piątek, 5 września 2025

No i mamy wrzesien

Post chwilowo bez zdjec, bo koncze go pozno, a padam na pyszczek i nie mam sily ich wgrywac. ;)

Piatek, 29 sierpnia to niestety nadal normalny dzien w pracy, a dla dzieciakow w szkole. Dla nich prawie, bo mieli skrocone lekcje i konczyli w poludnie. Malzonek tez postanowil wziac pol dnia wolnego. Tylko ja kiblowalam w robocie caly dzien, choc udalo mi sie wymknac pol godziny wczesniej. Dobre i tyle. ;) Zaraz po przyjezdzie ostro zabralismy sie za pakowanie, dojechaly dzieciaki i... myslalam ze wsadzimy towarzystwo do auta i wyruszymy, ale oboje oznajmili ze sa glodni. ;) Trzeba wiec bylo towarzystwo nakarmic, a potem jeszcze pozmywac po tym karmieniu. Wreszcie jednak wszystko zostalo ogarniete, przygotowalismy karme oraz wode dla Oreo i pojechalismy. Ruszylismy jakies dwie godziny na polnoc, wiec nie tragicznie, a ze nie bylo po drodze wiekszych korkow, to dojechalismy sprawnie. Na miejscu okazalo sie, ze trafilismy (nigdy wczesniej tam nie bylismy) na taki "prawdziwy" kemping, czyli sam srodek lasu otaczajacego jeziorko. Jezioro bylo niewielkie, ale mialo nawet plaze, choc ostatecznie z niej nie skorzystalismy, bo wode mialo lodowata, a temperatury nie rozpieszczaly. Nieco przerazajace bylo to, ze kazda miejscowka miala specjalna metalowa skrzynie na zapadke, gdzie mozna bylo przechowywac zywnosc zeby nie dobraly sie do niej niedzwiedzie. :O Okazalo sie, ze jestesmy mocno podszyci tchorzem. ;) Miejscowki byly od siebie nieco oddalone, wiec kazdy mial sporo prywatnosci, co niestety oznaczalo, ze wieczorem naokolo panowala ciemnosc, poza odblaskiem czyjegos ogniska lub lampki kawal dalej. W panice zaszywalismy sie w przyczepie tuz po 21, bo kazdy odglos poza linia swiatla przyprawial o dreszcze. :D Choc ktorejs nocy zostawilismy na zewnatrz nie schowana miseczke z reszta jedzenia i nic jej nie ruszylo, wiec moze wcale az tyle dzikiej zwierzyny tam nie bylo. ;) Poniewaz bylismy na totalnym zadupiu i chocbysmy chcieli nie bylo naokolo zadnych atrakcji, wiec kemping spedzilismy spokojnie, a jednoczesnie bardzo aktywnie. Juz dawno tyle nie ujezdzilam sie na rowerze i nie naspacerowalam. Wrocilam oczywiscie mocno obolala, ale to taki "przyjemny", fizyczny bol, oznaczajacy ze miesnie popracowaly. ;) I tak sie dziwie ze dalam rade (szczegolnie z rowerem) bo drugiego dnia kempingu dostalam okres. Tradycja normalnie. Mial przyjsc 5 dni wczesniej, cieszylam sie ze na wyjazd bedzie koncowka, ale wiadomo, z moim szczesciem... :D W kazdym razie, przez to ze nic ciekawego sie nie dzialo, zrobilam "az" 7 zdjec. Ja, ktora zwykle caly czas trzyma w reku telefon zeby pstryknac co ciekawsze ujecia! ;) Jak napisalam wyzej, pogoda pozostawiala troche do zyczenia, choc moglo oczywiscie byc gorzej. W piatek po naszym przyjezdzie nawet chwile pokropilo, choc na szczescie niezbyt mocno. Sobota byla niby ladna i sloneczna, ale mielismy zaledwie 21 stopni, przy zimnym wietrze. Typowo jesiennie - na sloncu cieplo, a w cieniu dreszcze i szybko zakladana bluza. W niedziele bylo juz cieplej, okolo 24 stopnie, tyle ze sie chmurzylo. Nasza miejscowka byla w glebi lasu, gdzie dochodzilo niewiele slonca, wiec ciagnelo nas nad jezioro, gdzie bylo wiecej otwartej przestrzeni. Bi tam glownie czytala, ale w Niku obudzil sie dzieciak i puszczal kaczki oraz lapal co sie dalo. Raz chwycil nawet malego raka. :O Ryby tez probowal lowic, ale szybko sie zniechecil bo jak zwykle nic nie bralo. ;) W poniedzialek mielismy swieto, Labor Day, wiec i wolne od pracy, a dzieciaki od szkoly. Moglismy, dzieki temu, zostac na kempingu dzien dluzej ale rano okazalo sie, ze byl najzimniejszy dzien dlugiego weekendu, a w dodatku kemping pustoszal w oszalamiacym tempie. Gwozdziem do trumny okazal sie Nik, ktory po przebudzeniu oznajmil, ze... boli go gardlo. :O Ciekawe tylko czy przez chlodny kemping (a on przeciez latal ciagle w spodenkach i koszulce), czy przez to, ze na treningach plywali nadal na basenie zewnetrznym, czy po prostu juz zdazyl cos podlapac w szkole? Tak czy siak, nie bawilismy sie w dodatkowe siedzenie i relaks, tylko spakowalismy sie i ruszylismy do domu. Przynajmniej zajechalismy okolo 13:40 i mielismy wiekszosc popoludnia na rozpakowywanie, prysznice i pierwsze pranie. No i szykowanie sie na skrocony, ale jednak kierat.

Wtorek to wiec normalna, wczesna pobudka. Jak to po weekendzie (i to przedluzonym) wstawalo sie nawet sprawnie. Wypuscilam jedna partie (fiolke :D), a potem skupilam sie na egzaminie. Oczywiscie po tych paru dniach nie pamietalam za cholere gdzie skonczylam. Co prawda zaznaczylam, ale to nie jest dokument, ktory czyta sie jak ksiazke, po kolei. Tu informacje trzeba caly czas weryfikowac z innymi stronami, czesto wiecej niz jedna. Przyjechal tymczasem moj szef i siedzial mi nad glowa, dopytujac sie kiedy skoncze. W zasadzie skonczylam, ale potem glowe zawrocili mi jakimis pierdolami i w koncu go szefowi nie wyslalam. Tego dnia basen, na ktorym trenuje Bi byl zajety, wiec miala odwolany trening. Kokusiowi przeszedl bol gardla, ale za to puscilo mu sie z nosa, wiec odpuscilismy mu jazde na basen zeby sie wykurowal. Zyskalismy w ten sposob spokojne popoludnie, ktore wykorzystalam glownie na nadganianiu pokempongowego prania. Malzonek zas zabral sie w koncu konkretnie za skladzik pod tarasem. Na pierwszy ogien zamontowal okna, wiec potrzebowal zeby ktos mu je przytrzymal przy przykrecaniu. "Ktos", czyli ja. :D Po chlodnym weekendzie, wrocilo lato, moze nie upalne, ale calkiem cieple, bo mielismy okolo 24 stopnie. Fajnie bylo wiec posiedziec troche na tarasie i ganku z przodu, delektujac sie ostatkami ladnej pogody. Juz za niedlugo skonczy sie takie przesiadywanie na zewnatrz. Wieczor to juz zwykle szykowanie sie na kolejny dzien.

W srode rano podobny schemat, czyli rano zebrac sie do pracy, gdzie wypuscilam partie, a potem juz zajmowalam sie dokumentacja. Wyslalam tez w koncu szefowi egzamin, bo stwierdzilam, ze wiecej tam nic nie wymysle. Po powrocie do domu, chwilke podelektowalam sie cisza, ogarnelam kuchnie, siadlam na kanapie, az tu nagle wchodzi Oreo, ktora miala uchylone z tylu drzwi. I "cos" niesie w pyszczku niestety... Ruszylam zeby kiciula zlapac i wywalic za drzwi razem z prezentem. Zawahalam sie, bo "cos" okazalo sie ptakiem i w dodatku wyraznie trzepotalo skrzydlem. Ja przystanelam, a kot w tym czasie... puscil zdobycz! Jak to kot... Ptaszek (to bylo cos malego - zieba moze?) zaczal zwiewac sploszony, najpierw po podlodze, gdzie kiciul gonil za nim z pazurami. Nie wiedzialam co probowac chwycic - kota czy ptaka! :D Po kilku sekundach ptaszek przypomnial sobie, ze ma skrzydla i zaczal latac po suficie. Tutaj juz rece mi opadly, bo pamietacie jaki my mamy wysoki sufit w salonie? Zastanawialam sie jak i czym chwycic stworzonko. Pamietalam, ze Nik mial gdzies siatke na kraby, ale zostala chyba w przyczepie, poza tym kijek od niej jest dlugi moze na pol metra. Mialam jednak farta, bo ptak, widzac ze nie moze sie wydostac, w kompletnej panice sfrunal na podloge i zaszyl sie miedzy noga od kanapy, a stolikiem. Na szczescie Oreo nie zaatakowala natychmiast tylko zaczela sie czaic na zdobycz, a ja w tym czasie zarzucilam na ptaszka chuste i wynioslam na taras. Strasznie zal mi go bylo, bo czulam jak serduszko mu mocno pika pod moimi palcami. Balam sie ze wyzionie ducha zanim go wypuszcze. Polozylam chuste na stole na tarasie, ostroznie ja odwinelam, przygotowalam aparat zeby Wam pstryknac fote... i nie zdazylam, bo ptak w ulamku sekundy zerwal sie do lotu i pofrunal na drzewo. Coz, przynajmniej wiem, ze nic mu nie bylo. ;) Jeszcze nie zdazylam ochlonac po ptasim wydarzeniu, a tu dostaje sms'a od corki - zapomniala spakowac stroju do plywania! Rece opadaja. Niektore sporty maja mnostwo sprzetu, plywanie w sumie tylko pare rzeczy, ale akurat bez stroju kapielowego to nidy rydy. Szybko wskoczylam w auto i zawiozlam. Jak juz wyruszylam z domu, stwierdzilam, ze pojade odebrac z wypozyczalni instrumenty Potworkow. Mialam zajechac po pracy, ale jakos tak pojechalam na autopilocie prosto do domu i potem juz nie chcialo mi sie specjalnie jechac. Skoro jednak zostalam zmuszona do ruszenia sie z chalupy, to rownie dobrze moglam zalatwic cos dodatkowego. ;) Odebralam trabke oraz skrzypce i wrocilam do domu. Dlugo nie posiedzialam, bo musialam ponownie wyruszyc na basen, tym razem zeby odebrac corke. Potworki ucieszone z instrumentow, natychmiast zabraly sie do sprawdzenia czy pamietaja jak sie gra. ;) Po poznym obiedzie, trzeba bylo jeszcze odebrac spod szkoly rower Bi. Malzonek nadal pracowal nad skladzikiem pod tarasem, ale pogoda byla piekna, wiec ja oraz Nik wzielismy rowery, a Bi za nami troche szla, a troche biegla az dotarlismy pod szkole. Stamtad mielismy doslownie za rogiem biblioteke i Potwory uprosily zeby tam zajrzec. Jechali potem trzymajac kierownice jedna reka, bo w drugiej mieli po ksiazce. Wieczor to juz normalne przygotowanie na kieracik kolejnego dnia...

Czwartek w pracy to ponownie wypuszczenie partii, a potem kolega przypomnial mi jak przeprowadzic cos w sensie inwentaryzacji. U nas bowiem laboranci musza wbic w system wszystkie odczynniki oraz materialy, ale kontrola jakosci musi to przejrzec i zatwierdzic. Czyli w praktyce sprawdzic niemal od nowa. ;) Kiedy juz przypomnialam sobie co i jak, zaczelam sprawdzac i wbijac w system i udalo mi sie "przyklepac" wszystko poza jakims odczynnikiem, ktorego zwyczajnie nie znalazlam. Zajelo to jednak mnostwo czasu i dopiero wychodzac udalo mi sie przelotnie spytac szefa o egzamin. Okazalo sie, ze go sprawdzil, ale niestety pominelam zbyt wiele bledow i bedzie chcial zebym go wziela jeszcze raz. Ups. :D Normalnie poczulabym sie niczym polinteligentna, gdyby nie to, ze poczta pantoflowa doszlo do mnie, ze przynajmniej jedna z dziewczyn z Vegas ma do powtorzenia dwa egzaminy. I pewnie nie ona jedna. ;) Tak czy siak, czesc mnie ucieszyla sie, bo oznacza to ze od nastepnego tygodnia nie musze zaczynac nocek. ;) Po powrocie do domu, szybko zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlog na parterze, bo niestety blagaly juz o chwile uwagi. Wrocil ze szkoly Nik, potem z pracy M. i zaraz przyszla pora jazdy po corke. Malzonek ponownie "walczyl" ze schowkiem, wiec znow musialam zasuwac po rower Bi. Tym razem ta ostatnia oznajmila ze jest zbyt zmeczona, wiec Nik wzial swoj rower, a ja poszlam pieszo i wrocilam na jednosladzie Bi. ;) Mielismy dylemat co zrobic z treningiem Kokusia. Niby wyraznie mu sie poprawilo, ale nadal mial wyraznie przytkany nos. Ostatecznie stwierdzilismy ze lepiej dac mu sie jeszcze podkurowac, znajac jego tendencje do 3-tygodniowych karatow przechodzacych w zapalenia ucha. ;) Skoro dostalam ponownie wolny wieczor, postanowilam zuzyc przejrzale (znowu!) banany. Usilnie probuje znalezc jakies ciekawe wersje chlebka bananowego i tym razem dodalam masla orzechowego. Ciekawe, ale w smaku nie roznil sie zupelnie d zwyczajnego. Przynajmniej nie mial zakalca. ;)

W piatek ponownie wczesna pobudka i do roboty. Wypuscilam jedna partie, zaksiegowalam stos papierow, chyba godzine szukalam jakiegos zagubionego formularza (nie znalalam) i mentalnie przygotowywalam sie na walke z inwentaryzacja, kiedy... znalazl mnie szef. Najpierw stwierdzil ze chce usiasc ze mna i przerobic ten egzamin, ale potem ucieszyl sie, ze moge wypuscic kolejna partie. W ogole stwierdzil cos w stylu ze chcialby zebym wypuszczala wszystkie partie, ale on chyba sam nie zdaje sobie sprawe, ze wtedy nie bede miala juz czasu na nic. Ani na inwentaryzacje, ani na przerobienie od nowa egzaminu... W kazdym razie, wypuscilam ta kolejna partie, choc z moim szefem to jest slimacza robota. Opowiada i opisuje kazda linijke. Z jednej strony mozna sie czegos nauczyc, ale z drugiej trwa to wieki... Pozniej chyba trzy razy zbieral sie zeby przejrzec ze mna egzamin i za kazdym razem ktos do niego dzwonil. Ewidentnie inne laboratoria mialy ciezki dzien. ;) W koncu usiadl i okazalo sie, ze faktycznie namieszalam. Jeden powazniejszy blad mi policzyl choc go znalazlam, ale dwoch nie zauwazylam przez zwyczajna glupote. W jednym nawet nie przyszlo mi do glowy zeby przeczytac procedure, wiec zapomnialam o limicie czasowym na test. A w jedym szef przyznal sam, ze procedury sie juz dawno zmienily (test przygotowany na bazie papierow z 2019 roku), wiec mialam prawo nie wiedziec ze kiedys jeden z testow sprawdzalo sie inaczej. Oprocz powazniejszych bledow, ominela kupe drobiazgow, choc tu nie mam wyrzutow sumienia, bo wiekszosc byla bardzo "techniczna". O jednym czy dwoch cos tam wspominal jeden z pomocnikow, ale sam przyznal ze wie o tym tylko dlatego, ze pracowal kiedys po stronie laboratorium wiec zna te procedury i ich wymagania. Ja moze poznalabym je, ale za jeszcze kilka miesiecy... ;) Kiedy stamtad w koncu "ucieklam", 40 minut pozniej przez te opoznienia szefa, najpierw musialam zaliczyc zakupy spozywcze. Dojechalam do domu i pedem rozpakowywalam co sie da. Wrocil Nik i dopiero on wszedl do salonu (ja nawet nie mialam czasu) i zauwazyl caly dywan zaslany piorami. Od razu wiedzialam, ze Oreo dorwala kolejnego ptaszka! Zaczelismy z synem goraczkowo poszukiwac "ofiary", majac nadzieje ze zaszyla sie gdzies jak ten ostatni ptak. Niestety, tym razem znalazlam truchelko pod stolem... :( Jak tylko uprzatnelismy ten burdel, musialam wyruszac z domu, bo Bi miala... zawody! Pierwsze z ta druzyna. Plynela 3 sztafety i jeden wyscig indywidualny - kraul na 50m. I wygrala! Tu musze jednak szczerze nadmienic, ze wyscigi sa dobierane na bazie przecietnych czasow i Starsza scigala sie z raczej wolnymi dziewczynami. Ogolnie mowi ze druzyne maja podzielona na szybsza oraz wolniejsza grupe i jest najszybsza w tej wolniejszej. :D Ale i tak milo bylo zobaczyc to pierwsze miejsce obok swojego nazwiska. Najlepsza czescia zawodow w szkole sredniej, jest ich czas. Trwaja tylko o kolo 1.5 godziny. Nie ma kiblowania na basenie po cztery. :D A i tak zanim wrocilysmy do domu. zrobila sie 18, a rower Bi zostal pod szkola. Malzonek nadal budowal skladzik, panna ponownie oznajmila, ze jest zbyt zmeczona zeby po rower isc, wiec znow pomaszerowalam ja, a Nik towarzyszyl mi na rowerze. Kiedy wrocilismy, wlasciwie byla juz pora na kolacje i do lozek.

I to by bylo na tyle. Zdjecia wrzuce jak je wgram, bo poki co oczy same mi sie zamykaja. ;)