One wydaja taki odglos przypominajacy ptaszka. Tu na szczescie kot zagonil stworzenie za fotel, wiec zarzucilam na nie koc, wynioslam tobolek na taras i wytrzasnelam gryzonia, ktory spierdzielil az sie kurzylo. Kolejnym razem Mlodszy zbiegl na dol wrzeszczac ze ma chipmunk'a w pokoju! Niewiadomo nawet jak sie tam znalazl i kiedy. Jak go Nik odkryl, stworzonko siedzialo wystraszone na gorze siatki w oknie. Bi chwycila bluze i chciala go w nia zlapac, ale siatka wyskoczyla z okna, gryzon spadl w krzaki, a panna malo nie wypadla z okna. :O No i w niedziele patrze, a kot probuje sie wcisnac pod komode w jadalni. Na co jest juz stanowczo za duza. ;) A tam cos szura. Swiece latarka - oczywiscie chipmunk. Z tym sie niezle nameczylismy, bo choc otworzylismy drzwi na taras i chcielismy go tam zagnac, zapomnielismy o psie, ktory wesolo przybiegl sprawdzic co to za zamieszanie, wiec wiewiorka skrecila i wpadla do lazienki, gdzie szybko odkryla dwie szpary w bokach... kibla!
Chyba pol godziny staralismy sie ja stamtad wykurzyc! Na szczescie ona sama tez wolala wolnosc, bo wreszcie odwazyla sie wybiec zza kibla i z lazienki, po czym wyleciala w dobrym kierunku - na taras. No ale po tym stwierdzilismy, ze koniec z zostawianiem jej otwartych drzwi, bo najpierw ptak, teraz trzy razy pod rzad chipmunk. Starczy dzikiej zwierzyny w chalupie. :D
Musze jeszcze wspomniec, ze przyszly w koncu wyniki testow stanowych, ktore dzieciaki maja co maj. Dla Bi byl to ostatni raz kiedy brala go z angielskiego oraz matematyki, bo jest on do VIII klasy. Zeby nie bylo jej za dobrze, to w high school maja co roku (lub dwa razy w roku) wewnetrzne egzaminy, lub wieksze specjalne projekty z praktycznie kazdego przedmiotu. :D W kazdym razie, pannie poszlo calkiem niezle, a Kokusiowi wrecz swietnie. Bi po raz kolejny udowadnia, ze jest raczej umyslem humanistycznym. Z angielskiego dostala sporo wiecej punktow niz srednia dla calej szkoly i otrzymala wynik przekraczajacy wymagany poziom. Za to z matmy, mimo ze miesci sie w widelkach wymaganego poziomu, otrzymala nieco mniej punktow niz sredni wynik szkoly.
Jakim cudem przypisali ja na rozszerzona fizyke (z ktora teraz niezle sie meczy) skoro chodzila na "zwykla" matematyke, jest dla mnie tajemnica. Podejrzewam ze wplyw mogl miec wynik z nauk scislych, z ktorych tez miala w VIII klasie egzamin, a z ktorego otrzymala nieco wiecej punktow niz srednia. Tyle ze dla mnie matematyka to tez nauka scisla, a oni jakos traktuja ja osobno... :/
Nik za to pobil samego siebie (i sam przyznaje ze nie wie jak tego dokonal), bo przekroczyl wymagany poziom i z matematyki i z angielskiego, ktory dotychczas byl jego pieta achillesowa. Co ciekawe stracil troche punktow za czytanie, ale z pisania uzyskal ilosc przekraczajaca poziom, mimo ze wiem, ze za czytaniem nie przepada, ale pisac wrecz nie cierpi! :D Tak czy siak, szczeka mi opadla widzac przekroczony poziom (dla VII klasy) z obu przedmiotow.
Zawsze powtarzam, ze Bi jest z rodzenstwa mniej zdolna, ale nadrabia ambicja. Ona sie naprawde stara, zakuwa i walczy o oceny. Kokusiowi nauka poniekad zwisa (choc poki co w tym roku sie nawet przyklada, ciekawe tylko ile to potrwa :D), ale jest po prostu naturalnie zdolny, ma fenomenalna pamiec i zmysl matematyczny. Ktory skutecznie ukrywal gdzies do V klasy, ale potem jakies "zapadki" wskoczyly na miejsce i Mlodszy sobie radzi nawet na rozszerzonej oraz twierdzi ze matematyke zwyczajnie lubi. Zdecydowanie nie moja krew. :D
W poniedzialek byl pierwszy dzien mojego "weekendu", ktory powinnam przechrzcic na "weekstart". :D Malzonek pojechal normalnie do pracy, a Potworki do szkoly. Wstalam zanim wyszli zeby sie z nimi pozegnac. Przypomnialy mi sie (nie)dawne czasy, kiedy co rano stalam i patrzylam az odjada. Teraz spogladalam tylko przez okno, ale i tak milo bylo ich troche podejrzec. ;)
Kiedy odjechali, zgadalam sie z siorka ze ma chwile na pogaduchy, wiec sobie poplotkowalysmy, glownie o mezach i dzieciakach oczywiscie. :D Potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole, bo juz wrecz blagaly. Wrocil ze szkoly Nik, a niedlugo po nim z pracy M., ktory zajechal jeszcze do budowlanego. Nowy skladzik potrzebowal rynne zeby woda z odprowadzenia pod tarasem nie lala sie po sciankach. Od wtorku zapowiadali kilka deszczowych dni, wiec bylo to niezwykle pilne zadanie. Z mezem wlasciwie minelam sie w drzwiach, bo wychodzilam na kolejne zawody corki. Byly na "naszym" basenie, wiec nie musialam daleko jezdzic. ;) Nie wiem czy trener zauwaza ze panna lepiej sobie radzi, czy chce ja sprawdzic w innych stylach, czy po prostu mial mniej zawodniczek na tych zawodach, ale Bi plynela dwa wyscigi indywidualne oraz dwie sztafety. Te ostatnie to wiadomo, wysilek grupowy a ona plywa z wolniejszymi dziewczynami, wiec nie ma co oczekiwac cudow. Choc nie przyplynely ostatnie, a to juz cos. ;)
Indywidualnie plynela jak zwykle kraulem na 50m, ale niespodzianka bylo ze trener przydzielil ja do szybszej grupy (sa trzy). Zwykle plynela w ostatniej - najwolniejszej i wygrywala bez problemu. Tym razem poplynela w drugiej - sredniej i przyplynela druga, wiec bardzo ladnie. Pozniej jednak miala wyscig stylem grzbietowym na 100m i tu niestety przyplynela przedostatnia. Coz, zawsze to nie na szarym koncu. :D Stwierdzam jednak, ze Bi jest jednak sprinterem, a nie maratonczykiem. Pierwsze dwie dlugosci basenu doganiala spokojnie szybsze dziewczyny, ale na trzeciej juz zaczela wymiekac. Mimo intensywnych treningow, budowanie formy jednak trwa...
Po zawodach wrocilysmy do domu, gdzie tylko wjechalam do garazu i od razu pomaszerowalam do szkoly po rower panny. Towarzyszyl mi Nik wiec mialam po drodze trajkotanie. ;) Kawaler juz od niedzieli narzekal na przytkany nos, ale ze nie slychac bylo zeby mial strasznie zawalone zatoki, stwierdzilam ze moze jechac na trening, szczegolnie ze znow bylo bardzo cieplo. Malzonek nadal pracowal nad skladzikiem, wiec syna zawiozlam, jak i pozniej odebralam. W miedzyczasie M. sie polozyl, ja cieszylam na kolejny dzien "weekendu", a Potworki na przypadkowy dzien wolny w srodku tygodnia.
Wtorek dla M. oznaczal normalnie prace, ale nasza pozostala trojka miala labe. Ja wiadomo, odpoczywalam po pracujacym weekendzie. Dzieciarnia z naszego miasteczka miala zas wolne z okazji zydowskiego Rosh Hashanah. Taki dziwny, przypadkowy dzien wolny, ale fajnie sie zlozylo, ze akurat moglam miec wolne razem z Potworkami. Planowalam wyspac sie do oporu, w czym przeszkodzila mi Oreo, draca sie o 6 rano. Wypuscilam kiciula, ale potem juz tylko przysypialam po trochu. Nie mielismy na ten dzien zadnych wiekszych planow, oprocz tego, ze Nik w koooncu zdecydowal sie obciac kudly. Cale szczescie bo juz naprawde zaczynal wygladac tragicznie, a grzywke mial caly czas w oczach... Poznym rankiem wyruszylismy wiec do fryzjera. Zabrala sie z nami Bi, bo dzieciaki chcialy potem pojechac na bubble tea zeby "uczcic" dzien wolny. ;) Obciecie poszlo szybko, choc zastanawia mnie, ze zadna ze znanych mi fryzjerek nie slucha co sie do nich mowi. Moja zawsze prosze o porzadne wycieniowanie, bo mam baaardzo geste, grube wlosy i pod wlasnym ciezarem po prostu oklapuja mi na czubku glowy. No nie, zawsze wycieniuje mi przy twarzy, gdzie powtarzam jak krowie na rowie, ze bardziej zalezy mi na tyle oraz bokach, bo tam wlosy sa najciezsze... :/ Nik pokazal fryzjerce (nie mojej, zeby nie bylo) zdjecie "inspiracyjne", ale i ja i on zaznaczylismy wyraznie, ze nie az tak krotko. Zeby po prostu przyciela to co ma na glowie o kilka cm. No i co? Baba pojechala rowno golarka i sciela go chyba jeszcze krocej niz na zdjeciu. Mlodszy wyszedl wsciekly, ale na szczescie szybko filozoficznie stwierdzil ze wlosy odrastaja.
Pojechalismy po "herbatki", a potem juz do domu, cieszyc sie wolnym. Dla Bi prawie, bo miala na 15 trening. Jak to w dzien wolny, trzeba ja bylo i zawiezc i odebrac. Trener ostatnio narzekal ze spadla frekwencja, a mnie sie wydaje ze moze to przez te treningi w dni wolne oraz przy skroconych lekcjach. W koncu wiekszosci pracujacych rodzicow o 15 raczej nie ma w domu, a nie kazda zawodniczka zna kogos, kto moglby ja podrzucic. Kokusiowi, po treningu dzien wczesniej niestety wyraznie zaczelo mocniej grac w nosie, wiec we wtorek zrobilismy mu przerwe.
Sroda to juz powrot do kieratu i dla mnie i dla Potworkow. Jechalam w miare na luzie bo w weekend wszystko poszlo tak gladko, ze uspilo to moja czujnosc. I na dzien dobry sie... ryplo. Dzien wczesniej jeden z inzynierow cos instalowal i niechcacy poodlaczaly mu "sie" kabelki. Ponoc probowal potem wszystko podlaczyc, tyle ze nie sprawdzil juz czy prawidlowo. Skoro o tym pisze, mozecie sie domyslic, ze NIE prawidlowo. :/ Tyle, ze zanim doszlismy co sie stalo, zaczelo sie od tego, ze jeden z laborantow nie mogac polaczyc sie oprogramowaniem ani do glownego instrumentu, ani zapasowego, w koncu jakims niecudem podlaczyl sie... odwrotnie. Instrumenty maja bowiem przypisane komputery, a w nich wszystkie parametry, ktore sprawiaja ze test wychodzi jak powinien. U mnie i kolegi, jako kontroli jakosci, wywalilo caly szereg bledow i wiadomo bylo, ze partii tak sie nie wypusci. Ostatecznie, fiolka wyprodukowana o 1:30 nad ranem, zostala zaakceptowana, zamiast okolo 2:30, o... 5:45. Apteka stukala nam w okienko i dopytywala "kiedy" doslownie co kwadrans. Zeby to jednak osiagnac, trzeba bylo postawic na nogi dwoch managerow, jakas pania ekspert od owych instrumentow i wypisac mase dokumentacji, ktora bedzie sie za nami ciagnac pewnie jeszcze kilka tygodni. Az ktos wpadl na to, ze przeciez dzien wczesniej inzynier cos tam podlaczal i czy przypadkiem nie ruszal kabli. Zadzwonili do niego, a on przyznal, ze nooo tak, cos mu sie tam odlaczylo i potem probowal to popodlaczac! :O Jeden z laborantow zanurkowal pod blat i zaczal dokladnie sprawdzac ktory kabel idzie od czego i do czego jest polaczony. W ciagu 15 minut naprawil taki glupi blad, ale szkoda juz zostala wyrzadzona. Probke wypuscilismy, ale papierologia zajmie tygodnie, bo tu nic nie ma szybko. A na koniec aptece pozmienialy sie zamowienia i kolega poprosil zebym wypuscila przed wyjsciem ostatnia partie naszego produktu. Zla bylam bo produkcja zaczynala sie o godzinie, o ktorej mialam wyjsc, ale stwierdzilam ze ok, posiedze godzine dluzej. I co? Ten sam instrument znow sie nie laczyl! Dzien pozniej dowiedzialam sie, ze ktos sprawdzal podlaczenia do innych i... poluzowal kabel! :O Siedzialam tam wsciekla, czekajac czy cos ruszy, godzina dawno minela, az w koncu kolega stwierdzil ze on potem wypuszcza produkt kliena, wiec dokonczy wypuszczanie naszego, a ja zebym jechala. Nie trzeba mi bylo dwa razy powtarzac! :D Zanim dojechalam do domu, wypuscilam Maye i troche sie ogarnelam, zrobila sie 11. Czym predzej sie polozylam, nawet wczesniej nie jadlam. No i byl to blad, bo o 13:45 obudzilam sie z burczacym brzuchem oraz parciem na pecherz, bo opilam sie wody przed snem. :/ Na sile dolezalam jeszcze z pol godziny, ale zasnac juz nie moglam, wiec wstalam i zabralam sie za obiad. No ale ze pospalam zawrotne niecale 3 godziny, to cale popoludnie bylam nieprzytomna. Na szczescie tego dnia co chwila padalo, wiec po jezdzie po corke, nie szlam po jej rower, tylko wyslalam malzonka. Nik w srody ostatnio nie jezdzil na treningi, wiec i w tym tygodniu zostawilismy go w domu, zeby tez mial dodatkowy dzien na wyleczenie kataru.
W czwartek jechalam do pracy z dusza na ramieniu, bojac sie ze nadal mamy jakies problemy z laczeniem, albo ze wyskoczylo cos innego. Okazalo sie jednak, ze dzien wczesniej wszystko ponaprawiali i byl to jeden z tych dni, kiedy wypuszczenie kazdej fiolki poszlo szybko i sprawnie. Jedyne co, to wkurza mnie troche tutejszy system, ze mam siedziec w laboratorium i sprawdzac kazdy papierek na biezaco. W rezultacie wiekszosc czasu siedze i krece sie na stolku, czekajac az cos mi przyniosa. Powinni najpierw zebrac wszystko, a ja wtedy przejrzalabym to w jakies 20 minut. Ale nieee, ktos mundry stwierdzil, ze tak bedzie szybciej... :/ Pamietajac, ze moj kolega - pomocnik w piatek wylatuje, spytalam czy nie chce zaczac pierwsza produkcja, a ja przyszlabym nieco pozniej zeby ogarnac ostatnia. Niestety, nie chcial. ;) Poniewaz produkcja poszla tak bezproblemowo, udalo mi sie wyjsc juz o 8:30 i w lozku znalazlam sie przed 10. Niestety, jak zwykle nie moglam dlugo spac; obudzilam sie o 14:15 i ni cholery nie moglam juz zasnac. W koncu uslyszalam otwierane drzwi garazowe, wiec wstalam zeby szybko przyszykowac synowi jedzenie. Pozniej pojechalam po corke, ale ze byl to kolejny duszny i deszczowy dzien, po jej rower pojechal M. Planowalam wyslac Kokusia na trening, bo ten jego katar ani sie nie pogarsza, ani nie przechodzi, ale w koncu pogoda byla taka paskudna, ze stwierdzilam iz kolejny dzien wolny mu nie zaszkodzi. Mam tylko nadzieje, ze do nastepnego roku chlopak nabierze jakiejs odpornosci, bo trener w szkole sredniej mocno przywiazuje wage do frekwencji... ;) Podobnie, nie pojechalam na "wieczor otwarty" w szkole corki. Nawet mialam energie, ale nie dosc, ze lalo, to calosc miala sie skonczyc o 20:35, a ja teraz o 21 sie klade. Uznalam, ze wole sobie spokojnie posiedziec na kanapie. :D
Piatek niestety nie byl juz taki fajny jak czwartek, a wlasciwie to byl tra-gi-czny! Juz pierwsza partia miala problem, choc zawinil ewidentnie technik. Mamy taki test, ktory zaczyna sie od bardzo banalnej czynnosci, a mianowicie na kapniecie na specjalny papierek (pokryty odczynnikiem) standardem, a obok probka materialu. Na papierku jest linia i obie kropki powinnym byc mniej wiecej obok siebie, bo pozniej papierek jest poddawany obrobce, a na koniec sie go skanuje w odpowiednim instrumencie. W skrocie chodzi o to, ze owe kropki przesuwaja sie po papierku w odpowiednim tempie i na tej podstawie wylicza sie czystosc materialu. Chlopakowi test nie wyszedl, ale dopiero wtedy przyznal, ze standard kapnal mu troche nizej, a probka troche wyzej. O jeeesssu... Problem w tym, ze na etapie "kapania" mozna test przerwac i zaczac od nowa. Wielu technikow pokazuje nam wlasnie te papierki przed skanowaniem i pyta czy wygladaja ok. A owy chlopak nic nie powiedzial tylko puscil probke, bo stwierdzil, ze moze bedzie ok. No, nie bylo... :( W dodatku, kiedy przepusci sie test przez skaner, program komputerowy rejestruje test oraz wynik i nie mozna sobie go ot tak powtorzyc. Znow trzeba bylo dzwonic do jednego managera, potem drugiego, wypelniac papierologie, itd. Na szczescie moj szef dal zielone swiatlo zeby zaczac sie przygotowywac do ponownego testu i poczekac tylko na podpisy. Wszystko przesunelo sie o pol godziny, ale w porownaniu ze sroda to i tak niezle. W miedzyczasie okazalo sie, ze w weekend jednak nie pracujemy, bo w laboratorium beda remontowac podlogi. Okazalo sie, ze moj szef oraz kierowniczka laboratorium wiedzieli o takiej mozliwosci, ale nie puscili pary z ust. :/ Dopiero w piatek dostalam od szefa maila. Szczerze, to chyba wolalabym pracowac w sobote i miec wolny poniedzialek. :D W kazdym razie, kiedy przyszla pora na druga partie, szlag trafil jedna z maszyn i choc tym razem wszystkie testy probki wyszly pomyslnie, produkcja nie wypuscila tyle materialu ile zakladala i trzeba bylo cofnac nawet to, co mielismy. To zbyt skomplikowane do wytlumaczenia, ale nasz material ma takie wlasciwosci, ze jesli nie wyprodukuje sie zakladanej ilosci, to potem nie da sie okreslic jego koncentracji, a wiec wszystkie inne obliczenia traca waznosc. Tutaj jednak ewidentnie nikt nie zawinil, po prostu maszyna sie zbiesila. Glowny technik oraz inzynier podejrzewali gdzies przeciek, ale pogrzebali i nic nie znalezli. Beda to jeszcze przez weekend sprawdzac. Zeby nadrobic brak materialu, przy trzeciej partii wypuscili dwie fiolki, co laczylo sie oczywiscie z dodatkowa papierologia oraz sprawdzaniem. Teoretycznie, po trzeciej partii powinnam miec okolo dwoch godzin na podokanczanie innych spraw, ale przez niedomiar materialu, partia materialu klienta zostala przesunieta na pozniejsza godzine, zas czwarta naszego na odrobine wczesniej. Wobec tego, moj kolega, ktory walczyl z dokumentacja zwiazana z bledami z pierwszych dwoch partii, poprosil zebym zostala dluzej i wypuscila ta nasza ostatnia partie. Mialam ochote tupnac noga, ale on - biedak musial przelozyc lot powrotny z poludnia na wieczor, wiec ugryzlam sie w jezyk i zostalam. Jakims cudem ostatnia partia poszla gladziutko, bez zadnych potkniec. :) Pozniej niestety musialam zaksiegowac stosik z biurka bo nie chcialam go zostawic na dwa dni i wreszcie moglam uciec do domu. Przez to wszystko jednak, zanim sie ogarnelam, polozylam sie dopiero przed 12. A o 14:30 obudzila mnie draca sie Oreo. Kiedy przyjechalam, wpuscilam ja, a ona zwinela sie w klebuszek i rozkosznie spala, wiec nie mialam sumienia wyrzucac jej na dwor. Coz, nastepnym razem bede wiedziala lepiej. ;) Probowalam jeszcze zasnac, ale kiedy przyjechal Nik, poddalam sie i wstalam. Pozniej trzeba bylo jeszcze pojechac po Bi i pomaszerowac po jej rower. Na szczescie znow bylo slonecznie i 26 stopni, wiec byl to bardzo przyjemny spacerek. A wieczorem mozna sie bylo cieszyc na nadchodzacy weekend, choc jak pisalam wyzej, wolalabym jednak miec wolny poniedzialek. ;)
Takie wybudzanie nocne nie jest fajne, ale może faktycznie przy tak niewielkiej ilości godzin, te weekendy nie będą takie złe? I jeszcze później to wolne...
OdpowiedzUsuńOreo Wam obiad znosi, a Wy nim gardzicie :P
Gratuluję dzieciakom wyników! Może gdzieś Nik faktycznie się odblokował? A patrząc na to, jak oceniane są Wasze testy, nie wiem, czy nie wolałabym, żeby u nas też tak było.
Matko taka duperela, a tyle problemów narobiła. Ale też nie rozumiem, dlaczego ludzie nie powiedzą otwarcie, że coś robili i chyba nie działa, tak jak powinno, żeby ktoś kompetentny to sprawdził. Lepiej się przyznać przed i dać szansę na naprawienie błędu, niż ukrywać i narobić jeszcze większych problemów.