Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 3 maja 2024

Skonczyl sie kwiecien (zlymi wiesciami), zaczal maj...

 Piatek, jak ostatnio czesto, zakonczyl sie tak, przynajmniej dla Kokusia:

Osobiscie chyba bym nie zasnela przy zapalonym swietle, ale Potworki sa wyjatkowo zdolne :D

Sobota, 27 kwietnia, zaczela sie pozniej dla calej naszej czworki, co nie zdarza sie czesto, wiec trzeba to zapisac. :D Malzonek wzial wolne, bo po pierwsze musial (czwarty dzien w miesiacu), a po drugie, chcial dalej reperowac dach przyczepy. Jak to jednak bywa, kiedy bylismy cala rodzina w domu, czas uplywal zupelnie inaczej. Jakas rozmowa, przekomarzanie sie, picie razem kawy stojac na tarasie i ogladajac pozimowe pobojowisko w ogrodzie... ;) Bi z samego ranka musiala poleciec wypuscic kocura sasiadow. Na szczescie z ojcem w domu mogla to zrobic duzo wczesniej niz gdyby musiala czekac az ja sie zwloke. ;) Poza tym panna miala wyraznie zatkany nos, choc upierala sie, ze wcale nie czuje sie chora. Nasz kiciul sie rozkreca i tego ranka znalezlismy przed frontowymi drzwiami myszke. Dzien wczesniej na wlasne oczy widzialam jak zlapala na ogrodzie sasiadow chipmunk'a (wiewiorke ziemna), ale kiedy z duma go niosla, stworzenie sie szarpnelo, Oreo je upuscila i udalo mu sie zwiac do norki. Taki chipmunk to gryzon ze dwa razy wiekszy od myszy, wiec utrzymanie go tez jest trudniejsze dla niedoswiadczonego, mlodocianego drapieznika. ;) Tymczasem, wracajac do soboty. Niewiadomo kiedy zrobilo sie poludnie, wiec w lekkiej panice ruszylismy kazde do swojej roboty. Malzonek malowac dach kampera specjalna farba zasychajaca w jakby "gumowa" powloke, a ja ucierac kremy do tortu.

Dach mozna najpierw zamiesc miotelka, a mozna i tak ;)
 

Poszlo mi w miare sprawnie, ale oczywiscie obydwa wyszly zbyt "lejace". Wstawilam je wiec do lodowki, zaparzylam herbaty do nasaczenia biszkoptu, a kiedy wszystko sie chlodzilo, wysprzatalam dolna lazienke, na wypadek gdyby ktores z gosci mialo ochote skorzystac z przybytku. ;) Poskladalam tez pranie, ale kiedy sprawdzilam kremy, okazalo sie ze potrzebuja jeszcze troche czasu. Usiadlam z ulga z kawa, a tymczasem nagle do domu wchodzi M., zgiety w pol i stekajacy! :O Najpierw pomyslalam, ze spadl z drabiny. Wymamrotal jednak, ze sie schylil i cos trzaslo mu w plecach, wiec z kolei przerazilam sie, ze wyskoczyl mu dysk! Na szczescie chyba jednak nie, bo polezal 20 minut i choc nadal gdzies tam go pobolewalo, to byl w stanie normalnie funkcjonowac. Jak to malzonek oczywiscie, jak tylko przeszedl najwiekszy bol, to zaraz probowal ruszyc normalnie do roboty, ale znow cos mocniej zaklulo i wtedy dotarlo, ze jednak musi troszke zwolnic. ;) Ja w koncu przelozylam biszkopt, choc probowalam dopasowac jego czesci kilka razy, a ostatecznie i tak wyszedl jakis krzywy. ;) Za dekorowanie nie chcialam sie od razu zabierac, bo za pol godziny wychodzilismy do kosciola, wiec nawet bym dobrze nie zaczela. Na mszy M. siedzial z nietega mina, ale wysiedzial, choc mowilam mu zeby stanal z boku, bo w pozycji pionowej najmniej odczuwal ciagniecie w plecach. Po powrocie Nik chwycil oczywiscie za pilke do kosza i namawial na meczyk.

NBA w akcji
 

Niestety, moj palec nadal nie wydobrzal do konca. Opuchlizna juz niemal zeszla, ale nadal troche sie utrzymywala, a dodatkowo znow sobie go poobijalam (a to o framuge, a to o kran...) i od nowa powychodzily na nim siniaki... :/ Chwile potowarzyszylam synowi, ale po chwili zagonilam go do domu i pod prysznic, a pozniej zabralam sie w koncu za dekorowanie tortu. Bi za to musiala pobiec i nakarmic Bandyte i zamknac go juz w domu na noc. Oczywiscie poszla tam, nawolywala, ale kota nie bylo. Wrocila do domu i stwierdzilismy ze poki jest jasno bedziemy zerkac czy nie siedzi pod drzwiami (ktore widzimy z okna salonu). Nie minelo 5 minut, a patrzymy: kot czeka na schodkach! Zlosliwe stworzenie. No to panna musiala poleciec jeszcze raz. :D Na urzadzenie przyjecia wczesniej wpadlam troche na ostatnia chwile, potem chrzestny dosc dlugo nie odpowiadal i w rezultacie wypadlo mi z glowy, ze potrzebuje oplatek na wierzch tortu. Na szczescie rok temu byly jakies przygody z dojsciem na czas i zamowilam drugi, wiec jeden mi zostal. Kiedy go odnalazlam, okazalo sie, ze gdzieniegdzie leciutko odbarwily sie kolory, a poza tym (mimo przechowywania w szczelnym woreczku) oplatek zrobil sie bardzo kruchy. Na dzien dobry, przenoszac go na tort, kawalek mi sie ukruszyl, ale fartem na brzegu, a ze byl bialy, podobnie jak bita smietana pod spodem, wiec nawet tego nie widac. ;) Pozniej zreszta, probujac go delikatnie wygladzic, ponownie pekl na srodku i choc tego tez praktycznie nie dalo sie zauwazyc, stwierdzilam, ze nie bede kusic losu i zostawilam jak byl. :D Tym razem tort zrobilam bardzo minimalistyczny. Jakos nie mialam ochoty na kolory, wiec udekorowalam go calego na bialo i tylko w kilku miejscach dodalam odrobine posypki, modlac sie zeby ta sie od smietany nie rozpuscila...

Tort dla 13-latki
 

Ledwie skonczylam z tortem, a wlasciwie czas byl dla M. do spania, bo kolejnego dnia wstawal do pracy, a dla Kokusia do lozka i czytania przed snem. Bi wybrala samodzielne czytanie na dole, ktore przeszlo oczywiscie w drzemke na fotelu. :D

W niedziele rano M. pracowal, ale ja z dzieciakami spalismy dluzej. Zbudzilam sie o 9 i choc bylam nieprzytomna, zmusilam sie do wstania, bo pamietalam, ze Bi musi pobiec do kota sasiadow. A zamulona bylam, bo o 3:57 nad ranem, zaczal nam pikac... czujnik na dym! Nie alarm, tylko takie irytujace pikniecie co 30s, sygnalizujace, ze pada w nim bateria! :O Szlag! Oczywiscie z takim czyms zaraz przy sypialni, nie ma szans spac, wiec wkurzona zeszlam na dol, przytaszczylam krzeslo z jadalni, wspielam sie na nie i odkrecilam czujnik. Niestety, nawet wykrecony nadal pika, a o tej porze nie mialam sily bawic sie w wymiane baterii. Zreszta, po wymianie trzeba przycisnac guzik "test", gdzie alarm przez kilka sekund wyje pelna para. Zanioslam czujnik polke przy schodach do piwnicy, z nadzieja ze bedzie wystarczajaco daleko, zeby nie slyszec pikania. Niestety, okazalo sie, ze to taki wysoki dzwiek, ze w mojej sypialni slyszalam go calkiem wyraznie, a ze juz sie porzadnie rozbudzilam, to wiedzialam, ze bedzie mi przeszkadzal w zasnieciu. Zeszlam wiec ponownie, ale tym razem zanioslam czujnik na sam dol i dla lepszego efektu przydusilam go kocem na kanapie. :D Po tym wszystkim oczywiscie przewracalam sie z boku na bok w nieskonczonosc i nic dziwnego, ze rano nie wiedzialam jak sie nazywam...

A jeszcze Oreo zachecajaco mruczala w nogach...
 

Wstalam, wyslalam Bi do Bandyty, a potem zrobilam sobie oraz dzieciakom sniadanie. Zgodnie z weekendowa tradycja, jedli ogladajac film (Lotr 1 z Gwiezdnych Wojen), a ja sie umylam i zaczelam co nieco ogarniac. Gosci zaprosilismy na 14, wiec niby bylo sporo czasu, ale jednak dzien zaczelam pozno, wiec potem musialam sie mocno uwijac. Nie bylam pewna gdzie bedziemy chcieli siedziec, wiec odgruzowalam i salon i jadalnie, wytarlam kurze, a jak dzieciaki skonczyly ogladac film, przelecialam dol jeszcze szybko odkurzaczem. Wstawilam tez pranie, rozladowalam i zaladowalam zmywarke, itd. Dzien zaczal sie pochmurno (w nocy padalo) i ledwie szescioma stopniami, ale juz poznym rankiem wyszlo slonce i temperatura poszybowala do dwudziestu. W miedzyczasie mielismy troche ekscytacji, bo Bandyta (chyba steskniony za ludzkim towarzystwem) przywedrowal pod same nasze frontowe drzwi, czego nie zdzierzyla Oreo i przez chwile gonily za soba, mrauczac ostrzegawczo, syczac i stroszac grzbiety. Do rekoczynow (lapoczynow? :D) chyba jednak nie doszlo... Wrocil M., ktory po pracy odebral jeszcze zamowiona pizze. Wpakowalismy ja do piekarnika zeby pozostala ciepla, po czym stwierdzilismy, ze jest tak pieknie, ze moze by zrobic inauguracje tarasu. Zostalo jakies 45 minut do przyjazdu gosci, wiec biegiem wtaszczylismy na gore krzesla, a potem poduchy. Szkoda, ze tak nagle sie na to zdecydowalismy, bo planowalam poduchy wyprac zanim je wyloze na tarasie... Nie bylo juz na to jednak czasu, za to musialam migusiem przecierac krzesla, ktore cala zime przestaly pod tarasem, oraz stol. Zalowalam, ze jest na tyle wczesnie w sezonie, ze doniczki nadal puste i  tylko jakies suche wiechcie w nich sterczaly. ;) Pierwszy przyjechal moj tata, wiec przynajmniej moglam go ugoscic zanim przybyla reszta. Dziadzio dostal piwko i zasiedlismy na tarasie. Bi dostala od niego karte podarunkowa do Amazona oraz komplet slicznych zlotych kolczykow oraz naszyjnika, ktore wybrali ponoc z moja mama w Polsce. Chrzestny ze swoja przyjaciolka przyjechali chwile pozniej... na rowerach. :D Podziwiam, bo choc nie jechali od samego domu, tylko zaparkowali przy szlaku w sasiednim miasteczku, to kiedys przejechalismy ta trase z dzieciakami i latwo nie bylo. ;) No ale oni maja rowery elektryczne, wiec to w sumie tez inny komfort i szybkosc jazdy. Pizze zjedlismy na tarasie i bylo fajnie, bo o tej porze roku lata jeszcze malo robactwa. ;) Plastry mialy tak ogromne, ze z trudem wcisnelam dwa. Potem trzeba bylo przetrawic, wiec posiedzielismy i pogadalismy przy kawie, a Bi rozpracowywala prezent od wujka, czyli kamerke, ktora mozna przyczepic do rowera, kasku, lub przypiac pasem do klatki piersiowej i nagrywac jak sie gdzies jedzie lub uprawia sporty. Kiedy przyszedl czas na tort, okazalo sie, ze zerwala sie wichura i swieczek za cholere nie dalo sie zapalic na tarasie. Zapalilam je w domu i wynioslam tort, ale wiatr natychmiast je zgasil. :) Co bylo robic, na spiewanie sto lat i dmuchanie musielismy sie przeniesc do jadalni, a potem spowrotem wrocilismy na taras.

Teenager :)
 

Dobrze wiec, ze posprzatalam, bo wczesniej, kiedy wszyscy zasiedlismy na tarasie i nikt nawet do domu nie wchodzil, zastanawialam sie po cholere spedzilam caly ranek ze szmata i odkurzaczem. :D Po torcie wszyscy jeszcze chwile ukladali sobie zarelko w brzuchach, po czym goscie zaczeli sie rozjezdzac. Najpierw chrzestny i jego pani, bo chcieli jeszcze dalej pojechac szlakiem przez kolejne dwa miasteczka. A moj tata, jak to moj tata, stwierdzil, ze juz pozno (byla 16) i musi sie szykowac na kolejny dzien pracy. Myslalam, ze posprzatam ze stolu i pojdziemy na jakis spacer zeby strawic te wszystkie dobroci, ale chwile stalam przy Bi oraz M., ktorzy probowali przyczepic kamerke do jej roweru, ale kiedy wrocilam na taras i zaczelam zbierac talerze, zaczelo kropic. I na tym plany ruchu sie skonczyly, bo padalo juz przez reszte wieczora. Nie jakas ulewa, ale upierdliwie. Co ciekawe, w prognozach deszczu nie bylo, wiec na tyle sie one zdaja. :D Posiedzielismy wiec przed tv, a potem trzeba bylo wyciagac sniadaniowki oraz placaki szykowac na kierat. Kiedy w Polsce macie w tym roku super, 5-dniowa majowke, dla nas to tydzien jak kazdy inny. ;)

Poniedzialek zaczal sie jakas tropikalna duchota. Niby bylo 15 stopni, ale parno jak przed burza. Kiedy wychodzilam z Bi, w sweterku bylo mi jeszcze w miare przyjemnie, ale kiedy pol godziny pozniej wyszlam z synem, juz sie roztapialam. Dzieciaki odjechaly, a ja jak zwykle zabralam sie za wstawianie prania, zmywarki, wietrzenia sypialni, itd. Nooo, z tym "wietrzeniem" to troche napisalam na wyrost, bo praktycznie nie bylo ruchu powietrza. ;) Wychodzac od czasu do czasu na taras rozkoszowac sie praktycznie letnia pogoda, dojrzalam Oreo goniaca sie z jedna z kotek sasiadow. Potem obie staly naprzeciwko nastroszone (i pewnie syczace, ale za daleko bylam, zeby uslyszec), az w koncu tamta odwrocila sie i poszla w jedna strone, a Oreo po chwili zaczela skakac, lapiac chyba jakiegos owada.

"Sprzeczka" ;)
 

Trudno bylo stwierdzic ktora zaczela i ktora "wygrala". :D Zastanawialam sie czy jechac do roboty i w koncu stwierdzilam, ze sprawdze maile. Mialam nosa, bo okazalo sie, ze szef w koncu odpisal. W piatek poznym popoludniem, kiedy juz schowalam sluzbowego laptoka i nie otwieralam go przez reszte weekendu. Oczywiscie nic konkretnego nie napisal, a wrecz wydawalo sie, ze jest oburzony, bo stwierdzil, ze firma zaplacila mi $3000 w zeszlym miesiacu, co jest kompletna bzdura, bo mam w mailach, ze dostalam czek 1 lutego. To juz prawie 3 miesiace, a nie miesiac! :( Teraz postanowil dolozyc troche kasy, zeby byla z tego mniej wiecej jedna miesieczna wyplata. Przypomnialam mu wiec, ze zalega mi juz 5 miesiecy, wiec odliczajac ta jedna pensje i tak nadal jestem 4 miesiace do tylu. Dodalam tez (dla oslody), ze nie chce odchodzic, ale nie moge byc dluzej bez pieniedzy, wiec musze podjac jakas decyzje. Spytal czy bede w biurze, a kiedy potwierdzilam, napisal ze przyjedzie po lunch'u i porozmawia ze mna o nastepnych krokach. Zebralam sie wiec, poniewaz bylo cieplo zostawilam Maye na tarasie (kot szwendal sie po ogrodzie) i pojechalam do roboty. Szef przyjechal i pogadalismy, ale niestety wiesci dostalam najgorsze z mozliwych. W tej chwili firma operuje na jak najnizszych wydatkach. Wlasciciel skupia sie na filii w Chinach, bo liczy ze kiedy tam uda sie rozpoczac badania kliniczne, dostanie wieksze fundusze, z ktorych czesc bedzie mogl poswiecic na tutejsza filie. Niestety, zapowiada sie, ze to kwestia kolejnego polrocza, jak nie dluzej. Sprawa w ogole jest skomplikowana, bo wlasciciel ponoc nie chce sprzedawac, ale moj szef i tak szuka chetnego kupca, ale twierdzi, ze wlasciciel moze sprzedac firme oraz patent, ale najpierw zglosic bankructwo, zeby poniesc jak najmniejsze koszty. Oczywiscie wyszlam z tego spotkania zakrecona i po chwili stwierdzilam ze w zasadzie to nadal nic nie wiem, poza tym ze nie zapowiada sie zeby firma jeszcze ruszyla, a i z odzyskaniem kasy moge sie raczej pozegnac... :( Najbardziej wsciekla jestem, ze tyle to przeciagali zamiast jasno powiedziec juz 2-3 miesiace temu, ze szanse na ponowne ruszenie w tym roku, sa nikle. :( Coz... pozbieralam swoje osobiste rzeczy, bo nie spodziewam sie zebym miala tam jeszcze wrocic i pojechalam do domu. Oczywiscie musialam sobie uronic lezke, bo nadal jestem w czarnej doopie z nowa praca, prysla juz ostatecznie jakakolwiek nadzieja, ze cos tu ruszy, no i konczy sie ponownie jakas "era". Tym razem do domu dojechalam przed wszystkimi.

Kiciul wylegiwal sie na tarasie
 

Zaraz po mnie wrocila ze szkoly Bi, z jakims projektem na Dzien Matki, ale o ja nic o tym nie wiem. :D Pozniej dotarly chlopaki, zjedlismy obiad (uzbieralo nam sie ponownie resztek, wiec kazdy jadl co tam sobie wybral) i siedzielismy na tarasie. Bylo 25 stopni i nadal strasznie duszno. Gdyby nie to, ze drzewa nadal sa lysawe, mozna by pomyslec, ze jest sierpien. Ja oraz M. oczywiscie glownie pograzeni bylismy w malo przyjemnych rozmowach o pracy i finansach... Malzonka nadal bola troche te plecy, szczegolnie jak siedzi, wiec w koncu poszedl sie polozyc na kanape. A jak sie polozyl, to oczywiscie ucial sobie drzemke. Nie przeszkodzilo mu nawet jak Nik namowil mnie na chwile gry w kosza, wiec pilka walila az milo.

Pomyslec, ze jak namawialam M. na tego kosza, opieral sie mowiac, ze Nikowi zaraz sie znudzi... :D
 

Palec nadal mnie boli przy nacisnieciu, wiec zeby bylo sprawiedliwie, oboje gralismy jedna reka. :D Dosc szybko jednak zagonilam Mlodszego do odpoczynku, bo przeciez mieli z Bi jeszcze tego dnia trening. Myslalam, ze znow bede musiala ich zabrac, bo nie bylam pewna czy M. bedzie chcial cwiczyc z tymi plecami, ale stwierdzil, ze chociaz sobie pochodzi na biezni. Kiedy oni pojechali, pobieglam sie wykapac zeby zwolnic lazienke. Wrocili, kolacja i zaraz nadszedl czas snu, szczegolnie dla malzonka.

Wtorek zaczal sie chlodniej, bo od 11 stopni, ale powietrze nadal bylo duszne, wiec wydawalo sie cieplej. W nocy zle spalam (pewnie odzywa sie stres), wiec wstalam mocno niedospana, jakos jednak wyszykowalam sie i wyszlam z Bi. Zanim to nastapilo, jakims cudem sam obudzil sie Nik, zupelnie zreszta niepotrzebnie, bo tego dnia planowalam zawiezc go do szkoly. W srode VI klasy mialy miec w szkole wiosenne koncerty, wiec we wtorek mieli probe generalna, a to oznaczalo, ze kawaler musial taszczyc obydwa instrumenty. Zeby nie musial sie z nimi tarabanic autobusem, stwierdzilam, ze go zawioze. Zjedlismy wiec sniadanie, Nik sie ubral, umyl zeby i pojechalismy. Od klubu narciarskiego nie jezdzilam rankiem do szkoly Kokusia, wiec zapomnialam jakie o tej porze sa wszedzie korki. ;) Wrocilam, wypilam kawe i siadlam do maili. Najpierw do szefa zeby przyslal mi papierologie do wyslania na "tymczasowe" bezrobocie. W cudzyslowiu, bo choc formalnie nawywa sie ono wlasnie tymczasowym (ang. furlough) to po poniedzialkowej rozmowie jest jasne, ze raczej nikogo z tego bezrobocia do pracy nie zawolaja... Potem zaczelam ukladac kolejnego maila, do szefa, ale tez do wlasciciela firmy, probujac odwolac sie do ich poczucia przyzwoitosci i dac do zrozumienia ze nadal licze na oddanie mi zaleglej kasy. Tak naprawde to nie spodziewam sie cudu, ale chce zeby wiedzieli, ze tego ot tak nie odpuszcze. Planuje bowiem, kiedy juz zalatwie co trzeba z bezrobociem, skonsultowac sie z prawnikiem z urzedu pracy i zobaczyc jakie sa szanse na zlozenie im pozwu o te zalegle wyplaty. Ech... poki co delikatnie, bo nie chce (jeszcze) straszyc ich sadem, ale jednoczesnie pokazac, ze to nie koniec tej sprawy. Potem musialam troche odparowac mozg, wiec zabralam Maye na spacer.

Wiosenne osiedle
 

Przeszlysmy sie, a po powrocie zasiadlam z kolei do przegladania ogloszen o prace. Przed powrotem Bi zaczelam piec miesko na domowe kebaby, a potem wrocila i panna i niedlugo po niej chlopaki. Szef wyslal mi papiery na bezrobocie w ciagu kilku godzin, wiec po obiedzie zasiadlam zeby zlozyc je na stronie urzedu pracy. Czekalam z tym na M. zeby z nim zweryfikowac dane, jak nasze konto bankowe. Coz, podanie zlozone, ale maja 10 dni (nie pamietam, ale pewnie roboczych) na zatwierdzenie. :/ Rozbolala mnie po tym glowa, pewnie przez siedzenie wiekszosci dnia przed kompem, wiec stwierdzilam, ze zrobie cos pozytecznego, a przy okazji sie przewietrze. Poszlam pozbierac psie "miny" z trawnika, bo i tak chce na nim zrobic troche porzadku. Trawa zaczela rosnac jak glupia i zaraz M. bedzie musial kosic, a wala sie na nim multum wiekszych i mniejszych galezi oraz jakichs suchych wiechci. Akurat kiedy stwierdzilam, ze wyraznie sie ochlodzilo i wieje nieprzyjemny wiatr, reszta rodziny zapragnela pojsc na spacer. Ja juz jeden tego dnia zaliczylam, ale okey... :D Zrobilismy nasze zwyczajowe koleczko, a kiedy wrocilismy, M. z Nikiem podpalili sterte drewna, kory i badyli w ognisku.

Sasiedzi pewnie byli przeszczesliwi :D
 

Ja wrocilam do chalupy, poczatkowo pozamykac okna bo dym zawiewal do srodka, a potem stwierdzilam, ze wlasciwie to juz mi sie nie chce wychodzic. Reszta wieczora uplynela ekspresowo i tak zakonczyl sie kwiecien...

W nocy mial padac przelotnie deszcz, ale zamiast tego mielismy prawie nieprzerwane opady i burze do kompletu. Oreo wyszla wczesniej, zanim jeszcze zaczelo padac, a pozniej dlugo nie moglam sie jej dowolac. Podejrzewam, ze siedziala gdzies schowana. Kiedy w koncu przybiegla, cala mokra oczywiscie, szybko pozarla swoja mokra karme, po czym... schowala sie pod fotel. :D Poniewaz deszcz zawiewal w okna, zamknelam je na noc i dobrze, bo pomimo tego, nad ranem zbudzilo mnie pykanie kaloryferow, czyli wlaczyl sie piec. O tej porze roku to jak policzek od Matki Natury! ;)

I nadeszla sroda, czyli 1 maja. Niestety dla nas nie oznaczalo to majowki (no, moze ja mam teraz dlugoterminowa majowke :D), tylko zwykly dzien. Rano jak zwykle wstac z Bi, wyszykowac sie, przygotowac Nikowi sniadanie (obudzil sie sam) i pilnowac z daleka przystanku. Autobus dojechal wczesnie, bo o 7:20, choc tego dnia bylo mi wsio ryba, bowiem pomimo 10 stopni, panowala wysoka wilgoc, wiec wydawalo sie cieplej. Wyszykowal sie z kolei Nik i pomaszerowalismy. Kawaler mial miec tego dnia koncert w szkole i juz od kilku dni jeczal, czy on naprawde musi brac w nim udzial. Pechowo dla niego, nauczyciele juz na poczatku roku szkolnego podkreslali, ze koncerty sa obowiazkowe. ;) A zreszta, ja zwyczajnie chce to zobaczyc, bo dzieciaki robia naprawde swietna robote. Dla Kokusia bedzie to tez swoiste pozegnanie ze skrzypcami, bo w przyszlym roku przeciez zostanie mu tylko trabka. Nadal nie moge tego przebolec, mimo ze pod wieloma wzgledami to sluszna decyzja. :( W kazdym razie, panicz odjechal a ja wrocilam do zwierzynca. Wypilam kawe, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Tak naprawde to wydawaly sie byc w calkiem niezlym stanie, bo dopiero co ogarnelam je przed niedzielnymi goscmi, ale ze wtedy przelecialam je tak na szybko, teraz zrobilam to dokladniej. A kiedy ja latalam na odkurzaczu, zauwazylam, ze do sasiadow podjechaly dwa auta. Z obu wysiadly babki, jedna wyciagnela z bagaznika odkurzacz, druga wiadro z mopem i ruszyly do drzwi. Po chwili sasiadka wyszla sobie z pieskiem na spacerek. Ta to ma zycie jak w Madrycie. ;) Oreo, ktora juz od rana buszowala w ogrodzie, przyszla tylko wczesniej na chwile, zjadla sniadanie i poleciala spowrotem. Akurat skonczylam odkurzac i przytaszczylam z piwnicy mopa, kiedy wrocila, ale wpadla do domu dyszac i natychmiast pobiegla na gore. Cos musialo znow ja wystraszyc, albo pozarla sie z ktoryms z sasiedzkich kotow, ale wyjrzalam na taras i zadnego "zwierza" nie dostrzeglam. ;) Myslalam, ze za chwile zejdzie, bo zwykle lubi "polowac" na mojego mopa, ale jednak zostala u gory. Poszlam tam pozniej pootwierac okna, bo zrobilo sie cieplej i znalazlam ja drzemiaca na lozku Kokusia. ;)

Ten post sponsoruja foty rozleniwionego kiciula :D
 

A! Rano na poslaniu psiura znalazlam... kleszcza. Zywego. Maya jest kropiona, wiec pewnie probowal sie w nia wpic, ale zrezygnowal, za to przyjechal sobie do chalupy niczym na autobusie. Dobrze, ze go odkrylam zanim polazl gdzies na dom... Poza ogarnianiem podlog, rozladowalam zmywarke, poskladalam pranie, wyszorowalam szuflade z air fryer'a i dzien jakos tak smignal mi niespodziewanie. Ugotowalam ziemniaki do obiadu, usiadlam doslownie na chwile nad ofertami pracy i juz do domu dojechala Bi. Dalam ciala, bo chcialam corce nalozyc obiad, a tymczasem na smierc zapomnialam, ze obiecalam dzieciakom do obiadu kukurydze! Starsza musiala wiec jeszcze chwile poczekac, ale za to dzieki temu wszyscy jedlismy niemal jednoczesnie. Po obiedzie niestety nie bylo dlugiego relaksu, bo jak pisalam wyzej, Nik mial koncert. Zaczynal sie o 17:30, ale dzieciaki mialy przyjechac juz na 17, zeby nastroic instumenty i jeszcze ostatni raz cos przecwiczyc. Pojechalismy wszyscy, a Nik - gwiazda wieczoru, z chyba najmniejszym entuzjazmem. :D Jak dla mnie, koncert byl piekny. Zawsze jestem pod wrazeniem jak taka smarkateria potrafi grac. Orkiestra brzmi niesamowicie, ale tu oczywiscie dzieciaki graja juz piaty rok, wiec wiadomo, ze sa dobrze wycwiczeni. Nawet jednak zespol, gdzie poza pojedynczymi osobnikami, mlodzi muzykanci cwicza gre na swoich instrumentach dopiero drugi rok, gral naprawde wspaniale. Zwykle zdecydowanie wolalam utwory orkiestry, ale teraz (poza jednym) jakos zupelnie mnie nie porwaly. Za to zespol zagral m.in. glowna melodie z Gwiezdnych Wojen i swietnie im to wyszlo. Szkoda, ze Nika tym razem posadzili z tylu i ledwie bylo go widac.

Tu mialam szczescie, bo akurat dziewczynka przed nim odgiela sie lekko do tylu, wiec mocniej Nika odslonila
 

Za to w orkiestrze trafil bardziej do przodu i choc najpierw zalamalam sie, ze z naszego miejsca akurat bedzie go zaslanial dyrygent, to jednak bylo go idealnie widac pod lewa pacha dyrygenta. :D

Blond glowa po lewej od dyrygenta
 

Bi tez byla zachwycona, bo ostatnio przeciez namietnie ogladala wszystkie czesci Gwiezdnych Wojen, a i kilka melodii z orkiestry rozpoznala. ;) Koncert byl fajny, bo zaczal sie o przyzwoitej porze, co oznaczalo ze skonczyl sie rowniez w miare wczesnie i bylismy w domu grubo przed 19. Szybko prysznice, kolacja, chwilka relaksu i za moment M. ruszal do spania, a wkrotce po nim zagonilam do lozka Kokusia.

Czwartkowy poranek to jak dzien swistaka. Wstac rano z Bi i wyszykowac sie do wyjscia na autobus. Jedyna roznica bylo, ze co chwila pikal telefon z zyczeniami, bo byl to dzien, kiedy nasza panna konczyla 13 lat. Nie do wiary, ze to juz tyle czasu... Poniewaz na urodziny prezentem mial byc remont pokoju, wiec kupilam jej tylko komplet pomadek ochronnych jakiejs modnej teraz firmy (EOS). Ona odjechala, a ja wrocilam do Kokusia, ktory jadl juz sniadanie. Za moment wyszlam z nim i autobus podjechal jak tylko doszlismy na przystanek. Co ciekawe, jeszcze zanim wyszlam z Bi, dostalam sms'a z miasta, ze autobusy moga byc opoznione, bo na jednym ze skrzyzowan byl wypadek. Oczywiscie takie "moga", bez podania konkretnego czasu opoznienia, oznaczalo ze i tak musielismy wyjsc normalnie. A autobusy przyjechaly wrecz wczesniej niz przecietnie. ;) Po odjezdzie dzieci, zabralam sie za babke cytrynowa. Wiedzialam, ze Bi bedzie chciala zdmuchnac swieczki w dzien urodzin, a te trzeba bylo w cos wepchnac. ;) Poza tym chcialam jeszcze raz sprobowac nasaczyc te babe. Na wielkanoc nie zuzylam calego ponczu i byla wilgotna tylko od spodu. Tym razem wylalam wiec na nia cala porcje i faktycznie wyszla duzo lepsza, ale ten poncz nadal nie doszedl do samego dna. Zwariowac mozna. No, ale zawsze to jakis postep. ;) Kiedy uporalam sie z babka, zabralam Maye na spacer, a psiur kompletnie mnie zaskoczyl. Kilka razy mi po prostu stanela. Nie ze cos wachala; po prostu stawala i nie chciala dalej isc. Nie bylo upalu, tylko 20 stopni z przecietna wilgotnoscia, wiec bardzo przyjemnie, a ja i tak staralam sie isc tak, zeby zlapac troche cienia z drzew, choc narazie liscie nie sa jeszcze w pelni rozwiniete. A pies i tak dawal do zrozumienia ze ma dosc. Przypomnial mi sie stary pies sasiadow, ktory kladl sie na chodniku i koniec. To byl wielki psiur, a sasiedzi to juz starsi ludzie, wiec jak siersciuch sie polozyl, to musieli cierpliwie stac i czekac az sie podniesie i pojdzie dalej. Najgorzej, ze potrafil sie tak polozyc 100m od domu i rob se czlowieku co chcesz. :D Na szczescie Maya az takich jaj mi nie zrobila, ale niewatpliwie starzeje sie moja kochana psina. :( Po powrocie do domu, szybko wskoczylam pod prysznic, bo wiedzialam ze wieczorem bedzie na to malo czasu, a M. kladzie sie bardzo wczesnie. Ani sie obejrzalam, a wrocila Bi, z kolezanka do kompletu, bo ta chciala spedzic z nia troche czasu z okazji jej urodzin. Dziewczyny pomietosily kota, zagraly w statki, po czym kolezanka poszla (to nasza sasiadka), a tuz przed tym wrocili chlopaki. Bi, M. i ja zjedlismy obiad sprawnie, a Nik meczyl go ponad godzine. Malzonek ucial sobie drzemke i nagle zrobila sie 18 i musielismy zaczac sie szykowac do wyjscia. Mielismy bowiem niespodziewanie muzyczny tydzien i koncerty obydwojga Potworkow, wypadly dzien po  dniu. Koncert Bi zaczynal sie o 19, ale musiala byc w szkole o 18:30, zeby dostroic skrzypce i zaliczyc rozgrzewke "wokalna". ;) Obawialismy sie powtorki z koncertu zimowego i kompletnej dezorganizacji, ale na szczescie wszystko poszlo calkiem sprawnie. Na poczatek pokazali utwor, w ktorym w bral udzial i chor i zespol i orkiestra i wygladalo to chyba najfajniej, mimo ze trabki zagluszaly troche spiewakow. ;) Potem spiewal juz wlasciwy chor i powiem Wam, ze wybrali beznadziejne piosenki. Jedne zywsze, drugie spokojniejsze, ale wszystkie jakies takie "bezjajowe". Zadna mnie nie porwala. 

Ale mialam twarzy do zasloniecia! :D Bi w najwyzszym rzedzie, druga od prawej
 

Za to zespol mial bardzo fajne utwory i mam nadzieje ze jak w przyszlym roku bedzie w nim Nik, to rowniez wybiora cos takiego. Na koniec zagrala orkiestra, choc przez chwile wydawalo sie ze panna nie wezmie udzialu. W czasie gry zespolu, dzieciaki z orkiestry siedzialy na trybunach, a te sa skladane i tworza jakby skrzynie (ciezko to wytlumaczyc). W kazdym razie, kiedy orkiestra zajmowala miejsca, zauwazylismy ze Bi sie tam miota i biegnie po cos do pani od choru. Okazalo sie, ze pod te trybuny spadl jej... smyczek. A musicie wiedziec, ze na samym poczatku, kiedy zajelismy miejsca na widowni, Kokusiowi tak samo spadlo Nintendo. :D Poniewaz te trybuny sa skladane i tworza calosc, nie dalo sie tam siegnac i nic wyciagnac. Nik w koncu obszedl je naokolo i przecisnal sie gdzies od boku. Juz mialam go wyslac zeby pobiegl ratowac siostre, ale na szczescie pan, ktory normalnie jest odzwiernym/ straznikiem ruszyl na pomoc, jakos tam wlazl i wyciagnal smyczek. :D

Bi w ostatnim rzedzie, mniej wiecej na srodku
 

Stwierdzam, ze ja jednak najbardziej lubie muzyke orkiestry. Tylko jeden utwor srednio mi sie podobal, pozostale trzy byly piekne. Jedna z nich byla skoczna, irlandzka melodia, inna taki spokojny, troche smutny walc. Najlepsze jednak bylo to, ze dzien wczesniej, u Kokusia mielismy melodie z Gwiezdnych Wojen, a u Bi z... Piratow z Karaibow! Poniewaz dzieciaki ten film tez uwielbiaja, wiec nawet Nik, ktory siedzial tam lekko znudzony, sie ozywil. :) Do domu wrocilismy niestety dopiero o 20:45, wiec tylko szybko zjesc kolacje i do lozek. I dopiero wieczorem przypomnialo nam sie, ze nie zaspiewalismy Bi Sto Lat. Niestety, M. juz spal, wiec bez sensu bylo zebysmy mieli zrobic to sami z Kokusiem... :(

W koncu dotarlismy do piatku. To byl dluuugi tydzien, obfitujacy w mniej lub bardziej przyjemne wydarzenia. W nocy spalam jak zabita, nie slyszalam jak wstawal M., jak wstawala Bi, nic. A i tak obudzilam sie nieprzytomna. Rano jak zwykle: najpierw na autobus ze Starsza, potem z Mlodszym. Wrocilam do domu i wypilam kawe, ale kompletnie nie podzialala. Wlasciwie caly dzien czulam sie koszmarnie zamulona. Pojechalam na cotygodniowe zakupy i to cud, ze niczego nie zapomnialam. Wracajac jednak mialam podjechac do biblioteki oddac ksiazke i plyte, tymczasem taka bylam niemyslaca, ze odruchowo skrecilam w moje osiedle! :D Musialam zawrocic i jechac dalej. Po powrocie rozpakowalam torby, oproznilam zmywarke, umylam kuchenke, itd. Mimo ze teoretycznie ruszalam sie i cos tam robilam, niestety nadal mialam wrazenie, ze dzialam jak we snie. Nie wiem skad takie zmeczenie, ale nieczesto czuje sie tak kompletnie nie kontaktujaca... Zaproponowalam rodzinie, ze moze przeszlibysmy sie na spacer i o dziwo wszyscy podchwycili pomysl. Najpierw jednak zapalilam dla Bi swieczki zeby mogla w koncu je zdmuchnac.

Teraz to juz naprawde oficjalnie mamy nastolatke ;)
 

Troche bez sensu, bo dzien po urodzinach, ale Starsza byla cala szczesliwa. :) Potem poszlismy na spacer i pies tym razem dzielnie przeszedl cala trase. Fakt jednak, ze bylo sporo chlodniej. Kiedy wrocilismy, porzucalam w kosza najpierw z corka, a potem z synem.

A w przerwach w grze, mozna np. przeszkadzac kotu w patrolowaniu ogrodu
 

Po takiej nadprogramowej dawce ruchu, koncze teraz posta, ale oczy same mi sie zamykaja i marze tylko zeby klapnac do lozka. :)

Milego weekendu!

3 komentarze:

  1. Tort jak zwykle wyszedł piękny :) Nie wiem czy u Ciebie też, ale u mnie jak jest posypka, to ona lekko zabarwia białą śmietanę.

    Może dobrze jednak z tym palcem iść do lekarza?

    Ja wiem, że nie było Ci do śmiechu, ale czytając o sytuacji z czujnikiem dymu cały czas się śmiałam :D

    Masakra jaki tupet ma ten Twój szef. Ale może nawet lepiej, że teraz już wiesz, że nie ma szans wrócić w tym roku. Czasami mam wrażenie, że dopóki człowiek nie zamknie jednego etapu, ciężko mu zacząć kolejny, więc może teraz będzie łatwiej... Mam nadzieję, że odzyskasz te zaległe pieniądze i dobrze, że nie chcesz tego odpuszczać.

    Gratulacje dla Nika i Bi za koncerty. Ja wiem, że pewnie w grupie łatwiej niż solo, ale mimo to, wyjść i grać, jak tyle ludzi na Ciebie patrzy. Brawo!!!

    Jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla Bi!!!



    OdpowiedzUsuń
  2. Masz Agata talent- ja pieke babki i to z mieszanki na gotowe ciasto...i no coz zjadamy ale do pokazywania sie nie nadaja ;)
    Co do pracy... glupie jest takie zawieszenie- bo moze juz dawn moglabys byc w nowej- bez stresu i z prawdziwiyi dochodami- a tk jestes mamona obietnicami....
    Pozdrawaim i no, dbajcie o siebie- kazdy wiek to zmiany, takze ten- juz nie jestesmy mlodsi ;)

    OdpowiedzUsuń