piątek, 12 września 2025

Zwykly i troche nudny tydzien

W sobote, 6 wrzesnia, malzonek rano pracowal, a ja oraz mlodziez spalismy do oporu. Mnie to spanie w sumie wychodzilo slabo. Mozliwe, ze organizm przestraja sie na wczesne pobudki, bo wybudzalam sie i przebudzalam kilkanascie razy. W dodatku, kiedy mocniej zasnelam, snila mi sie - praca. No kto chce nawet we snie blakac sie po laboratorium i szukac papierow?! :D Oczywiscie nad ranem po sypialniach lazila Oreo, drac mordke. Musialam wstac i wypuscic zolze. Myslalam, ze juz nie zasne, ale jakos przysnelam, a ponownie obudzil mnie odglos... szlochania. Kiedy wypuscilam kota, zostawilam mu uchylone drzwi na taras, wiec kiedy Bi zeszla na dol, zastala Oreo z upolowanym... kolibrem. :( Musze przyznac, ze tu i mi zrobilo sie strasznie przykro, bo ogolnie lubie ptaki, ale kolibry darze szczegolnym sentymentem. Niesamowite sa kiedy uwijaja sie wokol karmnika. W ogole to nie wiem jak i gdzie kiciul zdolal go zlapac, bo one sa niemozliwie szybkie i zwinne. Musial byl starszy i moze slaby, albo odwrotnie, mlody i nieuwazny. :( Na jeden dzien wrocilo do nas tutejsze lato - upal (choc nie tragiczny, bo 28 stopni) oraz taka wilgotnosc, ze czlowiek caly sie kleil. Mimo pogody rodem z Amazonii, malzonek nadal walczyl z budowa skladziku. Poki co zyskal sciane. ;)

Zdjecie juz nieaktualne, bo obecnie strona z oknami rowniez jest zaslonieta

Poniewaz M. mial pracowan rowniez w niedzielny poranek, do kosciola jechalismy w sobote po poludniu. Jak na zawolanie, przyszlo zalamanie pogody. Doslownie kwadrans przed naszym wyjsciem zrobilo sie ciemno niczym w nocy, zaczelo grzmiec oraz blyskac, a nastepnie lunelo. Mimo wszystko pojechalismy, choc malzonek wyrzucil nas pod samymi drzwiami, a potem sam biegl przez parking. :) Zanim jednak msza sie skonczyla, deszcz rowniez przeszedl i wrocil dopiero w nocy. Nie wiem czy pisalam, ale poniewaz budowany skladzik znajduje sie pod tarasem, a ten ma oczywiscie szpary miedzy deskami w podlodze, wiec M. musial zrobic odprowadzenie wody. Od dluzszego czasu mielismy prawdziwa susze i omijal nas wiekszy deszcz, wiec nie moglismy przekonac sie czy jego pomysl zadzialal. Nooo, nie do konca. Wybral material plastikowy zamiast sztywniejszej blachy i okazuje sie, ze pod ciezarem wody wygina sie on i kaluze stoja zamiast splywac. Musi zrobic wiekszy spadek i jakos te plyty usztywnic. Wracajac jednak do soboty, po powrocie z kosciola zabralam sie za ostatnie juz raczej w tym roku malosolne. Wiem ze za chwile za nimi zatesknie, ale na dzien dzisiejszy ciesze sie, ze to juz koniec, bo porzadnie mi sie przejadly. Ogorki obrodzily jak glupie i w ktoryms momencie nie nadazalismy z przejadaniem ich, mimo ze praktycznie co tydzien sloik dawalam tacie. No, ale zostal juz tylko jeden krzaczek, wiec nawet jak jeszcze cos wyprodukuje, to pojedyncze sztuki. W sobotni wieczor w koncu moglam dluzej posiedziec, bo wyspalam sie rano, wiec nie padalam na twarz juz o 20. :) Nik za to chyba zapomnial ze to juz nie wakacje, bo obudzil nas szykowaniem sie do snu i trzaskaniem drzwiami w lazience o... 1 nad ranem. :O

Niedziela zaczela sie ponownie od dluzszego spania i ledwie zdazylam zwlec sie z lozka, a do domu przyjechal M., ktory po drodze zdazyl wpasc jeszcze do Polakowa. Deszcz, ktory w sobote wieczorem ustal, powrocil w nocy i w niedziele lalo do wczesnego popoludnia. Zrobilo sie tez niestety duzo chlodniej i w domu siedzial czlowiek w swetrze. :/ Bi umowila sie z kolezankami w galerii (ech), ale na szczescie udalo sie tak to zalatwic, ze mama jednej z kolezanek je zawiozla, a ja mialam je odebrac i rozwiezc do domow. W miedzyczasie na kawe wpadl moj tata i posiedzial dobre 3 godziny. Po jego wyjsciu nie wiedzialam w co wlozyc rece, bo pod koniec tygodnia jestem juz tak padnieta, ze nie mam sily ani ochoty na grubsze roboty domowe. Wszystko zostaje na weekend, a tu mam pol niedzieli zablokowane przez siedzenie na kanapie z dziadkiem. Nie powiem, ciesze sie, ze mam tu chociaz tate, ale przyznaje bez bicia, ze czasem jak on czy my jestesmy chorzy i nie przyjezdza, po cichutku sie ciesze ze mam wiecej czasu na ogruzowywanie, pranie, itd. ;) Po wyjsciu dziadka, mialam raptem 15 minut i musialam zasuwac po corke. Okazalo sie ze zostala z tylko jedna kolezanka, mieszkajaca niestety w zupelnie innej czesci naszej miejscowosci. przynajmniej jednak nie mialam do rozwiezienia calej ferajny.

Ida "galerianki" :D 

Panna nie obkupila sie jakos szczegolnie, choc pare rzeczy wyszukala. Prosilam zeby wybierala raczej ciuchy na zime, ale posluchala w polowie, bo kupila spodnie dresowe oraz bluze, ale oprocz tego dwie bluzeczki zdecydowanie letnie. No coz, jej kasa... 

Jak dla mnie, ta nadaje sie najwyzej na jakas impreze, ale panna tylko przewraca na to oczami

Kiedy wrocilysmy do domu zaczal sie marsz pingwinow pod prysznice i za chwile trzeba sie bylo szykowac na pracujaco - szkolny tydzien.

W poniedzialek rano jak zwykle wstac bylo w miare latwo bo i po weekendzie bylam wyspana. W pracy okazalo sie, ze (mimo obietnic) szef nowego egzaminu mi nie przyslal. Nie narzekalam jednak na nude, bo opocz wypuszczenia dwoch partii, mialam dwie inspekcje do przeprowadzenia. Jedna poszla w miare szybko, bo trzeba bylo tylko sprawdzic ilosc produktow, ale druga wymagala dokladnego patrzenia pod swiatlo, sprawdzanie igiel, braku cial obcych, itd. Potem okazalo sie, ze musimy na nie nakleic wlasne etykiety, a na te etykiety kolejne - zielone (z inicjalami oraz data) oznaczajace ze kontrola jakosci to zatwierdzila. Taka glupiego robota, bo wystarczyloby zeby laboranci byli bardziej ogarnieci i sprawdzili sobie w systemie czy wszystko zostalo "przyklepane". To nie, trzeba sie bawic w naklejki niczym w przedszkolu. :/ Dzien zlecial ekspresowo i moglam wrocic do domu. Pogode ponownie mielismy taka jak na kepingu - w cieniu zimno, ale w sloncu jakies 21 stopni, wiec cieplutko. Usiadlam chwile na tarasie zeby powygrzewac sie niczym jaszczurka. :) Musialam niestety skonczyc obiad, wiec wygrzewanie dlugo nie potrwalo. Potem poogarniac kuchnie i inne domowe porzadki, az wrocil Nik. Zjedlismy razem obiad i czekalismy na M., ktory jednak podjechal na warsztat bo piszcza mu hamulce, a potem postanowil od razu podjechac po rower Bi pod szkole. Ostatecznie sie z nim wyminelam, bo pojechalam po Bi troche wczesniej zeby jeszcze pochodzic po okolicy przy basenie. W koncu odebralam corke i zaczelo sie jezdzenie w te i nazad. Panna miala znow spotkanie towarzyskie z druzyna, wiec zawiozlam ja pod wskazany adres. Mialo trwac do 18:30, ale ledwie z domu usiadlam z kawa, dostalam sms'a od corki zebym odebrala ja o 17:45. Czyli posiedzialam calutkie 10 minut. :D Pojechalam po Starsza, przywiozlam ja do domu, po czym na 18:45 Nik mial swoj trening. Na szczescie zawiozl go M., ale ja musialam po niego jechac, bo malzonek polozyl sie spac.

Niestety, znow skonczyli nadzwyczaj wczesnie i zlapalam Nika jak juz wychodzil z wody...

Serio, nie minal miesiac a ja juz tesknie za czasami kiedy Potworki mialy trening w tym samym zespole i na ta sama godzine! ;) W kazdym razie, po powrocie szybko kolacja i do lozka (przynajmniej matka) bo znow zostalo niewiele godzin na odpoczynek...

Wtorkowy ranek to jak zwykle pobudka wlasciwie nocna i do roboty. W pracy ponownie nie wiedzialam w co wlazyc rece. Meeting o 4:30 rano nie pomogl. Niby wypuscilam tylko dwie partie, ale produkcja drugiej sie mocno opoznila. Niestety, w takich sytuacjach krazy czlowiek i czeka, bo skoro technik zaczal, to znaczy ze w kazdej chwili moga zaczac przyplywac papiery. Nie da sie klapnac w biurze, albo zaczac robic czegos innego. Oprocz tego masa papierow do zaksiegowania i do egzaminu siadlam na doslownie pol godziny. No ale moge z czystym sumieniem powiedziec, ze zaczelam. ;) Nie moge sie doczekac az moja kolezanka przejdzie pierwszy egzamin, bo wtedy bedzie oficjalnie zakwalifikowana do ksiegowania oraz sprawdzania niektorych papierow. Poki co jednak nikt nawet nie zaczal z nia oficjalnego szkolenia... :/ Po powrocie do domu, odgruzowac to i owo, dokonczyc obiad i mialam chwile relaksu. Dlugo nie potrwala, bo na 15:30 Bi miala kolejne zawody. W szkole sredniej sie nie pierdziela i wlasciwie co tydzien cos tam maja. :O Zawody ponownie byly na "ich" basenie, wiec pojechalam. 

Zobaczyla ze pstrykam fote i bardzo sie "ucieszyla". :D

Tym razem nie zglosilam sie do mierzenia czasu, ale jak na zlosc na poczatku szukali i dopytywali czy ktos z rodzicow jest sklonny, wiec sie zgodzilam. Przez to niestety nie mam nagranego zadnego wyscigu, w ktorym plynela Bi i zrobione tylko kilka przypadkowych zdjec. Starsza ponownie plynela same sztafety i tylko jeden indywidualny wyscig, z ta sama, najwolniejsza grupa. ;) Tak jak poprzednio, wygrala go, ale jej tego nie zalicza, a dlaczego, przekonalam sie dopiero w domu i to przypadkowo. Mierzenie czasu nastepowalo po sobie tak szybko, ze po wyscigu Bi tylko predko pstryknelam zdjecie tablicy z wynikami. Wieczorem przegladalam foty i dopiero po chwili rzucilo mi sie w oczy, ze "1" obok nazwiska, to nie miejsce, tylko numer linii. Kiedy przeszlam wzrokiem na kolumne z wynikami, zdziwilam sie, ze nie tylko Bi nie miala przyznanego pierwszego miejsca, ale kolo niej nie ma w ogole wyniku. I dopiero po minucie zorientowalam sie, ze wedlug tej listy, Starsza miala plynac w pierwszej linii, a pamietam wyraznie, ze plynela w osmej, po przeciwnej stronie basenu! :O Najwyrazniej, kiedy do linii nie jest przypisany zawodnik, maszyna nie rejestruje czasu, natomiast w linii gdzie miala plynac, nikogo oczywiscie nie bylo, wiec w obu wyniki zostaly puste. No co za "nieogar" z tej pannicy! :D

Po zawodach, dziewczyny zrobily sobie pamiatkowe zdjecie z przeciwna druzyna. Bi widac tylko czubek glowy, wiec zaznaczylam ja strzalka

Kiedy wrocilysmy do domu byla niemal 18 i zadnej z nas nie chcialo sie oczywiscie popylac po rower. Malzonek po niego podjechal po podrzuceniu Kokusia na jego wlasny trening. Po powrocie niemal natychmiast polozyl sie do lozka, a syna odebralam ja. Przy wstawaniu o 2:30, rzecz jasna juz o 21 bylam w lozku i zasnelam jak tylko przylozylam glowe do poduszki.

W srode rano w pracy mielismy kolejny meeting. Tym razem troche sie zirytowalam, bo kierowniczka laboratorium wola mnie na wszystkie spotkania, a czesto (jak tym razem) okazuje sie, ze mnie temat zupelnie nie dotyczy. Zmarnowalam tylko 45 minut... Niespdziewanie, nadal w trakcie owego meetingu, pojawil sie moj szef, ktory pozniej zjawil sie przy moim biurku i polecil zebym tego dnia nie wypuszczala partii, tylko skupila sie na dokonczeniu egzaminu. Oczywiscie wtedy zdazylam sie juz zaczac robic cos zupelnie innego, wiec najpierw stwierdzilam ze to skoncze. Pozniej zabralam sie za egzamin. Byl on identyczny, wiec spodziewalam sie, ze skopiowanie poprawek zamie mi chwilunie, pozniej dodac to, co ominelam i migusiem bede miala zrobione. Taaa... Z przerwami na inne, drobniejsze obowiazki, zejelo mi to wiekszosc dnia. A na koniec musialam pogadac z szefem, bo w niektorych miejscach zaznaczylam bledy kiedy z nim rozmawialam w piatek, ale postawilam tam tylko wykrzykniki, natomiast nie pamietalam co oznaczaja. :D Po rozmowie zostalo juz tak niewiele czasu, ze zajelam sie uporzadkowaniem papierologii na biurku, a egzamin stwierdzilam ze dokoncze kolejnego dnia. Tym bardziej, ze moj szef bral na czwartek oraz piatek wolne. Wrocilam do chalupy i na dzien dobry sie podlamalam. Tego ranka, moj syn napisal mi znienacka, ze kolega (z ktorym jezdza tym samym autobusem) wyslal mu wiadomosc ze transport przyjechal duzo wczesniej niz w grafiku. Odpisalam zeby w takim razie wyszedl szybciej, a on na to ze moze wyjdzie teraz. Bylo kilka minut przed pora kiedy zwykle wychodzi z domu, wiec nie jakos przesadnie wczesniej. Szczerze, to pomyslalam, ze moj syn to kolejny "nieogar", bo zamiast zbierac sie i wypadac z domu, to pisze mi sms'y! :D Wkazdym razie, zwykle Bi wychodzi pierwsza, ale tym razem byl to Nik. Po pracy wchodze do domu, a tam bramki nie zasuniete i Maya biega radosnie po calym domu... Przypominal ze siersciuch ma problem z nietrzymaniem moczu, wiec nie chcemy zeby sie kladla na dywanach. Corce "sie zapomnialo". I w sumie, kazdemu moze sie zdarzyc, tyle ze zamykamy te bramki zawsze i przed kazdym, nawet najkrotszym wyjsciem, wiec nie wiem jak moze to wyleciec z glowy... :/ Tak czy siak, kiedy juz doprowadzilam kuchnie do wzglednego porzadku, a zanim zabralam sie za obiad, otworzylam aplikacje z kamerami, bo kiedy przyjezdzam do chalupy nagrywaja mnie lazaca do skrzynki, ogladajaca kwiatki, itd. Kilka razy dziennie wchodze i kasuje jakies bzdety, jak nagranie pajaka plecacego pajeczyne na kamerze. :) Przy okazji patrze co tam sie nagralo. Tym razem widze moje auto wjezdzajace do garazu, potem mnie krecaca sie po podjezdzie, a ponizej okienko pokazuje cos czarnego. Te okienka z filmikami przed kliknieciem sa malutkie, wiec przeszlo mi tylko przez mysl, ze jakis duzy ten nasz kot, zanim kliknelam zeby je powiekszyc. No i coz, to wcale nie byl kiciul, tylko niedzwiedz przelazl sobie po podjezdzie, doslownie 8 minut przede mna! Gdybym nie utknela w korku, wpakowalabym sie prosto na niego! :D

Nowy kotek? :D

Trener Bi wyslal wyniki zawodow i na szczescie tym razem czasy byly spisywane tez odrecznie, a nie tylko rejestrowane przez maszyne. Moze wiec Starszej jednak zalicza wygrana. Przy okazji patrzac na czasy dziewczyn, stwierdzam, ze Bi moglaby sie z powodzeniem scigac ze srodkowa grupa, bo byla szybsza of trzech z szesciu. Zobaczymy czy kiedys trener przypisze ja tamtej grupie... Przyjechal ze szkoly Nik, a potem musialam jechac po corke. Na szczescie teraz w srody Nik robi sobie przerwe od treningow wiec mielismy spokojny wieczor. A o 19, kiedy rodzice zaczynali juz pomalu myslec o szykowaniu sie do lozka, Bi umyslila sobie, ze... upiecze brownies! :O Na szczescie zdazyla, bo obawialam sie, ze bede czekac az sie ciasto upiecze zeby sie upewnic ze Starsza wylaczy piekarnik. ;)

W czwartek zastalam Oreo spiaca w nogach lozka Bi. Nie tylko slodko to wygladalo, ale ogolnie cieszylam sie ze jest w domu, bo gdzies niedaleko okropnie wyly kojoty, a chwile pozniej pohukiwal puszczyk. Zawsze martwie sie, ze cos dopadnie ta nasza zolze, ale tym razem wiedzialam ze spi sobie bezpieczna. :)

 

Kiciul nawet nie wie, ze ma zycie jak w Madrycie ;)

W pracy juz dluzej nie dalo sie ociagac, wiec poznym rankiem wyslalam szefowi egzamin. Majac nadzieje, ze skoro mial wolne tego dnia i w piatek, to nie sprawdzi go do soboty. :D Wypuscilam tez ponownie dwie partie, gdzie z ta druga byla masa pierdzielenia. Nie tylko znalazlam mnostwo literowek (a raczej "cyfrowek", bo bledy byly w liczbach), ktore trzeba bylo poprawic bo zmienialy wyniki, ale jeszcze cos sie rozlalo w specjalnej komorze do przetwarzania substancji radioaktywnej. Nasze czujniki sie rozpikaly i czlowiek wszystko robil w rekawiczkach i kazda kartke przykladal do malego czujnika na blacie zeby sprawdzic czy nie jest pochlapana. Niestety, plastik czy metal wystarczy przetrzec izopropanolem, kartek sie nie da. A okazalo sie wlasnie, ze to na kartki musialo cos chlapnac i powodowaly ze wstazowki czujniczka wylatywaly poza skale. Super, bo czlowiek tego nie czuje, ale przy okazji sam narazony jest na to promieniowanie. :( Na szczescie (dla niewtajemniczonych), ten produkt traci radioaktywnosc w bardzo szybkim tempie. Po niecalej 1.5 godzinie ma juz tylko polowe mocy, po kilku jest ona sladowa. Zreszta dlatego wlasnie produkcja substancji radioaktywnej do tomografii odbywa sie w takim tempie. Chodzi o to, zeby dostarczyc probki do szpitali zanim straca moc i beda bezuzyteczne. Z przyjemnoscia stwierdzam, ze idzie mi to coraz sprawniej i jesli z laboratorium oraz produkcji przekazuja mi dokumenty w miare sprawnie, moge sie uwinac w niecala godzine. Przy drugiej partii w czwartek, gdzie sporo bylo poprawek, a jeszcze chlopak przeprowadzajacy test wylal odczynnik i musial zaczac od nowa, zajelo to prawie dwie. :/ Wreszcie moglam stamtad uciec i wrocic do domu. Tam jak zwykle conieco ogarnac, przygotowac obiad, chwilka relaksu i przyjechal Nik, a niedlugo po nim M. Pojechalam po Bi oczywiscie wczesniej zeby troche pochodzic i rozruszac stare kosci. ;) Wrocilysmy i niestety pannie ponownie nie chcialo sie isc po wlasny rower. Co ja sie jednak dziwie, skoro byla niemal 17, a ona od rana poza domem. Tego dnia M. zrobil sobie przerwe od walki ze skladzikiem, wiec postanowilismy razem pojsc po sprzet corki. Zabral sie z nami Nik, na wlasnym rowerze. Wrocilismy, podlalam ogrod bo znow pare dni nie padalo a w dzien caly czas jest ponad 20 stopni. Pozniej dorwalismy z Kokusiem zabe, calkiem spora i zrecznie nam uciekajaca. Zdjecia nie mam, bo stworzenie bylo wyjatkowo zadziorne i nawet zamkniete w dloniach probowalo przecisnac sie miedzy palcami. :D W kazdym razie, my tu przed domem usilujemy utrzymac w rekach zabie udka, az zaszczekal pies sasiadow, a po chwili sasiad wyszedl i zaczal pokrzykiwac. Okazalo sie, ze juz mu sie do smietnika dobieral niedzwiedz! :O Tu tez chcialam zrobic fote, ale sie nie udalo, bo misiek przemykal przez krzaki, a balam sie podejsc zbyt blisko. ;) Jakby malo bylo "przygod" ze zwierzakami, o zmierzchu przylapalam Oreo siedzaca na samiutkim dachu mojego auta! Niestety, uslyszala telefon szurajacy o zaluzje i szybko zen zbiegla.

A potem mam odciski lapek na szybie... :D

Pod wieczor Nik mial oczywiscie trening. W czwartki "juz" o 18:30! :D Niby tylko 15 minut wczesniej niz w pozostale dni, ale robi to roznice. Szczegolnie przy obieraniu go, kiedy jest jeszcze jasnawo.

Piatek to ponownie wczesna pobudka, ale z tym milym uczuciem, ze jeszcze ostatni wysilek i doczolgamy sie do weekendu. W robocie ponownie wypuscilam dwie partie i wszystko poszlo wyjatkowo sprawnie. Szef nadal milczy co do egzaminu, wiec przynajmniej nie musze sie martwic, ze od poniedzialku zazadaja zebym zaczela przychodzic na nocki. ;) Wydawalo sie, ze bede miala w miare luzny dzien, ale niestety. Tego dnia uplywal termin uzupelnienia danych z mikrobiologii. Niestety, w naszych tabelach mamy luki niczym w szwajcarskim serze. Kiedys nawet probowalam je pouzupelniac, ale zabieralo to tyle czasu, ze cofnelam sie bodajze do maja. Niestety, jak to w duzej firmie, ktos zbiera te dane i bawi sie w statystyke. Bez kompletu testow, badania statystyczne sa niemiarodajne, wiec babka za to odpowiedzialna od jakiegos czasu wysyla maile ponaglajace zeby to pouzupelniac. Moj szef (bardzo wygodnie) kompletnie je ignoruje, a ja przez dluzszy czas kompletnie nie wiedzialam co i jak i gdzie tego szukac. Teraz juz lepiej to ogarniam i staram sie wklepywac wszystkie dane na biezaco. Tego dnia jednak zadzwonila do mnie dziewczyna z Vegas, bo szef mojego szefa zawrocil jej gitare, zeby sprobowac odszukac brakujace dane z calego roku! :O Wszystko mi opadlo, bo nagle do cholery, mam szukac czegos, co bylo lub nie bylo zrobione zanim jeszcze zaczelam ta prace... :/ Po wypuszczeniu drugiej fiolki, zostaly mi jakies dwie godziny pracy, wiec stwierdzilam ze zaczne od stycznia i zobacze co mi sie uda znalezc. O dziwo dalam rade przejrzec prawie wszystko, ale brakujacych danych znalazlam ledwie garstke. No ale odpisalam babce od mikrobiologii (dziewczyna z Vegas mowila, ze tamtej kobiecie glownie chodzilo o to, ze nikt jej kompletnie nie odpowiada), ze to wszystko co udalo mi sie znalezc i niech sobie robi z tymi danymi, co chce. ;) Po pracy pojechalam od razu na zakupy spozywcze, a po drodze zakupilam sobie oraz dzieciakom bubble tea. W domu ledwie zdazylam wszystko rozpakowac, a wrocily chlopaki. Nik z rozkosza zaszyl sie w pokoju, planujac granie do oporu skoro mial weekend. :) Malzonek zabral sie ze mna po corke, przy czym potem podrzucil mnie pod jej szkole, gdzie wskoczylam na rower panny i wrocilam na nim do domu, a on wraz ze Starsza wrocili autem. I zajelo im to wiecej czasu niz mnie, bo utkneli w sznurku samochodow, a ja przemknelam przez osiedla na skroty. :) Poniewaz w piatki Nik nie ma treningow, wiec wieczor uplynal juz leniwie. A na koniec pokaze Wam jak Bi wyglada kiedy musi wziac do szkoly skrzypce:

Jeden plecak z przodu, drugi z tylu, a na ramieniu jeszcze przewieszone skrzypce! Na szczescie nie musi ich taszczyc codziennie ;)

Milego weekendu i do poczytania! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz