piątek, 9 maja 2025

Niby juz po sezonie grypowym, ale u nas chorobowo

Malo ekscytujacy tydzien, co szybko wywnioskujecie po znikomej liczbie zdjec. ;)

Kiedy kladlam sie spac w piatkowy wieczor, zastalam Kokusia tak:

Spi jak susel

Pogasilam swiatla, wyjelam mu telefon z rak, a on ani drgnal. Dopiero jak zdjelam mu sluchawki, cos tam zamamrotal, po czym obsunal sie nizej na poduszce i spal dalej. Rano twierdzil, ze nic nie pamieta. :D

Sobota, 3 maja zaczela sie niestety kiepsko. Malzonek mial wolne, ale zerwal sie oczywiscie skoro swit i pojechal na silownie, a potem poszedl przejsc sie po osiedlu. Ja probowalam jeszcze dospac, ale nie dosc, ze co chwila budzilo mnie bzykniecie telefonu kiedy lazenie malzonka aktywowalo kamery, to jeszcze odglos otwieranych oraz zamykanych drzwi mojej sypialni. Nie wiedzialam czy to M. cos bierze z pokoju, czy kot probuje sie do niego dostac, ale w koncu skapitulowalam i podnioslam sie o zaglowek probujac dobudzic. Wtedy do sypialni wparowal Nik. Z placzem. :O Okazalo sie, ze nie spi od 6 rano, bowiem... boli go ucho! No szlag! I skad?! Fakt, ze pare dni byl przeziebiony, ale wydawalo sie, ze juz mu przechodzi. A tu nie dosc, ze ucho, to faktycznie wydawalo sie, ze katar mu sie wzmogl. Na szczescie nasz pediatra ma sobotni dyzur, wiec zadzwonilam tam jak tylko otworzyli i udalo sie wcisnac Mlodszego na 11:45. Zeby jednak nie tracic calego ranka, zabralam sie za sprzatanie gory i zagonilam Potworki do odkurzenia oraz umycia podlog w swoich pokojach. Zaoferowam Kokusiowi, ze jesli zle sie czuje, to moge to zrobic za niego, ale odpowiedzial, ze da rade. Wczesniej dalam mu tabletke przeciwbolowa i po niej na szczescie ucho troche mu popuscilo. Ledwie skonczylismy ze sprzataniem, a musialam zapakowac Nika i pojechalismy do lekarza. Tam spotkala nas niespodzianka, bo oczywiscie w prawym uchu zapalenie jak malowane, ale dodatkowo pani doktor spytala czy Mlodszy ma... astme! :O Kiedy odpowiedzialam, ze o niczym takim mi nie wiadomo, odparla ze Kokus moze miec poczatki zapalenia pluc, bo slyszy jakies szmery. No tylko tego nam brakowalo! A przeciez jemu to przeziebienie juz przechodzilo i skad takie nagle pogorszenie?! Jedyne co mi przychodzi do glowy to, ze jego organizm juz walczyl z jakims wirusem, a w czwartek dostal szczepionke. Ta dodatkowo oslabila uklad immunologiczny i masz. Oczywiscie to tylko teoria, bo na bilansie lekarz nie zagladal Nikowi w uszy, a moze juz zaczynalo sie tam robic zapalenie... Pozniej zmarnowalismy mnostwo czasu, bo pojechalismy prosto do apteki, gdzie okazalo sie recepty nie dostali. Wrocilam do auta i zadzwonilam do lekarza, a tam zapewnili, ze wyslali. Upewnilam sie, ze poszla do poprawnej apteki, odczekalam 10 minut, po czym pomaszerowalam kolejny raz. Teraz recepte juz mieli, ale powiedzieli, ze zrealizowanie zajmie im okolo 10 minut. Na szczescie tutejsze apteki to takie male supermarkety, wiec krazylismy z Kokusiem miedzy regalami, ogladajac asortyment. Wreszcie dostalismy upragniona buteleczke tabletek i mozna bylo wrocic do domu. Malzonek mial tego dnia jakies niespozyte poklady energii, bo zabral sie za sprzatanie w swoim, a pozniej w moim aucie. Oczywiscie o czyszczenie mojego nawet go nie prosilam, wrecz odradzalam, bo wiedzialam jak sie to skonczy. I mialam racje. Wpadl w ktoryms momencie i zaczal sie wydzierac na dzieciaki, bo znalazl jakies przyklejone gumy oraz lupinki od orzeszkow. Nie powiem, mnie tez wkurza syf zostawiany przez Potworki, ale dla mnie auto to sprzet uzytkowy i nie bede sobie rwala wlosow z glowy, ze jest w nim brudno. Dla M. (ktory wlasny samochod ma zawsze wypucowany na blysk) to jest nie do przezycia, ale kto mu kazal zabierac sie za jego sprzatanie? Nikt; sam chcial. ;) Ja w tym czasie ogarnialam kuchnie, skladalam pranie, wstawialam kolejne, itd. Mielismy naprawde goracy i wilgotny dzien i czlowiek mial wrazenie, ze to lipiec, a nie poczatek maja. Stwierdzilam, ze trzeba skorzystac z pogody i zaczac ogarniac ogrod. W szczegolnosci mialam na oku rzad rododendronow z tylu domu, ktore po zimie wygladaly dosc mizernie. Dziwie sie, bo nie byla jakosc szczegolnie ostra, ale jednak krzewy mialy mnostwo uschnietych galezi, a dwa uschly praktycznie w calosci, podobnie jak rosnacy obok mountain laurel (nie wiem jak ta roslina nazywa sie po polsku).

Pejzaz pozimowy

Sasiedzi maja jednak rowniez rododendron i ich tez jest na wpol uschniety, wiec albo jednak to wina zimy, albo atakuje je jakas choroba. W kazdym razie, ruszylam tam z sekatorem i udalo mi sie poucinac wszystkie uschniete galezie, do ktorych udalo mi sie dosiegnac. Niektore jednak rosna nieco glebiej, a mialam na nogach klapki, nie wchodzilam wiec w dywan lisci, w obawie przed kleszczami.

Po przycieciu - wyglada bardziej zielono, ale niestety zmienilo sie tez swiatlo, bo nadeszly ciemne chmury

Mialam przebrac obuwie, ale zanim to zrobilam, zerwal sie wiatr, nadeszly ciemne chmury i zaczelo grzmiec. Na wieczor w prognozach byluy burze, wiec odpuscilam reszte roboty. Okazalo sie, ze mialam dobre wyczucie czasu, bo wrocilam do domu na 10 minut i sie rozpadalo, zaczelo blyskac i grzmiec... I tak juz zostalo w zasadzie do konca dnia, utknelismy wiec w domu. Mialam kisc bananow nie nadajacych sie juz do jedzenia, ale strasznie nie chcialo mi sie piec, wiec spytalam Bi czy nie ma ochoty. Na szczescie panna na to jak na lato. :) Niestety, niewiadomo jak, ale tym razem wyszedl jej lekki zakalec...

W niedziele moglismy pospac troche dluzej, choc nie tyle, ile by sie chcialo. Malzonek mial wyjatkowo wolne, wiec pojechalismy rano do kosciola. Rano Bi narzekala na bol glowy, ale stwierdzilam, ze moze to troche przez pogode. Bylo nadal duszno i pochmurno, a na popoludnie zapowiadano deszcz oraz burze, wiec sama tez czulam sie lekko zamulona. Po powrocie z kosciola napisalam do taty, ktory po pol godzinie zjawil sie na tradycyjna kawe. Posiedzial jak zwykle ze 3 godzinki, dostal obiad oraz ciacho i pojechal. Juz jakis czas temu obiecalam Bi ze zabiore ja na zakupy ciuchowe, bo niemal wszystkie spodenki ma nagle niemal odslaniajace posladki. :O Po porannym narzekaniu na bol glowy spodziewalam sie, ze tego dnia raczej odpuscimy, ale panna uparla sie, ze jej lepiej i na sama mysl o zakupach czuje sie swietnie. Typowa kobieta! :D Obeszlysmy dzial damski wzdluz i wszerz i Bi znalazla caly stos ciuchow, ktore jej odpowiadaly. Nauczona doswiadczeniem, powiedzialam jednak ze wszystko musi przymierzyc. Juz ze 2 lata temu kupilysmy spodenki "na oko" i dwie pary trafily potem do mnie, bo na nia okazaly sie za duze. Teraz spedzilysmy wiec przynajmniej pol godziny w przymierzalni. Ostatecznie Starsza wyszla z trzema parami spodenek oraz trzema (nieplanowanymi) bluzeczkami. Zaskoczyla mnie jednak tez, bo znalazla sobie spodniczke oraz sukienke. Ona, ktora od przynajmnie trzech lat (jak nie wiecej) nosila wylacznie spodnie. :O Klania sie wplyw kolezanek, bo obecnie koleguje sie z takimi bardziej "dziewczecymi".

Bi w kiecce - ktos mi corke podmienil! :D

Zaraz obok byl sklep obuwniczy i weszlysmy sprawdzic jakie maja crocs'y. To jest niezbedne letnie obuwie tutejszych dzieciakow (oraz wielu doroslych), a Bi swoje ma juz dwa lata, bo przestala jej rosnac stopa. Podeszwy mialy juz jednak starte na gladko, trzeba wiec bylo kupic jej nowe. Ku mojej rozpaczy uparla sie na biale, bo podobno wszyscy w szkole nosza teraz wlasnie takie. Na szczescie oznajmila, ze na kempingi oraz do ogrodu bedzie zakladala stare, zeby nie brudzic tych bialych. Wrocilysmy do domu i wieczor mijal jak zwykle, az Bi zaczela narzekac ze znow boli ja glowa i jej zimno. Bylo to o tyle dziwne, ze w domu panowala duchota i nawet mnie bylo goraco. Panna zmierzyla temperature i niestety - 37.7. A bylo dopiero popoludnie, nawet nie wieczor. Suuuper; najpierw Nik, teraz ona... W dodatku, poza bolem glowy i lekkim niesmakiem w gardle, Starszej nic nie dolegalo, obawialam sie wiec, ze to jakas grypa... :/ Szkola w poniedzialek stanela pod znakiem zapytania, ale panna zaczela niemal plakac, ze kolejnego dnia maja dalsza czesc tych egzaminow stanowych, ktore mieli w poprzednim tygodniu. Powiedzialam, ze bedzie musiala zobaczyc rano, jak sie bedzie czula. Jesli uzna, ze wezmie tabletke i da rade wytrzymac caly dzien w szkole, to niech jedzie. Ale jesli rano bedzie miala goraczke, musi zostac w domu.

W nocy spalam kiepsko, bo po weekendzie bylam wyspana, a w dodatku pogode melismy dziwna - niby niezbyt ciepla, ale z taka wilgocia, ktora sprawiala, ze panowala okropna duchota. Mimo uchylonego okna, bylo mi za cieplo i meczylam sie, przewracajac z boku na bok. A o 4 nad ranem Oreo zaczela swoje zwykle wrzaski. Na szczescie byl w domu M., wiec wyrzucil upierdliwego kotka na dwor, zreszta wedlug jego zyczenia. ;) Rano pogoda przywitala mnie bez zmian, wiec wstac bylo dosc trudno. W dodatku nawet malzonek dosypial. Dzien wczesniej bowiem odbylo sie glosowanie na kontrakt, ktory zwiazki zawodowe podpisuja z firma, w ktorej M. pracuje. Wiekszosc zaglosowala za jego odrzuceniem i ogloszono... strajk. :O Ostatni mieli w 2001 roku, pozniej przez wiele lat sie jakos dogadywali, a tu masz... Malzonek o dziwo calkiem zadowolony, bo stwierdzil ze moze wynegocjuja jakies cuda. Ciekawe czy taki zadowolony bedzie jak posiedzi tydzien albo dluzej bez wyplaty... :/ W kazdym razie, M. lezal w lozku, ale to mnie zawracal doope czy przygotowalam Kokusiowi antybiotyk. Bo "zaangazowany" tatus nie potrafi podac synowi tabletki, ech... Na szczescie oba Potworki wstaly zanim wyszlam. Dalam Mlodszemu antybiotyk i wypytalam Bi jak sie czuje. Twierdzila, ze ok, poza lekkim bolem glowy. Dalam jej tabletke na wszelki wypadek i pojechalam. Tego dnia przynajmniej mialam konkretny plan w robocie, bowiem odbywalo sie wirtualne wprowadzenie do firmy nowych pracownikow. Zwykle odbywa sie ono w pierwsze dwa dni pracy, ale pechowo, w zeszlym tygodniu go nie bylo, musialam sie wiec polaczyc w ten. Trwalo to calutki dzien, od 8:30 do 15, z przerwa na lunch. Podczas porannej polowy, przynajmniej babka robila krotkie przerwy co 20-30 minut, ale po poludniu, na niemal 3 godziny, panowie zrobili tylko raz 10-minutowa przerwe. :O Nie powiem, wprowadzenie bylo calkiem ciekawe, dowiedzialam sie sporo o poczatkach firmy oraz o dzialaniu jej czesci, ktorej na codzien raczej nie bede ogladac, ale jednak to calodzienne siedzenie z nosem w kompie. W dodatku prowadzacy co jakis czas urzadzali odpytywanie, wiec trzeba bylo sie skupic i nie dalo wlaczyc prezentacji i siedziec w telefonie. ;)

Dobrze sie zlozylo, ze akurat rozdawali napoje energetyzujace

W miare jak mijal dzien, niestety coraz wyrazniej czulam, ze Bi "podzielila" sie ze mna wirusem. :/ Czulam lekkie drapanie w gardle oraz krecenie w nosie. I ogolnie mialam takie uczucie "rozbicia". Super po prostu... Oczywiscie pogoda tez nie pomagala, bo nadal padal deszcz i bylo duszno jak przed burza. Glowa mi wiec ciazyla i ciezko bylo normalnie funkcjonowac. Na szczescie, przez niedystpozycje Potworkow, nie bralismy ich na basen, wiec wieczor moglismy spokojnie spedzic na relaksie. Znaczy, dla wszystkich poza matka, choc przyznaje ze tez sie nie przemeczalam i tylko wstawilam zmywarke, a pozniej pranie. Poniewaz M. jest poki co w domu, wiec odpadlo mi zupelnie martwienie sie o gotowanie lub konczenie obiadu. Chociaz tyle dobrego z tego strajku. ;)

Wtorek to taka sama pobudka i przy takiej samej pogodzie. Duchota i od rana deszcz. W pracy mialam druga czesc wprowadzenia do firmy, ale tego dnia zaczynalo sie ono dopiero o 12, wiec musialam jakos przebimbac caly ranek. Powiedzialam szefowi, ze jestem wolna do poludnia jakby chcial mi cos pokazac, powiedzial ze powinien cos znalezc i... tyle go widzialam. Wynudzilam sie niczym mops, ale jakos dotrwalam do poczatku szkolenia. Kolejne niemal 3 godziny zlecialy migusiem, bo panowie ponownie pedzili i zrobili tylko krotka przerwe. Kiedy skonczylismy, z ulga popedzilam do domu, tym bardziej, zetego dnia juz zaczynalo mi przytykac nos. We wtorki na szczescie nie zabieramy Potworkow na basen, zreszta, nawet gdybysmy brali, zadne nie za bardzo sie na niego nadawalo. Bi wciaz byla lekko "przytkana", a Nik na antybiotyku i twierdzil ze ucho mu sie dalej nie do konca odetkalo. Zostalismy wiec w chalupie i zajelam sie domowymi porzadkami, choc troche z irytacja zastanawialam sie dlaczego wszystko jest nadal na mojej glowie, skoro M. siedzi w domu. Zmienilam dzieciakom posciel, wstawilam do prania, rozladowalam zmywarke, po czym wsadzilam do niej brudne naczynia. Na wieczor zapodalam sobie lekarstwo na przeziebienie, ale szykowalam sie na ciezka noc...

Okazalo sie, ze spalam niezle, choc dwa razy malzonek mnie szturchal, bo ponoc chrapalam. Nie dziwie sie, skoro nie moglam oddychac nosem... Tradycyjnie tez Oreo urzadzila halas o 4 nad ranem, ale M. wstal i wypuscil zolze na dwor. Wstalam czujac sie juz po prostu chora. Gdybym nadal byla w ktorejs z dawnych prac, pewnie zostalabym w domu, bo z nosa cieklo mi ciurkiem, oczy piekly i lzawily, a na dodatek glowa zupelnie nie pracowala. Mialam wrazenie, ze mozg utknal mi za mgla. Cale szczescie (choc gdybym juz byla wyszkolona, to pewnie rwalabym wlosy z glowy) w robocie awarie mialy obydwie glowne maszyny, a kiedy jedna udalo sie uruchomic, wypuscila probki nie przechodzace zadnych testow. Atmosfera byla wiec ciezka, bo najpierw wszystko sie przedluzalo, a pozniej trzeba bylo zawiadomic wszystkich klientow (a to sa szpitale oraz kliniki), ze musza odwolywac pacjentow, albo przesuwac ich na pozniejsza godzine, mimo ze nie bylo gwarancji ze pozniej jakies probki uda sie wyprodukowac... Jakie w tym szczescie, spytacie? Mianowicie takie, ze szef mial sie nad czym glowic, wiec moglam z czystym sumieniem nie zawracac mu gitary moja osoba. Jedyne czym mu zawrocilam glowe z samego rana, byl mail od oddzialu komputerowego. Tydzien wczesniej szef wyslal zamowienie na mojego laptopa, plecak oraz myszke. Teraz dostalam potwierdzenie, ze myszka jest gotowa do odebrania "w klinice" i bedzie tam czekac przez dwa tygodnie. Domyslilam sie, ze klinika to gdzies w glownej siedzibie, ale spytalam dla pewnosci. Szef potwierdzil, ale zapewnil ze wysla ja tutaj, ze to taki standard. Nie bylam tego taka pewna, bo z maila wynikalo raczej ze mam te myszke odebrac, a nie ze bedzie wyslana. W dodatku pal licho myszke, ale co z laptopem, bo na nim mi bardziej zalezalo?! Nie bez trudu odszukalam maila osoby odpowiedzialnej za sprzet i okazalo sie ze mialam nosa, bo chlopak odpisal mi, ze w zamowieniu nie bylo adresu gdzie sprzet ma byc wyslany, a dla nich to automatycznie oznacza glowna siedzibe. Problem w tym, ze ta glowna siedziba jest kilka Stanow ode mnie. Cos okolo 10 godzin jazdy. Troche ciezko byloby sobie podjechac i odebrac laptoka. ;) Na szczescie chlopak juz sam skontaktowal sie z moim szefem zeby poprawic zamowienie. Problem w tym, ze spodziewalam sie laptopa w tym tygodniu, a teraz dostalam potwierdzenie, ze czas dostarczenia jest do 21 maja... Ech... Poza tym, stworzylam sobie profesjonalny podpis w Outlook'u, gdzie tez nameczylam sie, bo logo firmy jest oczywiscie chronione i ciezko bylo znalezc dokument, z ktorego moglabym je przekopiowac. :D A poza tym niestety juz siedzialam tepo gapiac sie w komputer i bez konca przegladajac nasza wewnetrzna strone. Jak na taki dzien z problemami, moj szef pojechal juz przed 13 i w dodatku oznajmil, ze bedzie pracowal z domu i wroci dopiero w poniedzialek. Kiedy spytalam czy mam w tym czasie robic cos konkretnego, oznajmil zebym kontynuowala z wirtualnymi szkoleniami. Problem w tym, ze zostaly mi juz tylko dwa... Po 14 sama pojechalam do domu, a ze byla sroda, to Nik mial znow klub rowerow gorskich. Udalo im sie, bo dwa dni lalo jak z cebra i w srode mialo kontynuowac, a tymczasem nie tylko ze nie padalo, ale nawet od czasu do czasu wychodzilo slonce.

Mlodziez gotowa na przejazdzke

Zastanawialam sie tylko ile blota bedzie w lesie i w jakim stanie dzieciaki wroca z przejazdzki... Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie niepokoilam, bo mimo ze sciezki w lesie wydaly sie mokre i ja oraz M. nie zapuszczalismy sie glebiej, to dzieciaki wrocily czyste i mowily, ze nie bylo tak zle. My z malzonkiem polazilismy, choc wybitnie nie czulam sie w formie i wolalabym posiedziec. Zmusilam sie jednak, bo w obecnej pracy tylko siedze na tylku, wiec potrzebuje sie poruszac. Po powrocie do domu zmienilam nasza posciel, a pozniej juz sie zwyczajnie obijalam, co chwila wycierajac nos i wkurzajac sie, ze nie moge oddychac.

W czwartek jak zwykle poranna pobudka do pracy oraz szkoly, poza M., ktorego firma nadal strajkowala. Zebralam sie i pojechalam, potem na przystanek pomaszerowaly Potworki, a niedlugo po ich wyjsciu malzonek pojechal do sklepu budowlanego. Skoro siedzi teraz w domu i ma czas, zaczelo go oczywiscie troche nosic, wiec znow wrocil do pomyslu zabudowania przestrzeni pod tarasem i zrobienia tam skladziku. Mnie dzien w pracy uplywal ciezko. Moje przeziebienie osiagnelo apogeum. Doslownie co 10 minut musialam wstawac od biurka i isc do lazienki wydmuchac nos. Dobrze, ze poza wirtualnymi szkoleniami nie mialam co robic, bo nie wyobrazam sobie co kilka minut wychodzic z laboratorium, albo w fartuchu miec po kieszeniach poupychanych kilkanascie chusteczek... A tak jakos sie przemeczylam, ale wyszlam juz o 13, bo mialam dosc. Myslalam, ze zobacze sie chociaz przelotnie z M., ale utknelam w korkach i dojechalam do domu po jego wyjsciu. On zas pojechal na... strajk. ;) Wszyscy zwiazkowi pracownicy dostali juz tydzien wczesniej (zanim jeszcze zapadla decyzja o strajku) rozpiske o tym kto, gdzie, ktorego dnia i o ktorej godzinie ma sie stawic na "dyzur". Akurat wypadla kolej malzonka, wiec pojechal postac z transparentem. Mial szczescie, ze akurat pogoda sie poprawila, bo pierwsze kilka dni ludzie stali w deszczu. ;) Mowil pozniej, ze pracownicy traktuja ten strajk niczym dobra zabawe i spotkanie towarzyskie. Smieja sie, nawoluja do przejezdzajacych aut, a ze stoja na skrzyzowaniu, co chwila naciskaja guzik zeby wlaczyc zielone swiatlo na przejsciu dla pieszych, czyli czerwone dla kierowcow, tworzac w ten sposob niebotyczne korki... ;) Ja dotarlam do chalupy, gdzie juz urzedowaly Potworki, ktore tego dnia mialy skrocone lekcje. Nauczyciele sie szkolili. ;) Mialam chwile na odsapniecie (czyli ogarnialam kuchnie po gotowaniu M.), az na 16 musialam zawiezc Bi do kolezanki. Spotykaly sie we 4, bo mialy przecwiczyc jakis utwor na skrzypce, ktory maja zagrac na zaliczenie. Odebrac musialam panne juz o 17:30, co z jednej strony bylo do bani bo mialam wrazenie, ze ledwie wrocilam do domu a juz musialam jechac spowrotem, ale z drugiej przynajmniej mialam pozniej wiecej wieczoru na relaks. Dodatkowo, udalo mi sie przejechac na sucho, tymczasem raptem kilkanascie minut po naszym powrocie, nadeszla burza i zaczelo lac jak z cebra. Na szczescie malzonek zdazyl wrocic ze strajku i nie zmokl. ;) Zastanawialismy sie oczywiscie nad basenem, ale po pierwsze grzmialo i blyskalo, po drugie Nik nadal na antybiotyku, a po trzecie Bi nadal smarczala, a poprzedniego wieczora miala stan podgoraczkowy. Musze przyznac, ze jestem w szoku, bo do niedwana przy kazdej dolegliwosci panna od razu dopraszala sie o dzien wolny od szkoly. Teraz sama bylabym sklonna zostawic ja w domu, to ona z kolei upiera sie, ze musi isc. Na ostatnie kilka tygodni nauczyciele wyznaczyli cala liste zaliczen oraz specjalnych projektow. W dodatku wiekszosc jest do przygotowania w parach lub grupach, wiec wylamujac sie, zostawia sie na lodzie kolezanki... Bi to jednostka tylez ambitna, co kolezenska, wiec pierwszy raz w zyciu nie przeszkadza jej cieknacy nos ani bol glowy i dzielnie maszeruje do szkoly. :)

Piatek to oczywiscie poranna pobudka, po kiepskiej nocy niestety. Dopiero nad ranem, ale jednak obudzil mnie cieknacy kinol. Wydmuchiwalam go, ale co przysnelam, znow zaczynalo kapac i sie przebudzalam. Nie ma jak chorowac... :/ W koncu trzeba bylo wstac, wyszykowac sie i pojechac do roboty, na kolejny dzien nudow. Potworki zas jechaly na drugi dzien skroconych lekcji. W robocie ponownie mialam oczyszczanie nosa co kilkanascie minut. Podejrzewam, ze czesciowo winne jest to, ze w tym budynku jest strasznie zimno, bo w domu az tak czesto nie musze siegac po chusteczke. Poniewaz to byl juz drugi dzien tej meczarni, wiec i moja cierpliwosc byla na wyczerpaniu i stwierdzilam, ze skoro i tak siedze (zaliczylam tylko ostatnie wirtualne szkolenie), to rownie dobrze moge wyjsc juz wczesnym popoludniem. Wyszlam mniej wiecej o tej samej porze, co Potworki ze szkoly i dostalam sms'a od "przerazonego" Kokusia, zebym wrocila jak najszybciej. Tego dnia Bi zaprosila do nas 4 kolezanki, zamiast przyjecia urodzinowego. Przez te moje zmiany pracy nie mialam glowy do jakichkolwiek imprez, a w dodatku Nik tez nie mial urodzin, bo bylam bez pracy i bez kasy. Mlodszy wlasciwie o przyjecie spytal raz, obiecalam ze wezme jego oraz kolege czy dwoch na go karty, po czym sam zapomnial. ;) Bi chciala jednak chociaz spotkac sie w wiekszej grupie w okolicach urodzin, a ze akurat konczyli wczesniej lekcje, to uznalam ze to idealna okazja. Niestety, akurat nie bylo w domu M., wiec Nik nie chcial siedziec sam z piecioma dziewczynami, stad jego sms do mnie. ;) Mial jednak pecha, bo musialam jeszcze pojechac na zakupy. W dodatku caly dzien mielismy ulewny deszcz, wiec ruch na drogach byl baaardzo spowolniony. Kiedy dotarlam do domu, pannice urzedowaly w mojej kuchni, piekac... brownies. Takie bez jajek, bo jedna z nich miala uczulenie. Przepychaly sie przy tym i wyrywaly sobie trzepaczke. ;)

Jakos ciasno sie zrobilo w mojej kuchni :D

Ja w tym czasie szybko wrzucilam do piekarnika mrozona pizze, zeby dzieciarnia mialy co zjesc, wiedzialam bowiem ze po szkole beda glodni. Zgodnie z moimi przewidywaniamy, praktycznie cala pizza zniknela z mgnieniu oka i dobrze ze szybko chwycilam plaster i zanioslam go na gore Kokusiowi. Panny zjadly wiec pizze i popchnely brownies, wiec pozywily sie calkiem niezle. Tym razem trafili sie bardzo punktualni rodzice i rowno o 16 podjechali po trzy z dziewczyn. Ostatnia to nasza sasiadka, ktora chciala isc do domu piechota, ale lalo jak z cebra, wiec ja podwiozlam. Kiedy w koncu odzyskalam spokoj w chalupie, wypilam kawke, wzielam prysznic, a na wieczor musialam zabrac sie za biszkopt do tortu. Na niedziele zaprosilismy chrzestnego ze swoja "pania", wiec czeka mnie sobota ze sprzataniem oraz konczeniem torcika... Nik wzial ostatnia dawke antybiotyku. Niby twierdzi, ze ucho mu sie odetkalo, wiec mam nadzieje, ze zadnego nawrotu nie bedzie...

Milego weekendosa! :)

2 komentarze:

  1. Ale Was to choróbsko wzięło. Mam nadzieję, że po weekendzie już będzie lepiej!!!

    Ubrania letnie Bi, to tak jak u Jasia. Cieszyłam się, że ma tyle krótkich spodenek, a jak się okazało, dupka zmieściła się tylko w 3, bo reszta nie chciała się znaleźć na pośladkach. Z Oliwią jest łatwiej, bo ona dostała sporo super ciuchów od starszej o 5 lat kuzynki, więc jak coś jest za małe, to przeglądamy ciuchy, które rok temu były za duże. Tutaj już tak fajnie nie było, bo trzeba było iść na zakupy – a tych jak może pamiętasz, nie znoszę.

    Mam nadzieję, że w firmie M. się dogadają i ten strajk nie potrwa za długo

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, ze znalazlas wreszcie porzadna prace po tym dosc dlugim szukaniu. Przynajmniej w tej kwestii mozesz odetchnac. Gdy jednak choroby w rodzinie szaleja to nie pozwalaja na swobodny oddech (nomen omen) doslownie! Wiec teraz juz tylko zdrowia zycze, bo dobra kasa z pracy wreszcie jest!

    OdpowiedzUsuń