piątek, 26 września 2025

Tydzien dziwnego grafiku

Sobota, 20 wrzesnia, zaczela sie juz o 2:15. Mialam sie obudzic rowno o 2, ale... budzik nie zadzwonil! :O Dzien wczesniej zrobilam update w telefonie i powylaczalo mi budziki! Dobrze, ze M. wstawal wlasnie o 2:15, inaczej nie wiem o ktorej sama bym sie obudzila... :/ Przy okazji okazalo sie, ze w weekendy pierwsza partia wychodzi o 3, a nie 3:30, wiec kiedy dojechalam, wszyscy byli w stanie lekkiej paniki i zaczeli juz wysylac dokumenty mojemu szefowi do podpisania, bo mysleli ze mnie nie bedzie. Oczywiscie wczesniej nawet nie pomyslalam, ze nikt (poza kierowniczka laboratorium, ktora w weekendy nie pracuje) nie ma mojego numeru telefonu. Niestety, wszystkie testy juz szly, a okazalo sie ze test maszyny przed faktyczna probka, wyszedl zle, choc na poczatku sama na niego patrzac tego nie zauwazylam. Musialam dzwonic do obcej managerki (moj szef wyjechal), ktora na poczatku tez myslala ze trzeba bedzie cofnac probke i zaczac od nowa, ale po sprawdzeniu dokladnie przepisow, okazalo sie, ze jest ok. Kryzys zazegnany, przynajmniej tymczasowo. ;) Wypuscilam pierwsza partie po czym mialam pol godziny przerwy. Zjadlam cos i wypilam kawe, bo przed wyjsciem oczywiscie nie dalam rady. Pozniej druga partia, ktora poszla juz gladko, bez potkniec. Juz zbieralam sie zeby zwinac sie do domu, ale facet z produkcji zatrzymal mnie, potrzebowal bowiem raportu z czyszczenia maszyn z poprzedniego tygodnia. Mamy bowiem w przepisach, ze jest rotacja srodkow dezynfekujacych, a on caly tydzien nie otwieral, wiec nie wiedzial ktorego srodka uzywali. Musialam maszerowac na tyl, gdzie znajduje sie nasze archiwum. Okazalo sie, ze nieco nadgorliwy pomocnik, zdazyl juz zaksiegowac formularz. ;) Wyjscie troche mi sie opoznilo przez poszukiwania, ale w koncu moglam wyruszyc do domku. Dojechalam tuz po 7, M. byl juz oczywiscie w pracy, ale weszlam cichutko zeby nie budzic Potworkow, a tam... Nik mnie wita z kotem w ramionach! :D Okazalo sie, ze Oreo go obudzila drac mordke i wlasnie mial ja wypuscic. Kiedy wdrapalam sie na gore, okazalo sie, ze Bi tez juz siedzi na lozku. Coz, zostawilam dzieciaki same sobie, wlazlam do lozka i stwierdzilam ze sprobuje sie przespac. Wyszlo mi to tak sobie, bo co chwila sie przebudzalam, ale ostatecznie podrzemalam z przerwami do 10. Potem jeszcze leniwie polezalam w lozku, az o 11 stwierdzilam ze czas wstac. Musze przyznac, ze jak kladlam sie o 10 rano, a potem wstawalam o 14-15, to przez reszte dnia bylam zupelnie nieprzytomna i nic mi sie nie chcialo. Za to w sobote, poniewaz polozylam sie w sumie nadal wczesnym rankiem, a w weekendy zawsze lubilam pospac dluzej, wiec wlasciwie mialam wrazenie, ze po prostu wstalam jak czesto w weekend. Mialam tez znacznie wiecej energii. Wiekszosc dnia uplynela oczywiscie na domowych porzadkach, a po poludniu pojechalismy do kosciola. Malzonek mial kolejny dzien wolny i sklanial sie zeby jechac w niedziele rano, ale oznajmilam ze po kolejnej nocnej pobudce nie mam ochoty jezdzic na msze, tylko wole sie przespac. 

Niedziele zaczelam o 2 godzinie. Tym razem budzik zadzwonil. ;) W robocie juz od piatku straszyli ze bedziemy w niedziele musieli wypuscic dwie partie. Podobno apteka dostala jakies wieksze zamowienie i zarowno jeden z naszych managerow, jak i glowny farmaceuta oznajmili, ze nie da sie tego wyciagnac na jednej maszynie. Pechowo, druga - nowsza i wydajniejsza, akurat w weekend przechodzila konserwacje. Jechalam wiec przygotowana psychicznie na 4-godzinny kierat, oczywiscie pod warunkiem ze wszystko pojdzie gladko. Na dzien dobry zirytowala mnie jedna z dziewczyn, bo w jednym z testow naszych instrumentow znow wyszedl blad, a ona ponownie go nie zauwazyla lub zignorowala. Dzien wczesniej pokazalam jej na co uwazac i co robic zeby sie go pozbyc i jak grochem o sciane. Dziewczyna pracuje na pol etatu, tylko od piatku do niedzieli, a spieszy sie i wypada z roboty jakby ja co gonilo. Wszystko tez robi po lepkach, jak wlasnie sprawdzenie czy test wychodzi. Oczywiscie rozumiem troche, bo zauwazenie i naprawienie bledu wymagaloby od niej stania i patrzenia na wykres na ekranie, ale jesli uda sie w ten sposob go na biezaco naprawic, to chyba warto? Tym bardziej, ze dzien wczesniej mielismy blad, wiec powinna tym bardziej na to uwazac. Zreszta, takim ignorowaniem go, sama moze strzelic sobie w kolano, bo jesli przez glupi blad nie przejdzie potem nasza probka, to wszyscy tam utkniemy probujac to naprawic. Na szczescie, wlasnie na taki wypadek, mamy zapasowy instrument. W sobote bylo juz za pozno zeby probke przeniesc na niego, bo kiedy przyjechalam, wszystko juz szlo. W niedziele jednak przelozyla ja na drugi instrument i moglam odetchnac z ulga, ze przynajmniej nikt nie powinien sie przyczepic. Mila niespodzianka bylo tez, ze starsza maszyna dala rade wypuscic na tyle materialu, ze pokryl zamowienie apteki za jednym razem. Zakonczylismy wiec wszystko o godzinie 4:40. :O Potem mialam jeszcze do sprawdzenia pare rzeczy, wyslanie maili, m.in. do technika zeby sprawdzil ten powtarzajacy sie blad, zaksiegowalam uzbierane przez weekend papiery zeby nie zostawiac ich na dwa dni, po czym moglam wyruszyc do domu. I tak zeszlo mi podejrzanie dlugo i do chalupy dotarlam prawie o 6. Tym razem mlodziez jeszcze spala, ale M. sie przebudzil i zaczal pytac jak minela mi ta nocka, a ze on nie potrafi mowic szeptem, tylko takim polglosem, to obudzil corke, ktora ochrzanila nas ze swojego pokoju. :D No i powiem Wam, ze mam mieszane uczucia co do tej weekendowej pracy. Kiedy pierwszy raz uslyszalam o sobocie i niedzieli, skrzywilam sie, ze coooo? W weekend mam pracowac?! Teraz okazuje sie jednak, ze (zakladajac ze wszystko gra i buczy :D) pracowalabym okolo 4 godzin w sobote i 2 godziny w niedziele. Nie liczac dojazdow oczywiscie. Ale! Za te godziny, ktore lacznie i tak nie skladaja sie na jedna normalna dniowke, mialam miec dwa dni wolne! Zaczynam sie zastanawiac czy to nie jest przypadkiem bardzo oplacalna wymiana. ;) Wracajac do niedzieli, to przyjechal oczywiscie moj tata, posiedzielismy przy kawie, a potem zajmowal sie czlowiek ponownie  domowymi obowiazkami.

Kiedy wyszlam na moment na przod, na slupku przy schodach znalazlam takiego goscia, mierzacego okolo 15 cm! :O

Bi chciala koniecznie jeszcze raz nauczyc sie jak wstawia sie pralke a potem suszarke, a ze w suszarce bylo nie poskladane pranie, to zgodzila sie je poskladac. Szok normalnie, bo jeszcze niedawno twierdzila ze nie posklada prania w ktorym jest bielizna reszty rodziny, bo nie bedzie dotykac obcych gaci. Niewazne, ze czystych. :D Poza tym, zmagamy sie ostatnio z iloscia wiewiorek ziemnych, czyli slynnych chipmunk'ow, ktore Oreo znosi do domu. ZYWE!!! :O Raz, w poprzednim tygodniu, wrocilam po nocce, siadlam zeby cos zjesc zanim sie poloze, a tu cos mi... cwierka! One wydaja taki odglos przypominajacy ptaszka. Tu na szczescie kot zagonil stworzenie za fotel, wiec zarzucilam na nie koc, wynioslam tobolek na taras i wytrzasnelam gryzonia, ktory spierdzielil az sie kurzylo. Kolejnym razem Mlodszy zbiegl na dol wrzeszczac ze ma chipmunk'a w pokoju! Niewiadomo nawet jak sie tam znalazl i kiedy. Jak go Nik odkryl, stworzonko siedzialo wystraszone na gorze siatki w oknie. Bi chwycila bluze i chciala go w nia zlapac, ale siatka wyskoczyla z okna, gryzon spadl w krzaki, a panna malo nie wypadla z okna. :O No i w niedziele patrze, a kot probuje sie wcisnac pod komode w jadalni. Na co jest juz stanowczo za duza. ;) A tam cos szura. Swiece latarka - oczywiscie chipmunk. Z tym sie niezle nameczylismy, bo choc otworzylismy drzwi na taras i chcielismy go tam zagnac, zapomnielismy o psie, ktory wesolo przybiegl sprawdzic co to za zamieszanie, wiec wiewiorka skrecila i wpadla do lazienki, gdzie szybko odkryla dwie szpary w bokach... kibla!

Widzicie gryzonia za kibelkiem? ;)

Chyba pol godziny staralismy sie ja stamtad wykurzyc! Na szczescie ona sama tez wolala wolnosc, bo wreszcie odwazyla sie wybiec zza kibla i z lazienki, po czym wyleciala w dobrym kierunku - na taras. No ale po tym stwierdzilismy, ze koniec z zostawianiem Oreo otwartych drzwi, bo najpierw ptak, teraz trzy razy pod rzad chipmunk. Starczy dzikiej zwierzyny w chalupie. :D

Musze jeszcze wspomniec, ze przyszly w koncu wyniki testow stanowych, ktore dzieciaki maja co maj. Dla Bi byl to ostatni raz kiedy brala go z angielskiego oraz matematyki, bo jest on do VIII klasy. Zeby nie bylo jej za dobrze, to w high school maja co roku (lub dwa razy w roku) wewnetrzne egzaminy, lub wieksze specjalne projekty z praktycznie kazdego przedmiotu. :D W kazdym razie, pannie poszlo calkiem niezle, a Kokusiowi wrecz swietnie. Bi po raz kolejny udowadnia, ze jest raczej umyslem humanistycznym. Z angielskiego dostala sporo wiecej punktow niz srednia dla calej szkoly i otrzymala wynik przekraczajacy wymagany poziom. Za to z matmy, mimo ze miesci sie w widelkach wymaganego poziomu, otrzymala nieco mniej punktow niz sredni wynik szkoly. 

Wynik z VIII klasy

Jakim cudem przypisali ja na rozszerzona fizyke (z ktora teraz niezle sie meczy) skoro chodzila na "zwykla" matematyke, jest dla mnie tajemnica. Podejrzewam ze wplyw mogl miec wynik z nauk scislych, z ktorych tez miala w VIII klasie egzamin, a z ktorego otrzymala nieco wiecej punktow niz srednia. Tyle ze dla mnie matematyka to tez nauka scisla, a oni jakos traktuja ja osobno... :/ 

Wynik z nauk scislych

Nik za to pobil samego siebie (i sam przyznaje ze nie wie jak tego dokonal), bo przekroczyl wymagany poziom i z matematyki i z angielskiego, ktory dotychczas byl jego pieta achillesowa. Co ciekawe stracil troche punktow za czytanie, ale z pisania uzyskal ilosc przekraczajaca poziom, mimo ze wiem, ze za czytaniem nie przepada, ale pisac wrecz nie cierpi! :D Tak czy siak, szczeka mi opadla widzac przekroczony poziom (dla VII klasy) z obu przedmiotow.

Kokusia wynik z klasy VII

Zawsze powtarzam, ze Bi jest z rodzenstwa mniej zdolna, ale nadrabia ambicja. Ona sie naprawde stara, zakuwa i walczy o oceny. Kokusiowi nauka poniekad zwisa (choc poki co w tym roku sie nawet przyklada, ciekawe tylko ile to potrwa :D), ale jest po prostu naturalnie zdolny, ma fenomenalna pamiec i zmysl matematyczny. Ktory skutecznie ukrywal gdzies do V klasy, ale potem jakies "zapadki" wskoczyly na miejsce i Mlodszy sobie radzi nawet na rozszerzonej oraz twierdzi ze matematyke zwyczajnie lubi. Zdecydowanie nie moja krew. :D

W poniedzialek byl pierwszy dzien mojego "weekendu", ktory powinnam przechrzcic na "weekstart". :D Malzonek pojechal normalnie do pracy, a Potworki do szkoly. Wstalam zanim wyszli zeby sie z nimi pozegnac. Przypomnialy mi sie (nie)dawne czasy, kiedy co rano stalam i patrzylam az odjada. Teraz spogladalam tylko przez okno, ale i tak milo bylo ich troche podejrzec. ;)

Nik maszeruje na przystanek, a Bi na rowerze czeka na kolezanke

Kiedy odjechali, zgadalam sie z siorka ze ma chwile na pogaduchy, wiec sobie poplotkowalysmy, glownie o mezach i dzieciakach oczywiscie. :D Potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole, bo juz wrecz blagaly. Wrocil ze szkoly Nik, a niedlugo po nim z pracy M., ktory zajechal jeszcze do budowlanego. Nowy skladzik potrzebowal rynne zeby woda z odprowadzenia pod tarasem nie lala sie po sciankach. Od wtorku zapowiadali kilka deszczowych dni, wiec bylo to niezwykle pilne zadanie. Z mezem wlasciwie minelam sie w drzwiach, bo wychodzilam na kolejne zawody corki. Byly na "naszym" basenie, wiec nie musialam daleko jezdzic. ;) Nie wiem czy trener zauwaza ze panna lepiej sobie radzi, czy chce ja sprawdzic w innych stylach, czy po prostu mial mniej zawodniczek na tych zawodach, ale Bi plynela dwa wyscigi indywidualne oraz dwie sztafety. Te ostatnie to wiadomo, wysilek grupowy a ona plywa z wolniejszymi dziewczynami, wiec nie ma co oczekiwac cudow. Choc nie przyplynely ostatnie, a to juz cos. ;)

Tu akurat rozgrzewka ;)

Indywidualnie plynela jak zwykle kraulem na 50m, ale niespodzianka bylo ze trener przydzielil ja do szybszej grupy (sa trzy). Zwykle plynela w ostatniej - najwolniejszej i wygrywala bez problemu. Tym razem poplynela w drugiej - sredniej i przyplynela druga, wiec bardzo ladnie. Pozniej jednak miala wyscig stylem grzbietowym na 100m i tu niestety przyplynela przedostatnia. Coz, zawsze to nie na szarym koncu. :D Stwierdzam jednak, ze Bi jest jednak sprinterem, a nie maratonczykiem. Pierwsze dwie dlugosci basenu doganiala spokojnie szybsze dziewczyny, ale na trzeciej juz zaczela wymiekac. Mimo intensywnych treningow, budowanie formy jednak trwa...

Na koniec jak zwykle pamiatkowe zdjecie

Po zawodach wrocilysmy do domu, gdzie tylko wjechalam do garazu i od razu pomaszerowalam do szkoly po rower panny. Towarzyszyl mi Nik wiec mialam po drodze trajkotanie. ;) Kawaler juz od niedzieli narzekal na przytkany nos, ale ze nie slychac bylo zeby mial strasznie zawalone zatoki, stwierdzilam ze moze jechac na trening, szczegolnie ze znow bylo bardzo cieplo. Malzonek nadal pracowal nad skladzikiem, wiec syna zawiozlam, jak i pozniej odebralam. W miedzyczasie M. sie polozyl, ja cieszylam na kolejny dzien "weekendu", a Potworki na przypadkowy dzien wolny w srodku tygodnia.

Wtorek dla M. oznaczal normalnie prace, ale nasza pozostala trojka miala labe. Ja wiadomo, odpoczywalam po pracujacym weekendzie. Dzieciarnia z naszego miasteczka miala zas wolne z okazji zydowskiego Rosh Hashanah. Taki dziwny, przypadkowy dzien wolny, ale fajnie sie zlozylo, ze akurat moglam miec wolne razem z Potworkami. Planowalam wyspac sie do oporu, w czym przeszkodzila mi Oreo, draca sie o 6 rano. Wypuscilam kiciula, ale potem juz tylko przysypialam po trochu. Nie mielismy na ten dzien zadnych wiekszych planow, oprocz tego, ze Nik w koooncu zdecydowal sie obciac kudly. Cale szczescie bo juz naprawde zaczynal wygladac tragicznie, a grzywke mial caly czas w oczach... Poznym rankiem wyruszylismy wiec do fryzjera. Zabrala sie z nami Bi, bo dzieciaki chcialy potem pojechac na bubble tea zeby "uczcic" dzien wolny. ;) Obciecie poszlo szybko, choc zastanawia mnie, ze zadna ze znanych mi fryzjerek nie slucha co sie do nich mowi. Moja zawsze prosze o porzadne wycieniowanie, bo mam baaardzo geste, grube wlosy i pod wlasnym ciezarem po prostu oklapuja mi na czubku glowy. No nie, zawsze wycieniuje mi przy twarzy, gdzie powtarzam jak krowie na rowie, ze bardziej zalezy mi na tyle oraz bokach, bo tam wlosy sa najciezsze... :/ Nik pokazal fryzjerce (nie mojej, zeby nie bylo) zdjecie "inspiracyjne", ale i ja i on zaznaczylismy wyraznie, ze nie az tak krotko. Zeby po prostu przyciela to co ma na glowie o kilka cm. No i co? Baba pojechala rowno golarka i sciela go chyba jeszcze krocej niz na zdjeciu. Mlodszy wyszedl wsciekly, ale na szczescie szybko filozoficznie stwierdzil ze wlosy odrastaja. 

Przed

Po :D

Pojechalismy po "herbatki", a potem juz do domu, cieszyc sie wolnym. Dla Bi prawie, bo miala na 15 trening. Jak to w dzien wolny, trzeba ja bylo i zawiezc i odebrac. Trener ostatnio narzekal ze spadla frekwencja, a mnie sie wydaje ze moze to przez te treningi w dni wolne oraz przy skroconych lekcjach. W koncu wiekszosci pracujacych rodzicow o 15 raczej nie ma w domu, a nie kazda zawodniczka zna kogos, kto moglby ja podrzucic. Kokusiowi, po treningu dzien wczesniej niestety wyraznie zaczelo mocniej grac w nosie, wiec we wtorek zrobilismy mu przerwe.

Sroda to juz powrot do kieratu i dla mnie i dla Potworkow. Jechalam w miare na luzie bo w weekend wszystko poszlo tak gladko, ze uspilo to moja czujnosc. I na dzien dobry sie... ryplo. Dzien wczesniej jeden z inzynierow cos instalowal i niechcacy poodlaczaly mu "sie" kabelki. Ponoc probowal potem wszystko podlaczyc, tyle ze nie sprawdzil juz czy prawidlowo. Skoro o tym pisze, mozecie sie domyslic, ze NIE prawidlowo. :/ Tyle, ze zanim doszlismy co sie stalo, zaczelo sie od tego, ze jeden z laborantow nie mogac polaczyc sie oprogramowaniem ani do glownego instrumentu, ani zapasowego, w koncu jakims niecudem podlaczyl sie... odwrotnie. Instrumenty maja bowiem przypisane komputery, a w nich wszystkie parametry, ktore sprawiaja ze test wychodzi jak powinien. U mnie i kolegi, jako kontroli jakosci, wywalilo caly szereg bledow i wiadomo bylo, ze partii tak sie nie wypusci. Ostatecznie, fiolka wyprodukowana o 1:30 nad ranem, zostala zaakceptowana, zamiast okolo 2:30, o... 5:45. Apteka stukala nam w okienko i dopytywala "kiedy" doslownie co kwadrans. Zeby to jednak osiagnac, trzeba bylo postawic na nogi dwoch managerow, jakas pania ekspert od owych instrumentow i wypisac mase dokumentacji, ktora bedzie sie za nami ciagnac pewnie jeszcze kilka tygodni. Az ktos wpadl na to, ze przeciez dzien wczesniej inzynier cos tam podlaczal i czy przypadkiem nie ruszal kabli. Zadzwonili do niego, a on przyznal, ze nooo tak, cos mu sie tam odlaczylo i potem probowal to popodlaczac! :O Jeden z laborantow zanurkowal pod blat i zaczal dokladnie sprawdzac ktory kabel idzie od czego i do czego jest podlaczony. W ciagu 15 minut naprawil taki glupi blad, ale szkoda juz zostala wyrzadzona. Probke wypuscilismy, ale papierologia zajmie tygodnie, bo tu nic nie ma szybko. A na koniec aptece pozmienialy sie zamowienia i kolega poprosil zebym wypuscila przed wyjsciem ostatnia partie naszego produktu. Zla bylam bo produkcja zaczynala sie o godzinie, o ktorej mialam wyjsc, ale stwierdzilam ze ok, posiedze godzine dluzej. I co? Ten sam instrument znow sie nie laczyl! Dzien pozniej dowiedzialam sie, ze ktos sprawdzal podlaczenia do innych i... poluzowal kabel! :O Siedzialam tam wsciekla, czekajac czy cos ruszy, godzina dawno minela, az w koncu kolega stwierdzil ze on potem wypuszcza produkt kliena, wiec dokonczy wypuszczanie naszego, a ja zebym jechala. Nie trzeba mi bylo dwa razy powtarzac! :D Zanim dojechalam do domu, wypuscilam Maye i troche sie ogarnelam, zrobila sie 11. Czym predzej sie polozylam, nawet wczesniej nie jadlam. No i byl to blad, bo o 13:45 obudzilam sie z burczacym brzuchem oraz parciem na pecherz, bo opilam sie wody przed snem. :/ Na sile dolezalam jeszcze z pol godziny, ale zasnac juz nie moglam, wiec wstalam i zabralam sie za obiad. No ale ze pospalam zawrotne niecale 3 godziny, to cale popoludnie bylam nieprzytomna. Na szczescie tego dnia co chwila padalo, wiec po jezdzie po corke, nie szlam po jej rower, tylko wyslalam malzonka. Nik w srody ostatnio nie jezdzil na treningi, wiec i w tym tygodniu zostawilismy go w domu, zeby tez mial dodatkowy dzien na wyleczenie kataru.

W czwartek jechalam do pracy z dusza na ramieniu, bojac sie ze nadal mamy jakies problemy z laczeniem, albo ze wyskoczylo cos innego. Okazalo sie jednak, ze dzien wczesniej wszystko ponaprawiali i byl to jeden z tych dni, kiedy wypuszczenie kazdej fiolki poszlo szybko i sprawnie. Jedyne co, to wkurza mnie troche tutejszy system, ze mam siedziec w laboratorium i sprawdzac kazdy papierek na biezaco. W rezultacie wiekszosc czasu siedze i krece sie na stolku, czekajac az cos mi przyniosa. Powinni najpierw zebrac wszystko, a ja wtedy przejrzalabym to w jakies 20 minut. Ale nieee, ktos mundry stwierdzil, ze tak bedzie szybciej... :/ Pamietajac, ze moj kolega - pomocnik w piatek wylatuje, spytalam czy nie chce zaczac pierwsza produkcja, a ja przyszlabym nieco pozniej zeby ogarnac ostatnia. Niestety, nie chcial. ;) Poniewaz produkcja poszla tak bezproblemowo, udalo mi sie wyjsc juz o 8:30 i w lozku znalazlam sie przed 10. Niestety, jak zwykle nie moglam dlugo spac; obudzilam sie o 14:15 i ni cholery nie moglam juz zasnac. W koncu uslyszalam otwierane drzwi garazowe, wiec wstalam zeby szybko przyszykowac synowi jedzenie. Pozniej pojechalam po corke, ale ze byl to kolejny duszny i deszczowy dzien, po jej rower pojechal M. Planowalam wyslac Kokusia na trening, bo ten jego katar ani sie nie pogarsza, ani nie przechodzi, ale w koncu pogoda byla taka paskudna, ze stwierdzilam iz kolejny dzien wolny mu nie zaszkodzi. Mam tylko nadzieje, ze do nastepnego roku chlopak nabierze jakiejs odpornosci, bo trener w szkole sredniej mocno przywiazuje wage do frekwencji... ;) Podobnie, nie pojechalam na "wieczor otwarty" w szkole corki. Nawet mialam energie, ale nie dosc, ze lalo, to calosc miala sie skonczyc o 20:35, a ja teraz o 21 sie klade. Uznalam, ze wole sobie spokojnie posiedziec na kanapie. :D

Piatek niestety nie byl juz taki fajny jak czwartek, a wlasciwie to byl tra-gicz-ny! Juz pierwsza partia miala problem, choc zawinil ewidentnie technik. Mamy taki test, ktory zaczyna sie od bardzo banalnej czynnosci, a mianowicie od kapniecia na specjalny papierek (pokryty odczynnikiem) standardem, a obok probka materialu. Na papierku jest linia i obie kropki powinnym byc mniej wiecej obok siebie, bo pozniej papierek jest poddawany obrobce, a na koniec sie go skanuje w odpowiednim instrumencie. W skrocie chodzi o to, ze owe kropki przesuwaja sie po odczynniku w odpowiednim tempie i na tej podstawie wylicza sie czystosc materialu. Chlopakowi test nie wyszedl, ale dopiero wtedy przyznal, ze standard kapnal mu troche nizej, a probka troche wyzej. O jeeesssu... Problem w tym, ze na etapie "kapania" mozna test przerwac i zaczac od nowa. Wielu technikow pokazuje nam wlasnie te papierki przed skanowaniem i pyta czy wygladaja ok. A owy chlopak nic nie powiedzial tylko puscil probke, bo stwierdzil, ze moze bedzie ok. No, nie bylo... :( W dodatku, kiedy przepusci sie test przez skaner, program komputerowy rejestruje test oraz wynik i nie mozna sobie go ot tak powtorzyc. Znow trzeba bylo dzwonic do jednego managera, potem drugiego, wypelniac papierologie, itd. Na szczescie moj szef dal zielone swiatlo zeby zaczac sie przygotowywac do ponownego testu i poczekac tylko na podpisy. Wszystko przesunelo sie o pol godziny, ale w porownaniu ze sroda to i tak niezle. W miedzyczasie okazalo sie, ze w weekend jednak nie pracujemy, bo w laboratorium beda remontowac podlogi. Moj szef oraz kierowniczka laboratorium wiedzieli o takiej mozliwosci, ale nie puscili pary z ust. :/ Dopiero w piatek dostalam od szefa maila. Szczerze, to chyba wolalabym pracowac w sobote i miec wolny poniedzialek. :D W kazdym razie, kiedy przyszla pora na druga partie, szlag trafil jedna z maszyn i choc tym razem wszystkie testy probki wyszly pomyslnie, produkcja nie wypuscila tyle materialu ile zakladala i trzeba bylo cofnac nawet to, co mielismy. To zbyt skomplikowane do wytlumaczenia, ale nasz material ma takie wlasciwosci, ze jesli nie wyprodukuje sie zakladanej ilosci, to potem nie da sie okreslic jego koncentracji, a wiec wszystkie inne obliczenia traca waznosc. Tutaj jednak nikt nie zawinil, po prostu maszyna sie zbiesila. Glowny technik oraz inzynier podejrzewali gdzies przeciek, ale pogrzebali i nic nie znalezli. Beda to jeszcze przez weekend sprawdzac. Zeby nadrobic brak materialu, przy trzeciej partii wypuscili dwie fiolki, co laczylo sie oczywiscie z dodatkowa papierologia oraz sprawdzaniem. Teoretycznie, po trzeciej partii powinnam miec okolo dwoch godzin do wyjscia na podokanczanie innych spraw, ale przez niedomiar probki, partia materialu klienta zostala przesunieta na pozniejsza godzine, zas czwarta naszego na odrobine wczesniej. Wobec tego, moj kolega, ktory walczyl z dokumentacja zwiazana z bledami z pierwszych dwoch partii, poprosil zebym zostala dluzej i wypuscila ta nasza ostatnia partie. Mialam ochote tupnac noga, ale on - biedak musial przelozyc lot powrotny z poludnia na wieczor, wiec ugryzlam sie w jezyk i zostalam. Jakims cudem ostatnia partia poszla gladziutko, bez zadnych potkniec. :) Pozniej niestety musialam zaksiegowac stosik z biurka bo nie chcialam go zostawic na dwa dni i wreszcie moglam uciec do domu. Przez to wszystko jednak, zanim sie ogarnelam, polozylam sie dopiero przed 12. A o 14:30 obudzila mnie draca sie Oreo. Kiedy przyjechalam, wpuscilam ja, a ona zwinela sie w klebuszek i rozkosznie spala, wiec nie mialam sumienia wyrzucac jej na dwor. Coz, nastepnym razem bede wiedziala lepiej. ;) Probowalam jeszcze zasnac, ale kiedy przyjechal Nik, poddalam sie i wstalam. Pozniej trzeba bylo jeszcze pojechac po Bi i pomaszerowac po jej rower. Na szczescie znow bylo slonecznie i 26 stopni, wiec byl to bardzo przyjemny spacerek. A wieczorem mozna sie bylo cieszyc na nadchodzacy weekend, choc jak pisalam wyzej, wolalabym jednak miec wolny poniedzialek. ;)

piątek, 19 września 2025

NadeJszla nocna zmiana ;)

Sobota, 13 wrzesnia, zaczela sie odsypianiem trudow tygodnia dla... wszystkich. Tak, nalezaloby to wydrapac na scianie, ale M. mial wolne. Nie do konca z wlasnej woli, bo choc mogli pracowac w oba weekendowe dni, malzonek we wrzesniu mial poki co tylko jeden dzien wolny (a musi miec 4), wiec stwierdzil ze bedzie bral po jednym w kazdy weekend. A ze w sobote placa 1.5 raza, a w niedziele podwojnie, to wybor byl oczywisty. ;) 

Rano w lozku nawiedzil mnie puszysty slodziak

W czasie kiedy malzonek walczyl ze skladzikiem, ja i dzieciaki sie pomalu dobudzilismy, zjedlismy sniadanie i trzeba bylo sie zabrac za cos pozytecznego. Zarzadzilam odkurzanie oraz mycie podlog na gorze. Bi odkurzyla u siebie, a Nik rzucil mi propozycje nie do odrzucenia - za $10 odkurzy cala reszte. Jak moglam sie nie skusic? :D Pozniej podloge tez umyl, wiec ostatecznie dalam mu $25; niech sie cieszy, bo ostatnio troche zazdrosny byl ze Bi zarobila na opiece nad zwierzakami, a on nie ma okazji. ;) Malzonek na wiekszosc dnia utknal pod tarasem, ale skladzik pomalu nabiera "ksztaltow". Obecnie stanela druga sciana, ta z oknami, a poza tym trzeba polatac wszelkie dziury oraz szpary, no i wykombinowac jakies drzwi od przodu. Po poludniu musielismy jechac do kosciola, z racji ze M. mial pracowac w niedziele, a po powrocie wzielam prysznic, po czym zabralam sie za ciasto. Mialam lekki dylemat, bo i 3 przejrzale banany i kilka jablek, ktore juz zaczynaly sie robic miekkie oraz marszczyc. Zamiast jednak piec dwoch ciast, znalazlam przepis na bananowo - czekoladowe z jablkami. Idealnie! :D Wyszlo bardzo fajne i na pewno je kiedys powtorze, bo (z lekka pomoca mojego taty) zniknelo w jeden dzien. :O

W niedziele ponownie spalam bite 11 godzin. ;) Po sniadaniu pomalu ogarnialam kuchnie i zaczelam pisac do mamy, bo byla ostatnio na oddziale kardiologicznym na badaniach. Pisanie wkurzalo bo ciagle musialam przerwac co robie, wiec w koncu zadzwonilam. W ten sposob spedzilam kolejna ponad godzine na telefonie. Dokonczylam sprzatanie kuchni, umylam sie i wypilam poranna kawe z telefonem na glosniku. :) Dopiero potem napisalam do taty z tradycyjnym zaproszeniem na kawe, wiec przyjechal sporo pozniej niz zwykle. Malzonek wrocil z roboty i zamienil kuchnie w przetwornie zywnosci, czyli gotowal chyba trzy dania na raz. Moje sprzatanie szlag trafil. ;) Dziadek posiedzial jak zwykle 3 godziny, a kiedy pojechal, zmusilam sie do jazdy na zakupy. Mayi konczyla sie karma i choc starczyloby na kolejne kilka dni, caly czas wisi nade mna widmo przejscia na nocna zmiane, a wtedy wiem ze chwile mi zajmie zeby sie przystosowac i na zadne lazenie po sklepach nie bede miala ochoty. Pojechalam wiec i zabraly sie ze mna Potworki, tak zeby sie wyrwac z domu. ;) Nik mial niesamowita frajde kiedy na parkingu dorwal elektryczny pojazd dla inwalidow. Takie wozki sa dostepne tutaj w wielu sklepach, dla osob majacych problem z poruszaniem sie. Zwykle stoja w srodku i sie laduja, ale ten ktos porzucil na parkingu i pracownicy jeszcze nie zdazyli go sprzatnac.

Mial szczescie ze nikt go nie opiep**yl, choc w sumie pokrecil sie tak w kolko moze z minutke

Wracajac z jednego sklepu, zajechalismy jeszcze na ciuchy, bo idzie jesien i zima i trzeba pomalu szykowac garderobe. Bi, ktora w zeszlym roku stanowczo odmowila zalozenia kurtki, w tym stwierdzila, ze na rowerze w bluzie (nawet takiej a'la kurtka) to za zimno i chce kupic zimowe okrycie, ale koniecznie czarne. Ma bowiem kurtke granatowa, ale upiera sie, ze jej do niczego nie pasuje (!). :D Przy okazji stwierdzilam ze moge popatrzec za spodniami dla Kokusia, bo choc nie mierzylam, to on tak przez rok urosl, ze zaloze sie o milion, ze wszystkie dlugie spodnie bedzie mial nad kostke. ;) Ostatecznie Bi znalazla kurtke, ktora jej odpowiadala, dolozyla jakies portki (choc ona nie potrzebuje) i bluzke, ale stwierdzam, ze dzial chlopiecy i meski to porazka. Nie pomaga, ze Nik jest teraz na takim glupim etapie, ze ubrania na 12 lat juz na niego nie pasuja, tych na 14-16 jest bardzo malo, a XS meskie pasuje na dlugosc, ale jest duzo za szerokie. W dodatku jakos zupelnie nie bylo spodni dresowych, a Mlodszy nie znosi jeans'ow ani takich ze sztywnego materialu. Znalazl od biedy jakies dwie pary na dziale mlodziezowym, ale ze sa na styk, podejrzewam ze za chwile beda przykrotkie. Do tego znalazl jakas bluze, ale czeka nas jeszcze przynajmniej jedna wyprawa po portki... Wrocilismy w koncu do domu, gdzie M. litosciwie troche ogarnal po sobie kuchnie, choc niestety wyszorowanie kuchenki juz go przeroslo. ;) No i niestety, ostatni sloik malosolnych, tym cenniejszy ze ogorki juz nie rosna, splesnial! To znaczy, splesniala warstwa kopru na wierzchu, ale nie bede ryzykowac jedzenia tego. Szkoda... A sam wieczor to juz oczywiscie szykowanie sie na kolejny tydzien, gdzie spodziewalam sie juz ostatecznej kwalifikacji do wypuszczania fiolek, a wiec przejscia na zmiane nocna...

Poniedzialek zaczal sie brutalna pobudka o 2:30 w nocy. Szczerze, to w porownaniu z meldowaniem sie w robocie o 1, wstawanie o tej porze nie wydaje sie az takie straszne. ;) Dzien w pracy uplynal w zasadzie spokojnie. Posegregowalam dokumenty, wypuscilam dwie partie, a w miedzyczasie przyjechal moj szef. Kiedy juz uporalam sie ze wszystkimi pierdolami, usiadl ze mna do egzaminu i niestety/ stety, tym razem zdalam! :D Stety, bo drugi raz nie zdac kiedy egzamin jest identyczny, to juz naprawde obciach. ;) Niestety, bo to oznacza poczatek nocnej zmiany, choc tego dnia akurat musialam poprosic o dostep do wszelkich aplikacji, wiec we wtorek moglam nadal przyjsc normalnie. Po pracy okazalo sie, ze u sasiada scinaja drzewa. Halas byl niemozliwy i cieszylam sie, ze nie musze odsypiac nocki. ;) Musialam porzadnie wyszorowac kuchnie po tym malzonkowym pichceniu, a potem ugotowac makaron do zupy. Dzieki M. nie mialam zbyt duzo gotowania i cale szczescie. ;) Wrocil ze szkoly Nik, potem M. z roboty, a na 16:30 pojechalam po Bi. Ta niestety znowu miala "imprezke" integracyjna z druzyna. Serio, co tydzien! Przesada, jak dla mnie, ale ona oczywiscie chce jezdzic zeby spedzic czas z kolezankami, wiec ja woze... Tyle ze teraz ta "integracja" ogranicza sie do pogaduszek przy jedzeniu, a potem dziewczyny, ktore maja juz samochody sie rozjezdzaja, zas za nimi chce podazyc reszta. Najpierw wszystko trwalo do 18:30, ostatnio Bi napisala zeby po nia przyjechac o 17:45, a tego dnia znienacka zadzwonila czy moge ja odebrac o 17:30! Akurat maszerowalam z M. i Kokusiem po rower panny do jej szkoly. Chlopaki poszly dalej, a ja zawrocilam, pomaszerowalam spowrotem po auto i pojechalam po panne. O tej porze wszedzie sa korki, wiec dotarlam i tak dopiero gdzies o 17:50, a Bi stala z gromadka kolezanek na chodniku. Juz jej zapowiedzialam, ze na kolejne takie spotkanie nie jedzie, bo ja wiecej czasu spedzam jezdzac w kolko, niz ona sie socjalizujac... :/ Przywiozlam panne do domu i za chwile Nik mial swoj trening, ale na szczescie zawiozl go M, a ja go potem odebralam.

Kraul

Potem szybko szykowac sie do lozka, wiedzac ze kolejny dzien bedzie prawdopodobnie ostatnim kiedy bede jechac na zmiane, do ktorej juz troche przywyklam.

Wtorek to taka sama pobudka i do roboty. Okazalo sie, ze otrzymalam dostep do wiekszosci aplikacji potrzebnych do samodzielnego wypuszczania partii, wiec szef ucieszony polecil zebym od kolejnego dnia przyjezdzala na 1 nad ranem zeby jak najwiecej czasu spedzic z ludzmi z kontroli jakosci, ktorzy przyjezdzaja do pomocy. Pozniej okazalo sie, ze jednej z aplikacji nie moge otworzyc na wlasnym laptoku bo pokazuje mi ze nie mam licencji. Moge ja jednak otworzyc na jednym z komputerow stancjonarnych. Z druga aplikacja mam ciagle problemy, bo najpierw pokazywala ze nie mam dostepu do czesci, do ktorej dostep miec powinnam, a pozniej nie pozwalala z niej drukowac. Jeszcze pewnie z tydzien bede walczyla z jakimis bledami oprogramowania. :/ W kazdym razie, po pracy wrocilam do chalupy i majac swiadomosc, ze o 1 nad ranem musze sie stawic spowrotem, postanowilam sprobowac sie zdrzemnac. Nie bardzo mi wyszlo, bo jakis km od domu jest cementownia i nie wiem co oni tam robili, ale huczalo i walilo niemilosiernie. Zamknelam okno, ale po chwili w sypialni (wychodzacej centralnie na poludnie) zrobilo sie nieznosnie goraco. Ostatecznie przemeczylam sie jakies 1.5 godziny, z czego przysnelam na moze 45 minut... Wstalam kiedy chlopaki wrocily juz do domu, wiec przynajniej mialam towarzystwo. 

M. nadal pracowal nad skladzikiem, ktory obecnie prezentuje sie tak. Sciany zrobione sa z gotowych paneli, ktore niespodziewanie byly w kolorze nielam identycznym jak dom :)

Bi miala tego dnia zawody w innej miejscowosci o obliczalam, ze dojedzie dopiero okolo 18. Poki co zajelam sie typowo domowymi sprawami i podlalam warzywnik, w ktorym mamy kupe pomidorow, ale niestety... zielonych. Mimo ze dni nadal sa cieple, niemal gorace, to nie chca one dojrzewac. Poki jednak cos tam rosnie, to podlewam, bo mamy ostatnio bardzo sucho. Praktycznie nie pada. W koncu Bi wyslala smsa, ze maja dojechac do szkoly o 18:30. Ja pojechalam wiec po corke, a M. w tym czasie zawiozl Kokusia na jego trening. Autobus dziewczyn utknal gdzies w naszej miejscowosci i dotarly dopiero o 18:47. Myslalam, ze Bi bedzie padnieta, ale okazalo sie ze przyjechala w szampanskim humorze, bo godzine spedzila gadajac i wyglupiajac sie z kolezankami. Nawet glodna nie byla, bo na zawodach dziewczyny wymieniaja sie paczkami "lakoci", ktore zawieraja glownie slodycze oraz... napoje energetyczne. :O Pozniej jednak troche sie wkurzylam. Okazalo sie, ze Bi plynela w tylko jednym wyscigu - kraulem na 100m, gdzie zajela drugie miejsce w swojej grupie. Zwykle plynela jeszcze jakies sztafety, a tym razem nic! Kurcze, trener ciagnal ja godzine jazdy w jedna strone, gdzie poza domem spedzila 14 godzin, zeby sobie poplynela jeden wyscig?! To juz wolalabym zeby dziewczyny dostawaly "powolanie" na zawody i nie jezdzily na kazde, ale za to faktycznie sie scigaly, a nie siedzialy na lawce... :/ W kazdym razie, przywiozlam corke do domu, gdzie zlapala sie za glowe ze musi jeszcze odrobic lekcje i przyszykowac sie do na kolejny dzien, a mielismy juz wieczor. Ja pozniej pojechalam po Kokusia, a nastepnie polozylam sie jak zwykle o 21, bo skoro drzemka mi nie wyszla, to chcialam zlapac choc 3 godzinki snu przed stawieniem sie w robocie o 1...

W srode rozpoczela sie wiec dla mnie nowa "era", bo na pierwsza w nocy musialam byc w pracy. Wstawalam o polnocy, bo postanowilam nie jesc "sniadania" (o tej porze to chyba kolacja :D) i mycie ograniczyc do minimum, zeby zmaksymalizowac czas snu. W sumie to ciekawe doswiadczenie jechac do roboty o 12:40 w nocy. Wiele osob kladzie sie o tej porze spac. ;) W wielu oknach widzialam swiatla, a w naszym sennym miasteczku na drodze bylo wiecej aut niz kiedy jezdzilam na 4. Podobnie na autostradzie - ruch jak w dzien, tylko bez korkow. Nasze laboratorium oraz apteka dzialaja glownie w nocy, wiec na parkingu byly raptem 3 wolne miejsca, a w srodku energia jak w ulu. Gdyby nie ciemnosc za oknem, nikt nie pomyslalby ze to srodek nocy. :) Zaczelam od razu przegladac papiery i wypuszczac pierwsza dawke, pod pilnym okiem mojego "miszcza". ;) Jedna z aplikacji nadal sprawia mi problemy, bo jej oznaczenia sa dla mnie zupelnie nielogiczne. No coz, mialam trzy dni zeby jakos to ogarnac zanim w weekend zostane sama. :D Wypuszczajac 3 partie, miedzy ktorymi mialam pol godziny lub 45 minut na dychniecie, zjedzenie czegos i skorzystanie z toalety, sprawilo ze czas minal mi blyskawicznie. Kiedy, po trzeciej dawce, paleczke przejal F., zostaly mi jakies 2 godziny z hakiem. Wykorzystalam je glownie na odhaczenie papierologii. Pogadalam tez z szefem, ktory chce od soboty wziac tydzien wolnego, co niestety oznacza ze ledwie dostalam oficjalna kwalifikacje, a juz bede musiala pracowac w weekend. Ci podrozujacy pomocnicy bowiem na weekendy lataja do domow i rodzin. W ktoryms momencie zapikala aplikacja od kamer, wiec sprawdzilam co tam i... znowu niedzwiedz! Wyglada, ze ten sam co w zeszlym tygodniu... 

Nawet przechodzac pod domem, ma swoja stala trase ;)

Kreci sie wiec regularnie i tylko czekac az dobierze sie do smieci. :/ Po pracy wrocilam do domu, zjadlam sniadanie, wypuscilam Maye na siusiu i polozylam sie spac. Sen mialam niestety sredni, bo o 12:47 obudzil mnie F. pytajac, czy w nocy dam rade wypuscic pierwsza partie sama. Odpisalam, ze ok, choc mialam troche obaw, ale wiedzialam ze w razie czego kolega bedzie pod telefonem. Pozniej mialam oczywiscie problem z zasnieciem i choc przysnelam, to w sypialni znow zrobilo sie pieronsko goraco i tuz po 14 obudzilam sie i juz nie moglam zasnac. Wstalam bo co bylo robic, ale jak to po takiej drzemce w dzien, bylam zupelnie rozbita. Dobrze, ze w srody teraz Nik robi sobie przerwe od basenu, wiec oprocz odebrania Bi z treningu nie musialam nigdzie jezdzic. Poszlam tylko po rower corki i musze przyznac, ze troche mnie to rozbudzilo. Tego dnia w szkole Kokusia odbywaly sie cos jak dni otwarte, ale stwierdzilam ze nie mam ochoty po tej nocce. Zreszta, w tej szkole bylabym na takich dniach otwartych juz czwarty raz. Mysle, ze trzy razy wystarcza. ;) Dzieciaki musialy jednak przygotwac dla rodzicow rozpiske ze swoim grafikiem, wiec Nik tez mial. 

Na czerwono zakreslilam specjalna "wiadomosc" od syna :D

Powiedzial jednak, ze wszystko mu jedno czy pojde, czy nie, wiec nie czulam sie winna. ;) Poza tym to tylko wstawic jakies pranie, bo to praktycznie zawsze jest, odgruzowac kuchnie bo po powrocie z pracy jak najszybciej kladlam sie spac i dzien zlecial. O 21 znow polozylam sie na 3 godziny snu zeby odpoczac przed robota. ;)

W czwartek ponownie stawilam sie w robocie w srodku nocy, ale tym razem w lekkim stresiku, bo bylam sama. Na szczescie nie bylo jakichs problemow, wszystko poszlo gladko i udalo mi sie bez potkniec wypuscic pierwsza partie. Myslalam, ze moj "miszcz" przyjedzie przed druga partia, ale rowniez nie dotarl. Konczylam juz papierologie, kiedy sie zjawil. Okazalo sie, ze poniewaz kolejnego dnia wylatywal, chcial wypuscic pierwsze dwie partie, a ja przejelabym dwie pozniejsze. Oznaczalo to, ze w piatek mialam przyjechac "normalnie", na 4. Nie bede narzekac. ;) Po pracy oczywiscie szybko cos zjesc, wypuscic psa i do lozka. Obawialam sie, ze ze spania nic nie bedzie, bo Potworki mialy skrocone lekcje, wiec konczyly krotko po 12. Ostatecznie jednak, mimo ze przebudzil mnie zgrzyt garazowych drzwi i smiechy dziewczyn (Bi przyjechala do domu z kolezanka, zeby zostawic plecak), udalo mi sie ponownie zasnac. I nawet pomimo ze w pokoju znow bylo niemozliwie goraco, spalam az do budzika. Niestety, nie moglam pospac dluzej i musialam wstac o 14, bo na 15 Starsza miala trening. Zaczynam uwazac, ze trener mocno przesadza, bo czy skrocone lekcje, czy dzien wolny, trening jest i koniec. Tyle, ze wtedy nie ma transportu ze szkoly i rodzice musza corki zawiezc i odebrac. W kazdym razie, w czasie kiedy ja spalam, Potworki korzystaly z dluzszego popoludnia. Nik oczywiscie gral, ale Bi pojechala na rowerze z psiapsiolka do kafejki w centrum naszej miejscowosci. Panna naprawde korzysta z "wolnosci" licealistki, bo od jej szkoly do centrum prowadza chodniki, wiec moga w miare bezpiecznie tam dotrzec na rowerach lub piechota. Dla nieswiadomych, w Hameryce, poza wiekszymi miastami, w wielu miejscach brakuje chodnikow. I tak, od naszego domu do glownej ulicy prowadzi okolo 2 km droga, przy ktorej ich nie ma. Brak nawet szerszego pobocza. Przy tej glownej drodze, w jedna strone chodniki sa, ale w druga, wlasnie do skrzyzowania z ulica gdzie jest szkola, chodnika znowu brak. Dopiero od szkoly sie on zaczyna i prowadzi do centrum, gdzie wiadomo tez chodniki sa. Poprzednia szkola Bi (a nadal obecna Kokusia) z jednej strony ma roznorakie przychodnie oraz kliniki oraz brak chodnikow, a z drugiej osiedle domkow z chodnikami, ale to taka "wyspa" wsrod ruchliwych ulic i wlasciwie nie mieli tam dokad lazic. Dopiero teraz, w szkole sredniej, mlodziez odkrywa bliskosc centrum z kafejkami, restauracjami oraz sklepami i mozliwosc dotarcia tam bez koniecznosci posiadania samochodu. ;) W kazdym razie, potem wrocily pod szkole i czekaly na trening owej kolezanki i kiedy wstalam aplikacja pokazala mi, ze panna wlasnie tam sie znajduje. Na szczescie bez oporow wrocila do domu na czas zeby jechac na basen. Przez brak transportu, musialam ja oczywiscie zawiezc i ledwie godzine pozniej jechalam po nia spowrotem. Potem w koncu moglam troche poogarniac chalupe, choc przez te spanie w dzien, bylam jak snieta ryba i nic mi sie nie chcialo. Nawet krotki spacer po okolicach basenu przed odebraniem corki, nie pomogl. Bylo tez nieznosnie goraco, bo lato postanowilo pokazac ze nie podda sie bez walki i mielismy 27 stopni oraz 60% wilgotnosci. Ogolnie lubie ciepelko, ale juz bylo tak rzesko i noce zimne, ze znowu przezylam szok termiczny. ;) Na 18:30 Nik mial swoj trening, ale ze M. rabal drewno na opal, to musialam syna zawiezc i pozniej odebrac.

Motylkowy 

Dobrze, ze jego basen to raptem 2 minuty od domu. A wieczorem kladlam sie spac myslac z rozkosza, ze oto moge "gnic" w lozku az do 2:30. :D

Piatek w pracy zaczelam wiec troche bardziej leniwie, bo mialam wypuscic trzecia oraz czwarta partie, ale ta pierwsza jest produkowana o 5:30. Przyjechalam na 4, wiec mialam czas zeby zaksiegowac troche dokumentow, ale tez w spokoju wypic kawe i zwyczajnie pobimbac. ;) Te dwie partie sa poki co dla mnie luzniejsze, bo pomiedzy nimi wypuszczana jest partia produktu klienta, na ktora nie mam (jeszcze) kwalifikacji, wiec musi ja wypuscic kto inny, a ja mam dluzsza przerwe. :) Dzien uplynal wiec dosc bezstresowo, szczegolnie, ze wszystko poszlo gladko, co nie zawsze jest regula. W miedzyczasie zajelam sie innymi obowiazkami i wyszlam pol godziny wczesniej, bo skoro najwazniejsze - wypuszczanie partii sie skonczylo, to nie mialam tam po co siedziec. Wrocilam do domu i czekalam na Kokusia (Potworki ponownie mialy skrocone lekcje), ktory dzien wczesniej wyrazil chec jazdy ze mna na zakupy. Bi umowila sie znowu z kolezankami. Tym razem mialy we 4 pojsc na pizze. Mlodszy dojechal, zrobilismy zakupy, a w nagrode zabralam go na bubble tea, bo siostra udziela sie towarzysko, a on biedak jezdzi z mamusia. ;) Wrocilismy, niedlugo dojechala Bi, ktora miala niestety trening, wiec ja zawiozlam, a pozniej odebralam. I tak dzieciarnia zaczela weekend, a starzy niestety musieli szykowac sie wczesnie do lozka, bo dla nich wolnej soboty nie bylo. ;)


piątek, 12 września 2025

Zwykly i troche nudny tydzien

W sobote, 6 wrzesnia, malzonek rano pracowal, a ja oraz mlodziez spalismy do oporu. Mnie to spanie w sumie wychodzilo slabo. Mozliwe, ze organizm przestraja sie na wczesne pobudki, bo wybudzalam sie i przebudzalam kilkanascie razy. W dodatku, kiedy mocniej zasnelam, snila mi sie - praca. No kto chce nawet we snie blakac sie po laboratorium i szukac papierow?! :D Oczywiscie nad ranem po sypialniach lazila Oreo, drac mordke. Musialam wstac i wypuscic zolze. Myslalam, ze juz nie zasne, ale jakos przysnelam, a ponownie obudzil mnie odglos... szlochania. Kiedy wypuscilam kota, zostawilam mu uchylone drzwi na taras, wiec kiedy Bi zeszla na dol, zastala Oreo z upolowanym... kolibrem. :( Musze przyznac, ze tu i mi zrobilo sie strasznie przykro, bo ogolnie lubie ptaki, ale kolibry darze szczegolnym sentymentem. Niesamowite sa kiedy uwijaja sie wokol karmnika. W ogole to nie wiem jak i gdzie kiciul zdolal go zlapac, bo one sa niemozliwie szybkie i zwinne. Musial byl starszy i moze slaby, albo odwrotnie, mlody i nieuwazny. :( Na jeden dzien wrocilo do nas tutejsze lato - upal (choc nie tragiczny, bo 28 stopni) oraz taka wilgotnosc, ze czlowiek caly sie kleil. Mimo pogody rodem z Amazonii, malzonek nadal walczyl z budowa skladziku. Poki co zyskal on sciane. ;)

Zdjecie juz nieaktualne, bo obecnie strona z oknami rowniez jest zaslonieta

Poniewaz M. mial pracowac rowniez w niedzielny poranek, do kosciola jechalismy w sobote po poludniu. Jak na zawolanie, przyszlo zalamanie pogody. Doslownie kwadrans przed naszym wyjsciem, zrobilo sie ciemno niczym w nocy, zaczelo grzmiec oraz blyskac, a nastepnie lunelo. Mimo wszystko pojechalismy, choc malzonek wyrzucil nas pod samymi drzwiami, a potem sam biegl przez parking. :) Zanim jednak msza sie skonczyla, deszcz rowniez przeszedl i wrocil dopiero w nocy. Nie wiem czy pisalam, ale poniewaz budowany skladzik znajduje sie pod tarasem, a ten ma oczywiscie szpary miedzy deskami w podlodze, wiec M. musial zrobic odprowadzenie wody. Od dluzszego czasu mielismy prawdziwa susze i omijal nas wiekszy deszcz, wiec nie moglismy przekonac sie czy jego pomysl zadzialal. Nooo, nie do konca. Wybral material plastikowy zamiast sztywniejszej blachy i okazuje sie, ze pod ciezarem wody wygina sie on i kaluze stoja zamiast splywac. Musi zrobic wiekszy spadek i jakos te plyty usztywnic. Wracajac jednak do soboty, po powrocie z kosciola zabralam sie za ostatnie juz raczej w tym roku malosolne. Wiem ze za chwile za nimi zatesknie, ale na dzien dzisiejszy ciesze sie, ze to juz koniec, bo porzadnie mi sie przejadly. Ogorki obrodzily jak glupie i w ktoryms momencie nie nadazalismy z przejadaniem ich, mimo ze praktycznie co tydzien sloik dawalam tacie. No, ale zostal juz tylko jeden krzaczek, wiec nawet jak jeszcze cos wyprodukuje, to pojedyncze sztuki. W sobotni wieczor w koncu moglam dluzej posiedziec, bo wyspalam sie rano, wiec nie padalam na twarz juz o 20. :) Nik za to chyba zapomnial ze to juz nie wakacje, bo obudzil nas szykowaniem sie do snu i trzaskaniem drzwiami w lazience o... 1 nad ranem. :O

Niedziela zaczela sie ponownie od dluzszego spania i ledwie zdazylam zwlec sie z lozka, a do domu przyjechal M., ktory po drodze zdazyl wpasc jeszcze do Polakowa. Deszcz, ktory w sobote wieczorem ustal, powrocil w nocy i w niedziele lalo do wczesnego popoludnia. Zrobilo sie tez niestety duzo chlodniej i w domu siedzial czlowiek w swetrze. :/ Bi umowila sie z kolezankami w galerii (ech), ale na szczescie udalo sie tak to zalatwic, ze mama jednej z kolezanek je zawiozla, a ja mialam je odebrac i rozwiezc do domow. W miedzyczasie na kawe wpadl moj tata i posiedzial dobre 3 godziny. Po jego wyjsciu nie wiedzialam w co wlozyc rece, bo pod koniec tygodnia jestem juz tak padnieta, ze nie mam sily ani ochoty na grubsze roboty domowe. Wszystko zostaje na weekend, a tu mam pol niedzieli zablokowane przez siedzenie na kanapie z dziadkiem. Nie powiem, ciesze sie, ze mam tu chociaz tate, ale przyznaje bez bicia, ze czasem jak on czy my jestesmy chorzy i nie przyjezdza, po cichutku sie ciesze ze mam wiecej czasu na ogruzowywanie, pranie, itd. ;) Po wyjsciu dziadka, mialam raptem 15 minut i musialam zasuwac po corke. Okazalo sie ze zostala z tylko jedna kolezanka, mieszkajaca niestety w zupelnie innej czesci naszej miejscowosci. Przynajmniej jednak nie mialam do rozwiezienia calej ferajny.

Ida "galerianki" :D 

Panna nie obkupila sie jakos szczegolnie, choc pare rzeczy wyszukala. Prosilam zeby wybierala raczej ciuchy na zime, ale posluchala w polowie, bo kupila spodnie dresowe oraz bluze, ale oprocz tego dwie bluzeczki zdecydowanie letnie. No coz, jej kasa... 

Jak dla mnie, ta nadaje sie najwyzej na jakas impreze, ale panna tylko przewraca na to oczami

Kiedy wrocilysmy do domu zaczal sie marsz pingwinow pod prysznice i za chwile trzeba sie bylo szykowac na pracujaco - szkolny tydzien.

W poniedzialek rano jak zwykle wstac bylo w miare latwo bo i po weekendzie bylam wyspana. W pracy okazalo sie, ze (mimo obietnic) szef nowego egzaminu mi nie przyslal. Nie narzekalam jednak na nude, bo opocz wypuszczenia dwoch partii, mialam dwie inspekcje do przeprowadzenia. Jedna poszla w miare szybko, bo trzeba bylo tylko sprawdzic ilosc produktow, ale druga wymagala dokladnego patrzenia pod swiatlo, sprawdzanie igiel, braku cial obcych, itd. Potem okazalo sie, ze musimy na nie nakleic wlasne etykiety, a na te etykiety kolejne - zielone (z inicjalami oraz data) oznaczajace ze kontrola jakosci to zatwierdzila. Taka glupiego robota, bo wystarczyloby zeby laboranci byli bardziej ogarnieci i sprawdzili sobie w systemie czy wszystko zostalo "przyklepane". To nie, trzeba sie bawic w naklejki niczym w przedszkolu. :/ Dzien zlecial ekspresowo i moglam wrocic do domu. Pogode ponownie mielismy taka jak na kempingu - w cieniu zimno, ale w sloncu jakies 21 stopni, wiec cieplutko. Usiadlam chwile na tarasie zeby powygrzewac sie niczym jaszczurka. :) Musialam niestety skonczyc obiad, wiec wygrzewanie dlugo nie potrwalo. Potem poogarniac kuchnie i inne domowe porzadki, az wrocil Nik. Zjedlismy razem obiad i czekalismy na M., ktory jednak podjechal na warsztat bo piszcza mu hamulce, a potem postanowil od razu podjechac po rower Bi pod szkole. Ostatecznie sie z nim wyminelam, bo pojechalam po corke troche wczesniej zeby jeszcze pochodzic po okolicy przy basenie. W koncu odebralam corke i zaczelo sie jezdzenie w te i nazad. Panna miala znow spotkanie towarzyskie z druzyna, wiec zawiozlam ja pod wskazany adres. Mialo trwac do 18:30, ale ledwie w domu usiadlam z kawa, dostalam sms'a od corki zebym odebrala ja o 17:45. Czyli posiedzialam calutkie 10 minut. :D Pojechalam po Starsza, przywiozlam ja do domu, po czym na 18:45 Nik mial swoj trening. Na szczescie zawiozl go M., ale ja musialam po niego jechac, bo malzonek polozyl sie spac.

Niestety, znow skonczyli nadzwyczaj wczesnie i zlapalam Nika jak juz wychodzil z wody...

Serio, nie minal miesiac a ja juz tesknie za czasami kiedy Potworki mialy trening w tym samym zespole i na ta sama godzine! ;) W kazdym razie, po powrocie szybko kolacja i do lozka (przynajmniej matka) bo znow zostalo niewiele godzin na odpoczynek...

Wtorkowy ranek to jak zwykle pobudka wlasciwie nocna i do roboty. W pracy ponownie nie wiedzialam w co wlazyc rece. Meeting o 4:30 rano nie pomogl. Niby wypuscilam tylko dwie partie, ale produkcja drugiej sie mocno opoznila. Niestety, w takich sytuacjach krazy czlowiek i czeka, bo skoro technik zaczal, to znaczy ze w kazdej chwili moga zaczac przyplywac papiery. Nie da sie klapnac w biurze, albo zaczac robic czegos innego. Oprocz tego masa papierow do zaksiegowania i do egzaminu siadlam na doslownie pol godziny. No ale moge z czystym sumieniem powiedziec, ze zaczelam. ;) Nie moge sie doczekac az moja kolezanka przejdzie pierwszy egzamin, bo wtedy bedzie oficjalnie zakwalifikowana do ksiegowania oraz sprawdzania niektorych papierow. Poki co jednak nikt nawet nie zaczal z nia oficjalnego szkolenia... :/ Po powrocie do domu, odgruzowac to i owo, dokonczyc obiad i mialam chwile relaksu. Dlugo nie potrwala, bo na 15:30 Bi miala kolejne zawody. W szkole sredniej sie nie pierdziela i wlasciwie co tydzien cos tam maja. :O Zawody ponownie byly na "ich" basenie, wiec pojechalam. 

Zobaczyla ze pstrykam fote i bardzo sie "ucieszyla". :D

Tym razem nie zglosilam sie do mierzenia czasu, ale jak na zlosc na poczatku szukali i dopytywali czy ktos z rodzicow jest sklonny, wiec sie zgodzilam. Przez to niestety nie mam nagranego zadnego wyscigu, w ktorym plynela Bi i zrobione tylko kilka przypadkowych zdjec. Starsza ponownie plynela same sztafety i tylko jeden indywidualny wyscig, z ta sama, najwolniejsza grupa. ;) Tak jak poprzednio, wygrala go, ale jej tego nie zalicza, a dlaczego, przekonalam sie dopiero w domu i to przypadkowo. Mierzenie czasu nastepowalo po sobie tak szybko, ze po wyscigu Bi tylko predko pstryknelam zdjecie tablicy z wynikami. Wieczorem przegladalam foty i dopiero po chwili rzucilo mi sie w oczy, ze "1" obok nazwiska, to nie miejsce, tylko numer linii. Kiedy przeszlam wzrokiem na kolumne z wynikami, zdziwilam sie, ze nie tylko Bi nie miala przyznanego pierwszego miejsca, ale kolo niej nie ma w ogole wyniku. I dopiero po minucie zorientowalam sie, ze wedlug tej listy, Starsza miala plynac w pierwszej linii, a pamietam wyraznie, ze plynela w osmej, po przeciwnej stronie basenu! :O Najwyrazniej, kiedy do linii nie jest przypisany zawodnik, maszyna nie rejestruje czasu, natomiast w linii gdzie miala plynac, nikogo oczywiscie nie bylo, wiec w obu wyniki zostaly puste. No co za "nieogar" z tej pannicy! :D

Po zawodach, dziewczyny zrobily sobie pamiatkowe zdjecie z przeciwna druzyna. Bi widac tylko czubek glowy, wiec zaznaczylam ja strzalka

Kiedy wrocilysmy do domu byla niemal 18 i zadnej z nas nie chcialo sie oczywiscie popylac po rower. Malzonek po niego podjechal po podrzuceniu Kokusia na jego wlasny trening. Po powrocie niemal natychmiast polozyl sie do lozka, a syna odebralam ja. Przy wstawaniu o 2:30, rzecz jasna juz o 21 bylam w lozku i zasnelam jak tylko przylozylam glowe do poduszki.

W srode rano w pracy mielismy kolejny meeting. Tym razem troche sie zirytowalam, bo kierowniczka laboratorium wola mnie na wszystkie spotkania, a czesto (jak tym razem) okazuje sie, ze mnie temat zupelnie nie dotyczy. Zmarnowalam tylko 45 minut... Niespdziewanie, nadal w trakcie owego meetingu, pojawil sie moj szef, ktory pozniej zjawil sie przy moim biurku i polecil zebym tego dnia nie wypuszczala partii, tylko skupila sie na dokonczeniu egzaminu. Oczywiscie wtedy zdazylam juz zaczac robic cos zupelnie innego, wiec najpierw stwierdzilam ze to skoncze. Pozniej zabralam sie za egzamin. Byl on identyczny, wiec spodziewalam sie, ze skopiowanie poprawek zamie mi chwilunie, pozniej dodac to, co ominelam i migusiem bede miala zrobione. Taaa... Z przerwami na inne, drobniejsze obowiazki, zejelo mi to wiekszosc dnia. A na koniec musialam pogadac z szefem, bo w niektorych miejscach zaznaczylam bledy kiedy z nim rozmawialam w piatek, ale postawilam tam tylko wykrzykniki, natomiast nie pamietalam co oznaczaja. :D Po rozmowie zostalo juz tak niewiele czasu, ze zajelam sie uporzadkowaniem papierologii na biurku, a egzamin stwierdzilam ze dokoncze kolejnego dnia. Tym bardziej, ze moj szef bral na czwartek oraz piatek wolne. Wrocilam do chalupy i na dzien dobry sie podlamalam. Tego ranka, moj syn napisal mi znienacka, ze kolega (z ktorym jezdza tym samym autobusem) wyslal mu wiadomosc ze transport przyjechal duzo wczesniej niz w grafiku. Odpisalam zeby w takim razie wyszedl szybciej, a on na to ze moze wyjdzie teraz. Bylo kilka minut przed pora kiedy zwykle wychodzi z domu, wiec nie jakos przesadnie wczesniej. Szczerze, to pomyslalam, ze moj syn to kolejny "nieogar", bo zamiast zbierac sie i wypadac z domu, to pisze mi sms'y! :D Wkazdym razie, zwykle Bi wychodzi pierwsza, ale tym razem byl to Nik. Po pracy wchodze do domu, a tam bramki nie zasuniete i Maya biega radosnie po calym domu... Przypominal ze siersciuch ma problem z nietrzymaniem moczu, wiec nie chcemy zeby sie kladla na dywanach. Corce "sie zapomnialo". I w sumie, kazdemu moze sie zdarzyc, tyle ze zamykamy te bramki zawsze i przed kazdym, nawet najkrotszym wyjsciem, wiec nie wiem jak moze to wyleciec z glowy... :/ Tak czy siak, kiedy juz doprowadzilam kuchnie do wzglednego porzadku, a zanim zabralam sie za obiad, otworzylam aplikacje z kamerami, bo kiedy przyjezdzam do chalupy nagrywaja mnie lazaca do skrzynki, ogladajaca kwiatki, itd. Kilka razy dziennie wchodze i kasuje jakies bzdety, jak nagranie pajaka plecacego pajeczyne na kamerze. :) Przy okazji patrze co tam sie nagralo. Tym razem widze moje auto wjezdzajace do garazu, potem mnie krecaca sie po podjezdzie, a ponizej okienko pokazuje cos czarnego. Te okienka z filmikami przed kliknieciem sa malutkie, wiec przeszlo mi tylko przez mysl, ze jakis duzy ten nasz kot, zanim kliknelam zeby je powiekszyc. No i coz, to wcale nie byl kiciul, tylko niedzwiedz przelazl sobie po podjezdzie, doslownie 8 minut przede mna! Gdybym nie utknela w korku, wpakowalabym sie prosto na niego! :D

Nowy kotek? :D

Trener Bi wyslal wyniki zawodow i na szczescie tym razem czasy byly spisywane tez odrecznie, a nie tylko rejestrowane przez maszyne. Moze wiec Starszej jednak zalicza wygrana. Przy okazji patrzac na czasy dziewczyn, stwierdzam, ze Bi moglaby sie z powodzeniem scigac ze srodkowa grupa, bo byla szybsza od trzech z szesciu zawodniczek. Zobaczymy czy kiedys trener przypisze ja tamtej grupie... Przyjechal ze szkoly Nik, a potem musialam jechac po corke. Na szczescie teraz w srody syn robi sobie przerwe od treningow wiec mielismy spokojny wieczor. A o 19, kiedy rodzice zaczynali juz pomalu myslec o szykowaniu sie do lozka, Bi umyslila sobie, ze... upiecze brownies! :O Na szczescie zdazyla, bo obawialam sie, ze bede czekac az sie ciasto upiecze zeby sie upewnic ze Starsza wylaczy piekarnik. ;)

W czwartek zastalam Oreo spiaca w nogach lozka Bi. Nie tylko slodko to wygladalo, ale ogolnie cieszylam sie ze jest w domu, bo gdzies niedaleko okropnie wyly kojoty, a chwile pozniej pohukiwal puszczyk. Zawsze martwie sie, ze cos dopadnie ta nasza zolze, ale tym razem wiedzialam ze spi sobie bezpieczna. :)

 

Kiciul nawet nie wie, ze ma zycie jak w Madrycie ;)

W pracy juz dluzej nie dalo sie ociagac, wiec poznym rankiem wyslalam szefowi egzamin. Majac nadzieje, ze skoro mial wolne tego dnia i w piatek, to nie sprawdzi go do soboty. :D Wypuscilam tez ponownie dwie partie, gdzie z ta druga byla masa pierdzielenia. Nie tylko znalazlam mnostwo literowek (a raczej "cyfrowek", bo bledy byly w liczbach), ktore trzeba bylo poprawic bo zmienialy wyniki, ale jeszcze cos sie rozlalo w specjalnej komorze do przetwarzania substancji radioaktywnej. Nasze czujniki sie rozpikaly i czlowiek wszystko robil w rekawiczkach i kazda kartke przykladal do malego czujnika na blacie zeby sprawdzic czy nie jest pochlapana. Niestety, plastik czy metal wystarczy przetrzec izopropanolem, kartek sie nie da. A okazalo sie wlasnie, ze to na kartki musialo cos chlapnac i powodowaly ze wstazowki czujniczka wylatywaly poza skale. Super, bo czlowiek tego nie czuje, ale przy okazji sam narazony jest na to promieniowanie. :( Na szczescie (dla niewtajemniczonych), ten produkt traci radioaktywnosc w bardzo szybkim tempie. Po niecalej 1.5 godzinie ma juz tylko polowe mocy, po kilku jest ona sladowa. Zreszta dlatego wlasnie produkcja substancji radioaktywnej do tomografii odbywa sie w takim tempie. Chodzi o to, zeby dostarczyc probki do szpitali zanim straca moc i beda bezuzyteczne. Z przyjemnoscia stwierdzam, ze idzie mi to coraz sprawniej i jesli z laboratorium oraz produkcji przekazuja mi dokumenty w miare sprawnie, moge sie uwinac w niecala godzine. Przy drugiej partii w czwartek, gdzie sporo bylo poprawek, a jeszcze chlopak przeprowadzajacy test wylal odczynnik i musial zaczac od nowa, zajelo to prawie dwie. :/ Wreszcie moglam stamtad uciec i wrocic do domu. Tam jak zwykle conieco ogarnac, przygotowac obiad, chwilka relaksu i przyjechal Nik, a niedlugo po nim M. Pojechalam po Bi oczywiscie wczesniej zeby troche pochodzic i rozruszac stare kosci. ;) Wrocilysmy i niestety pannie ponownie nie chcialo sie isc po wlasny rower. Co ja sie jednak dziwie, skoro byla niemal 17, a ona od rana poza domem. Tego dnia M. zrobil sobie przerwe od walki ze skladzikiem, wiec postanowilismy razem pojsc po sprzet corki. Zabral sie z nami Nik, na wlasnym rowerze. Wrocilismy, podlalam ogrod bo znow pare dni nie padalo a w dzien caly czas jest ponad 20 stopni. Pozniej dorwalismy z Kokusiem zabe, calkiem spora i zrecznie nam uciekajaca. Zdjecia nie mam, bo stworzenie bylo wyjatkowo zadziorne i nawet zamkniete w dloniach probowalo przecisnac sie miedzy palcami. :D W kazdym razie, my tu przed domem usilujemy utrzymac w rekach zabie udka, az zaszczekal pies sasiadow, a po chwili sasiad wyszedl i zaczal pokrzykiwac. Okazalo sie, ze juz mu sie do smietnika dobieral niedzwiedz! :O Tu tez chcialam zrobic fote, ale sie nie udalo, bo misiek przemykal przez krzaki, a balam sie podejsc zbyt blisko. ;) Jakby malo bylo "przygod" ze zwierzakami, o zmierzchu przylapalam Oreo siedzaca na samiutkim dachu mojego auta! Niestety, uslyszala telefon szurajacy o zaluzje i szybko zen zbiegla.

A potem mam odciski lapek na szybie... :D

Pod wieczor Nik mial oczywiscie trening. W czwartki "juz" o 18:30! :D Niby tylko 15 minut wczesniej niz w pozostale dni, ale robi to roznice. Szczegolnie przy obieraniu go, kiedy jest jeszcze jasnawo.

Piatek to ponownie wczesna pobudka, ale z tym milym uczuciem, ze jeszcze ostatni wysilek i doczolgamy sie do weekendu. W robocie ponownie wypuscilam dwie partie i wszystko poszlo wyjatkowo sprawnie. Szef nadal milczy co do egzaminu, wiec przynajmniej nie musze sie martwic, ze od poniedzialku zazadaja zebym zaczela przychodzic na nocki. ;) Wydawalo sie, ze bede miala w miare luzny dzien, ale niestety. Tego dnia uplywal termin uzupelnienia danych z mikrobiologii. Niestety, w naszych tabelach mamy luki niczym w szwajcarskim serze. Kiedys nawet probowalam je pouzupelniac, ale zabieralo to tyle czasu, ze cofnelam sie bodajze do maja. Niestety, jak to w duzej firmie, ktos zbiera te dane i bawi sie w statystyke. Bez kompletu testow, badania statystyczne sa niemiarodajne, wiec babka za to odpowiedzialna od jakiegos czasu wysyla maile ponaglajace zeby to pouzupelniac. Moj szef (bardzo wygodnie) kompletnie je ignoruje, a ja przez dluzszy czas zupelnie nie wiedzialam co i jak i gdzie tego szukac. Teraz juz lepiej to ogarniam i staram sie wklepywac wszystkie dane na biezaco. Tego dnia jednak zadzwonila do mnie dziewczyna z Vegas, bo szef mojego szefa zawrocil jej gitare, zeby sprobowac odszukac brakujace dane z calego roku! :O Wszystko mi opadlo, bo nagle do cholery, mam szukac czegos, co bylo lub nie bylo zrobione zanim jeszcze zaczelam ta prace... :/ Po wypuszczeniu drugiej fiolki, zostaly mi jakies dwie godziny pracy, wiec stwierdzilam ze zaczne od stycznia i zobacze co mi sie uda znalezc. O dziwo dalam rade przejrzec prawie wszystko, ale brakujacych danych znalazlam ledwie garstke. No ale odpisalam babce od mikrobiologii (dziewczyna z Vegas mowila, ze tamtej kobiecie glownie chodzilo o to, ze nikt jej kompletnie nie odpowiada), ze to wszystko co udalo mi sie znalezc i niech sobie robi z tymi danymi, co chce. ;) Po pracy pojechalam od razu na zakupy spozywcze, a po drodze zakupilam sobie oraz dzieciakom bubble tea. W domu ledwie zdazylam wszystko rozpakowac, a wrocily chlopaki. Nik z rozkosza zaszyl sie w pokoju, planujac granie do oporu skoro mial weekend. :) Malzonek zabral sie ze mna po corke, po czym podrzucil mnie pod jej szkole, gdzie wskoczylam na rower panny i wrocilam na nim do domu, a on wraz ze Starsza wrocili autem. I zajelo im to wiecej czasu niz mnie, bo utkneli w sznurku samochodow, a ja przemknelam przez osiedla na skroty. :) Poniewaz w piatki Nik nie ma treningow, wiec wieczor uplynal juz leniwie. A na koniec pokaze Wam jak Bi wyglada kiedy musi wziac do szkoly skrzypce:

Jeden plecak z przodu, drugi z tylu, a na ramieniu jeszcze przewieszone skrzypce! Na szczescie nie musi ich taszczyc codziennie ;)

Milego weekendu i do poczytania! :)

piątek, 5 września 2025

No i mamy wrzesien

Piatek, 29 sierpnia to niestety nadal normalny dzien w pracy, a dla dzieciakow w szkole. Dla nich prawie, bo mieli skrocone lekcje i konczyli w poludnie. Malzonek tez postanowil wziac pol dnia wolnego. Tylko ja kiblowalam w robocie caly dzien, choc udalo mi sie wymknac pol godziny wczesniej. Dobre i tyle. ;) Zaraz po przyjezdzie, ostro zabralismy sie za pakowanie, dojechaly dzieciaki i... myslalam ze wsadzimy towarzystwo do auta i wyruszymy, ale oboje oznajmili ze sa glodni. ;) Trzeba wiec bylo mlodziez nakarmic, a potem jeszcze pozmywac po tym karmieniu. Wreszcie jednak wszystko zostalo ogarniete, przygotowalismy karme oraz wode dla Oreo i pojechalismy. Ruszylismy jakies dwie godziny na polnoc, wiec nie tragicznie, a ze nie bylo po drodze wiekszych korkow, to dojechalismy sprawnie. Na miejscu okazalo sie, ze trafilismy (nigdy wczesniej tam nie bylismy) na taki "prawdziwy" kemping, czyli sam srodek lasu otaczajacego jeziorko.

Zaraz po przyjezdzie Potworki zbiegly nad jezioro, a Bi napstrykala selfiakow ;)

Jezioro bylo niewielkie, ale mialo nawet plaze, choc ostatecznie z niej nie skorzystalismy, bo wode mialo lodowata, a temperatury nie rozpieszczaly. 

Starsza strzelila focha i nie chciala zapozowac do zdjecia

Nieco przerazajace bylo to, ze kazda miejscowka miala specjalna metalowa skrzynie na zapadke, gdzie mozna bylo przechowywac zywnosc zeby nie dobraly sie do niej niedzwiedzie. :O Okazalo sie, ze jestesmy mocno podszyci tchorzem. ;) Miejscowki byly od siebie nieco oddalone, wiec kazdy mial sporo prywatnosci, co niestety oznaczalo, ze wieczorem naokolo panowala ciemnosc, poza odblaskiem czyjegos ogniska lub lampki kawal dalej. Na szczescie, niemal po drugiej stronie drogi znajdowaly sie lazienki, z ktorych przez okna tez padalo troche swiatla.

Ale w dzien taka polanka w lesie wygladala niezwykle klimatycznie :)

W panice zaszywalismy sie w przyczepie tuz po 21, bo kazdy odglos poza linia swiatla przyprawial o dreszcze. :D Choc ktorejs nocy zostawilismy na zewnatrz nie schowana miseczke z reszta jedzenia i nic jej nie ruszylo, wiec moze wcale az tyle dzikiej zwierzyny tam nie bylo. ;) Poniewaz bylismy na totalnym zadupiu i chocbysmy chcieli nie bylo naokolo zadnych atrakcji, wiec kemping spedzilismy spokojnie, a jednoczesnie bardzo aktywnie. Juz dawno tyle nie ujezdzilam sie na rowerze i nie naspacerowalam. Wrocilam oczywiscie mocno obolala, ale to taki "przyjemny", fizyczny bol, oznaczajacy ze miesnie popracowaly. ;)

Najbardziej aktywny byl Nik, ktory zreszta lasem byl zachwycony i z entuzjazmem angazowal sie we wszystkie kempingowe zajecia. Tutaj pomaga wyladowywac drewno na ognisko

I tak sie dziwie ze dalam rade (szczegolnie z rowerem) bo drugiego dnia kempingu dostalam okres. Tradycja normalnie. Mial przyjsc 5 dni wczesniej, cieszylam sie ze na wyjazd bedzie koncowka, ale wiadomo, z moim szczesciem... :D W kazdym razie, przez to ze nic ciekawego sie nie dzialo, zrobilam "az" 7 zdjec. Ja, ktora zwykle caly czas trzymam w reku telefon zeby pstryknac co ciekawsze ujecia! ;)

Przypomnialo mi sie o ostatniej paczce proszku do kolorowania ognia

Jak napisalam wyzej, pogoda pozostawiala troche do zyczenia, choc moglo oczywiscie byc gorzej. W piatek po naszym przyjezdzie nawet chwile pokropilo, choc na szczescie niezbyt mocno. Sobota byla niby ladna i sloneczna, ale mielismy zaledwie 21 stopni, przy zimnym wietrze. Typowo jesiennie - na sloncu cieplo, a w cieniu dreszcze i szybko zakladana bluza. W niedziele bylo juz cieplej, okolo 24 stopnie, tyle ze sie chmurzylo. Nasza miejscowka byla w glebi lasu, gdzie dochodzilo niewiele slonca, wiec ciagnelo nas nad jezioro, gdzie bylo wiecej otwartej przestrzeni. Bi tam glownie czytala, ale w Niku obudzil sie dzieciak i puszczal kaczki oraz lapal co sie dalo. 

Choc jedna konkurencja, w ktorej mialam szanse z nim wygrac ;)

Raz chwycil nawet malego raka. :O Ryby tez probowal lowic, ale szybko sie zniechecil bo jak zwykle nic nie bralo. ;)

Raczek nieboraczek, ale wyglada jak zwykla krewetka :D 

W poniedzialek mielismy swieto, Labor Day, wiec i wolne od pracy, a dzieciaki od szkoly. Moglismy, dzieki temu, zostac na kempingu dzien dluzej ale rano okazalo sie, ze byl najzimniejszy dzien dlugiego weekendu, a w dodatku kemping pustoszal w oszalamiacym tempie. Gwozdziem do trumny okazal sie Nik, ktory po przebudzeniu oznajmil, ze... boli go gardlo. :O Ciekawe tylko czy przez chlodny kemping (a on przeciez latal ciagle w spodenkach i koszulce), czy przez to, ze na treningach plywali nadal na basenie zewnetrznym, czy po prostu juz zdazyl cos podlapac w szkole? Tak czy siak, nie bawilismy sie w dodatkowe siedzenie i relaks, tylko spakowalismy sie i ruszylismy do domu. Przynajmniej zajechalismy okolo 13:40 i mielismy wiekszosc popoludnia na rozpakowywanie, prysznice i pierwsze pranie. No i szykowanie sie na skrocony, ale jednak kierat.

Wtorek to wiec normalna, wczesna pobudka. Jak to po weekendzie (i to przedluzonym) wstawalo sie nawet sprawnie. Wypuscilam jedna partie (fiolke :D), a potem skupilam sie na egzaminie. Oczywiscie po tych paru dniach nie pamietalam za cholere gdzie skonczylam. Co prawda zaznaczylam, ale to nie jest dokument, ktory czyta sie jak ksiazke, po kolei. Tu informacje trzeba caly czas weryfikowac z innymi stronami, czesto wiecej niz jedna. Przyjechal tymczasem moj szef i siedzial mi nad glowa, dopytujac sie kiedy skoncze. W zasadzie skonczylam, ale potem glowe zawrocili mi jakimis pierdolami i w koncu go szefowi nie wyslalam. Tego dnia basen na ktorym trenuje Bi, byl zajety, wiec miala odwolany trening. Kokusiowi przeszedl bol gardla, ale za to puscilo mu sie z nosa, wiec odpuscilismy mu jazde na basen zeby sie wykurowal. Zyskalismy w ten sposob spokojne popoludnie, ktore wykorzystalam glownie na nadganianiu pokempingowego prania. Malzonek zas zabral sie w koncu konkretnie za skladzik pod tarasem. Na pierwszy ogien zamontowal okna, wiec potrzebowal zeby ktos mu je przytrzymal przy przykrecaniu. "Ktos", czyli ja. :D Po chlodnym weekendzie, wrocilo lato, moze nie upalne, ale calkiem cieple, bo mielismy okolo 24 stopnie. Fajnie bylo wiec posiedziec troche na tarasie i ganku z przodu, delektujac sie ostatkami ladnej pogody. Juz za niedlugo skonczy sie takie przesiadywanie na zewnatrz. Wieczor to juz zwykle szykowanie sie na kolejny dzien.

W srode rano podobny schemat, czyli rano zebrac sie do pracy, gdzie wypuscilam partie, a potem juz zajmowalam sie dokumentacja. Wyslalam tez w koncu szefowi egzamin, bo stwierdzilam, ze wiecej tam nic nie wymysle. Po powrocie do domu, chwilke podelektowalam sie cisza, ogarnelam kuchnie, siadlam na kanapie, az tu nagle wchodzi Oreo, ktora miala uchylone z tylu drzwi. I "cos" niesie w pyszczku niestety... Ruszylam zeby kiciula zlapac i wywalic za drzwi razem z prezentem. Zawahalam sie, bo "cos" okazalo sie ptakiem i w dodatku wyraznie trzepotalo skrzydlem. Ja przystanelam, a kot w tym czasie... puscil zdobycz! Jak to kot... Ptaszek (to bylo cos malego - zieba moze?) zaczal zwiewac sploszony, najpierw po podlodze, gdzie kiciul gonil za nim z pazurami. Nie wiedzialam co probowac chwycic - kota czy ptaka! :D Po kilku sekundach ptaszek przypomnial sobie, ze ma skrzydla i zaczal latac po suficie. Tutaj juz rece mi opadly, bo pamietacie jaki my mamy wysoki sufit w salonie? Zastanawialam sie jak i czym chwycic stworzonko. Pamietalam, ze Nik mial gdzies siatke na kraby, ale zostala chyba w przyczepie, poza tym kijek od niej jest dlugi moze na pol metra. Mialam jednak farta, bo ptak, widzac ze nie moze sie wydostac, w kompletnej panice sfrunal na podloge i zaszyl sie miedzy noga od kanapy, a stolikiem. Na szczescie Oreo nie zaatakowala natychmiast tylko zaczela sie czaic na zdobycz, a ja w tym czasie zarzucilam na ptaszka chuste i wynioslam na taras. Strasznie zal mi go bylo, bo czulam jak serduszko mu mocno pika pod moimi palcami. Balam sie ze wyzionie ducha zanim go wypuszcze. Polozylam chuste na stole na tarasie, ostroznie ja odwinelam, przygotowalam aparat zeby Wam pstryknac fote... i nie zdazylam, bo ptak w ulamku sekundy zerwal sie do lotu i pofrunal na drzewo. Coz, przynajmniej wiem, ze nic mu nie bylo. ;) Jeszcze nie zdazylam ochlonac po ptasim wydarzeniu, a tu dostaje sms'a od corki - zapomniala spakowac stroju do plywania! Rece opadaja. Niektore sporty maja mnostwo sprzetu, plywanie w sumie tylko pare rzeczy, ale akurat bez stroju kapielowego to nidy rydy. Szybko wskoczylam w auto i zawiozlam. Jak juz wyruszylam z domu, stwierdzilam, ze pojade odebrac z wypozyczalni instrumenty Potworkow. Mialam zajechac po pracy, ale jakos tak pojechalam na autopilocie prosto do domu i potem juz nie chcialo mi sie specjalnie jechac. Skoro jednak zostalam zmuszona do ruszenia sie z chalupy, to rownie dobrze moglam zalatwic cos dodatkowego. ;) Odebralam trabke oraz skrzypce i wrocilam do domu. Dlugo nie posiedzialam, bo musialam ponownie wyruszyc na basen, tym razem zeby odebrac corke. Potworki ucieszone z instrumentow, natychmiast zabraly sie do sprawdzenia czy pamietaja jak sie gra. ;)

Nadal w stroju kapielowym, wlosy mokre, ale najwazniejsze to przecwiczyc game ;)

Za tym halasliwym ustrojstwem akurat zbytnio nie tesknilam :D 

Po poznym obiedzie, trzeba bylo jeszcze odebrac spod szkoly rower Bi. Malzonek nadal pracowal nad skladzikiem pod tarasem, ale pogoda byla piekna, wiec ja oraz Nik wzielismy rowery, a Bi za nami troche szla, a troche biegla az dotarlismy pod szkole. Stamtad mielismy doslownie za rogiem biblioteke i Potwory uprosily zeby tam zajrzec. Jechali potem trzymajac kierownice jedna reka, bo w drugiej mieli po ksiazce. Wieczor to juz normalne przygotowanie na kieracik kolejnego dnia...

Czwartek w pracy to ponownie wypuszczenie partii, a potem kolega przypomnial mi jak przeprowadzic cos w sensie inwentaryzacji. U nas bowiem laboranci musza wbic w system wszystkie odczynniki oraz materialy, ale kontrola jakosci musi to przejrzec i zatwierdzic. Czyli w praktyce sprawdzic niemal od nowa. ;) Kiedy juz przypomnialam sobie co i jak, zaczelam sprawdzac i wbijac w system i udalo mi sie "przyklepac" wszystko poza jakims odczynnikiem, ktorego zwyczajnie nie znalazlam. Zajelo to jednak mnostwo czasu i dopiero wychodzac udalo mi sie przelotnie spytac szefa o egzamin. Okazalo sie, ze go sprawdzil, ale niestety pominelam zbyt wiele bledow i bedzie chcial zebym go wziela jeszcze raz. Ups. :D Normalnie poczulabym sie niczym polinteligentna, gdyby nie to, ze poczta pantoflowa doszlo do mnie, ze przynajmniej jedna z dziewczyn z Vegas ma do powtorzenia dwa egzaminy. I pewnie nie ona jedna. ;) Tak czy siak, czesc mnie ucieszyla sie, bo oznacza to ze od nastepnego tygodnia nie musze zaczynac nocek. ;) Po powrocie do domu, szybko zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlog na parterze, bo niestety blagaly juz o chwile uwagi. Zauwazylam tez, ze Nik nie wzial ani trabki, ani bidonu z woda. Dobrze, ze glowy nie zapomnial. :D Wrocil ze szkoly, potem z pracy M. i zaraz przyszla pora jazdy po corke. Malzonek ponownie "walczyl" ze schowkiem, wiec znow musialam zasuwac po rower Bi. Tym razem ta ostatnia oznajmila ze jest zbyt zmeczona, wiec Nik wzial swoj rower, a ja poszlam pieszo i wrocilam na jednosladzie Bi. ;) Mielismy dylemat co zrobic z treningiem Kokusia. Niby mu sie poprawilo, ale nadal mial wyraznie przytkany nos. Ostatecznie stwierdzilismy ze lepiej dac mu sie jeszcze podkurowac, znajac jego tendencje do 3-tygodniowych katarow przechodzacych w zapalenia ucha. ;) Skoro dostalam ponownie wolny wieczor, postanowilam zuzyc przejrzale (znowu!) banany. Usilnie probuje znalezc jakies ciekawe wersje chlebka bananowego i tym razem dodalam masla orzechowego. Ciekawe, ale w smaku nie roznil sie zupelnie od zwyczajnego. Przynajmniej jednak nie mial zakalca. ;)

W piatek ponownie wczesna pobudka i do roboty. Wypuscilam jedna partie, zaksiegowalam stos papierow, chyba godzine szukalam jakiegos zagubionego formularza (nie znalazlam) i mentalnie przygotowywalam sie na walke z inwentaryzacja, kiedy... znalazl mnie szef. Najpierw stwierdzil ze chce usiasc ze mna i przerobic ten egzamin, ale potem ucieszyl sie, ze moge wypuscic kolejna partie. W ogole stwierdzil cos w stylu ze chcialby zebym wypuszczala wszystkie partie, ale on chyba sam nie zdaje sobie sprawe, ze wtedy nie bede miala juz czasu na nic. Ani na inwentaryzacje, ani na przerobienie od nowa egzaminu... W kazdym razie, wypuscilam ta kolejna partie, choc z moim szefem to jest slimacza robota. Opowiada i opisuje kazda linijke. Z jednej strony mozna sie czegos nauczyc, ale z drugiej trwa to wieki... Pozniej chyba trzy razy zbieral sie zeby przejrzec ze mna egzamin i za kazdym razem ktos do niego dzwonil. Ewidentnie inne laboratoria mialy ciezki dzien. ;) W koncu usiadl i okazalo sie, ze faktycznie namieszalam. Jeden powazniejszy blad mi policzyl choc go znalazlam, ale dwoch nie zauwazylam przez zwyczajna glupote. W jednym nawet nie przyszlo mi do glowy zeby przeczytac procedure, wiec zapomnialam o limicie czasowym na test. A w jedym szef przyznal sam, ze procedury sie juz dawno zmienily (egzamin przygotowany na bazie papierow z 2019 roku), wiec mialam prawo nie wiedziec ze kiedys jeden z testow sprawdzalo sie inaczej. Oprocz powazniejszych bledow, ominelam kupe drobiazgow, choc tu nie mam wyrzutow sumienia, bo wiekszosc byla bardzo "techniczna". O jednym czy dwoch cos tam wspominal jeden z pomocnikow, ale sam przyznal ze wie o tym tylko dlatego, ze pracowal kiedys po stronie laboratorium wiec zna te procedury i ich wymagania. Ja moze poznalabym je, ale za jeszcze kilka miesiecy... ;) Kiedy stamtad w koncu "ucieklam", 40 minut pozniej przez te opoznienia szefa, najpierw musialam zaliczyc zakupy spozywcze. Dojechalam do domu i pedem rozpakowywalam co sie da. Wrocil Nik i dopiero on wszedl do salonu (ja nawet nie mialam czasu) i zauwazyl caly dywan zaslany piorami. Od razu wiedzialam, ze Oreo dorwala kolejnego ptaszka! Zaczelismy z synem goraczkowo poszukiwac "ofiary", majac nadzieje ze zaszyla sie gdzies jak ten ostatni ptak. Niestety, tym razem znalazlam truchelko pod stolem... :(

Obawiam sie, ze na zdjeciu nie bedzie tego dobrze widac, ale wszystkie te szarawe "plamki" na dywanie i podlodze, to piora, zas wiekszy ksztalt obok stolu to... zwloki :(
 

Jak tylko uprzatnelismy ten burdel, musialam wyruszac z domu, bo Bi miala... zawody! Pierwsze z ta druzyna. 

Dziewczyny w jednakowych strojach i co gorsza, w identycznych czepkach. Bi poznaje po tym, ze jest jedna z raptem trzech czy czterech pannic o jasnej karnacji (tutaj jest po srodku pod reklama "Speedo"), ale i tak momentami mialam problem zeby ja wyhaczyc w gromadzie kolezanek

Plynela 3 sztafety i jeden wyscig indywidualny - kraul na 50m. I wygrala! Tu musze jednak szczerze nadmienic, ze wyscigi sa dobierane na bazie przecietnych czasow i Starsza scigala sie z raczej wolnymi dziewczynami. Ogolnie mowi ze druzyne maja podzielona na szybsza oraz wolniejsza grupe i jest najszybsza w tej wolniejszej. :D Ale i tak milo bylo zobaczyc to pierwsze miejsce obok swojego nazwiska.

Panstwo "L" sa bardzo dumni :D

Najlepsza czescia zawodow w szkole sredniej, jest ich czas. Trwaja tylko o kolo 1.5 godziny. Nie ma kiblowania na basenie po cztery. :D A i tak zanim wrocilysmy do domu. zrobila sie 18, a rower Bi zostal pod szkola. Malzonek nadal budowal skladzik, panna ponownie oznajmila, ze jest zbyt zmeczona zeby po rower isc, wiec znow pomaszerowalam ja, a Nik towarzyszyl mi na rowerze. Kiedy wrocilismy, wlasciwie byla juz pora na kolacje i do lozek.

I to by bylo na tyle. Zdjecia wrzuce jak je wgram, bo poki co oczy same mi sie zamykaja. ;) 

No i juz wrzucone. ;)