Lot mielismy we wtorek 6 sierpnia, dosc wczesnie, bo o 16:40 (loty do Europy sa "nocne" i zazwyczaj wylatywalismy okolo 22), co oznaczalo, ze musielismy rowniez wstac wczesniej, ogarnac ostatnie pakowanie, pojechac po wypozyczone auto i tuz po 10 rano wyruszalismy na lotnisko. Warto byc tam okolo 3 godzin przed lotem, a do Nowego Jorku mamy tylez samo jazdy. Wczesniejszy wyjazd z domu okazal sie zbawienny, bo pierwszy raz lecielismy ta linia lotnicza, wiec nie wiedzielismy co, gdzie i jak. Na lotnisko dotarlismy w typowych, nowojorskich korkach, oddanie auta odbylo sie calkiem sprawnie, zlapalismy pociag (air train) do terminalu i... szczeki nam opadly. Lecielismy Delta, ktora jest jednym z wiekszych, hamerykanckich przewoznikow, wiec ruch byl tam ogromny i chaotyczny. Dodatkowo, jak pamietacie, nie mielismy wykupionych bagazy. Dzien wczesniej, M. dostal maila, ze mozna sie odprawic internetowo, ale mimo ze przeszukalismy cala strone, udalo nam sie tylko odszukac, ze bedziemy placic za obie walizki, ale nic o tym gdzie i jak to zrobic. Stwierdzilismy wiec, ze odprawimy sie na lotnisku, ale kiedy tam juz dotarlismy, zupelnie nie wiedzielismy od czego zaczac. Okazalo sie bowiem, ze w tej lini lotniczej odprawia sie czlowiek samemu, za pomoca podstawionych komputerow. :O Na szczescie dosc szybko dopadlam jakas babke, ktora byla gburowata, ale przynajmniej odpowiedziala, ze tak, przy odprawie na tej "maszynce" bede miala opcje dokupienia bagazu. ;) Komputerow bylo kilkanascie, ale mimo wszystko kolejki do nich niezle, wiec troche sie ustalismy. Potem konsternacja, bo prosilo o informacje, ktorej nie mielismy na wydrukowanej rezerwacji, M. musial szukac w mailach w telefonie, a za nami 20 osob... ;) Jakos jednak sobie poradzilismy, choc odeszlam stamtad spocona i czerwona z nerwow. Za to niespodzianka bylo, ze za bagaze... nie musielismy placic. :O Burdel po prostu niesamowity i w dodatku sprzeczne informacje u tego samego przewoznika! Potem ponad godzina (!) w kolejce do przejscia przez odprawe bezpieczenstwa oraz celna i w koncu moglismy na chwile przysiasc. Potworki oraz M. poszli poszukac kawy, zas ja stanelam w ogonku do stanowiska, zeby spytac o zmiane miejsc. Maszyna bowiem rozdzielila nas parami, na oddalone od siebie rzedy i w dodatku na srodek, pomiedzy innych ludzi. I nic nie moglam zmienic. Nie ja zreszta mialam taki problem, bo kolejka ludzi z tym samym pytaniem liczyla kilkadziesiat osob. Wszystkich jednak odeslano z kwitkiem, chyba ze wczesniej zaplacil za okreslone miejsce, a system omylkowo przydzielil mu inne. Ostatecznie stwierdzilismy, ze trudno, kazde z nas wezmie po jednym dziecku i lot jakos minie. Kiedy wsiedlismy mina mi zrzedla, bo M. i Nik mieli tylko jakas babke po jednej stronie, za to ja z Bi siedzialysmy miedzy dwoma panami. Na szczescie ludzie szybko zaczeli roszady na wlasna reke i jeden z panow znalazl inne miejsce. Potem zas pani obok chlopakow sie przesiadla, wiec przenioslysmy sie ze Starsza na puste miejsca w ich rzedzie i w ten sposob siedzielismy wszyscy razem. Reszta lotu minela juz zwyczajnie. Obejrzelismy jakies filmy, jedzenie bylo ok, choc Potworki praktycznie nic nie ruszyly, usilowalam sie zdrzemnac, ale nic z tego nie wyszlo i zaraz ladowalismy. Przesiadalismy sie w Amsterdamie i okazalo sie, ze tata nie "klamal" i lotnisko tam jest ogromne, ale wszedzie trzeba dojsc na nogach. Zrobilismy wielkie oczy, kiedy znak pokazal ze do naszej bramki jest okolo 15 minut "spaceru". Przeszlismy, po czym czekalo nas dosc dlugie czekanie, bo mielismy 3 godziny miedzy samolotami. Drugi lot minal bardzo szybko i znalezlismy sie w Krakowie. Wczesniej zastanawialismy sie czy nie zostawic walizek w przechowalni i pojsc na spacer po miescie Kraka, ale kiedy przyszlo co do czego, bylismy wykonczeni nocnym lotem bez snu. Usilowalismy sie zdrzemnac podczas lotu z Amsterdamu, ale zaraz za mna trafil sie jakis ukrainski dzieciak, ktory wrzeszczal na caly glos. Nie, nie byl malutki i sie nie bal. Na oko mial jakies 6-7 lat, a matka dala mu tablet. Mlody piszczal i wrzeszczal ile sil w plucach, przezywajac gre. Serio, mam Nika ktory komentuje wszystko co robi, ale pierwszy raz widzialam taki jazgot przy grze komputerowej. Matka raz czy dwa probowala go uciszyc, ale bezskutecznie. Widzialam potem tego chlopaka skaczacego po autobusie oraz pociagu i podejrzewam, ze mial jakies zaburzenia... Tak czy siak, co przysypialam, budzil mnie jego wrzask. Niestety, po wyladowaniu tez nie bylo latwo. Tesc sie starzeje i choc proponowal, ze moze po nas przyjechac, to dosc niemrawo, a kiedy M. odpowiedzial, ze sobie poradzimy, nie nalegal. Co z jednej strony rozumiem, ale z drugiej, nie mial problemu zeby pojechac z samochodem na jakies czyszczenie podwozia gdzies pod Krakow ledwie miesiac wczesniej. Ale po rodzine na lotnisko juz nie da rady? W kazdym razie, po przejsciu odprawy celnej i odebraniu bagazy (wszystko dotarlo, uff!), musielismy najpierw zlapac pociag na dworzec glowny w Krakowie, a pozniej kolejny albo autobus do Zakopanego. Traf chcial, ze kiedy wysiedlismy z pierwszego pociagu, na tym samym peronie byl podstawiony wlasnie do Zakopanego. I tu popelnilismy solidny blad, bo zmeczeni, wsiedlismy i kupilismy bilety, nie pytajac nawet co to za pociag. Wazne dla nas bylo tylko, ze miejscowosc docelowa sie zgadza.
Trafilismy niestety fatalnie, bo okazal sie on bardziej kolejka podmiejska, zatrzymujaca sie na kazdym pipidowku. Jechalismy 4 godziny!!! W ten sposob, jak wyjechalismy z domu o godzinie 10 rano jednego dnia, na miejsce dotarlismy o 16 dnia kolejnego. Nooo, o 10 amerykanskiego czasu, wiec w sumie w podrozy bylismy 24 godziny.
Tego dnia oczywiscie nie bylo juz mowy o ruszeniu gdziekolwiek. Zasiedlismy na balkonie i napawalismy sie widokiem Giewontu, cieszac sie, ze meczaca podroz dobiegla konca. ;)
Noce w Zakopanem byly tragiczne, bo spalismy na dwoch wersalkach, ja z Bi, M. z Nikiem. Nasza byla wezsza, a Bi sie rozpychala. Nie dalo sie wygodnie ulozyc, bo albo reka, albo noga zwisala w powietrzu. W dodatku byly upaly, a o zmroku trzeba bylo zamykac okna albo siedziec w ciemnosci, bo wlatywala masa robactwa. Dopiero kiedy szlismy spac, uchylalismy drzwi balkonowe, ale pokoj byl tak nagrzany, ze panowala w nim calonocna duchota. Czwartek 8 sierpnia wiec, zgodnie z moimi przewidywaniami, poszedl na stracenie. Po calonocnym przewracaniu sie z boku na bok i byciu kopana przez corke, jak zasnelam nad ranem, to obudzilam sie o... 10. Sniadanie, a potem powolne szykowanie sie, bo w obcym miejscu nie moglam sie zorganizowac i idac do lazienki wracalam sie trzy razy po zapomniane rzeczy. A nie chcialam zawalac tesciom lazienki swoimi pierdolami.
Kiedy w koncu sie ogarnelismy, stwierdzilysmy z Bi, ze pojdziemy na spacer na wzgorze przed blokiem, zwane Lipkami. Chlopakom sie nie chcialo, zreszta malzonek ucial sobie drzemke.
Po obiedzie jednak postanowilismy przejsc sie na Krupowki, bo Potworki nadal pamietaly ze wizyta w Polsce oznacza nieprzyzwoita ilosc pozartych lodow oraz gofrow. ;) Zabral sie z nami dziadek, ktory nie mogl po prostu usiedziec na miejscu. Dla mnie jego ciagle chodzenie z nami bylo lekko irytujace, z racji ze to przeciez obca osoba, a dla M. konczylo sie frustracja, bo tata chcial koniecznie wszedzie za nas placic, a nam bylo az glupio. ;)
Tak czy siak, przeszlismy sie po kawalku Zakopanego, a potem dzieciarnia dojrzala, ze na boisku ktos zostawil pilke nozna, wiec skonczylo sie rozgrywka z 84-letnim dziadkiem. ;)
Po kolejnej koszmarnej nocce, w piatek udalo sie obudzic troche wczesniej. Dzien minal jednak malo produktywnie. Potworki nie mialy ochoty na zadne wycieczki, tylko ciagnely na stragany pod Gubalowka. Dziadki bowiem hojnie obdarowali ich (pomimo naszych protestow) zlotowkami i oboje wzieli sobie za honor wydac z tego jak najwiecej. :D Oczywiscie najchetniej szastaliby kasa juz pierwszego dnia, ale przekonalismy ich zeby pochodzili, popatrzyli i tylko zaczeli sie zastanawiac co chca kupic sobie, a co ewentualnie jakims przyjaciolom. Powrot oczywiscie Krupowkami, zachodzac na lody. Pozniej babcia wziela dzieciaki do sklepu zeby popatrzyly co mialyby ochote zjesc. Moja tesciowa nie jest zbyt wylewna w uczuciach i troske oraz milosc okazuje wlasnie dokarmianiem wszystkich. Przy okazji potrafi byc tez oczywiscie irytujaca, bo zobaczyli Kokusia (ktory przez dwa lata zrownal sie wzrostem z babcia), ktory w tej chwili ma posture tyczki i zaczelo sie! Dlaczego on tak malo je, musi jesc, przeciez zoladek mu sie skurczy i juz w ogole przestanie sie normalnie odzywiac, trzeba mu go rozepchac, itd. ;) Kiedy byli kilka lat temu u nas, niemozliwie mnie wkurzalo takie gadanie. Teraz, wiedzac ze to tylko tydzien, przewracalam ze smiechem oczami. A Potworki sa juz na tyle duze, ze jasno dawaly babci do zrozumienia, ze beda jadly tyle, na ile maja ochote. ;) Tego dnia postanowilismy, ze kolejnego konczymy leniuchowanie. Tak jak sie obawialam, plan sprzed wyjazdu zeby pojechac do Wieliczki, moze do Krakowa, na splyw Dunajcem, itd. zakonczyl sie stwierdzeniem M., ze szkoda mu czasu, bo chce spedzic go z rodzicami. Rozumialam i szanowalam to, tyle ze dla mnie oraz Potworkow oznaczalo to 6 dni krazenia na trasie rynek - Krupowki - Lipki. Nuuuda. Udalo mi sie jednak przekonac malzonka zeby chociaz na ta Gubalowke wjechac i pojsc do ktorejs z dolin. W Chocholowskiej kiedys bylismy (choc bez dzieci), ale w Koscieliskiej ani Strazyskiej nie. Poniewaz do Strazyskiej mozna od tesciow dojsc pieszo, wybralismy ja jako najwygodniejsza opcje. Wieczor jak zwykle zakonczyl sie posiadowka na balkonie, podziwianiem gor oraz liczeniem dorozek przejezdzajacych pod blokiem.
W sobote niestety okazalo sie, ze mamy... problemik. Dziadek obudzil sie nad ranem z goraczka. Przyznal, ze juz w piatek czul, ze cos go rozklada, ale nic nie mowil. :/ Po poludniu wybieral sie do sauny, ktora dla mojego tescia jest lekarstwem na kazda dolegliwosc. Poniewaz jednak nadal twierdzil, ze chcialby pojsc do Strazyskiej z nami, wiec stwierdzilismy, ze tego dnia wjedziemy na Gubalowke, zeby dac dziadkowi czas na dojscie nieco do siebie. Potworki pamietaly zjezdzalnie grawitacyjna i strasznie chcieli nia ponownie zjechac. Takie z nas gapy, ze kiedy podeszlismy pod kolejke okazalo sie, iz zlotowek starczy nam tylko na przejazd w jedna strone. Nikomu nie chcialo sie dralowac do najblizszego kantoru, wiec uznalismy ze musimy albo wejsc albo zejsc na nogach. Na szczescie wszyscy mielismy adidasy. ;) Od razu powiedzialam twardo, ze jak mam sie wdrapywac, to maja mnie niesc, wiec padlo na to, ze zejdziemy piechota na dol. ;) Wjechalismy wiec i przeszlismy sie kawalek, choc przyznaje, ze Gubalowka z kazda nasza wizyta coraz bardziej rozczarowuje. Gory mozna teraz podziwiac praktycznie tylko z tarasu widokowego przy kolejce oraz dalej, obok wyciagu narciarskiego.
Wszedzie indziej moze bylyby i jakies widoczki, tyle ze wszystko zaslaniaja niekonczace sie stragany. Smutne to, bo zamiast uroczych goralskich chatek, pasacych sie owieczek oraz gor w tle, mamy plastikowa tandete. :( W kazdym razie, przeszlismy sie od kolejki do wyciagu, ale zniecheceni, na wiecej nawet nie mielismy ochoty.
Wrocilismy do punktu wyjscia i dzieciaki pobiegly radosnie na zjezdzalnie. Dwa lata wczesniej zjechali z niej kilka razy, teraz jednak kolejka byla tak dluga, ze nie chcialo im sie ponownie w niej stac i skonczylo sie na jednym razie.
Bi nikogo przed soba nie miala, ale sama przyhamowywala ;)
Niedziela przywitala nas jeszcze gorzej. Nik obudzil sie z bolem gardla i kiepskim samopoczuciem. Ledwie mowil i nic nie chcial jesc. Suuuper... Nie ma to jak urlop z chorobami. :/ Wobec tego po raz kolejny zmienilismy plany i postanowilismy zobaczyc jak bedzie sie czul w kolejne dni. O dziwo po poludniu sie nieco rozruszal i sam namawial zeby pojsc na Krupowki. Chcial bowiem kupic sobie zelkowe slodycze, sprzedawane na wage. To jak jaskinia cudow dla dzieciakow. :D
Pod wieczor, choc dalsze wyprawy sobie odpuscilismy, udalo sie go wyciagnac na dluzszy spacer. Poszlismy Lipkami w gore, ale potem odbilismy w bok i zeszlismy do centrum nieco dalej, a stamtad pomaszerowalismy juz do domu. Po drodze dzieciaki kupily sobie gofra oraz napoj z palemka. ;)
W poniedzialek rano Nik niestety nadal narzekal na gardlo. Wydawal sie jednak nieco zywszy; dal sie nawet wyciagnac na chwile na boisko.
Poniewaz wtorek chcielismy juz przeznaczyc na spokojne ostatnie pranie (cale szczescie, ze w upaly wszystko schlo w doslownie godzine), zastanawialismy sie wiec co z zaplanowanym wypadem do doliny Strazyskiej. Tesc czul sie troche lepiej i oznajmil, ze pojdzie z nami, ale Kokusia postanowilismy jednak zostawic. Potem jednak dziadki pojechaly na wieksze zakupy i przepadly i wydawalo sie, ze juz nigdzie nie pojdziemy. Tymczasem wrocili, a tesc pierwsze pyta, czy idziemy. :O Dochodzila juz 18, wiec zastanawialam sie czy to ma sens, ale i M. i jego rodzice przekonywali ze to niedaleko, a ze nawet Nik oznajmil ze pojdzie, wiec ruszylismy. A jeszcze popelnilam klasyczny blad turysty i ubralam sie zupelnie nieodpowiednio do gorskich wedrowek. Przyznaje, ze w blad wprowadzili mnie malzonek oraz tesc, ktorzy zalozyli sandaly. Uznalam, ze skoro oni byli tam wielokrotnie (M. jako dzieciak jezdzil tam sobie na rowerowe przejazdzki), wiec wiedza jak wyglada trasa. Poza tym, caly dzien mielismy upal i choc byl wieczor, to nadal panowala duchota. Mialam na sobie taka cieniutka, przewiewna bluzeczke i poki szlismy otwarta droga prowadzaca do Parku Tatrzanskiego, bylo super. A pozniej weszlismy na wlasciwa trase, miedzy drzewa i okazalo sie, ze o tej porze nie bylo juz tam slonca, a temperatura byla dobre 10 stopni nizsza. :D Wybitnie przydalaby mi sie bluza, ale coz... Polak madry po szkodzie. Drogowskaz pokazal jednak ze to tylko jakies 40 minut marszu, wiec stwierdzilam ze idac sie rozgrzeje.
Za to M. oraz Potworki pod koniec zaczeli narzekac na bolace stopy. Dzieciaki zalozyly crocs'y, zas malzonek takie sandalo - klapki, dobre raczej na plaze, a nie na kamienie. Ja oraz tesc mielismy sandaly, ale przynajmniej takie sportowe, mocno trzymajace sie stopy i z solidna podeszwa. Doszlismy do doliny i... rozczawowalam sie. ;) O ile Chocholowska jest ogromna i robi wrazenie, o tyle Strazyska to bardziej malutka polana.
Malzonek byl gotow zawracac, ale ja uparlam sie, ze skoro zaszlam az tu, to rownie dobrze moge dodac kwadrans i wdrapac sie, zeby zobaczyc wodospad Siklawice. Za mna oczywiscie ruszyly Potworki, a za nimi tesc, bo "trzeba nas pilnowac". M. poczatkowo zapieral sie, ze nie idzie, ale po chwili nas dogonil. :D Ten odcinek, przyznaje, byl juz dosc trudny, caly czas w gore po nierownych kamieniach, w dodatku czesto mokrych i przeklinalam w myslach nasze sandaly. Wodospad byl jednak uroczy i wart tego dodatkowego wysilku. Chwile sie tam pokrecilismy, ale ze byl juz wieczor, szybko trzeba sie bylo zbierac spowrotem.
Zejscie w dol do Strazyskiej bylo duzo trudniejsze niz wejscie, ale nikt sie nie poslizgnal, nie potknal, ani nie wybil zebow. ;) Od doliny do poczatku szlaku, to juz luzik, bo tylko miejscami kamyki uciekaly spod nog. Kiedy wyszlismy z trasy, Potworki uprosily przysmak, ktory korcil ich od poczatku w Zakopanem, czyli zakrecony ziemniak.
Ostatecznie stwierdzili, ze smaczne, ale w sumie smakuje po prostu jak frytki. ;) Od tego miejsca czekal nas jeszcze 20-minutowy marsz do domu tesciow. Tu Mlodszy zaczal juz wymiekac i kiedy doszlismy na Lipki, ojciec laskawie wzial go na chwile na barana. ;)
Kolejnego dnia, czyli we wtorek, okazalo sie, ze dobrze iz dzien wczesniej jednak poszlismy do Strazyskiej, bo chory obudzil sie... M. Jego wzielo najgorzej, bo nie tylko bolalo go gardlo, ale jeszcze mial goraczke. Zaczelismy zastanawiac sie czy nie zostawic go w Zakopanem dluzej, ale kurcze, bilety kupione, a poza tym nie chcial puszczac mnie i dzieciakow samych. Tak naprawde to swietnie bysmy sobie poradzili, ale niech mu bedzie. ;) Ten dzien od poczatku mial byc spokojny i bez wiekszych wycieczek, z ostatnim praniem (cale szczescie, ze nadal panowal upal, wiec wszystko schlo piorunem), pakowaniem, itd. Malzonek lykal Grypex (to nie jest post sponsorowany :D) i kiedy goraczka mu zeszla czul sie niezle (poza bolem gardla), wiec poszedl z nami na ryneczek, bo Potworki mialy upatrzone jakies pamiatki dla kolegow, a ja chcialam dokupic oscypkow. Powrot oczywiscie Krupowkami, z przystankiem na lody oraz gofry. :)
Pod wieczor poszlismy tez jeszcze przejsc sie na Lipki zeby popatrzec sobie na gory i panorame Zakopanego.
Jakie wrazenia? Ogolnie jak dla mnie to za malo wycieczek. Liczylam na wyjazd do Wieliczki, albo chociaz znow Krakowa, ale rozumialam opory M. W koncu wyjazd tam to najbardziej wizyta u jego rodzicow. Mialam jednak nadzieje na krotsze, kilkugodzinne wypady, a skonczylo sie na oklepanej Gubalowce. Dobrze, ze chociaz do doliny Strazyskiej poszlismy, choc sama dolinka nie powala. ;) Dla Potworkow, poza rynkiem, lodami, goframi i calym tym dobrem, najlepsza czescia wyjazdu by... kocur placzacy sie po podworku. Tesciowie twierdza, ze jest on bezpanski, ale watpie. Kot ani pchel, ani kleszczy, dobrze odzywiony... Podejrzewam, ze jest czyjs, tylko lubi sie walesac. W kazdym razie, to takie stworzenie, o jakim wiekszosc wlascicieli kotow moga pomarzyc: przyjacielski, nadstawiajacy lepek do drapania i az caly wibrujacy przy mruczeniu. Tak domagal sie pieszczot, ze kiedy dzieciaki odchodzily, czesto za nimi szedl, jakby zdziwiony ze drapanko sie skonczylo. :D
Poza tym, w Zakopanem zaszokowala mnie liczba... muzulmanow. Mieszkam w Hameryce, kraju wielokulturowym, ale na codzien tylu kobiet w chustach i burkach nie widuje nigdzie. Czasem mialam wrazenie, ze ide po uliczkach Iraku, a nie Polski! Chodzilismy po Zakopanem i naokolo albo widzielismy okutane kobiety, albo slyszelismy jezyk... rosyjski. :O Wydawalo sie, ze do wszystkich pokoi w poblizu tesciow, na wakcje zawitali Ukraincy albo Arabowie. Polakow jak na lekarstwo. Co ciekawe, w Gdansku juz tego nie bylo...
W srode, 14 sierpnia, czas byl pozegnac gory i wyruszyc nad morze. Pociag mielismy dopiero po 12, co dalo nam spokojny ranek zeby dopchac kosmetyki w walizki, a Potworki zaliczyly nawet jeszcze raz sklepik z pamiatkami, Bi upatrzyla tam bowiem cos, nad czym sie do konca zastanawiala i akurat w dzien wyjazdu zdecydowala, ze jednak warto na to wydac kasiore. ;) Potem jeszcze ostatnie zdjecia z widokiem na Giewont i musielismy upchnac walizki w aucie tescia i przebic sie przez korki na dworzec.
W koncu przyszla pora poplakac sie przy pozegnaniu i zajac miejsca w przedzialach. Mowilam M., ze sa wakacje i bilety trzeba kupic wczesniej, ale machal reka, ze nie bedzie tak zle... I co? Jak zwykle zona miala racje, bo musielismy znow rozdzielic sie po dwoje i siedziec w oddalonych od siebie przedzialach. Dobrze, ze w jednym wagonie. :D Przynajmniej jednak byl to pociag pospieszny, wiec do Krakowa zajechalismy w 2.5 godziny. Zeby jeszcze raz oddac charakter turystow w gorach, siedzielismy z Kokusiem w przedziale z para muzulmanow, skosnookim chlopakiem oraz ukrainska rodzina. :D Bylam w szoku, ze w pociagu pospiesznym, ktorym mozna bylo dojechac az do Gdyni, nie bylo klimatyzacji. Mimo otwartych okien w korytarzu oraz przedziale, gorac byl niemozliwy. Wspolczulam muzulmance, bo miala dlugie spodnie, kurtke z dlugimi rekawami, no i chuste na glowie oczywiscie. Jej partner siedzial w krotkim rekawku, a ona musiala sie topic. Widac bylo zreszta, ze pod gruba warstwa makijazu cere ma paskudna i pelno pryszczy. Nie ma sie co dziwic skoro ciagle sie poci... Ucieszylam sie kiedy moglismy pozegnac to urocze towarzystwo i wysiasc. W Krakowie mielismy niecala godzine na przesiadke, wiec na szczescie dosc czasu zeby rozeznac sie gdzie, co i jak. Bo na to jedno musze w Polsce ponarzekac: dworce nadal sa sto lat za murzynami. W Zakopanem nie ma w ogole elektronicznych wyswietlaczy na peronach. Trzeba sprawdzac peron i tor na papierowym rozkladzie. W dodatku na biletach byl blad i nie zgadzal sie numer przejazdu. Domyslic sie, ze wsiada sie we wlasciwy pociag mozna tylko po tym, ze zadnego innego akurat na dworcu nie bylo! :D W Krakowie byly juz elektroniczne wyswietlacze, ale co z tego... Glowne ekrany z wykazem najblizszych pociagow zaciely sie i pokazywaly rozklad sprzed godziny. A ekran akurat przy peronie, na ktory musielismy sie udac, byl zepsuty. I znow upewnianie sie na papierowym rozkladzie, ze idzie sie w odpowiednie miejsce... Na szczescie, jak wspomnialam, czasu mielismy dosc i nawet udalo nam sie kupic kawe oraz bubble tea dla dzieciakow, a potem w koncu wskoczylismy w Pendolino.
U siostry mielismy z M. osobna sypialnie, ale rozkladane lozko niestety bylo potwornie niewygodne. Nie ma co jednak narzekac, bo przynajmniej zyskalismy nieco prywatnosci. Malzonek liczyl na co nieco, ale akurat w dzien przyjazdu dostalam okres. :D Fajnie sie zlozylo, ze kolejnego dnia bylo swieto, wiec szwagier w domu, a w dodatek miala przyjechac moja kuzynka z rodzina. Siostrzeniec bardzo sie zdziwil kiedy z pokoju wyszla nagle obca ciotka. ;) Okazalo sie jednak, ze to otwarte i odwazne dziecko i szybko bawil sie z nami jakby znal nas od zawsze. Strasznie przypominal mi malego Kokusia - tak samo buzia mu sie nie zamykala. :D Potworki mnie zaskoczyly, bo Nik tak czekal na spotkanie z kuzynem, a potem pretensje mial, ze maly bral jakies jego rzeczy i oglaszal, ze sa jego - jak to trzylatek. ;) Musialam niemal 12-latkowi tlumaczyc, ze J. zaraz sie znudzi i rzuci w kat cokolwiek wzial. Za to pieknie bawila sie z nim Bi, ktora zwykle nie przepada za maluchami. Teraz jednak oznajmila, ze kuzyn to co innego. :) Moja mama wpadla z mlodsza siostrzenica juz o 9 rano, kiedy jeszcze chodzilismy w pizamach. Na szczescie przed przyjazdem mojej kuzynki udalo sie umyc i ubrac. Przyjechala z mezem, ktorego nie widzialam od naszego slubu, oraz najmlodsza corka. Najstarsza - studentka, jezdzi gdzies po Polsce, a srednia - idaca do klasy maturalnej, spi do poludnia. Nie moge uwierzyc, ze czas tak leci i te dzieciaki dorastaja... Jej najmlodsza idzie wlasnie do liceum i okazalo sie, ze egzamin 8-klasisty napisala na 100% . :O Coz, wszystkie trzy corki A. sa niesamowicie zdolne, jej najstarsza wygrala index na wybrane studia; tylko pozazdroscic. ;) W kazdym razie, dorosli sobie pogadali i powspominali dawne czasy, maz kuzynki edukowal nas na temat pszczol, bo hobbistycznie zalozyl pasieke i ma niesamowita wiedze. Przywiozl nam kilka sloikow miodu i zalowalam, ze ze wzgledu na ciezar walizek, nie moglam wziac wszystkich. W miedzyczasie mlodsza siostrzenica uprosila szwagra zeby wlaczyl dziewczynom zraszacze w ogrodzie. Mozna je wlaczac na pilota, wiec przez chwile wujek/tata robil sobie z dziewczyn jaja, wlaczajac znienacka rozne sekcje. :D
Nik poczatkowo sie wylamal, ale pozniej z mlodsza kuzynka stworzyli druzyne przeciw starszym dziewczynom, gdzie oni rzucali balonami z woda, a tamte mialy pistolety. Szybko sie okazalo, ze podzial nie byl sprawiedliwy, bo pompka do balonow ciagle sie zapychala, wiec skonczylo sie tym, ze wszystkie trzy dziewczyny, ganialy za Kokusiem, probujac go zmoczyc.
On niby sie wkurzal, ale moja propozycje zeby sie ubral i poszedl do domu, zignorowal i dalej uciekal przed siostra i kuzynkami. Tylko maly siostrzeniec siedzial i spokojnie przelewal wode z pojemniczkow. :D Kuzynka z mezem i corka pojechali pod wieczor, a my zaczelismy planowac kolejny dzien. Niestety, szwagier musial podjechac na chwile do pracy, ale poczatkowo uzgodnilismy, ze nasza czworka, plus najstarsza siostrzenica, pojedzie z samego rana na dzialke rodzicow, a siostra z reszta dojada po poludniu. Tu jednak w placz uderzyla mlodsza siostrzenica, ze ona tez chce pojechac wczesniej. Niestety, pozyczalismy auto od siostry, ktore choc jest sporym SUV, to jednak nie moglo pomiescic kolejnego pasazera. Babcia zaproponowala wnuczce ze wezmie ja do siebie na noc i pojada z samego rana, ale tu tez byl protest, bo panna nie chciala opuscic wieczoru z kuzynami. Siostra poprosila czy mama nie przyjechalaby po nia rano (mieszkaja tylko 20 minut od jej mieszkania w Gdyni), ale tu babcia odmowila, ze bez sensu. Ostatecznie, przy szlochajacej w glos M., stwierdzilismy, ze babcia niech jedzie z rana, a my dojedziemy pozniej, jak szwagier wroci z roboty.
Piatkowy ranek byl wiec spokojny, jesli nie liczyc tego, ze malzonek nadal zmagal sie ze stanem podgoraczkowym, a na bol gardla zaczela narzekac... Bi. Szczerze to az glupio mi bylo, bo bylam przekonana, ze predzej czy pozniej wezmie tez mnie, a razem pozarazamy rodzine siostry. Nik bowiem tez mial nadal wyrazny katar...
Szwagier mial wyjsc z pracy o 11, ale udalo mu sie wyrwac dopiero przed 13, zebralismy sie i pojechalismy. Dojechalismy na dzialke, a tam okazalo sie, ze babcia odgrzewa obiad dla siebie, ale dla naszej reszty nie ma nic. Suuuper... Zupelne przeciwienstwo mojej tesciowej. :D Podjechalismy wiec do restauracji polecanej przez szwagrow. Fajne miejsce, bo choc samemu trzeba sobie nosic jedzenie, to z tylu maja plac zabaw, wiec podczas czekania dzieciaki sie nie nudza. Nasza gromada radosnie pobiegla na trampoline. Mielismy mlodziez w wieku 3.5, 9.5, 11.5, 13 oraz prawie 15 i wszystkie sie swietnie bawily. ;)
Przyznaje, ze przydzielone mi oraz M. lozko u mamy, wygralo nagrode na najwygodniejsze spanie w Polsce. Zalowalam, ze to byla tylko jedna noc. :D Z drugiej strony, mimo ze troche cywilizacji dotarlo do domku mamuski, to nadal skapi kasy (a przyslana przez tate gdzies chomikuje) na urzadzenie tam naprawde wygodnego miejsca. Jest biezaca woda, ale ta byla juz 30 lat temu. Teraz w koncu mozna ja podgrzac i umyc sie normalnie, bez grzania w garnkach. Na wiosne tata dopilnowal budowy szamba, ale okazalo sie, ze matka zgodzila sie je polaczyc tylko z lazienka. W kuchni nadal mycie odbywa sie w miskach, bo "szambo za szybko sie napelni, a wywoz jest drogi". Taaa... Tata mowil, ze powinno spokojnie starczyc na caly sezon albo dluzej, a wywoz to 300 zl. Ktos by pomyslal, ze mamuska bidna jak mysz koscielna, tyle ze wyjezdzajac od siostry, radosnie oznajmila, ze jedzie "na ciuchy". Bo na to kasy nie szkoda... :/ W kazdym razie, wstalismy, po sniadaniu kawa i jakas runda kopania pilki ze wszystkimi "starszakami" i zaczelismy sie zastanawiac co jeszcze zrobic z tym dniem.
Wiedzielismy, ze musimy wrocic wieczorem do siostry, bo w niedziele miala przyjechac moja druga kuzynka. Pozniej okazalo sie, ze dojechala dopiero po poludniu, wiec na dobra sprawe moglismy zostac jeszcze kolejna noc, no ale musztarda po obiedzie. W sobote, na poczatek stwierdzilismy, ze pojedziemy do pobliskiego palacyku w Ciekocinku na kawe. I tam zbiesil sie moj maz. usiedlismy, zamowilismy kawe i lody dla dzieciakow, mlodziez rozbiegla sie po przepieknym parku, M. odszedl bo rodzice zadzwonili na Skypa i... znikl. Przyniesli zamowienie, malolaty przybiegly zjesc lody, wypilismy swoje kawy, a on wrocil, burknal tylko ze moge wypic i jego i znow sobie poszedl. I caly dzien byl taki nie w sosie, praktycznie sie nie odzywal, wydawalo sie, ze jest obrazony na caly swiat, az bylo mi glupio, bo wszyscy po kolei pytali czy wszystko w porzadku i co sie dzieje. Ale kiedy ja czy ktos go pytal, oczywiscie slyszelismy burkniete, ze przeciez wszystko ok. Dopiero kolejnego dnia przyznal, ze cos mu stanelo na zoladku i kiepsko sie czul. A przeciez jest to cos zupelnie zrozumialego i mogl od razu powiedziec. To nie, wieczorem nawet w lozku slyszalam zrzedzenie, ze ma dosc Polski i bycia od wszystkich zaleznym z samochodem, z rozrywkami, itd. Wracajac do palacyku. Poza pieknie odnowionymi wnetrzami i cudownym parkiem, ma tez stajnie z konmi. I okazuje sie, ze ta jest zwykle otwarta i mozna wejsc poglaskac koniki.
W niedziele wstalismy rano do kosciola i o dziwo Potworki pojechaly bez szemrania. Pojechal z nami szwagier, ktory probowal namowic starsza corke, ale sie nie dala. :D Po powrocie pozne sniadanie i czekalismy na kuzynke z rodzina. Dojechali dopiero grubo po poludniu, ale i tak fajnie bylo ich zobaczyc, bo ostatnio widzielismy sie z nimi na naszym slubie, 12 lat temu. A Nik zyskal kuzyna (dalszego) do towarzystwa, bo kuzynka ma prawie 10-letniego syna. Chlopaki, jak to chlopaki, szwagier ma Playstation 5, wiec wlaczyl im jakas gre i zgodnie grali na zmiane wiekszosc dnia.
Siostra ze szwagrem zamowili zarelko, goscie posiedzieli do wieczora i znow zostalismy "tylko" w dziewiatke. Na szczescie M. przeszlo cokolwiek go uwieralo (bol gardla pozostal niestety), wiec sobie ze szwagrem lekko podrinkowali, my z siostra posiedzialysmy przy kawce i kolejny dzien zlecial.
W poniedzialek szwagier znow musial jechac do pracy, ale przyjechal przed poludniem, bo dziewczyny siostry koniecznie chcialy zaliczyc z kuzynami jakies atrakcje. W sobote strasznie chcialy jechac do Sea Park'u niedaleko Leby, bo to niedaleko dzialki mamy. Potem jednak dzien jakos uciekl, M. byl bez humoru i twardo mowil ze nie jedzie, wiec odpuscilismy. Po powrocie dziewczynom przypomniala sie inna atrakcja, niedawno otwarta w Gdansku - Majaland. A ze oni mieszkaja niecale 10 minut autem, wiec w koncu padlo, ze wszyscy pojedziemy.
Miejsce okazalo sie nowiutkie i czysciutkie, ale dla Potworkow nieco rozczarowujace. Wiadomo, nawet nasz lokalny park rozrywki (ktory na hamerykanckie warunki jest niewielki) jest duzo wiekszy, a atrakcje z wieksza adrenalina. Tu mnostwo bylo przejazdzek dla maluchow, wiec najmlodszy mial frajde. Mlodsza siostrzenica tez, choc powiedzialabym, ze poza moze dwiema przejazdzakami, wiekszosc byla dla dzieci ponizej 7 lat. Nik w sumie tez nie narzekal, najstarsza siostrzenica ma charakter gdzie wszystko jej sie podoba i tylko Bi krecila nosem. Grzecznie nic nie mowila, ale widzialam po jej minach na przejazdzkach, ze sie nudzi. :D Przejechali sie na karuzeli z krzeselkami, a pozniej pobiegli na kolejke gorska, taka naprawde miniaturke, ktora nawet mnie nie przerazila, a zwykle ich nie lubie. ;)
Dziewczyny siostry poszly kolejny raz, ale Bi wzruszyla ramionami i wolala spadajaca wieze.
Nik w tym czasie przeplywal tratwa przez bajoro. :D
Wyprobowali tez wirujaca klode, ale tam jedynie moglo sie zakrecic w glowie.
Pozniej zjechali na gigantycznych zjezdzalniach, po czym poszlismy sprawdzic co jest na zewnatrz i tam w koncu cala czworka przepadla na jedynej atrakcji (jak dla mnie) dla starszego towarzystwa.
Tutaj zostalismy na prawie godzine, bo mlodziez jezdzila raz po raz. Byla tez czesc wodna, ale jak na zlosc tego dnia bylo chlodniej, tylko 23 stopnie, Nik smarczacy, a Bi nadal z bolem gardla... Mnie za to zbily z nog ceny, bo ponad 100zl za wejscie za osobe, w stosunku do polskich zarobkow, to chyba sporo, a jak dla mnie nie bylo to warte takiej ceny. Ogolnie stwierdzilismy, ze dorosli powinni wchodzic za darmo, bo dla nich nie ma zadnej frajdy poza pilnowaniem progenitury. :D Jedyna zaleta bylo, ze przy takich cenach, mimo ze pozornie bylo sporo ludzi, kolejki nie byly strasznie dlugie, wiec starszaki zaliczyly te kilka "mocniejszych" przejazdzek po kilka razy. Zjedli tez po gofrze lub lodzie, dorosli wypili kawe, a potem chcielismy z M. kupic po zapiekance. Szwagier jednak przekonal nas, ze w takim miejscu to bedzie cos z Biedry odgrzewane w mikrofali. ;) W ten sposob powstal plan zeby jechac pozniej do centrum na "prawdziwe" zapiekanki, a przy okazji przejsc sie po starowce. Jak zaplanowalismy, tak zrobilismy, mimo ze wpakowalismy sie w korki, bo zrobila sie godzina szczytu. Tutaj perelka dla moich hamerykanckich czytelnikow, bo knajpka nazywala sie "Rednek", miala na scianach plakaty z piosenkarzami muzyki country i takaz muza leciala w tle. Bardzo fajny klimat, a zapiekanki faktycznie okazaly sie przepyszne.
Tu jeszcze cisnelismy sie razem; potem dzieciaki poszly do osobnego stolika
Poza klasyczna byly tez takie na bogato i np. dla doroslych zamowilismy jeszcze z boczkiem i czyms jeszcze. Zjadlam polowe i ledwie ja wcisnelam. Mieli tez apetycznie wygladajace burgery, ale tych nie probowalismy. Pozniej trzeba bylo to strawic, wiec poszlismy na obowiazkowa przebiezke po pieknej gdanskiej starowce.
Mimo ze moje serce nalezy do Gdyni (do ktorej tym razem nawet nie pojechalismy, chlip!), to musze przyznac, ze stary Gdansk urzeka i przywoluje wspomnienia, kiedy przechodzilam tamtedy idac z uczelni na SKM'ke. :)
Zrobilismy koleczko, ruszylismy do auta ulica Mariacka... i Bi przepadla przy stoiskach z bizuteria, bo umyslila sobie, ze chce kupic pierscionek z bursztynem. Tych oczywiscie bylo zatrzesienie, ale nie wszystkie mialy jej rozmiar, a panna w dodatku wybredna.
Po pol godzinie, kiedy Nik oraz mlodsze kuzynowstwo kota dostawali i biegali gora-dol po kamiennych schodkach (najstarsza solidarnie pomagala kuzynce w wyborze), w koncu powiedzialam basta! Albo wybiera, albo nie kupuje nic i jedziemy, bo wszyscy na nia czekaja. I cud, bo natychmiast podjela decyzje! :D Po takim dniu najmlodszy padl w aucie i tylko go przeniesli, a i reszta poszla na gore bez szemrania. Dorosli za to posiedzieli dluzej przy drineczkach, bo to byl ostatni wieczor kiedy moglismy posiedziec do oporu.
Ostatni dzien chcielismy juz spedzic spokojnie. Przyjechala moja mama i zameczala wnuki swoja miloscia. :D Bi szybko powiedziala jasno, ze nie lubi przytulania i glaskania po glowie, ale Nikowi az tak nie przeszkadzalo. ;)
Musze przyznac, ze moja siostra w koncu nieco "wychowala" moja mamuske. Niestety, zeby cos osiagnac musiala skonczyc na terapii z zalamaniem nerwowym, ale widze ze teraz matka sie nieco hamuje i gryzie w jezyk. Swoja droga to straszne, ze toksyczny rodzic doprowadzi niemal 40-letnie dziecko do takiego stanu, ze potrzebuje psychologa. Nie wiem co by bylo ze mna gdybym nie wyjechala... Choc ostatniego dnia prawie skonczylo sie na sprzeczce, bo zaczela brac siostrze z lodowki maslo, szynke, jakies pieczywo... Bo ona nie bedzie kupowac bo nie ma gdzie przechowywac. Mamuska nadal nie kupila lodowki. To juz kilka lat jak pozbyla sie starej "bo ciagnie za duzo pradu", a nowej nie kupila, bo oznajmila ze dla jednej osoby nie oplaca sie kupowac zapasow, a poza tym zima moze trzymac jedzenie na balkonie. :O Stwierdzilam, ze to lekkie dziwactwo, to oburzyla sie, ze wyzywam ja od dziwaczek. ;) Udalo sie przekonac, ze nie nazywam tak jej, tylko zachowanie, bo inaczej pewnie pojechalaby do domu trzaskajac drzwiami, jak to bylo dwa lata temu. Po poludniu wybralismy sie na pozegnalne lody i przy okazji spacer, gdzie okazalo sie, ze wszystkie dzieciaki, male i duze, maja frajde z karmienia przez plot stada kur. :D
Niestety, tego dnia M. dostal gruzliczego kaszlu i wydawalo sie, ze wykaszle oskrzela. :/ Wieczorem wszyscy po kolei pod prysznic, a potem ostatnie pakowanie i dociskanie walizek. Nie bylo juz nocnych posiadowek, bo czekala nas bardzo wczesna pobudka.
Wracalismy w srode 21 sierpnia, a lot mielismy juz o 6:25 rano! Oznaczalo to, ze na lotnisku musielismy byc juz okolo 4:30. Pobudka o 3, a najbardziej szkoda mi bylo szwagra, ktory zaoferowal, ze nas zawiezie, mimo ze chetnie wzielibysmy taksowke. Zeby nas pozegnac wstala tez moja siostra oraz obie siostrzenice. W szoku bylam, bo na lotnisku byly doslownie tlumy! Ostatnio wylatywalismy gdzies o 8 i bylo pustawo, a tu taka nieludzka godzina, a tam ludzi jak mrowkow! Niespodzianka bylo, ze tym razem za bagaz kazali nam zaplacic! Probowalam sie wyklocic, ze jakim cudem w poprzednia strone byl wliczony, a teraz nie, ale pani tylko wzruszyla ramionami, ze w systemie ma, ze nie mamy ich wykupionych. Spodziewalismy sie tego, wiec z ciezkim westchnieniem, ale zaplacilismy i tyle. ;) Loty minely w miare spokojnie, choc w czasie tego dluzszego przez jakis czas dosc mocno trzeslo i zapalila sie lampka zeby zapiac pasy. Mielismy tez jakichs kierowcow pilotow z bombowca, bo po wyladowaniu, maly samolot tak ostro hamowal, ze az wbijaly sie pasy. Duzy na poczatku hamowal stabilnie, ale nagle pilot tak gwaltownie nacisnal hamulec, ze o malo nosem nie zarylam w siedzenie przede mna! :O Potem juz przejsc odprawy, odebrac bagaze (niczego nie skonfiskowali, juhuu!) i po samochod. Przejechalismy pociagiem, w wypozyczalni mieli jakis balagan i musielismy 15 minut czekac na jakis kod do wyjazdu (przeciez u nas nic nie idzie gladko :D), a potem juz kierunek: chalupa. W niemozliwych korkach, ale wreszcie dotelepalismy sie do domu i czas byl wrocic do brutalnej rzeczywistosci. :)
Co prawda wyjazd z chorobami, ale jednak chyba udany. Tyle czasu z rodziną i jeszcze na dodatek raz góry, raz morze. Prezenty od Bi zrobiły furorę?
OdpowiedzUsuńJak Oreo zniosła Waszą nieobecność? Bo piesek z dziadek, to pewnie miał na wypasie wakacje? ;P
Pozdrawiam serdecznie. Uściski
Wyjazd udany, ale bez szalu. Jakos dwa lata temu mialam wieksza frajde, moze dlatego ze przylecielismy po 10 latach, a teraz minely ledwie 2.
UsuńOj, tak, wszyscy zachwyceni tym, co Bi tworzy na szydelku.
Oreo dala sobie swietnie rade. Sasiedzi ja rozpieszczali, wysylali mi filmiki, bawili sie z nia...
Nonono, ale fajne mieliscie wakacje. Az mnie sciska z zazdrosci, gdy widze moje ukochane Lipki, tuz obok ul Strazyskiej, gdzie zawsze mieszkam, gdy odwiedzam Zakopane. Zazdroszcze tych wszystkich rodzinnych spotkan, odwiedzin, nocnych nasiadowek i wspominania mlodosci i nawiazywania nowych znajomosci, kreowania nowych wspomnien. Cudownie spedziliscie czas w PL. Gratuluje!
OdpowiedzUsuńPS. Jednak mama zyjaca bez lodowki w domu to co najmniej dziwactwo, delikatnie mowiac. Delikatnie!
O widzisz, a ja wlasnie wrocilam do domu z mieszanymi uczuciami. Po fakcie stwierdzilam, ze w sumie to nudno w tej Polsce bylo. :D
UsuńMoja mamuska niestety ma sporo takich dziwactw, tylko ze nie da sobie nic przetlumaczyc. Na wszystko ma argument finansowy, choc tez "wydumany", bo np. oszczednosc 50 zl... na rok. :O
Uff, to towarzyszenie Wam podczas podróży (mówię tylko o drodze Ameryka – Polska – Ameryka) było mocno męczące. ;)
OdpowiedzUsuńZa taki widok z balkonu dałabym się pokroić. Mnie też drażnią te wszędobylskie stragany. Jak dla mnie – za dużo tego. Kiedyś zjeżdżałam z takiej zjeżdżalni, ostatni raz jak Oliwka miała jakieś 2 lata i powiem krótko – też bym hamowała.
Mi się marzą Tatry, bo chciałabym też zobaczyć reakcję dzieciaków, jednak to znacznie wyższe góry niż do tej pory jeździliśmy. Ale przerażają mnie te tłumy, które są w letnie wakacje czy długie weekendy. Oczywiście, na żadne wysokie góry byśmy nie szli, ale właśnie w doliny, na Morskie Oko, bo tam widok szczytów mi wystarczy.
Z tego co czytałam, to ostatnio otworzyli jakieś połączenie lotnicze między Dubajem i Krakowem, i to jeszcze z kilkoma lotami w ciągu dnia – stąd podobno taki wysyp Arabów w Tatrach, bo mają łatwy dojazd i jak dla nich jest bardzo tanio.
Oh te nasze mamy....
Czyli nasze odczucia co do Majalandu były dobre. My myśleliśmy kiedyś o nim, ale w starej lokalizacji w Kownatach (1,5h jazdy od nas). Ale Jasiu był wówczas za mały i przesunęliśmy na czas – kiedyś podjedziemy. Później uciekło nam z głowy, a jak Młodzi z dziewczynami byli rok temu i patrzyliśmy na zdjęcia, to stwierdziliśmy, że nasi by już się tam nudzili, zwłaszcza że trochę wcześniej byliśmy w Mandorii – jak patrzę po Twoim opisie, to widzę, że mieliśmy rację.
Nie no, Twoja mama to chyba jednak pobija nawet moją. Ale tak jak napisałaś, jak wielkie oddziaływanie ma rodzic, że ma aż tak negatywny wpływ na swoje dorosłe dziecko...
Podroz niestety daje w kosc, ale to dlatego ze mamy 2.5 godziny do miedzynarodowego lotniska, a lecac do rodzicow M., jeszcze musimy przedostac sie z Krakowa do Zakopanego...
UsuńWidok u tesciow jest niesamowity, a oni znow cos przebakuja ze moze sprzedac i kupic maly domeczek. Wiem, ze to nie moja sprawa, a im pewnie zaczyna byc ciezko chodzic po schodach, ale straszniw szkoda by mi bylo tego widoku na Giewont. ;)
W Tatry mysle ze musielibyscie poswiecic jakis poniedzialek albo piatek w czasie roku szkolnego i urzadzic sobie taka krotka wycieczke. Dzieciaki ucza sie bardzo dobrze, wiec im by to nie zaszkodzilo, a moglibyscie ominac te najgorsze tlumy.
A, to widzisz, w koncu jakies logiczne wytlumaczenie z obecnosci tych Arabow. Ma to sens, bo w Gdansku ich nie bylo.
W Majalandzie mysle, ze Jasiu jeszcze by znalazl cos dla siebie, a Oliwka to zalezy jaki ma charakter. Moja 15-letnia siostrzenica sie w sumie niezle bawila, ale Bi juz krecila nosem, bo ona zawsze czuje sie "za dorosla" na wszelkie bardziej dzieciece atrakcje.
O mojej mamie ksiazki mozna pisac. Najgorzej, ze jak ktos nie dorastal z takim rodzicem, to nie zrozumie. Mi czasem M. mowi, ze "po co ty sluchasz, po co sie przejmujesz, a odpowiedz jej tak czy siak". I nie dociera, ze ja w dziecinstwie mialam pranie mozgu i teraz tylko wlasnie jakas psychoterapia by pomogla.
Ale wakacje! Przyznam, że byliśmy w Krakowie niedawno ale nie podobało mi się na starym mieście - jakoś tak.. no nie.. ;)
OdpowiedzUsuńPo powrocie do domu Ty się rozłożyłaś, czy Cię ominęło chorowanie?
My w lipcu byliśmy na Mazurach, wyjeżdżaliśmy z Poznania całą 3 z zapaleniem oskrzeli..
Buziaki -Anula
Wakacje meczace i intensywne, ale to dlatego ze musimy zaliczyc zarowno gory, jak i morze... Powiem Ci, ze starowka w Krakowie mi sie podoba, ale samo miasto juz zupelnie nie. Wyglada jak kazde inne, ale podobnie jest w sumie w Gdansku. Jestem Gdynianka i moja Gdynia jest najpiekniejsza, mimo ze starowki nie posiada. ;)
UsuńKurcze, te choroby na urlopach sa najgorsze. Psuja wszystkie plany i jeszcze sie czlowiek ciagle zamartwia...