piątek, 30 maja 2025

Po dlugim weekendzie i krotszym (choc meczacym tygodniu)

Tym razem zaczynam od piatku, ha! ;)

Czyyyli... piatek, 23 maja, zaczal sie jak zwykle za wczesnie. Po kilku nocach przebudzania sie i przerywanego snu, w koncu spalam jak zabita. Dopiero po wstaniu przekonalam sie, ze M. musial wypuszczac w nocy Oreo, ale nic nie pamietalam! Zostawilam Potworki jedzace i bardzo zadowolone, bo byl to ostatni dzien szkoly przed nasza hamerykancka majowka. Malzonek, jak to ostatnio, jeszcze dolegiwal w lozku. ;) W robocie zaczelam dzien od paniki i irytacji. Dostalam w koncu maila od faceta, ktory bedzie mnie szkolil, a on od razu polecil zeby na przyszly tydzien miec przeczytane przepisy i przerobione wirtualne szkolenia z pierwszej czesci. Ta pierwsza czesc to lista dokumentow, ktora moj szef wreczyl mi pierwszego dnia i ogolnikowo przelecial ja ze mna, pokazujac jak bedzie sie odbywalo moje szkolenie. Nic nie mowil zebym odszukala dokumenty i zaczela je czytac. Wirtualne szkolenia zas sa w zakladce strony internetowej, ale jest ona bardzo ciezka w uzytkowaniu. Wyskakuje mnostwo tematow, o ktorych wiem, ze nie musze sie o nich szkolic, nie mowiac juz, ze jest ich kilkadziesiat. Nie ma chyba potrzeby tez dodawac, ze od szefa nie dostalam wczesniej zadnych wskazowek na ten temat, a tego dnia nie bylo go w ogole na miejscu. I jak ja mialam to wszystko ogarnac w jeden dzien?! Zgrzytajac zebami zaczelam od przelecenia kilku szkolen, bo na te jest limit dziesieciu na dzien. Oczywiscie juz trzecie zacielo sie na pierwszym rozdziale i ani rusz! :/ Z westchnieniem, przerzucilam sie wiec na czytanie przepisow. Fajnie jednak byloby dostac konkretne polecenie przerobienia tego wszystkiego chociaz kilka dni wczesniej... :/ Z przepisami jest zas taki problem, ze dostepne sa tylko kopie elektroniczne, za to niedawno ktos "mundry" wpadl na pomysl zeby zmienic ich kody oraz numeracje. Na mojej liscie sa stare, ale na stronie gdzie sa przechowywane, sa nowe! Nic nie pasuje! Jedyny sposob zeby je znalezc, to po tytule, ale tutaj z kolei wyskakuje ich cala lista, bo wiele lokalizacji ma swoje wewnetrzne dokumenty na te same tematy. Zwykle odnalezienie wiec poprawnej kopii wymagalo wysilku i skupienia. Na przeczytanie wszystkich nie mialam szans, bo na mojej liscie bylo ich kilkanascie. Trudno; przeczytalam ile dalam rade, choc o godzinie 12:30 juz glowa sama mi opadala i serio myslalam, ze zasne na siedzaco. I tak planowalam jednak wyjsc o 13, bo chcialam dokonczyc pakowanie na kemping, wiec zmusilam sie do ostatnich minut wzglednej koncentracji, po czym powloklam sie do auta. Na szczescie w chalupie szybko odzyskalam energie. Musze tez przyznac, ze fajnie bylo miec malzonka w domu, bo ogarnal wiekszosc pakowania. Tyle ze nadal je konczyl, nie mowiac juz, ze zapomnial o podstawach, jak np. sol i pieprz, a mial czas do wpol do drugiej. W minionych latach, kiedy wiekszosc pakowalam ja, wracal z roboty o 11 i byl nieraz bardzo zdziwiony, ze jeszcze nie skonczylam. :O Teraz mial okazje sie przekonac, ze bieganie gora dol z siatami pochlania jednak mnostwo czasu oraz energii. W kazdym razie, litosciwie dopakowalam reszte maneli, po czym przygotowalam puszki dla kota i liscik z instrukcja. Kolezanka - sasiadka Bi miala sie opiekowac Oreo, ale choc zajmowaly sie nia z siostra kiedy bylismy ostatnio w Polsce, to jednak minelo sporo czasu, troche sie wiec obawialam czy sobie poradzi. Wstawilam jeszcze szybko ostatni ladunek zmywarki i z grubsza bylismy gotowi. Niestety, choc umawialismy sie, ze damy Potworkom tylko po kanapce do reki, kiedy wrocili, M. podal im normalny obiad. Nie dosc, ze musielismy wiec poczekac az zjedza, to jeszcze musialam po nich pozmywac. :/ Z drugiej strony, na dworze akurat zaczal padac deszcz, wiec liczylam ze moze w miedzyczasie przejdzie. 

Taaa... :D Wyjechalismy w mzawce, ale im dalej jechalismy, tym padalo mocniej. Podroz nie byla dluga, bo okolo 1.5 godziny. Jechalismy jednak dosc zestresowani, bo jesli pamietacie, nie mamy nadal rejestracji do przyczepy. Malzonek zalatwia to z agencja, ktora za to odpowiada, ale oczywiscie nikomu (poza nami) sie nie spieszy, wiec wszystko trwa. Mamy nadal tablice ze starej przyczepy (ktore M. chce przeniesc na nowa), wiec je przyczepil i liczylismy ze uda nam sie przemknac nie wzbudzajac podejrzen. ;) Na dluzsza jazde bysmy sie nie odwazyli, ale tak bliziutko stwierdzilismy, ze zaryzykujemy, bo alternatywa bylo zostanie w chalupie. Oplacilo sie, bo przejechalismy bez problemow. ;)

Malzonek kupil "maszt" i wywiesil flage :D

O samym kempingu nie ma sie co w sumie rozpisywac. Pogode mielismy paskudna. ;) Nie dosc, ze co chwila padal deszcz, to bylo okropnie zimno. Mialo byc 16-17 stopni i moze tyle bylo, ale potwornie wialo, wiec odczuwalna byla duzo nizsza. W piatek deszcz przegonil nas od wieczornego ogniska. Podobnie w sobote. ;) W ta ostatnia w ogole caly dzien byla taka dziwna pogoda, ze wychodzilo slonce (i na moment robilo sie pieknie), a 20 minut pozniej ponownie zaczynal padac deszcz. I tak w kolko caly dzien... W niedziele mialo byc cieplej, ale niestety, caly dzien bylo pochmurno i wialo. Przynajmniej nie padalo, ale bylo tak zimno, ze juz okolo 13 rozpalilismy ognisko i cale popoludnie grzalismy przy nim dupki. ;) Ponownie zatrzymalismy sie w miejscu z przestrzenia naokolo, ale praktycznie z niej nie skorzystalismy. Oczywiscie lapalismy okienka pogodowe i staralismy sie choc cos porobic. Najbardziej korzystal Nik, ktory tradycyjnie prawie nie schodzil z roweru.

Nie dajcie sie zwiesc temu sloncu; w tle juz widac ciemne chmury ;)

Co i rusz wybieral sie do sklepiku i wracal z nareczem slodyczy. ;) Czasem chwytalismy za pilke od siatkowki lub badmintona (kiedy wieczorem na moment ucichala wichura).

Chlopaki rozgrywaja runde

Tylko Bi miala okres, narzekala na bol brzucha i prawie nie wychodzila z przyczepy, poza okazjonalnym spacerkiem z Maya. Za to przeczytala dwie ksiazki i to takie "cegly". ;) Dopiero niedzielny wieczor byl bezdeszczowy i udalo nam sie posiedziec przy ognisku dluzej, mimo ze tkwilismy przy nim od wczesnego popoludnia, wiec powinnismy byli miec dosc. ;)

Dopiero nastepnego dnia zobaczylam, ze jedyne zdjecie wyszlo mi takie beznadziejne ;)

Przynajmniej w koncu wykorzystalismy kupiony przeze mnie proszek do zabarwiania ognia. Tym razem trafilam na bardzo fajny. Kiedy kupowalam je w poprzednich latach, rezultat byl raczej niepozorny. Teraz w koncu mielismy wyraziste kolory, choc niestety krotkotrwale, bo juz po kilku minutach nie bylo po nich sladu, mimo ze instrukcja obiecywala, ze bedzie je widac nawet do godziny. No trudno. ;)

Takie to ladne :)

Taka a nie inna pogoda, zaowocowala oczywiscie tym, ze Nik juz w niedziele zaczal smarkac tak, ze w pare godzin zuzyl cale pudelko chusteczek do nosa. Tak to jednak bywa jak sie szaleje, poci, a za chwile slonce chowa sie za chmury i owiewa cie lodowaty wicher... :/ My z M. skupialismy sie glownie na poznawaniu nowej przyczepy. Wydaje sie (odpukac), ze wszystko dziala, choc po trzech dniach nadal probujemy dojsc do paru rzeczy. ;) Jak pisalam ostatnio, przyczepa naszpikowana jest elektronika, a ta potrzebuje pradu zeby dzialac poprawnie. Mimo akumulatora oraz panela slonecznego, takie nagrzewanie wody np., czasem nam sie pokazywalo na wyswietlaczu, a czasem nie. :D Ogrzewanie przyczepy dziala na gaz, ale wlaczyc je trzeba na kontrolce. I chociaz sie wlaczalo, tylko czasami pokazywalo opcje, ktore mozna bylo wyczytac w instrukcji i obejrzec na filmikach z YouTuba. ;) Na kolejnym kempingu mamy miec podlaczenie do pradu, to wtedy dokladniej przyjrzymy sie temu wszystkiemu. A poki co pokaze Wam wnetrze, bo jest piekne, choc foty nie do konca to oddaja. ;)

Ten zaokraglony "nos" z przodu, to nasza sypialnia:

Nowy wakacyjny "domek" i ulubiony biwakowicz ;)

Zaraz przy wejsciu, sa lozka Potworkow, a za drzwiami z lustrem lazienka:

Na co jak na co, ale na miejsce do spania Potworki nie maja co narzekac

Po prawej wysuwana jadalnia:

Jak mozecie zobaczyc za Bi, razem z jadalnia wysuwa sie i wsuwa lodowka

Naprzeciwko jadalni kuchnia z blatem z kwarcu, gdzie zaluje ze nie polozyli go na kazdej powierzchni:

Blat oslania tez zlew (mozecie zobaczyc wyciecia zeby podniesc przykrywki), zas za kuchnia, na scianie wisi telewizor (ktory raczej nie bedzie uzywany ;P), zas ponizej... kominek, ktory jest niestety na prad, wiec ani razu go nie wlaczylismy :D

Czesc sypialni widoczna od wejscia do niej:

Zaskakujaco przestronna i jasna, ale w sloncu niestety bardzo sie nagrzewa

A to widok na druga strone (tak, mamy wlasny telewizor, choc do niczego nie jest on nam potrzebny :D):

Sa tez zasuwane drzwi :)

Za malymi drzwiami w kacie, taka niespodzianka:

Wielka szafa!

Lazienka jest ogromna (jak na przyczepe), a zdjecie nie oddaje kompletnie jej uroku, ale nie chcialam robic dziesiaciu ujec tego pomieszczenia:

Prysznic ma mechanizm, ktory cyrkuluje wode do zagrzania bez jej wypuszczania, a ja dodatkowo ciesze sie z okna i zachwycam zlewem ;)

Jedyne co wkurza, to kibel na "piedestale". :D Siedzac ledwie dotykam podlogi czubkami palcow. A ze "piedestal" jest nieco z tylu, opieranie o niego stop tez nie jest zbyt wygodne. No ale to taki w sumie drobny szczegol, bo poza tym to przyczepa posiada wszelkie wygody. Aha! Jesli mowa o "wygodzie", to Bi narzeka, ze jej materac jest bardzo twardy i tylek ja boli po nocy. :D Faktycznie nie jest to puchowe loze, szczegolnie ze akurat dolne lozko w polowie sie sklada i w tym miejscu robi sie spora przestrzen do zaladunku, w razie potrzeby. Tu jednak stwierdzilam, ze po prostu kupie jej miekka nakladke na materac i powinno jej byc wygodniej.

Jak to bywa z naszym kempinowym szczesciem, w poniedzialek w koncu byla przyzwoita pogoda. Na kempingu 20 stopni, a w domu (oddalonym bardziej od oceanu) 23, przy pieknym sloncu. Tylko co z tego, skoro tego dnia zbieralismy sie juz do wyjazdu. Rano troche powygrzewalismy sie na sloncu (choc jak zawial wiatr, nadal przechodzily ciarki ;P), ale dosc szybko trzeba bylo sie zbierac i pakowac. Do domu niby niedaleko, ale wszyscy wracali z dlugiego weekendu, wiec na autostradach byly niezle korki. Dojechalismy okolo 15:30 i czekalo nas najbardziej stresujace przedsiewziecie, czyli wycofanie przyczepa na nasz podjazd. Malzonek cofal, a ja biegalam naokolo, co chwila schodzac na mini zawal. ;) Najpierw myslalam, ze "skosi" nasza skrzynke pocztowa, pozniej, ze sasiadow. ;) Potem co chwila rura od sciekow, ktora zwisa strasznie nisko, przemykala sie a to nad jakims korzeniem, a to nierownoscia terenu o doslownie centymetry. :O Ostatecznie udalo sie zaparkowac wehikul bez uszkodzen. I zaczelo sie wielkie wypakowywanie. Na szczescie nie bylo tragicznie, bo zapakowalismy jedzenia tak wsam raz, wiec nie zostalo zbyt duzo do przeniesienia. Kosmetyki to wiadomo, a ciuchow reszta czystych, ale tez caly pojemnik brudow. No coz, przed tym sie nie ucieknie. Kiedy juz wszystko poprzenosilismy, trzeba bylo nakarmic mlodociane glodomory, a potem wszyscy po kolei biegli pod prysznic. Jak juz kazdy zmyl z siebie zapach dymu, wstawilam pranie i sie podlamalam, bo okazalo sie, ze konczy mi sie plyn i nie wiedzialam ile ladunkow uda mi sie zaliczyc. ;) A pozniej to juz przygotowywanie do kieratu i to wczesniejszego, bo w koncu mialam zaczac oficjalne szkolenie, ktore niestety wyznaczono na 6 rano. :O Zanim jednak stwierdzicie, ze to nieludzkie godziny, inna kobitka szkolaca sie ze mna, ma je o godzinie 5, bo jest w innej strefie czasowej, zas dla prowadzacego jest to godzina... 3 nad ranem. ;)

Wtorek zaczelam wiec tak jak jeszcze niedawno w granolach. ;) Nie wiem jak prowadzacy jest w stanie funkcjonowac, ale zdaje sie byc calkiem przytomny. Niestety, polaczenie nie jest za dobre i raz slychac go ciszej, raz glosniej, a na dodatek nasza przestrzen "biurowa" dzielona jest przez kilkanascie osob, wiec nieraz robi sie straszny harmider. Wszyscy gadaja na raz, zasmiewaja sie i nikt sie nie przejmuje ze ktos moze robic cos waznego. Czasem wiec prowadzacy zadawal pytanie, a ja musialam go dwa razy prosic o powtorzenie. Troche obciach. ;) Malzonek nadal siedzial w domu, wiec gotowal obiad i cos tam dzialal naokolo. Pogoda byla piekna (no oczywiscie, skoro wrocilismy z kempingu), wiec i zwierzyniec korzystal z pana w chalupie. Przyslal mi m.in. takie zdjecie:

Nie wiem dlaczego po przeniesieniu zrobilo sie takie malutkie, ale moze uda Wam sie dojrzec psa oraz kota lezacych sobie razem w cieniu pod stolem i parasolem

Skoro o zwierzakach mowa, to pisalam ostatnio ze Oreo zajmowaly sie sasiadki. Te same, ktore opiekowaly sie nia kiedy bylismy w Polsce i podobnie jak wtedy, mamy "awanturke" o kase. Bi zostawila im w skrzynce koperte z podziekowaniem oraz pieniazkami, a ich mama protestuje, ze dziewczyny je oddadza, bo to byla dla nich przyjemnosc i nie oczekuja zaplaty. :O No milo, ale mi glupio prosic dzieciaki o opieke nad pupilem, jesli potem jakos nie wynagrodze wysilku... Wracajac do wtorku, to tego dnia u M. w robocie wreszcie odbylo sie glosowanie nad nowa umowa, ktora firma byla gotowa podpisac ze zwiazkami zawodowymi. W minionym tygodniu, w czwartek oraz piatek obyly sie negocjacje i teraz zwiazki mialy przedstawic pracownikom ostateczny produkt. Malzonek zlal to i na glosowanie nie pojechal. Po poludniu dostal wiadomosc, ze umowa zostala potwierdzona i maja wrocic do pracy, ale szczegoly wplywaly pomalu az do wieczora. Ostatecznie okazalo sie, ze ten ponad 3-tygodniowy strajk byl zupelnie nieoplacalny. Pracownicy stracili zarobki oraz ubezpieczenie zdrowotne. To ostatnie moze tylko na tydzien, ale wielu musialo poprzekladac wizyty lekarskie oraz badania. Firma odebrala calkiem przyzwoite bonusy. A zyskali jedynie odrobine wieksze podwyzki (z naciskiem na "odrobine") oraz obietnice zatrzymania czesci projektow w naszym Stanie przez kolejne 4 lata. A pozniej bedzie walka o to samo... Tego, na czym M. najbardziej zalezalo, czyli zwiekszenia swiadczen emerytalnych, niestety nie dodali. W dodatku, powrot do pracy mial sie odbyc w dziwnym systemie. W srode nadal mieli siedziec w domu, a w czwartek oraz piatek przyjsc do pracy ale do glownego budynku i tylko na pare godzin. Szefostwo mialo przeprowadzic cos na ksztalt szkolenia, ktore zwykle otrzymuja nowi pracownicy. :O Wtorkowy wieczor uplynal nam juz na spokojnym ogarnianiu codziennosci, a dla mnie kolejnym praniu (ostatnim, bo wiecej plynu niet :D) bo jak zwykle we wtorki Potworki nie jechaly na basen. Zreszta, Nik nadal byl mocno przytkany, wiec pewnie i tak nie bylo to wskazane. Tylko Bi sie podniecona pakowala i szykowala, bo kolejnego dnia miala miec pozegnalna wycieczke dla VIII klas, ktore, jak wiadomo, odchodza do szkoly sredniej. Mieli jechac do klubu gdzie zwykle sa polkolonie, ale takie wypasione, bo jest tam i basen i korty tenisowe, scianka wspinaczkowa, tyrolka gdzies wsrod drzew i nie pamietam co jeszcze. Choc dla panny i tak najbardziej liczylo sie to, ze zamiast lekcji czekal ja dzien zabawy z kolezankami. ;)

Srodowy poranek byl ponownie (za) wczesny, bowiem znow zaczynalam o 6 szkolenie. W dodatku Oreo zbudzila mnie juz po 3 nad ranem. Mialam ochote ukrecic maly lepek. ;) Na szkoleniu wyszlo, ze nie dostalam jakichs wirtualnych szkolen, ktore powinnam byla dostac na samym poczatku.

Do pracy ktos zamowil calkiem niezle sniadanko

W dodatku, prowadzacy omawia z nami przepisy i bedzie musial podpisac czesc szkolenia z ich przeczytania oraz dyskusji. Wiekszosc sekcji jednak wymaga obserwacji na zywo w laboratorium, a to bedzie musial podpisac moj szef. Tyle, ze instruktor zasugerowal zebysmy przeprowadzily obserwacje i szefostwo podpisalo co trzeba, a on podpisze reszte jak przylecimy na szkolenie osobiscie. Przekazalam to szefowi, a on na to, ze wolalby zeby instruktor podpisal swoja czesc, a on podpisze reszte jak juz zakoncze szkolenia. Problem w tym, ze w tej firmie nic nie jest proste, bo po przerobieniu kazdej sekcji, powinnam miec "egzamin", ale instruktor powiedzial, ze nie moze wyznaczyc nam egzaminu dopoki cala papierologia nie zostanie podpisana. I badz tu czlowieku madry. :O Z grubsza powiedzialam szefowi ze mnie wszystko jedno w jakiej kolejnosci co bedzie podpisane i niech sie sam dogaduje z instruktorem. Oczywiscie grzeczniej. ;) Tego dnia dostalam w koncu moje wlasne czujniczki do mierzenia ekspozycji na radioaktywnosc.

Moj wlasny, prywatny zestaw

Jesli Google dobrze tlumaczy, takie urzadzonko nazywa sie dozymetrem. Posiadajac wlasne, nie musze juz wpisywac sie na liste wizytorow (imie, nazwisko, date, czas wejscia i wyjscia oraz numer seryjny i poziom wypozyczonego dozymetru) w laboratorium, tylko moge wejsc jak do siebie. ;) Szefunio pojechal do domu juz w poludnie, wiec i ja wyszlam o 13. Pojechalam pobyc z malzonkiem, ktory cieszyl sie ostatnim dniem "wolnosci". ;) Posiedzielismy na slonku, bo byla piekna pogoda i czekalismy na Potworki, ktore jeszcze nie dojechaly ze szkoly. W koncu dojechali. Nik przewrocil sie, zdarl sobie kolano i cos mu sie zrobilo w nadgarstek. Nie byl spuchniety i wygladal zupelnie normalnie, ale bolal przy niektorych ruchach. Bi miala tego dnia swoja wycieczke i wrocila oczywiscie zachwycona, aaale... zapomniala posmarowac sie kremem ochronnym, wiec spalila sobie policzki pod oczami, nos oraz ramiona. Szczescie w nieszczesciu, ze caly dzien slonce bylo za takimi cienkimi chmurkami, bo mogla sie zalatwic duzo gorzej. Ale nie wiem jak mogla zapomniec, skoro ona ma lekka obsesje z kremem do opalania. Przeczytala (oczywiscie w internetach), ze kazdy powinien sie nimi smarowac przed wyjsciem z domu, wiec smarowala sie nawet zima, kiedy siedziala wlasciwie caly dzien albo w domu, albo w szkole. A teraz, jak powinna, to sie nie posmarowala! Pytalam czy smarowaly sie kolezanki, bo inna z jej grupy, biala dziewczynka, tez wygladala na mocno zaczerwieniona. Okazalo sie, ze smarowala sie inna - hinduska, ktora akurat tego tak bardzo nie potrzebowala. Najgorzej, ze nawet to nie przypomnialo Starszej zeby sie posmarowac! Zalamac sie mozna z ta dziewczyna... W dodatku przyjechala zmarznieta, bo nie przebrala sie z mokrego stroju, tylko zalozyla na dol spodenki i tak wracala do szkoly, a potem do domu. Kolejna glupota... Poniewaz panna byla oczywiscie mocno zmeczona, a Nik nadal lekko smarczal i bolal go ten nieszczesny nadgarstek, wiec odpuscilismy basen i zostalismy w domu. Wieczor byl wiec spokojny. Nik odrabial lekcje, a Bi uzyla mnie jako probnego widza do swojej prezentacji do szkoly na kolejny dzien. :) Malzonek gotowal pomidorowa, a ja zabralam sie za szorowanie obu prysznicow i skladanie prania. Wieczorem zas szykowalismy sie na kolejny dzien, w koncu cala czworka. :D To az niesamowite, bo u M. zaczeli strajk 5 maja, wiec niewiadomo kiedy minelo 3.5 tygodnia! A wydaje sie, ze raptem kilka dni... :O

W czwartek czekala mnie pobudka wrecz brutalna. Moje szkolenie zostalo przeniesione na 7:30, tylko co z tego, skoro mialam meeting. Poniewaz moje obecne miejsce pracy operuje glownie na nocna zmiane, wiec spotkanie zaczynalo sie o godzinie... 4:30. Rano!!! :O Oznaczalo to pobudke o 3. Tragedia. Gorzej niz w granolach! :D Jechalam do roboty w ciemnosci, ale przynajmniej na autostradzie bylo pustawo i nie musialam sie obawiac korkow. ;) Podjechalam pod budynek spodziewajac sie pustki, a tam niespodzianka. Jakos nie pomyslalam, ze wiekszosc pracuje na nocna zmiane, wiec nie dosc, ze wszystkie miejsca zajete, to jeszcze kolejny rzad aut zaparkowany za nimi. :O Musialam zaparkowac po drugiej stronie ulicy i choc do przejscia mialam moze 200 krokow, to troche straszno bylo. ;) W srodku robota szla pelna para niczym w bialy dzien. Meeting sie odbyl z calkiem niezla energia wsrod bioracych udzial, a potem moglam przeniesc sie do mojego biurka. Posiedzialam (teraz juz ziewajac) w oczekiwaniu na szkolenie, wyslalam Potworkom zyczenia milego dnia, a pozniej w koncu trzeba sie bylo "uczyc". Odbebnilam co trzeba, ale potem pomaszerowalam do laboratorium sprawdzic czy mam okazje cos poobserwowac. Akurat cos tam sprzatali, wiec popatrzylam, pocwiczylam tez z laborantka zakladanie calego ekwipunku przed wejsciem do specjalnego, sterylnego pomieszczenia. Teraz oby tylko szef zgodzil sie podpisac, ze to potrafie, bo oczywiscie nie bylo go tego dnia w robocie. :/ Poniewaz przyjechalam tak wczesnie, wiec juz przed 13 wyjechalam do domu. Malzonek pojechal na spotkanie "zapoznawcze" do swojej roboty, ale juz o 11 ich wypuscili (a planowo mieli zostac 7 godzin), wiec tez byl juz w chalupie. Mielismy czas na pogadanie i spokojna posiadowke, zanim przyjechaly Potworki. Kiedy wrocili, zjedlismy obiad i zaczelismy sie zastanawiac nad basenem. Oczywiscie M. sie wscieka, ze ostatnio wiecej nie chodza niz chodza, ale co zrobic. Tego dnia tez Nik nadal byl przytkany i narzekal na ten nieszczesny nadgarstek, wiec nie bylo sensu ich ciagnac. Przynajmniej zyskalismy spokojne popoludnie oraz wieczor, bo przyznaje ze po porannej pobudce bylam bez energii, a o 20 juz oczy same mi sie zamykaly. ;)

W piatek pobudke mialam juz o "normalniejszej" godzinie 4. :D Szkolenie o 6 odbylo sie zgodnie z planem, choc teraz mamy pokonczyc papierologie na miejscu. Prowadzacy chcialby to miec do przyszlego czwartku, problem tylko w tym, ze moj szef malo co ogarnia. Przyznaje szczerze, ze nigdy wczesniej nikogo nie szkolil, wiec moja kazda sugestia to pare minut skrobania sie po brodzie i pierdzielenie o Szopenie. ;) Po szkoleniu pomaszerowalam do laboratorium, nadal obserwowac jak co sie odbywa. Jak to bywa w takim miejscu, duzo jest procedur, ktore zajmuja wieki, maja bardzo specyficzne zasady, ale wydaja sie mocno przesadzone. Np. zeby pracowac w sterylnym pomieszczeniu, trzeba wszystkie materialy przemyc plynem odkazajacym. To jest logiczne. Oprocz tego, trzeba takze przyodziac cale sterylne wdzianko. To tez zrozumiale. Przed tym pomieszczeniem znajduje sie komora, w ktorej trzeba sie przebrac, a gdzie trzyma sie juz odkazone fartuchy, rekawice, nakladki na obuwie, itd. Tymczasem, zeby pracowac w sterylnym pokoju, dziewczyna musiala wziac kolejne paczki rekawiczek oraz nakladek na rekawy, odkazila je i przeniosla z materialami. No i po co, skoro juz tam wszystko jest?! To tylko jeden przyklad, ale podejrzewam, ze za jakis czas bede mogla je wyliczac w nieskonczonosc. ;) Poznym rankiem dowiedzialam sie, ze aby obejrzec jedna z procedur z mojej listy, musze przyjsc okolo 23 wieczorem. :O Stwierdzilam, ze najlepiej bedzie mi przyjechac w niedziele, bo po weekendzie bede najbardziej wypoczeta. Dodatkowo, w poniedzialek nie bedzie mojego szefa, a ze potrzebny mi jest do tych wszystkich podpisow, najlepiej dla mnie bedzie wziac potem ten sam dzien wolny na odespanie "nocki". Ech... nie wiem jeszcze, czy sie nie wycofam. ;) Z drugiej strony, i tak musze to odhaczyc w przyszlym tygodniu, wiec... Po robocie trzeba bylo jeszcze zaliczyc zakupy spozywcze, a potem w koncu jechac do domu, rozpoczac weekend. :) Niestety nie byl to zupelnie spokojny, leniwy wieczor, bo Bi miala pozegnalna potancowke w szkole. Ale o tym juz nastepnym razem, bo oczy mi sie same zamykaja.

Do przeczytania!

czwartek, 22 maja 2025

Majowo przedwyjazdowo

Sobota, 17 maja, zaczela sie pozno. Budzik nastawilam na 8:30, ale wylaczylam go, zerknelam ze M. nadal lezy, wiec stwierdzilam, ze utne sobie jeszcze drzemke. Obudzilam sie o... 10:01! :D Chwile polezalam zeby sie dobudzic, ale dosc szybko sie zerwalam, bo szkoda dnia. Malzonek musial pojechac do chrzestnego Potworkow nakarmic ich kota, bo wyjechali na weekend. A ze oni mieszkaja obok Polakowa, to przy okazji podjechal na zakupy. Ja w tym czasie zjadlam sniadanie i sie ogarnelam, a pozniej zagonilam dzieciaki do odkurzania i mycia podlog w swoich pokojach. Kokusia w ogole cos naszlo i odkurzyl z paprochow swoje biurko oraz stolik nocny, a pozniej z rozpedu uprzatnal burdelik na stole z kacika sniadaniowego w kuchni. Malzonek od kilku dni poprawial podest dla przyczepy, bo ta jest dluzsza, wiec trzeba go bylo nieco przesunac, a takze podsypac zeby rurami od spodu nie zahaczyc przy wjezdzie. Dodatkowo, w starej bylo dwoje drzwi, wiec wchodzilismy glownie tymi z przodu. Tutaj sa tylko jedne, ale z tylu, a tam trawnik opada i rosna krzaczory. Malzonek musial jednego solidnie opierdzielic, dorobic schodki, po czym oblozyl je naokolo kamieniami zeby nie robilo sie bloto. Troche sie podlamalam, bo juz wczesniej przy pakowaniu trzeba sie bylo wdrapywac po schodach do domu. Teraz dodatkowo czeka wspinaczka do przyczepy; niby kilka stopni, ale jednak. Na 14 zawiozlam Bi do kolezanki, bo mialy konczyc ten nieszczesny projekt na nauki socjalne. Najgorzej, ze niewiadomo bylo ile im to zajmie, wiec umowilam sie z corka ze da mi znac jak bedzie konczyc. Wrocilam do domu i zajelam sie typowymi pierdolami, jak sprzatanie lazienek, mycie drzwi na taras, itd. Mialam tez czas na relaks, a pogoda byla piekna - 25 stopni i slonce, wiec siedzialam z kawa z przodu. Choc raz nie musialam sie z nikim scigac, zeby tam zasiasc. Bi dopiero po 18 napisala, ze koncza, wiec spedzila u kolezanki ponad 4 godziny! :O I nadal ponoc nie skonczyly. Zostaly jakies elementy, ktore chcialy zrobic na drukarce 3D. Na szczescie kolezanka ja posiada, wiec ma je zrobic przy asyscie rodzicow. Reszta wieczora to juz dalsze przewalanie sie po kanapach naprzemian z domowa robota.

W niedziele juz takiego wylegiwania sie nie bylo, bo jechalismy do kosciola. Pospalismy jednak dluzej niz w dni powszednie. ;) Pozniej szybkie sniadanie, zebrac sie i pojechalismy na msze. Po powrocie napisalam do taty ze juz jestesmy i zapraszam na kawe, a malzonek zabral sie za chlebek bananowy, bo kupil w piatek kupe dojrzalych bananow, a przez to ze bylo bardzo cieplo, w niedziele mialy juz brazowe kropeczki. Przyjechal dziadek, posiedzielismy, a po jego odjezdzie trzeba sie bylo zabrac za normalne domowe sprawy. "Polowalismy" tez z Kokusiem na kolibry, bo przylatuja co chwila do karmnika, ale sa cholernie szybkie i ujecie ich na zdjeciu graniczy z cudem.

Niestety, moj telefon robi slabe zdjecia. Kokusiowe wyszly duzo lepsze, ale zapomnialam poprosic go o przeslanie ;)

Oboje stwierdzilismy, ze nie nadajemy sie na przyrodnikow, bo brak nam cierpliwosci zeby godzinami sterczec z aparatami w gotowosci. Nawet 15 minut nas przerastalo. :D Wieczor zlecial na prysznicach i szykowaniu wszystkiego na kolejny tydzien szkoly oraz pracy. Dla mnie i Potworkow, bo M. nadal strajkowal. :/

Poniedzialek zaczal sie wczesnie i chlodno, niestety. Po kilku dniach z temperaturami dochodzacymi do 25-26 stopni, teraz mielismy miec 18. Kiedy wychodzilam po 6 rano, bylo 10, ale przy porywistym wietrze, wiec odczuwalna wyniosla 5. :O Potworki juz wstaly i siedzialy przy sniadaniu (swoja droga, oni stanowczo zrywaja sie niepotrzebnie wczesnie), a M. jeszcze dolegiwal. Cholerny strajk sie przedluza, a na domiar zlego, do braku wyplaty doszedl brak ubezpieczenia zdrowotnego, bo jego firma oznajmila ze bez pracy nie naleza im sie tez skladki zdrowotne. :( U mnie w robocie kolejny dzien spokoju, na ktory akurat w poniedzialek nie narzekalam, bo wiadomo ze to dzien gdzie nie chce sie nic robic. Kiedy ja siedzialam i ziewalam przy biurku, M. pojechal na zakupy do ogrodniczego. Mial tylko kupic ziemi oraz kompostu i przekopac warzywnik, ale stwierdzil ze kupi tez sadzonki. Poniewaz zwykle robilam to ja, mialam potem szereg wiadomosci z pytaniami, ktore ma wziac, jaki rodzaj, gatunek, kolor, itd. Ech... Dlatego wlasnie wole robic to sama. ;) Poza tym znalazl gdzies ogloszenie o kurzych odchodach za darmo i postanowil po nie pojechac. A pozniej bardzo sie obruszyl kiedy napisalam mu ze takie odchody nie nadaja sie do natychmiastowego uzytku i trzeba je albo kompostowac, albo rozcienczyc, ale wtedy tez powinny postac jakis czas. Po pracy (mimo ze malo co robilam) czulam sie jakas wyrabana, a dodatkowo zalamal mnie burdel w kuchni. Wiem, ze M. wlasciwie nie zbija bakow, ale i tak zastanawiam sie jak mozna wrzucic gore garow do zlewu i nie pomyslec, ze moze by przydaloby sie wlozyc je do zmywarki, a ta uprzednio oproznic. :/ Ogarnelam kuchnie, wstawilam pranie, a potem stwierdzilam, ze przeniose posciel do przyczepy. Wszystko wynioslam przed sprzedaza starej, a poza tym musialam dokupic Potworkom przescieradla, bo maja teraz duzo wieksze lozka. Na szczescie w nowej przyczepie moge w miare swobodnie wdrapac sie i nawlec je nawet na gorny materac. W starej musialam go sciagac z lozka, bo nie bylo mowy zebym sie tam wczolgala i dala rade zahaczyc przescieradlo. Wszystko wiec, lacznie z poduszkami, ponawlekalam, a potem byla chwila na odpoczynek, zanim trzeba bylo zawiezc Potworki na basen. Co prawda Bi narzekala ze boli ja gardlo i jej zimno, ale tak naprawde narzeka na to od kilku dni i co chwila mierzy temperature, ale ani nie ma goraczki, ani nie chce ssac tabletek na gardlo. Nie wiem wiec ile w tym jest faktycznie gorszego samopoczucia, a ile niecheci do treningu. ;) A co do uczucia zimna, to kiedy temperatura spada z 25 i odczuwalnej okolo 30, do 18 z odczuwalna w okolicach 13, to wiadomo ze kazdemu zrobi sie chlodno. ;) Malzonek dzieciaki zawiozl, a ja potem odebralam. Niestety, mimo ze wyjechalam wczesniej, a potem w miare szybko znalazlam miejsce parkingowe, kiedy dotarlam na basen, mlodziez wychodzila juz z wody, wiec sobie na nich nie popatrzylam. W domu szybkie prysznice, kolacja i niedlugo do spania. 

Jakas zmeczona jestem ostatnio, zasypiam wiec doslownie natychmiast, tylko co z tego, skoro potem co chwila sie budze. Albo dokucza mi pecherz, ale probuje go ignorowac, bo wiem ze jak wstane do lazienki to kompletnie sie rozbudze. Albo M. chrzaka i chrapie. Albo Oreo przylazi do naszego lozka, ale choc spi na panu, zawsze przechodzi po mojej poduszce, ciagnac mnie za wlosy. :/ Mimo wiec ze spac poszlam stosunkowo wczesnie, we wtorek obudzilam sie nadal zmeczona. Nie pomagalo to, ze temperatura w nocy spadla do 7 stopni, w domu wlaczylo sie ogrzewanie, a pod koldra bylo cudownie przytulnie i nie chcialo sie wychodzic z lozeczka. :) Jak zwykle zostawilam Potworki przy sniadaniu, a malzonka jeszcze sie wylegujacego. Grupa Bi miala tego dnia "wycieczke" do high school. Poniewaz tutaj nie ma egzaminow do liceum, kazdy wie do jakiej szkoly sredniej idzie. Nasze miasteczko jest niewielkie, wiec jest tylko jedna. No chyba ze rodzice chca slono placic za prywatna. ;) Nadal porzadnie wialo, wiec przy nizszej temeraturze bylo strasznie nieprzyjemnie. Mialam polarowa peleryne, ale zastanawialam sie czy lepsza nie bylaby kurtka. W pracy nadal spokoj i raczej nudy. Ucieszylam sie, bo dostalam kolejne wirtualne szkolenie, ale mina szybko mi zrzedla, bo okazalo sie, ze tylko jedno i trwajace zawrotne 5 minut. ;) Za to po poludniu przyszedl do mnie pakunek, a w nim plecak oraz myszka do laptopa. Czyli jestem gotowa do podrozy na szkolenie. ;)

Nie wiem dlaczego opisuja to jako "plecak do laptopa", bo tak naprawde to zwyczajny plecak z wewnetrzna kieszenia na elektronike. Nawet szkolne plecaki Potworkow taka maja ;)

Nadal jednak nie dostalam czujniczkow radioaktywnosci. Facet, ktory je zamawial spytal mnie tego dnia czy je dostalam. Pomyslalabym ze sam wie lepiej ile to moze potrwac. ;) Do domu wracalam w niemozliwych korkach. Jak rano przejezdzam trase w okolo 20 minut, tak teraz jechalam prawie 40. :/ Jak to we wtorek, nie jechalismy na basen, zabralam sie wiec za prania, bo za chwile trzeba sie bedzie pakowac na kemping, lepiej wiec zeby wszyscy mieli wystarczajaco czystych gatek. ;) Spytalam Bi jak wycieczka zapoznawcza do high school, ale panna nie miala zbyt duzo do opowiadania. W sumie byla juz tam tyle razy przy roznych okazjach, ze sama szkola nie jest az taka nowoscia. Ma liste klubow, do ktorych chcialaby sie zapisac i zastanawia sie czy poza plywaniem nie zglosic sie jeszcze do jakiejs druzyny sportowej. Rozne sporty maja bowiem "sezony" w roznych miesiacach, wiec to nie tak, ze np. bedzie plywac caly rok. Ciekawe na ile starczy jej zapalu. ;) Poznym popoludniem mielismy mala sensacje, bo przez ogrod przeszedl sobie niedzwiedz! Taki chyba jeszcze dosc mlody, ale zdecydownie dorosly. Mozliwe ze to jedno z mlodych, ktore wczesna wiosna przechodzilo tedy z matka. Teraz juz jako samodzielny niedzwiadek. ;)

Idzie se skubaniec...

Swiadkami bylismy tylko ja oraz Nik, bo Bi u gory cwiczyla gre na skrzypcach, przez kamere z kolezanka, wiec jej nie wolalam. ;) Malzonek zas robil cos w przyczepie, kolo ktorej misiek zreszta sobie przeszedl. Dobrze, ze akurat nie wyszedl prosto na nieproszonego goscia! Nie przyszlo mi nawet do glowy zeby go ostrzec, bo niewiadomo po co zamknal drzwi do przyczepy, nie wiedzialam wiec, ze tam jest. :D Poza tym M. mial tego dnia jechac na strajk, ale... olal. Mowilam mu ze powinien wspierac zwiazki i dolozyc swoja "cegielke", czyli odrobic panszczyzne, ale stwierdzil, ze zamiast strajkowac chce juz wrocic do roboty i zarabiac kasiore. Trudno sie z tym nie zgodzic. ;)

W nocy z wtorku na srode wreszcie spalam lepiej, moze dlatego, ze kiciul zostal na noc na dworze. :D Niestety jestem klasycznym meteopata, a mielismy pochmurny, chlodny dzien z zapowiadanymi opadami deszczu na popoludnie, wiec kompletnie nie moglam sie dobudzic. Jak to juz trzeci (!) tydzien bywa, kiedy wychodzilam, malzonek jeszcze sie wylegiwal, a Potworki jadly sniadanie. Tego dnia panna Bi miala kolejne wazne "wydarzenie", bowiem do szkoly dzieciakow mieli po lekcjach przyjechac trenerzy druzyn sportowych z high school. Jak to ona, na wiesc o takim spotkaniu skrzywila sie, ze nie wie czy ktoras z jej kolezanek na nie pojdzie. Lekko mnie zalamala, bo ile jeszcze bedzie ze wszystkim patrzec na kolezanki?! Pozniej jednak okazalo ze ze ida wszystkie. I jedyny "problem" to taki, ze musiala zostac godzine dluzej po lekcjach, wiec ktores z nas musialo przebic sie przez popoludniowe korki zeby ja odebrac. W pracy nadal spokojnie, choc z kazdym dniem i tygodniem stwierdzam, ze powinnam byla negocjowac wyzsza pensje. Nie widze bowiem wiekszych szans na prace w normalnym, 8-godzinnym wymiarze. Praktycznie codziennie jest jakas awaria i problemy i produkcja konczy sie 3-4 godziny pozniej. :O Poki co jednak siedze i ziewam, bo nie dostalam nawet informacji na kiedy szykuja szkolenie. Po pracy wrocilam do chalupy, gdzie byl juz Nik. Myslalam zeby po drodze zajechac po Bi, ale obok szkoly przejezdzalam 40 minut przed koncem spotkania. Nie chcialo mi sie tam tyle sterczec. Niestety, w naszym miasteczku byly takie zatory, ze kiedy w koncu doczolgalam sie do domu, zostalo 15 minut i trzeba bylo jechac po corke. Na szczescie M. sie zlitowal i po nia pojechal, moglam wiec przebrac sie w dresy i spokojnie usiasc do obiadu. Po powrocie Bi opowiadala, ze rozmawiala ostatecznie tylko z trenerka druzyny plywackiej. Okazuje sie, ze pierwszy trening druzyna ma jeszcze przed rozpoczeciem roku szkolnego. Zastanawiam sie co z kwalifikacjami? Starsza twierdzi, ze mysli jeszcze nad wioslarstwem, ale nie jest pewna czy chce to uprawiac. Coz, tego dnia Potworki powinny miec swoj zwyczajny trening, ale nie pojechali. Nie wiem co ze Starsza, bo przeciez ledwie dwa tygodnie temu, obie bylysmy chore. Przyznaje, ze chorobsko wyjatkowo upierdliwe, bo sama jeszcze na poczatku tego tygodnia musialam oczyscic nos co jakis czas. Pod jego koniec juz jednak mi wlasciwie przeszlo. Bi za to sie polepszylo (choc tak jak ja, ciagle jeszcze miala lekko zawalony nos), ale zamiast zupelnie wyzdrowiec, ponownie jej sie pogorszylo. Co prawda twierdzila, ze jakas kolezanka w szkole byla chora, ale i tak dziwne, ze tak przeszla z jednej choroby w druga. W ktoryms momencie podawalam jej tylko Zyrtec, bo nie bylam juz pewna, czy to nie alergia... Oczywiscie nie pomaga tez, ze w tym tygodniu gwaltownie sie ochlodzilo, a panna dalej zakladala krotkie spodenki. W kazdym razie, we wtorek zaczela tak smarkac, ze w srode odpuscilam jej basen zeby nie rozlozyla sie gorzej na dlugi weekend. :/ Dzieki temu zyskalismy spokojny wieczor. Konczylam prania i ogarnialam chalupe, bo nie znosze zostawiac burdelu na wyjazd i wracac do syfu... Prysznice, kolacja i do lozek.

Wieczorem zaczelo padac, wiec Oreo zostala w domu i spala zwinieta w klebuszek na kanapie. Niestety, nad ranem stwierdzila, ze deszcz - nie deszcz, trzeba sie przewietrzyc. Zaczela swoje zyczajowe pomiaukiwania, ale na szczescie malzonek wstal i ja wypuscil. Czwartek przywital nas deszczem i najnizsza temperatura od dluzszego czasu. W dzien mialo byc ledwie 9-10 stopni. Po niemal lecie, ktore mielismy od kilku tygodni, takie temperatury byly wrecz brutalne. Jak zwykle wyszlam z domu kiedy dzieciaki jadly, ale M. jeszcze dosypial. Widzialam jednak pozniej na kamerach, ze zwlokl sie i zabral Potworki na przystanek autem. Cale szczescie, bo Bi rano narzekala ze boli ja gardlo, wiec dobrze ze nie musiala sterczec na przystanku w deszczu i zimnie. Tego dnia w szkole urzadzili w koncu wystawe prac, ktore przygotowywali na nauki socjalne. Starszej udalo sie przemycic telefon i pstryknela mi fote, zeby pokazac jak im to wyszlo.

Troche plakat, troche eksponat ;)

W pracy nadal spokoj, ale przynajmniej odezwala sie osoba, ktora ma zorganizowac moje (i innych z mojej pozycji) szkolenie. Wyglada na to, ze czesc "osobista" odbedzie sie w polowie czerwca i jednak w Las Vegas. :) No chyba ze ktos zglosi, ze mu nie pasuje, to wtedy beda kombinowac z inna data i/lub miejscem. Tego dnia tez firma M. miala zasiasc ponownie do negocjacji ze zwiazkami zawodowymi. Zastanawialismy sie co z tego wyniknie i jak szybko. Malzonek mial nadzieje ze w kolejnym tygodniu wroca do pracy, ale tak naprawde to nikt nic nie wiedzial, a negocjacje mogly potrwac nawet kilka dni lub tygodni... Wieczorem dostal wiadomosc, ze ida "dobrze" i ze maja dalej rozmawiac nastepnego dnia. Czyli klasyczne "wiem, ze nic nie wiem". :/ W mojej robocie niespodziewanie ucichlo dosc wczesniej i sporo osob zmylo sie, planujac przedluzyc sobie juz dlugi weekend. Moj szef pojechal juz o 12:30, a ja o 14 stwierdzilam, ze w zasadzie nie mam po co na sile siedziec. Dojechalam na moje osiedle w tym samym czasie co Potworki i udalo mi sie zgarnac do auta Bi. Nik tak pedzi po wyjsciu z autobusu, ze dogonilam go jak juz wchodzil na nasz podjazd. ;) Tego dnia zaczelam pakowac co sie da do przyczepy, zeby na piatek zostalo juz tylko jedzenie i ostatnie kosmetyki. Caly dzien padal deszcz, wiec do przyjemnych to nie nalezalo. Niestety, jak to my, mamy pecha i pogode zapowiadaja raczej chlodna i z ryzykiem deszczu. Ech... Przy okazji sprawdzilismy wiec czy w przyczepie dziala ogrzewanie, bo wyglada na to, ze bez niego sie nie obejdziemy. Uch... Napisze tylko, ze latwo nie bylo! :D Jak wszystko obecnie, tak i przyczepa naszpikowana jest elektronika, ktora czlowieka czasem przerasta... Najwazniejsze jednak ze ogrzewanie zdaje sie dzialac. Ten kemping w ogole nieco nas przeraza, bo dopiero bedziemy sie "uczyc" przyczepy i jak znajdziemy cos zepsutego to nawet nie bardzo bedzie jak to naprawic. W kazdym razie, popakowalam co moglam (i pewnie o wielu rzeczach zapomnialam ;P), a pozniej prysznice i szykowanie sie na ostatni dzien kieratu przed masza "majowka".

Na koniec pokaze Wam kartke od Kokusia (mam nadzieje, ze sie doczytacie! :D) oraz kolczyki od Bi, ktore dostalam na Dzien Matki.

Dopiero teraz widze, ze to kiepskie zdjecie, wiec musicie mi uwierzyc na slowo, ze to ciemne, to kolczyki ;)

Do przeczytania!

piątek, 16 maja 2025

Urodziny Bi oraz Dzien Matki, a poza tym to raczej nudy ;)

Sobota, 10 maja to wreszcie weekend, a wiec nieco dluzszy sen dla mnie oraz Potworkow. Malzonek tego snu nie mial za duzo, ani w sobote, ani ogolnie w ciagu 3 dni, bowiem znalazl sobie kolejny "projekcik". Obawiam sie, ze strajk i nadmiar czasu zle na niego dzialaja. ;) Pisalam juz ze przymierzal sie do zabudowania obszaru pod tarasem na skladzik. Oprocz tego jednak zaczal mnie urabiac do... zmiany przyczepy. Jesli kojarzycie, ze dopiero co kupilismy nowa (dla nas) w lipcu zeszlego roku, to dobrze kojarzycie. ;) A teraz M. (ktory ta przyczepe sam wyszukal i wybral) uznal, ze jednak to nie "to". No fakt, ze kupilismy ja uzywana i choc ledwie 3-letnia, to poprzedni wlasciciele zupelnie o nia nie dbali i poza pozdzierana kanapa oraz siedziskami w jadalni, co chwila wyskakiwala jakas usterka. Do tego stopnia, ze przed kazdym wyjazdem smielismy sie do siebie, ze "ciekawe co tym razem wyskoczy". ;) Najbardziej jednak zaczelismy watpic nad rozmiarem lozek Potworkow. Na dlugosc byly ok, choc waskie niczym prycze. Problem w tym, ze gorne lozko w tym modelu jest bardzo blisko sufitu. Dorosly czlowiek jakos sie tam wdrapie po drabince i wczolga, ale musialby spac z glowa w glebi, przy oknie, bo wejscie tez jest waskie, co sprawia, ze juz sie nie obroci, a zeby zejsc, trzeba sie wyczolgac tylem i po omacku szukac noga drabiny. Rok temu zmusilismy Kokusia zeby zamienil sie z Bi i spal wlasnie na gorze. Wtedy byl od niej wyraznie nizszy i mial tam wiecej przestrzeni. Nie przewidzielismy jednak jak duzo Nik urosnie w rok. Teraz jest praktycznie rowny z siostra i "ratuje" go tylko fakt, ze jest raczej chudzina. W tej malej przestrzeni udaje mu sie po prostu "zlozyc" i obrocic. Jesli jednak utrzyma tempo wzrostu, juz za rok bedzie mogl sie tam wlasnie tylko wczolgac. I co wtedy? Bi nie jest wysoka, ale "gabaryty" tez sprawiaja, ze bardzo ciezko jej tam wlezc. Ja optowalam za tym ze jadalnia rozklada sie w lozko, wiec jedno z dzieciakow mogloby spac tam. Malzonek jednak nie byl fanem tego pomyslu, bo on najczesciej wstaje pierwszy i jesli jest jeszcze za chlodno zeby wyjsc na zewnatrz, siedzi wlasnie przy jadalnianym stole. Poza tym, jak napisalam, z nadmiaru czasu go zwyczajnie "nosi" i zaczal ostro mnie namawiac na zmiane. Oczywiscie znalazl juz opcje za dobra cene i model, ktory by nas interesowal, czyli posiadajacy ogromne pietrowe lozko, nie tylko szerokie, ale i z wielka przestrzenia do wejscia oraz wysokoscia nad glowa. Poczatkowo opieralam sie, bo wiadomo ze M. nie pracuje, wiec nie zarabia, ale (miejmy nadzieje) strajk powinien sie wreszcie kiedys skonczyc, a dodatkowo mam nadzieje ze Potworki zechca z nami jezdzic jeszcze kilka lat, wiec warto moze dac im wiecej przestrzeni i mniej powodow do marudzenia, ze ktores ma lepsze lozko. ;) Ostatecznie przytaknelam pomyslowi wymiany i jedyne zastrzezenie mialam do miejsca w ktorym malzonek znalazl przyczepe, bo znajdowalo sie az w Stanie Tennessee, czyli okolo 14 godzin jazdy. :O Mial jeszcze na oku innego dealer'a, oddalonego od nas o jakies 5 godzin. Co prawda cena o 3 tysiace wyzsza, ale upieralam sie ze moze warto doplacic za wygode i bliskosc dojazdu. Niestety, potem okazalo sie, ze tam nie doliczyli jeszcze podatkow i nie zgodzili sie spuscic ani o jote, wiec M. uparl sie na Tennessee. Chcial wyjechac w niedziele rano, ale przypomnialam mu ze zaprosilismy chrzestnego i dziadka na urodziny Bi. Najpierw prychnal, ze on nie musi byc (o ludzie, jak ja "kocham" takie pierdzielenie!), a potem ze w takim razie wyjedzie na wieczor, po imprezie. Jakos sie jednak z tamta babka tak dogadal, ze nagle oznajmil ze wyjezdza w czwartek, zaraz po "odrobieniu" swoich godzin na strajku. :O Jak postanowil, tak zrobil. Przed 18 wrocil, podpial stara przyczepe i pojechal. Zostalam slomiana wdowa do soboty rano, kiedy wrocil z nowa. Nowka niesmigana. :) Jest niby tylko o 1.5 m dluzsza od starej i z zewnatrz roznica jest niemal niezauwazalna, ale w srodku rozni sie niesamowicie. Potworki maja swoje wielkie lozka, a my sypialnie z drzwami. :D I jedyne czego brakuje to kanapy, bo tej juz wcisnac sie nie dalo, a lozko sie nie rozklada. Zdjecia pokaze Wam jednak juz po kempingu, bo narazie w niej pusto i nieprzytulnie. ;) W kazdym razie, M. wyjechal w czwartek pod wieczor, jechal cala noc i do dealer'a dotarl tuz przed poludniem w piatek. Zalatwil co trzeba i po poludniu wyruszyl do domu. Zatrzymal sie okolo 22 i poszedl do przyczepy przespac, ale mimo ze byl dalej od nas na poludnie, noc okazala sie bardzo zimna, a on nie mial zadnego koca. Przyczepa szybko sie wychlodzila i twierdzil ze po godzinie zbudzil sie szczekajac zebami. Probowal potem dospac w aucie, ale tam z kolei bylo mu niewygodnie. Jechal wiec dalej na jakiejs poltorej godzinie snu. :O Na szczescie dojechal szczesliwie. Oczywiscie powiedzialam mu zeby sie przespal, ale gdzie tam. Zjadl cos, wzial prysznic i zaczal przenosic pierdoly wyjete ze starej przyczepy, a chwilowo wrzucone do garazu. Zostal z tym niestety sam, bo nie mialam czasu mu pomoc. Na kolejny dzien mielismy zaproszonych gosci, wiec musialam posprzatac dol chalupy. Zaczelam pozno, bo najpierw oczywiscie wszyscy rzucilismy sie do ogladania nowego nabytku i musialam pomoc M. naprowadzic przyczepe na miejsce parkingowe, bo jest dluzsza, wiec ciezej nia namierzyc. W koncu stwierdzilam, ze reszte juz musi ogarnac sam i pomaszerowalam odkurzac i myc podlogi. Potem chwila przy kawie i zabralam sie za konczenie tortu. Dalam niestety "pupy", bo wszyscy uwielbiaja kremy serowe w moich tortach, a tym razem jakos zupelnie ucieklo mi kupno wiaderka z masa sernikowa. Nie chcialo mi sie na wariata jechac do polskiego sklepu, stwierdzilam wiec ze raz zrobie takie bardziej tradycyjne kremy maslano - cukrowe. Wynalazlam przepisy w internecie i juz. Zaleta okazala sie sztywnosc tych mas. Pamietacie jak przy kazdych urodzinach wkurzam sie, bo masy wyplywaja bokami? Teraz za to byly tak sztywne, ze jasnej nie moglam rozsmarowac, bo wyrywala kawalki biszkopta. :O Niestety, wada byl... smak. O ile kakaowa wyszla niezla, o tyle jasna (dalam kilka kropli barwnika, wiec byla rozowa) nie smakowala mi zupelnie. Byla potwornie slodka i cukier chrzescil w zebach, mimo ze dalam puder, wiec powinien sie bez problemu rozpuscic, a zreszta ucieralam go znacznie dluzej niz w przepisie. Masa ta jednak bardzo posmakowala Bi, bo panna stwierdzila, ze smakuje jak amerykanska polewa. No tak, mnie te hamerykanckie torty nigdy nie smakowaly... ;) Polewe z bitej smietany zrobilam juz taka jak zawsze i chociaz ona wyszla pyszna. Starsza w tym roku nie chciala zadnego oplatka z obrazkiem i ostatecznie tort prezentowal sie tak:

Fota zrobiona kolejnego dnia, stad dzienne swiatlo

Jak zawsze mordowalam sie prawie do 22 i pozniej juz z ulga klaplam na chwile przed kompa.

W niedziele juz wszyscy, lacznie z M., pospalismy troche dluzej. W nocy obudzil mnie kiciul, ktory tradycyjnie przelazl nad moja glowa zeby umoscic sie na panu. Ulozyl mu sie centralnie na klacie, a M. rano powiedzial sie nic nie czul. Wiadomo ze byl strasznie wyrabany, bo inaczej nie wiem jak mozna nie czuc kilku kilogramow lezacych na przeponie... :D Kiedy rano pancio wstal, Oreo przeniosla sie na mnie. ;) 

Slodziak

Pobudka byla niestety nieco wczesniejsza niz bym sobie zyczyla, bo musielismy jechac do kosciola. Moglismy pojechac na pozniejsza msze, ale chcialam skonczyc sprzatanie, a wtedy musialabym to robic na wyscigi. Tak to przynajmniej starlam kurze, przetralam kuchenke, blaty oraz zlew na luzie i bez wielkiego pospiechu. Potem wyszorowalam dolna lazienke i nawet wstawilam pranie, zanim zaczelismy wygladac gosci.

Aha! Tego dnia byl rowniez tutejszy Dzien Matki, ale niestety Potworki... zapomnialy! Zastanawialam sie jak mozna zapomniec, bo caly internet az huczal od propozycji prezentow dla mam. Moje dzieciaki zapewnialy, ze "jeszcze wczoraj" pamietaly, ale przez poranny pospiech wylecialo im z glowy. Hmmm... jesli to nawet prawda, to jednak zupelnie to swieto ich nie obeszlo, bo zadne nie postaralo sie o chociazby laurke. Nie potrzebuje wielkich prezentow, ale zeby nawet kartki nie dostac?! Dopiero na mszy ksiadz zlozyl zyczenia wszystkim matkom i Potworki wyskoczyly z przeprosinami oraz zyczeniami. A wychodzac, wszystkim mamom (albo po prostu kobietom, bo w koncu ciezko poznac czy to matka, czy nie) rozdawali po rozy, a mnie trafila sie niestety taka ledwie zywa... :D

Ze wszystkich pieknych rozy, dla mnie pan wyciagnal... taka :D

Juz w domu wyrazilam moje rozczarowanie z podejscia dzieciakow. Zgodnie ze swoimi osobowosciami, Nik bez konca przepraszal, Bi za to probowala odwracac kota ogonem. Najpierw odparowala, ze dlaczego tata nic dla mnie nie mial (na co prychnelam, ze nie jestem przeciez jego matka), a potem przypomniala, ze rok temu zrobila mi te sliczne podkladki oraz bransoletke. Najwyrazniej wyrobila tym norme na kilka lat. ;) Ostatecznie jednak oboje ruszylo troche sumienie, bo Starsza pobiegla na gore i po godzinie zeszla i wreczyla mi kolczyki - serduszka zrobione na szydelku, Mlodszy zas wypisal kartke i to lamana polszczyzna i pojechal z M. po sushi zeby w sklepie dokupic za wlasna kase bukiet i czekoladki. ;) Wlasnie sobie uswiadomilam, ze musze zrobic zdjecie i kolczykow i kartki, ale to juz zalacze (jak nie zapomne) w kolejnym poscie...

O 14 dojechali goscie, ktorych podjelismy najpierw zestawem sushi. Bi od dziadka dostala kasiore, za to od chrzestnego i jego "pani" ogromna szafke na bizuterie. Taka waska i cienka, ale wysoka, sluzaca jednoczesnie za lustro w ktorym mozna sie przejrzec niemal w calosci. Mozna ja zwiesic na drzwiach, ale te sa w pokoju Starszej schowane we wnece, przez co ciezko byloby sie i do szafki dostac i widocznosc w lustrze bylaby ograniczona. Malzonek powiesi ja wiec na scianie, choc przyznaje ze pokoj Bi jest coraz bardziej zawalony i wolalabym nie wieszac niczego wiekszego... W kazdym razie, po obiedzie wszyscy odpoczeli chwile przy kawie, po czym zaspiewalismy Bi Sto Lat, panna zdmuchnela swieczki i pokroilismy tort.

Niespodziewanie na pierwszym planie ujelam Kokusia :D

Wstyd mi troche bylo, bo ta jedna masa kompletnie mi nie smakowala, choc goscie oczywiscie zjedli bez marudzenia. ;) Po torcie dosc szybko wszyscy sie zmyli i moglismy pocieszyc sie chociaz skrawkiem niedzieli. To znaczy, "cieszyly" sie Potworki, bo ja mialam caly zlew naczyn do wrzucenia do zmywarki oraz pranie do przelozenia do suszarki, zas M. kontynuowal przenoszenie pierdol z garazu do przyczepy. Udalo mi sie jednak pozamiatac i zgarnac pajeczyny z frontowego ganku i ponownie przytaszczyc tam fotelo - hamak. Niestety, wystarczylo ze na chwile zniknelam w chalupie, a juz mnie "ktos" tam podsiadl. ;)
Znow bedzie wyscig kto pierwszy tam zalegnie ;)

A wieczorem musialam oczywiscie wyciagnac sniadaniowki oraz plecaki Potworkow i szykowac sie na kolejny tydzien kieratu. Malzonka firma niestety wkraczala w drugi tydzien strajku, bez widokow na kolejne negocjacje. :(

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, jak to w tygodniu. Nasz kot postanowil zostac na cala noc w ogrodzie i nie przyszedl nawet wieczorem na jedzenie. Nie bylo jej tez pod drzwiami z samego rana, wiec zaczely mi przychodzic do glowy rozne tragiczne mysli. ;) Na szczescie godzine po mojej pobudce zjawila sie na kostce z przodu i bardzo z siebie dumna rzucila przy schodach upolowana wiewiorke ziemna (chipmunk'a). Dumna bylam z tej naszej mini "pantery", bo to juz calkiem spory gryzon, a jeszcze rok temu bylam swiadkiem jak jednego zlapala, ale niezbyt wprawnie, wiec wyrwal sie i zwial. ;) Ten nie mial tyle szczescia. Wyszykowalam sie i pojechalam do roboty, zostawiajac Potworki, ktore juz jadly sniadanie i malzonka, ktory nadal wylegiwal sie w lozku. Niesprawiedliwe. :D W pracy okazalo sie, ze przyszedl wreszcie moj sluzbowy laptop! Radosc byla krotkotrwala, bo kiedy zaczelam go ustawiac, nie moglam polaczyc sie z wi-fi, co bylo konieczne do instalacji. Po kilku probach i nieskutecznej pomocy szefa, musialam w koncu zadzwonic do specjalisty od IT. Ten kazal mi sie polaczyc kablem do gniazdka z internetem i powiedzial ze jak komp skonczy robic ustawienia, wtedy bedzie mogl pomoc mi zlapac wi-fi. Problem z tym, ze spedzilam z nim na linii 56 minut, gdzie komp zdawal sie utknac na jednym etapie. W koncu chlopak powiedzial, ze to nie powinno tyle zajac, dal mi numer referencyjny i stwierdzil ze zadzwoni do mnie ktos inny z obslugi. Suuuper... Zostawilam wiec laptoka jak byl i przenioslam sie spowrotem na jeden z "komunalnych" komputerow. Stwierdzilam jednak ze poczytam instrukcje ustwienia kompa od deski do deski, w poszukiwaniu jakichs wskazowek. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo przy etapie, na ktorym moj komp "utknal", bylo napisane jak byk, ze moze to zajac dwie godziny. :O Ale pan idiota z IT powiedzial mi po okolo pol godzinie, ze to za dlugo trwa! W takim razie, podlaczylam laptopa spowrotem do kabla od ethernet'u i zostawilam, sprawdzajac co kilkanascie minut czy cos sie dzieje. W ten sposob, nawet gdybym byla bardzo zajeta i tak nie dalabym rady na niczym sie skupic. Minely dwie godziny i nic nowego sie nie dzialo i zaczelam sie zastanawiac czy nie powinnam zabrac sprzetu do domu, na wypadek gdyby ktos oddzwonil do mnie po godzinach. Przy moim szczesciu jednak, zaczelam sie juz pomalu zbierac do domu, kiedy nagle w laptoku cos ruszylo. Oznaczalo to, ze musialam zostac godzine dluzej zeby dopilnowac reszty instalacji. :/ Przynajmniej jednak na koniec mialam ustawiony sprzet, ktory jakims cudem byl polaczony z wi-fi. Pytanie teraz czy po prostu wymagalo to czasu, czy ktos cos faktycznie wirtualnie naprawil, bo nikt do mnie nie zadzwonil... ;) Tak czy siak, w koncu moglam jechac do domu. Tam czekalo mnie spokojne popoludnie oraz wieczor, bo basen byl w poniedzialek oraz wtorek zamkniety w celu konserwacji, cokolwiek przez to rozumieja. :D Potworki oczywiscie nie protestowaly, Bi zreszta twierdzila ze nadal ma lekko zapchany nos. Osobiscie nic u niej nie slyszalam, ale sama nadal od czasu do czasu musialam zatrabic w chusteczke. Strasznie uparte to chorobsko... Malzonek w koncu przeniosl z garazu wszystkie przyczepkowe graty, za to uswiadomil sobie, ze zapomnial ze starej przyczepy wyciagnac rury do spuszczania sciekow. Te trzyma sie najczesciej w... zderzaku, ktory jest w srodku pusty i ma idealne wymiary na wsuniecie ich do niego. Nie mial wielkiej nadziei, ale poszedl sprawdzic zderzak nowej przyczepy. Rury nie znalazl, ale za to przyniosl cos takiego:

Szkoda mi tych pisklakow, ktore nigdy sie nie wykluja... :(

Na zdjeciu tego nie widac, ale gniazdko trzymalo ksztalt kwadratu - idealnie odcisnelo sie od wnetrza zderzaka. Szkoda tylko pisklakow... Ciezko bylo sie doszukac w necie, ale to chyba byly jajka skowronka. Gdyby M. znalazl gniazdo w Tennessee, moglby wyjac i polozyc w poblizu, choc niewiadomo i tak czy rodzice by je znalezli. Po przewiezieniu go przez kilka Stanow, nie ma na to szans, a zreszta poprzednie kilka nocy bylo zimne, wiec jajka i tak sie pewnie kompletnie wychlodzily i mlodziaki nie przetrwaly. :(

We wtorek ponownie wczesna pobudka i jazda do pracy kiedy Potworki akurat siedzialy przy sniadaniu, a malzonek wylegiwal sie nadal w poscieli. Przynajmniej mialam swojego laptoka i moglam w koncu usiasc przy "wlasnym" biurku.

Od razu przykleilam naklejke z imieniem i nazwiskiem, zeby nikomu nie przyszlo do glowy sobie go "przygarnac" ;)

Pisze w cudzyslowiu, bowiem tutaj jest wiecej pracownikow niz biurek i choc niby kontrola jakosci ma przydzielone biureczko, ale wiem ze maja zatrudnic kolejna osobe, wiec pewnie bede sie z nia musiala scigac na to, kto usiadzie tam pierwszy. Troche to dziwne, ale z drugiej strony, sporo czasu siedzi sie przy wydzielonym blacie w laboratorium na biezaco przegladajac papiery, wiec wtedy druga osoba moze klapnac przy biurku. W robocie nadal bez zmian. Siedze i baki zbijam; czekam tez na czujniki radioaktywnosci. Kiedy bede miala wlasne, bede mogla bez przeszkod wchodzic do laboratorium i przygladac sie pracy zastepcow, ktorzy pomagaja mojemu szefowi dopoki nie zakoncze szkolenia. W koncu przyszla pora wrocic do domu, gdzie dostalam niespodzianke, a mianowicie przyszla moja korporacyjna karta kredytowa. Zazartowalam do M., ze mozemy ruszac na ten wymarzony cruise. :D A spadajac na ziemie, trzeba bylo zabrac corke oraz jej kolezanke na zakupy. Na naukach socjalnych robia w parach jakies projekty na temat wybranych wydarzen historycznych. Dziewczyny robia plakat, ale projekt wymyslily sobie dosc ambitny, bo oznajmily ze nie maja zadnych materialow. Zabralam je wiec na zakupy do sklepu z artykulami artystycznymi. Wyrzucilam je pod drzwiami, a sama popedzilam do sklepu nieopodal, zeby zaopatrzyc sie w zarcie dla zwierzynca. Kiedy wrocilam, panny z grubsza mialy juz wszystko wybrane. Szczeka mi opadla przy kasie kiedy zaplacilam $100. :O Jesli nie dostana za ten plakat "A", to kaze Bi oddac mi dulary. :D Pozniej odwiozlam kolezanke Starszej do domu i wrocilysmy do wlasnego. Wyminelysmy sie niestety z M., ktory tego dnia mial wyznaczone godziny na strajku. Najgorsze, ze konca nie widac i wszyscy przewiduja, ze beda strajkowac przynajmniej do konca miesiaca. A kasa nie wplywa... :/ Malzonek "strajkowal" od 18 do 22, wiec kiedy wrocil i ja i Potworki juz lezelismy w lozkach.

Srodowy poranek to jak dzien swistaka. ;) Do pracy wyjezdzalam kiedy dzieciaki jadly sniadanie. Nik mial tego dnia kolejna czesc testow stanowych. Tym razem zaczynali trzy dni matematyki. Jak to panicz, po poludniu powiedzial ze bylo "latwo" i zostawil sobie czesc na kolejny dzien, zeby miec co robic. Coz, zobaczymy jak przyjda wyniki. ;) Tego dnia w robocie pojawily sie chyba 4 osoby, ktore moj szef zawolal do pomocy przy sprawdzaniu codziennych papierow, ale tez uporzadkowaniu tego, co pozostawily po sobie poprzednie osoby z kontroli jakosci. Musze przyznac, ze calkiem niezle im to szlo. Zaproponowalam ze chetnie im pomoge, wiec zgarneli mnie do asysty. Nie znam jeszcze wszystkich papierow, ktore wytwarza nowe miejsce pracy, ale ulozenie ich wedlug nazwy to nie jest problem. Przynajmniej przez chwile mialam co robic i nie czulam sie bezuzyteczna. Za to dowiedzalam sie od szefa, ze moje szkolenie moze jednak nie odbyc sie w Las Vegas, tylko w... Minneapolis. Dla niewtajemniczonych, to miasto w Stanie Minnesota, czyli na dalekiej polnocy. Calkowite przeciwienstwo cieplej i pustynnej Nevady. Ech, no coz... ;) Do domu dojechalam tuz przed Potworkami, zjedlismy obiad, moment oddechu i trzeba sie bylo zbierac na klub rowerow gorskich. Juz ostatni. Niesamowite jak szybko zlecialy te 4 tygodnie. Nie moge uwierzyc, ze kiedy Nik go zaczynal, pracowalam nadal w "granolach"! :D W kazdym razie, pojechalismy z M. (Bi wolala zostac), grupa pojechala, a my ruszylismy na spacer.

Banda szykuje sie w trase po raz ostatni tej wiosny

Malzonek tym razem wzial gaz pieprzowy na wypadek spotkania "misia", ale ostatnio duzo pada, wejscia do lasu wygladaly blotniscie i zostalismy na glownych drogach klubu. Mlodziez wrocila troche szybciej, bo z okazji ostatniego dnia, instruktorzy zamowili im pizze oraz lody. Malzonek zrezygnowal, ale ja sie chetnie poczestowalam. Nik zjadl dwa kawalki oraz porcje lodow i pojechalismy. Pod domem zauwazylismy, ze Oreo lezy w trawie, a przy niej cos pelza. Okazalo sie, ze zlapala mloda wiewiorke ziemna, ale jej nie zamordowala, ani nawet nie zranila, tylko bawila sie nia, nie pozwalajac uciec. Probowalismy kota odciagnac, wiewiorka uciekala pod najblizsze kwiatki, ale po chwili kot znow ja wyweszyl i zaczynal zabawe od nowa.

Ten maluch mial szczescie, przynajmniej jednorazowo ;)

W koncu Bi zamknela Oreo w domu, zalozyla rekawice i przeniosla gryzonia do norki, ktora zobaczyla nieopodal. Wiewiorka chwilowo byla wiec uratowana przed kotem, ale jesli to nie norka jej rodziny, to obce i tak ja przegonia. :/ Reszta wieczora uplynela juz bez sensacji. Na basen oczywiscie Potworki nie pojechaly, bo Nik stwierdzil, ze jest zmeczony po rowerach. Zreszta, chyba faktycznie byl lekko wymordowany, bo wieczorem znalazlam go tak:
Tak jak niedawno, kiedy zdejmowalam mu sluchawki i wyciagnelam z rak telefon, nawet sie nie poruszyl

W czwartek rano okazalo sie, ze naszego kiciula instynkt mysliwski nie opuszcza i pod drzwiami znalazlam zdechla mloda nornice. Wiosna to niestety ta pora roku, kiedy pojawia sie kupa mlodych, niedoswiadczonych osobnikow wszelakich gatunkow, a te sa niczym bufet dla drapieznikow. :( Tak jak w poprzednie dni, kiedy wyjezdzalam, M. jeszcze dolegiwal, a dzieciaki jadly sniadanie. Nik mial drugi dzien testow stanowych z matmy, a Bi panikowala, bo maja z kolezanka malo czasu na skonczenie plakatu, ktory musza oddac we wtorek. Prawdopodobnie czeka mnie rola szofera i zawozenie do kolezanki w weekend. :/ Po pracy widzialam sie z malzonkiem dosc krotko, bo jechal sprobowac zarejstrowac nowa przyczepe. Ja w tym czasie ogarnialam chalupe i zawiozlam w koncu Potworki na basen. Bi oczywiscie cos tam stekala, ale kurcze! Nie pamietam juz kiedy ostatnio na nim byli, bo albo jakies koncerty, albo choroby, a teraz w poniedzialek trening byl odwolany! Po drodze probowalam trumaczyc corce, ze komu jak komu, ale jej to powinno teraz naprawde zalezec na treningach, zeby miec jak najwieksze szanse dostac sie do druzyny w high school. Wiadomo jednak, ze Bi to nie ten charakter, a do tego robi sie z niej leniuszek, wiec tylko sie krzywila. Nie chce jej za bardzo naciskac, bo jak ja znam, im wiecej bede namawiac, tym bardziej ona bedzie sie opierac... W czasie kiedy dzieciaki byly na basenie, wrocil M., wsciekly bo nie udalo sie przyczepy zarejstrowac. Urzad potrzebuje jakichs formularzy z banku, ktory dal mu pozyczke. Bank robi to z wlasnej strony, ale wiadomo ze im to zajmie sporo czasu, wiec malzonek myslal ze szybciej sam to zalatwi. Nie ma jednak potrzebnego dokumentu, a dealer nie chce mu dac tymczasowej rejestracji. Wyglada wiec ze nie pojedziemy na najblizszy kemping, bo niezarejestrowana przyczepa to troche strach... :( Pojechalam po Potworki i nawet udalo mi sie chwile na nich popatrzec.

Bi poprawia czepek; Nik niestety odwrocony tylem

Zrobilo sie cieplo, wiec cieszyli sie, ze nie musza przebierac sie ze strojow; polozyli tylko reczniki na siedzenia auta. Wieczor smignal juz na kolacjach, prysznicach, itd.

Piatek to pobudka jak to w dni powszednie. Przed frontowymi drzwiami Oreo znow zostawila upolowana nornice. Chyba nie podda sie, poki nie wylapie wszystkich. ;) Ponownie wyjezdzalam kiedy M. jeszcze przysypial, a Potworki jadly. Tego dnia Nik mial trzeci i ostatni dzien testow z matematyki. Wreszcie koniec. Dla niego, bo Bi bedzie jeszcze miala testy z nauk scislych. W robocie normalnie, czyli poki co nadal raczej nudnawo. Troche pochowalam papiery, ktore ludzie pomagajacy mojemu szefowi posegregowali. Pokazali mi przy okazji gdzie powsadzali jakie dokumenty (nie zebym za duzo zapamietala...) i musze pomalu przejmowac je na "wlasnosc". Szef skontaktowal mnie w koncu z osoba, ktora ma mnie szkolic, choc poki co nie ma zadnej konkretnej daty ani decyzji co do miejsca. Poza tym napisal do mnie chlopak z IT, pytajac czy nadal potrzebuje plecak do laptopa oraz myszke, bo jak nie, to on moze mi anulowac zamowienie. :O Czlowieku! Ja tu tesknie patrze na kazde przychodzace pudlo, a ty mi piszesz, ze anulujesz?! Odpisalam mu oczywiscie szybko, ze potrzebuje i zeby mi je przeslali do naszej siedziby. Szef wyjechal wczesniej, wiec i ja zwinelam sie jakies pol godziny po nim. Niestety, musialam pojechac jeszcze na zakupy i dopiero pozniej palnelam sie w leb, ze glupia jestem jak but od lewej nogi! No przeciez mam w domu malzonka! A ja, durna, zamiast wyslac go na zakupy, to sama przedzieram sie po pracy przez korki! :D No ale zakupy zrobione, wrocilam do domu i pozniej juz czlowiek cieszyl sie poczatkiem weekendu. Wiekszosc wieczoru przesiedzialam, zmieniajac tylko krajobraz: troche na tarasie, troche na ganku z przodu, a troche nawet w przyczepie, bo taka ladna. ;) Stwierdzilam do M., ze jak nie uda nam sie wyjechac na kemping, to weekend i tak spedze w przyczepie i w niej przenocuje. ;)

Do poczytania!

piątek, 9 maja 2025

Niby juz po sezonie grypowym, ale u nas chorobowo

Malo ekscytujacy tydzien, co szybko wywnioskujecie po znikomej liczbie zdjec. ;)

Kiedy kladlam sie spac w piatkowy wieczor, zastalam Kokusia tak:

Spi jak susel

Pogasilam swiatla, wyjelam mu telefon z rak, a on ani drgnal. Dopiero jak zdjelam mu sluchawki, cos tam zamamrotal, po czym obsunal sie nizej na poduszce i spal dalej. Rano twierdzil, ze nic nie pamieta. :D

Sobota, 3 maja zaczela sie niestety kiepsko. Malzonek mial wolne, ale zerwal sie oczywiscie skoro swit i pojechal na silownie, a potem poszedl przejsc sie po osiedlu. Ja probowalam jeszcze dospac, ale nie dosc, ze co chwila budzilo mnie bzykniecie telefonu kiedy lazenie malzonka aktywowalo kamery, to jeszcze odglos otwieranych oraz zamykanych drzwi mojej sypialni. Nie wiedzialam czy to M. cos bierze z pokoju, czy kot probuje sie do niego dostac, ale w koncu skapitulowalam i podnioslam sie o zaglowek probujac dobudzic. Wtedy do sypialni wparowal Nik. Z placzem. :O Okazalo sie, ze nie spi od 6 rano, bowiem... boli go ucho! No szlag! I skad?! Fakt, ze pare dni byl przeziebiony, ale wydawalo sie, ze juz mu przechodzi. A tu nie dosc, ze ucho, to faktycznie wydawalo sie, ze katar mu sie wzmogl. Na szczescie nasz pediatra ma sobotni dyzur, wiec zadzwonilam tam jak tylko otworzyli i udalo sie wcisnac Mlodszego na 11:45. Zeby jednak nie tracic calego ranka, zabralam sie za sprzatanie gory i zagonilam Potworki do odkurzenia oraz umycia podlog w swoich pokojach. Zaoferowam Kokusiowi, ze jesli zle sie czuje, to moge to zrobic za niego, ale odpowiedzial, ze da rade. Wczesniej dalam mu tabletke przeciwbolowa i po niej na szczescie ucho troche mu popuscilo. Ledwie skonczylismy ze sprzataniem, a musialam zapakowac Nika i pojechalismy do lekarza. Tam spotkala nas niespodzianka, bo oczywiscie w prawym uchu zapalenie jak malowane, ale dodatkowo pani doktor spytala czy Mlodszy ma... astme! :O Kiedy odpowiedzialam, ze o niczym takim mi nie wiadomo, odparla ze Kokus moze miec poczatki zapalenia pluc, bo slyszy jakies szmery. No tylko tego nam brakowalo! A przeciez jemu to przeziebienie juz przechodzilo i skad takie nagle pogorszenie?! Jedyne co mi przychodzi do glowy to, ze jego organizm juz walczyl z jakims wirusem, a w czwartek dostal szczepionke. Ta dodatkowo oslabila uklad immunologiczny i masz. Oczywiscie to tylko teoria, bo na bilansie lekarz nie zagladal Nikowi w uszy, a moze juz zaczynalo sie tam robic zapalenie... Pozniej zmarnowalismy mnostwo czasu, bo pojechalismy prosto do apteki, gdzie okazalo sie recepty nie dostali. Wrocilam do auta i zadzwonilam do lekarza, a tam zapewnili, ze wyslali. Upewnilam sie, ze poszla do poprawnej apteki, odczekalam 10 minut, po czym pomaszerowalam kolejny raz. Teraz recepte juz mieli, ale powiedzieli, ze zrealizowanie zajmie im okolo 10 minut. Na szczescie tutejsze apteki to takie male supermarkety, wiec krazylismy z Kokusiem miedzy regalami, ogladajac asortyment. Wreszcie dostalismy upragniona buteleczke tabletek i mozna bylo wrocic do domu. Malzonek mial tego dnia jakies niespozyte poklady energii, bo zabral sie za sprzatanie w swoim, a pozniej w moim aucie. Oczywiscie o czyszczenie mojego nawet go nie prosilam, wrecz odradzalam, bo wiedzialam jak sie to skonczy. I mialam racje. Wpadl w ktoryms momencie i zaczal sie wydzierac na dzieciaki, bo znalazl jakies przyklejone gumy oraz lupinki od orzeszkow. Nie powiem, mnie tez wkurza syf zostawiany przez Potworki, ale dla mnie auto to sprzet uzytkowy i nie bede sobie rwala wlosow z glowy, ze jest w nim brudno. Dla M. (ktory wlasny samochod ma zawsze wypucowany na blysk) to jest nie do przezycia, ale kto mu kazal zabierac sie za jego sprzatanie? Nikt; sam chcial. ;) Ja w tym czasie ogarnialam kuchnie, skladalam pranie, wstawialam kolejne, itd. Mielismy naprawde goracy i wilgotny dzien i czlowiek mial wrazenie, ze to lipiec, a nie poczatek maja. Stwierdzilam, ze trzeba skorzystac z pogody i zaczac ogarniac ogrod. W szczegolnosci mialam na oku rzad rododendronow z tylu domu, ktore po zimie wygladaly dosc mizernie. Dziwie sie, bo nie byla jakos szczegolnie ostra, ale jednak krzewy mialy mnostwo uschnietych galezi, a dwa uschly praktycznie w calosci, podobnie jak rosnacy obok mountain laurel (nie wiem jak ta roslina nazywa sie po polsku).

Pejzaz pozimowy

Sasiedzi maja jednak rowniez rododendron i ich tez jest na wpol uschniety, wiec albo jednak to wina zimy, albo atakuje je jakas choroba. W kazdym razie, ruszylam tam z sekatorem i udalo mi sie poucinac wszystkie uschniete galezie, do ktorych udalo mi sie dosiegnac. Niektore jednak rosna nieco glebiej, a mialam na nogach klapki, nie wchodzilam wiec w dywan lisci, w obawie przed kleszczami.

Po przycieciu - wyglada bardziej zielono, ale niestety zmienilo sie tez swiatlo, bo nadeszly ciemne chmury

Mialam przebrac obuwie, ale zanim to zrobilam, zerwal sie wiatr, nadeszly ciemne chmury i zaczelo grzmiec. Na wieczor w prognozach byly burze, wiec odpuscilam reszte roboty. Okazalo sie, ze mialam dobre wyczucie czasu, bo wrocilam do domu na 10 minut i sie rozpadalo, zaczelo blyskac i grzmiec... I tak juz zostalo w zasadzie do konca dnia, utknelismy wiec w domu. Mialam kisc bananow nie nadajacych sie juz do jedzenia, ale strasznie nie chcialo mi sie piec, wiec spytalam Bi czy nie ma ochoty. Na szczescie panna na to jak na lato. :) Niestety, niewiadomo jak, ale tym razem wyszedl jej lekki zakalec...

W niedziele moglismy pospac troche dluzej, choc nie tyle, ile by sie chcialo. Malzonek mial wyjatkowo wolne, wiec pojechalismy rano do kosciola. Rano Bi narzekala na bol glowy, ale stwierdzilam, ze moze to troche przez pogode. Bylo nadal duszno i pochmurno, a na popoludnie zapowiadano deszcz oraz burze, wiec sama tez czulam sie lekko zamulona. Po powrocie z kosciola napisalam do taty, ktory po pol godzinie zjawil sie na tradycyjna kawe. Posiedzial jak zwykle ze 3 godzinki, dostal obiad oraz ciacho i pojechal. Juz jakis czas temu obiecalam Bi ze zabiore ja na zakupy ciuchowe, bo niemal wszystkie spodenki ma nagle niemal odslaniajace posladki. :O Po porannym narzekaniu na bol glowy spodziewalam sie, ze tego dnia raczej odpuscimy, ale panna uparla sie, ze jej lepiej i na sama mysl o zakupach czuje sie swietnie. Typowa kobieta! :D Obeszlysmy dzial damski wzdluz i wszerz i Bi znalazla caly stos ciuchow, ktore jej odpowiadaly. Nauczona doswiadczeniem, powiedzialam jednak ze wszystko musi przymierzyc. Juz ze 2 lata temu kupilysmy spodenki "na oko" i dwie pary trafily potem do mnie, bo na nia okazaly sie za duze. Teraz spedzilysmy wiec przynajmniej pol godziny w przymierzalni. Ostatecznie Starsza wyszla z trzema parami spodenek oraz trzema (nieplanowanymi) bluzeczkami. Zaskoczyla mnie jednak tez, bo znalazla sobie spodniczke oraz sukienke. Ona, ktora od przynajmnie trzech lat (jak nie wiecej) nosila wylacznie spodnie. :O Klania sie wplyw kolezanek, bo obecnie koleguje sie z takimi bardziej "dziewczecymi".

Bi w kiecce - ktos mi corke podmienil! :D

Zaraz obok byl sklep obuwniczy i weszlysmy sprawdzic jakie maja crocs'y. To jest niezbedne letnie obuwie tutejszych dzieciakow (oraz wielu doroslych), a Bi swoje ma juz dwa lata, bo przestala jej rosnac stopa. Podeszwy mialy juz jednak starte na gladko, trzeba wiec bylo kupic jej nowe. Ku mojej rozpaczy uparla sie na biale, bo podobno wszyscy w szkole nosza teraz wlasnie takie. Na szczescie oznajmila, ze na kempingi oraz do ogrodu bedzie zakladala stare, zeby nie brudzic tych bialych. Wrocilysmy do domu i wieczor mijal jak zwykle, az Bi zaczela narzekac ze znow boli ja glowa i jej zimno. Bylo to o tyle dziwne, ze w domu panowala duchota i nawet mnie bylo goraco. Panna zmierzyla temperature i niestety - 37.7. A bylo dopiero popoludnie, nawet nie wieczor. Suuuper; najpierw Nik, teraz ona... W dodatku, poza bolem glowy i lekkim niesmakiem w gardle, Starszej nic nie dolegalo, obawialam sie wiec, ze to jakas grypa... :/ Szkola w poniedzialek stanela pod znakiem zapytania, ale panna zaczela niemal plakac, ze kolejnego dnia maja dalsza czesc tych egzaminow stanowych, ktore mieli w poprzednim tygodniu. Powiedzialam, ze bedzie musiala zobaczyc rano, jak sie bedzie czula. Jesli uzna, ze wezmie tabletke i da rade wytrzymac caly dzien w szkole, to niech jedzie. Ale jesli rano bedzie miala goraczke, musi zostac w domu.

W nocy spalam kiepsko, bo po weekendzie bylam wyspana, a w dodatku pogode melismy dziwna - niby niezbyt ciepla, ale z taka wilgocia, ktora sprawiala, ze panowala okropna duchota. Mimo uchylonego okna, bylo mi za cieplo i meczylam sie, przewracajac z boku na bok. A o 4 nad ranem Oreo zaczela swoje zwykle wrzaski. Na szczescie byl w domu M., wiec wyrzucil upierdliwego kotka na dwor, zreszta wedlug jego zyczenia. ;) Rano pogoda przywitala mnie bez zmian, wiec wstac bylo dosc trudno. W dodatku nawet malzonek dosypial. Dzien wczesniej bowiem odbylo sie glosowanie na kontrakt, ktory zwiazki zawodowe podpisuja z firma, w ktorej M. pracuje. Wiekszosc zaglosowala za jego odrzuceniem i ogloszono... strajk. :O Ostatni mieli w 2001 roku, pozniej przez wiele lat sie jakos dogadywali, a tu masz... Malzonek o dziwo calkiem zadowolony, bo stwierdzil ze moze wynegocjuja jakies cuda. Ciekawe czy taki zadowolony bedzie jak posiedzi tydzien albo dluzej bez wyplaty... :/ W kazdym razie, M. lezal w lozku, ale to mnie zawracal doope czy przygotowalam Kokusiowi antybiotyk. Bo "zaangazowany" tatus nie potrafi podac synowi tabletki, ech... Na szczescie oba Potworki wstaly zanim wyszlam. Dalam Mlodszemu antybiotyk i wypytalam Bi jak sie czuje. Twierdzila, ze ok, poza lekkim bolem glowy. Dalam jej tabletke na wszelki wypadek i pojechalam. Tego dnia przynajmniej mialam konkretny plan w robocie, bowiem odbywalo sie wirtualne wprowadzenie do firmy nowych pracownikow. Zwykle odbywa sie ono w pierwsze dwa dni pracy, ale pechowo, w zeszlym tygodniu go nie bylo, musialam sie wiec polaczyc w ten. Trwalo to calutki dzien, od 8:30 do 15, z przerwa na lunch. Podczas porannej polowy, przynajmniej babka robila krotkie przerwy co 20-30 minut, ale po poludniu, na niemal 3 godziny, panowie zrobili tylko raz 10-minutowa przerwe. :O Nie powiem, wprowadzenie bylo calkiem ciekawe, dowiedzialam sie sporo o poczatkach firmy oraz o dzialaniu jej czesci, ktorej na codzien raczej nie bede ogladac, ale jednak to calodzienne siedzenie z nosem w kompie. W dodatku prowadzacy co jakis czas urzadzali odpytywanie, wiec trzeba bylo sie skupic i nie dalo wlaczyc prezentacji i siedziec w telefonie. ;)

Dobrze sie zlozylo, ze akurat rozdawali napoje energetyzujace

W miare jak mijal dzien, niestety coraz wyrazniej czulam, ze Bi "podzielila" sie ze mna wirusem. :/ Czulam lekkie drapanie w gardle oraz krecenie w nosie. I ogolnie mialam takie uczucie "rozbicia". Super po prostu... Oczywiscie pogoda tez nie pomagala, bo nadal padal deszcz i bylo duszno jak przed burza. Glowa mi wiec ciazyla i ciezko bylo normalnie funkcjonowac. Na szczescie, przez niedystpozycje Potworkow, nie bralismy ich na basen, wiec wieczor moglismy spokojnie spedzic na relaksie. Znaczy, dla wszystkich poza matka, choc przyznaje ze tez sie nie przemeczalam i tylko wstawilam zmywarke, a pozniej pranie. Poniewaz M. jest poki co w domu, wiec odpadlo mi zupelnie martwienie sie o gotowanie lub konczenie obiadu. Chociaz tyle dobrego z tego strajku. ;)

Wtorek to taka sama pobudka i przy takiej samej pogodzie. Duchota i od rana deszcz. W pracy mialam druga czesc wprowadzenia do firmy, ale tego dnia zaczynalo sie ono dopiero o 12, wiec musialam jakos przebimbac caly ranek. Powiedzialam szefowi, ze jestem wolna do poludnia jakby chcial mi cos pokazac, powiedzial ze powinien cos znalezc i... tyle go widzialam. Wynudzilam sie niczym mops, ale jakos dotrwalam do poczatku szkolenia. Kolejne niemal 3 godziny zlecialy migusiem, bo panowie ponownie pedzili i zrobili tylko krotka przerwe. Kiedy skonczylismy, z ulga popedzilam do domu, tym bardziej, ze tego dnia juz zaczynalo mi przytykac nos. We wtorki na szczescie nie zabieramy Potworkow na basen, zreszta, nawet gdybysmy brali, zadne nie za bardzo sie na niego nadawalo. Bi wciaz byla lekko "przytkana", a Nik na antybiotyku i twierdzil ze ucho mu sie dalej nie do konca odetkalo. Zostalismy wiec w chalupie i zajelam sie domowymi porzadkami, choc troche z irytacja zastanawialam sie dlaczego wszystko jest nadal na mojej glowie, skoro M. siedzi w domu. Zmienilam dzieciakom posciel, wstawilam do prania, rozladowalam zmywarke, po czym wsadzilam do niej brudne naczynia. Na wieczor zapodalam sobie lekarstwo na przeziebienie, ale szykowalam sie na ciezka noc...

Okazalo sie, ze spalam niezle, choc dwa razy malzonek mnie szturchal, bo ponoc chrapalam. Nie dziwie sie, skoro nie moglam oddychac nosem... Tradycyjnie tez Oreo urzadzila halas o 4 nad ranem, ale M. wstal i wypuscil zolze na dwor. Wstalam czujac sie juz po prostu chora. Gdybym nadal byla w ktorejs z dawnych prac, pewnie zostalabym w domu, bo z nosa cieklo mi ciurkiem, oczy piekly i lzawily, a na dodatek glowa zupelnie nie pracowala. Mialam wrazenie, ze mozg utknal mi za mgla. Cale szczescie (choc gdybym juz byla wyszkolona, to pewnie rwalabym wlosy z glowy) w robocie awarie mialy obydwie glowne maszyny, a kiedy jedna udalo sie uruchomic, wypuscila probki nie przechodzace zadnych testow. Atmosfera byla wiec ciezka, bo najpierw wszystko sie przedluzalo, a pozniej trzeba bylo zawiadomic wszystkich klientow (a to sa szpitale oraz kliniki), ze musza odwolywac pacjentow, albo przesuwac ich na pozniejsza godzine, mimo ze nie bylo gwarancji ze pozniej jakies probki uda sie wyprodukowac... Jakie w tym szczescie, spytacie? Mianowicie takie, ze szef mial sie nad czym glowic, wiec moglam z czystym sumieniem nie zawracac mu gitary moja osoba. Jedyne czym mu zawrocilam glowe z samego rana, byl mail od oddzialu komputerowego. Tydzien wczesniej szef wyslal zamowienie na mojego laptopa, plecak oraz myszke. Teraz dostalam potwierdzenie, ze myszka jest gotowa do odebrania "w klinice" i bedzie tam czekac przez dwa tygodnie. Domyslilam sie, ze klinika to gdzies w glownej siedzibie, ale spytalam dla pewnosci. Szef potwierdzil, ale zapewnil ze wysla ja tutaj, ze to taki standard. Nie bylam tego taka pewna, bo z maila wynikalo raczej ze mam te myszke odebrac, a nie ze bedzie wyslana. W dodatku pal licho myszke, ale co z laptopem, bo na nim mi bardziej zalezalo?! Nie bez trudu, ale odszukalam maila osoby odpowiedzialnej za sprzet i okazalo sie ze mialam nosa, bo chlopak odpisal mi, ze w zamowieniu nie bylo adresu gdzie sprzet ma byc wyslany, a dla nich to automatycznie oznacza glowna siedzibe. Problem w tym, ze ta glowna siedziba jest kilka Stanow ode mnie. Cos okolo 10 godzin jazdy. Troche ciezko byloby sobie podjechac i odebrac laptoka. ;) Na szczescie chlopak juz sam skontaktowal sie z moim szefem zeby poprawic zamowienie. Problem w tym, ze spodziewalam sie laptopa w tym tygodniu, a teraz dostalam potwierdzenie, ze czas dostarczenia jest do 21 maja... Ech... Poza tym, stworzylam sobie profesjonalny podpis w Outlook'u, gdzie tez nameczylam sie, bo logo firmy jest oczywiscie chronione i ciezko bylo znalezc dokument, z ktorego moglabym je przekopiowac. :D A poza tym niestety juz siedzialam tepo gapiac sie w komputer i bez konca przegladajac nasza wewnetrzna strone. Jak na taki dzien z problemami, moj szef pojechal juz przed 13 i w dodatku oznajmil, ze bedzie pracowal z domu i wroci dopiero w poniedzialek. Kiedy spytalam czy mam w tym czasie robic cos konkretnego, oznajmil zebym kontynuowala z wirtualnymi szkoleniami. Problem w tym, ze zostaly mi juz tylko dwa... Po 14 sama pojechalam do domu, a ze byla sroda, to Nik mial znow klub rowerow gorskich. Udalo im sie, bo dwa dni lalo jak z cebra i w srode mialo kontynuowac, a tymczasem nie tylko ze nie padalo, ale nawet od czasu do czasu wychodzilo slonce.

Mlodziez gotowa na przejazdzke

Zastanawialam sie tylko ile blota bedzie w lesie i w jakim stanie dzieciaki wroca z przejazdzki... Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie niepokoilam, bo mimo ze sciezki w lesie wydaly sie mokre i ja oraz M. nie zapuszczalismy sie glebiej, to dzieciaki wrocily czyste i mowily, ze nie bylo tak zle. My z malzonkiem polazilismy, choc wybitnie nie czulam sie w formie i wolalabym posiedziec. Zmusilam sie jednak, bo w obecnej pracy tylko siedze na tylku, wiec potrzebuje sie poruszac. Po powrocie do domu zmienilam nasza posciel, a pozniej juz sie zwyczajnie obijalam, co chwila wycierajac nos i wkurzajac sie, ze nie moge oddychac.

W czwartek jak zwykle poranna pobudka do pracy oraz szkoly, poza M., ktorego firma nadal strajkowala. Zebralam sie i pojechalam, potem na przystanek pomaszerowaly Potworki, a niedlugo po ich wyjsciu malzonek pojechal do sklepu budowlanego. Skoro siedzi teraz w domu i ma czas, zaczelo go oczywiscie troche nosic, wiec znow wrocil do pomyslu zabudowania przestrzeni pod tarasem i zrobienia tam skladziku. Mnie dzien w pracy uplywal ciezko. Moje przeziebienie osiagnelo apogeum. Doslownie co 10 minut musialam wstawac od biurka i isc do lazienki wydmuchac nos. Dobrze, ze poza wirtualnymi szkoleniami nie mialam co robic, bo nie wyobrazam sobie co kilka minut wychodzic z laboratorium, albo w fartuchu miec po kieszeniach poupychanych kilkanascie chusteczek... A tak jakos sie przemeczylam, ale wyszlam juz o 13, bo mialam dosc. Myslalam, ze zobacze sie chociaz przelotnie z M., ale utknelam w korkach i dojechalam do domu po jego wyjsciu. On zas pojechal na... strajk. ;) Wszyscy zwiazkowi pracownicy dostali juz tydzien wczesniej (zanim jeszcze zapadla decyzja o strajku) rozpiske o tym kto, gdzie, ktorego dnia i o ktorej godzinie ma sie stawic na "dyzur". Akurat wypadla kolej malzonka, wiec pojechal postac z transparentem. Mial szczescie, ze akurat pogoda sie poprawila, bo pierwsze kilka dni ludzie stali w deszczu. ;) Mowil pozniej, ze pracownicy traktuja ten strajk niczym dobra zabawe i spotkanie towarzyskie. Smieja sie, nawoluja do przejezdzajacych aut, a ze stoja na skrzyzowaniu, co chwila naciskaja guzik zeby wlaczyc zielone swiatlo na przejsciu dla pieszych, czyli czerwone dla kierowcow, tworzac w ten sposob niebotyczne korki... ;) Ja dotarlam do chalupy, gdzie juz urzedowaly Potworki, ktore tego dnia mialy skrocone lekcje. Nauczyciele sie szkolili. ;) Mialam chwile na odsapniecie (czyli ogarnialam kuchnie po gotowaniu M.), az na 16 musialam zawiezc Bi do kolezanki. Spotykaly sie we 4, bo mialy przecwiczyc jakis utwor na skrzypce, ktory maja zagrac na zaliczenie. Odebrac musialam panne juz o 17:30, co z jednej strony bylo do bani bo mialam wrazenie, ze ledwie wrocilam do domu a juz musialam jechac spowrotem, ale z drugiej przynajmniej mialam pozniej wiecej wieczoru na relaks. Dodatkowo, udalo mi sie przejechac na sucho, tymczasem raptem kilkanascie minut po naszym powrocie, nadeszla burza i zaczelo lac jak z cebra. Na szczescie malzonek zdazyl wrocic ze strajku i nie zmokl. ;) Zastanawialismy sie oczywiscie nad basenem, ale po pierwsze grzmialo i blyskalo, po drugie Nik nadal na antybiotyku, a po trzecie Bi nadal smarczala, a poprzedniego wieczora miala stan podgoraczkowy. Musze przyznac, ze jestem w szoku, bo do niedwana przy kazdej dolegliwosci panna od razu dopraszala sie o dzien wolny od szkoly. Teraz sama bylabym sklonna zostawic ja w domu, to ona z kolei upiera sie, ze musi isc. Na ostatnie kilka tygodni nauczyciele wyznaczyli cala liste zaliczen oraz specjalnych projektow. W dodatku wiekszosc jest do przygotowania w parach lub grupach, wiec wylamujac sie, zostawia sie na lodzie kolezanki... Bi to jednostka tylez ambitna, co kolezenska, wiec pierwszy raz w zyciu nie przeszkadza jej cieknacy nos ani bol glowy i dzielnie maszeruje do szkoly. :)

Piatek to oczywiscie poranna pobudka, po kiepskiej nocy niestety. Dopiero nad ranem, ale jednak obudzil mnie cieknacy kinol. Wydmuchiwalam go, ale co przysnelam, znow zaczynalo kapac i sie przebudzalam. Nie ma jak chorowac... :/ W koncu trzeba bylo wstac, wyszykowac sie i pojechac do roboty, na kolejny dzien nudow. Potworki zas jechaly na drugi dzien skroconych lekcji. W robocie ponownie mialam oczyszczanie nosa co kilkanascie minut. Podejrzewam, ze czesciowo winne jest to, ze w tym budynku jest strasznie zimno, bo w domu az tak czesto nie musze siegac po chusteczke. Poniewaz to byl juz drugi dzien tej meczarni, wiec i moja cierpliwosc byla na wyczerpaniu i stwierdzilam, ze skoro i tak siedze (zaliczylam tylko ostatnie wirtualne szkolenie), to rownie dobrze moge wyjsc juz wczesnym popoludniem. Wyszlam mniej wiecej o tej samej porze co Potworki ze szkoly i dostalam sms'a od "przerazonego" Kokusia, zebym wrocila jak najszybciej. Tego dnia Bi zaprosila do nas 4 kolezanki, zamiast przyjecia urodzinowego. Przez te moje zmiany pracy nie mialam glowy do jakichkolwiek imprez, a w dodatku Nik tez nie mial urodzin, bo bylam bez pracy i bez kasy. Mlodszy wlasciwie o przyjecie spytal raz, obiecalam ze wezme jego oraz kolege czy dwoch na go karty, po czym sam zapomnial. ;) Bi chciala jednak chociaz spotkac sie w wiekszej grupie w okolicach urodzin, a ze akurat konczyli wczesniej lekcje, to uznalam ze to idealna okazja. Niestety, akurat nie bylo w domu M., wiec Nik nie chcial siedziec sam z piecioma dziewczynami, stad jego sms do mnie. ;) Mial jednak pecha, bo musialam jeszcze pojechac na zakupy. W dodatku caly dzien mielismy ulewny deszcz, wiec ruch na drogach byl baaardzo spowolniony. Kiedy dotarlam do domu, pannice urzedowaly w mojej kuchni, piekac... brownies. Takie bez jajek, bo jedna z nich miala uczulenie. Przepychaly sie przy tym i wyrywaly sobie trzepaczke. ;)

Jakos ciasno sie zrobilo w mojej kuchni :D

Ja w tym czasie szybko wrzucilam do piekarnika mrozona pizze, zeby dzieciarnia mialy co zjesc, wiedzialam bowiem ze po szkole beda glodni. Zgodnie z moimi przewidywaniamy, praktycznie cala pizza zniknela z mgnieniu oka i dobrze ze szybko chwycilam plaster i zanioslam go na gore Kokusiowi. Panny zjadly wiec pizze i popchnely brownies, wiec pozywily sie calkiem niezle. Tym razem trafili sie bardzo punktualni rodzice i rowno o 16 podjechali po trzy z dziewczyn. Ostatnia to nasza sasiadka, ktora chciala isc do domu piechota, ale lalo jak z cebra, wiec ja podwiozlam. Kiedy w koncu odzyskalam spokoj w chalupie, wypilam kawke, wzielam prysznic, a na wieczor musialam zabrac sie za biszkopt do tortu. Na niedziele zaprosilismy chrzestnego ze swoja "pania", wiec czeka mnie sobota ze sprzataniem oraz konczeniem torcika... Nik wzial ostatnia dawke antybiotyku. Niby twierdzi, ze ucho mu sie odetkalo, wiec mam nadzieje, ze zadnego nawrotu nie bedzie...

Milego weekendosa! :)