Sobota, 28 pazdziernika, zaczela sie leniwie. Malzonek mial kolejny dzien wolny, wiec wstal rano i pojechal na silownie, a ja i Potworki spokojnie sie dobudzalismy. Ja to w ogole przegielam, bo nastawilam budzik na 8:30 (zeby nie zmarnowac dnia na spanie), po czym wylaczylam go, przysnelam i obudzilam sie o... 9:18! :O No to tyle z tego "nie marnowania". :D Reszta dnia juz jednak az tak leniwa nie byla. Poniewaz mielismy miec rekordowo wysokie temperatury, chcielismy z M. ogarnac jak najwiecej w ogrodzie, zeby przygotowac go na nadchodzaca zime. Poczatkowo dzialalam w domu, bo weekend zobowiazuje do odhaczenia tez i wnetrza, a malzonek w tym czasie malowal taras. Mimo ze byl malowany rok temu, po zimie, wiosnie oraz lecie, nie tylko farba gdzieniegdzie odprysla, ale pod stolem i krzeslami, deski zrobily sie zielone od wilgoci. Prawdopodobnie klaniaja sie wyjatkowo mokre lato oraz jesien... Dodatkowo, co widac bylo dopiero po przemalowaniu, deski byly niemozliwie brudne. Farba ma lekko kremowy kolor (baaardzo "praktyczny" na taras...), a deski przy niej wygladaly doslownie na szaro - brazowe. :O Na szczescie nasz taras nie jest jakos specjalnie duzy, a malowanie walkiem szybko idzie, wiec niecala godzinka i wyglada jak nowy. Pozniej nastapil "gwozdz programu". Tak jak rok temu, M. chwycil za kosiarke zylkowa i skosil rowno wszystkie chaberdzie pozostale na rabatce przed domem. Zostaly tylko hortensje, bo ich galezi kosiarka i tak by nie ruszyla.
Potem pozostalo "tylko" pozbieranie wszystkich badyli, zaladowanie ich na taczke i rabata gotowa na sen zimowy. Wydaje sie proste, ale zajelo prawie 1.5 godziny, bo i rundek taczka zaliczylam z 5-6. Az boje sie myslec ile bym sie meczyla, gdybym wycinala wszystko nozycami. :O Pewnie mordowalabym sie kilka dni... Kiedy tam skonczylismy, poszlismy do warzywnika zeby powyciagac wszystkie tyczki oraz klatki po pomidorach i poodczepiac tasiemki podtrzymujace rosliny (a teraz ich uschniete resztki). Zostawilam je tylko przy paprykach, bo te nadal probuja cos produkowac, podobnie zreszta jak baklazany. Niestety, na ten tydzien zapowiadali pierwsze przymrozki, wiec to, co nie dorosnie do zebrania, raczej trafi szlag. :( Malzonek, wymordowany po porannej silowni (pierszy raz po niemal trzech miesiacach!), stwierdzil po tym, ze nic juz nie robi. Zreszta i tak zostala tylko godzina do wyjscia do kosciola. Poniewaz M. mial pracowac w niedziele, wiec ponownie na msze jechalismy w sobote. Nik mial caly dzien stan podgoraczkowy, poza tym nadal byl lekko oslabiony i bez apetytu, wiec go zostawilismy, a wzielismy tylko Bi. Panna byla oczywiscie oburzona, ze jak to?! Ze jak brat nie idzie, to ona tez nie! :D Dala sie jednak udobruchac, kiedy powiedzialam, ze w nagrode zamiote z pajeczyn i zdechlych robali ganek na froncie (i tak zbieralam sie zeby to zrobic), zeby mogla sobie tam posiedziec, a dodatkowo zagram z nia w statki. ;) Ojciec zostawil swoj telefon synowi zeby mogl zadzwonic w razie czego, pojechalismy, a ja bylam taka myslaca, ze moj telefon zostawilam w aucie, wiec nawet gdyby Nik dzwonil, to i tak zobaczylabym to dopiero po mszy! :D Na szczescie nic sie nie dzialo, choc akurat kiedy nas nie bylo, chodzili lokalni politycy (zblizaja sie wybory), zadzwonili do drzwi, a Mlodszy ponoc wystraszony, schowal sie pod koldre. :D My w kosciele mielismy wlasne "przygody". Dojechalismy z kilkuminutowym zapasem, wiec nie bylo po co pedzic, ale i tak wpadlismy jak burza przez wewnetrzne drzwi, a tu zatrzymuje nas jakis facet i pyta czy nie przynieslibysmy do oltarza darow w czasie mszy! Caly kosciol ludzi, a on zaczepia akurat nas! Juz otwieralam usta zeby przeprosic, ze nie (to nie nasza parafia, mieszkamy w ogole w innym miescie, poza tym ja panikuje jesli mam byc w centrum uwagi), ale niestety, M. natychmiast przytaknal i nici z mojego wykretu. ;) Oczywiscie potem mialam wiekszosc mszy z glowy, bo caly czas ponuro przewidywalam, ze na bank potkne sie i albo osmiesze, albo nie daj Bog cos upuszcze... Oczywiscie nic takiego sie nie stalo, choc wracajac do lawki z daleka widzialam, ze Bi sie smieje, wiec sama tez malo co, a zaczelabym nerwowo rechotac. Tak u mnie dzialaja nerwy. ;) Po powrocie do domu, zgodnie z obietnica, zamiotlam wszystkie pajeczyny na ganku, choc to byl najprawdopodobniej ostatni na tyle cieply wieczor aby tam posiedziec. Pozniej chwycilam za nozyce ogrodowe zeby sciac piwonie, ktora sama prawie kompletnie juz zwiedla. Rozejrzalam sie tez za dwiema nowymi, ktore wyrosly w tym roku, ale nie znalazlam po nich sladu. Mam nadzieje, ze nie padly niespodziewanie... Moja mama sadzi piwonie na swojej dzialce i zadna nie wyrasta po zimie, a ja tez raz mialam taki przypadek, wiec zobaczymy czy te dwie dadza rade... A pozniej juz w koncu nastapil wieczorny relaksik. :) O godzinie 18 Nik nadal mial 37.0 stopni i napisalam na app'ce zespolu, ze nie bedzie go rowniez na niedzielnym meczu. Tymczasem, kiedy mierzylam mu temperature przed snem, zeby sprawdzic czy rosnie i trzeba dac mu cos na zbicie, okazalo sie, ze sama spadla do normalnej. Nie zmienialam jednak decyzji co do meczu, bo po pierwsze, nie wiedzialam czy to nie jednorazowa poprawa, a poza tym, Mlodszy nadal nie odzyskal w pelni energii ani apetytu, a kolejnego dnia mialo caly padac i byc ledwie 13 stopni.
Niedziela zaczela sie dla mnie i dzieciakow od porzadnego wyspania. Pogoda za oknem zdecydowanie nie zachecala do wychodzenia z cieplutkiego lozka. ;) Widac bylo, ze Nik odzyskuje zdrowie, bo choc glos wskazywal nadal na solidne "przytkanie", to energii mial za trzech i szalal. Glownie ganiajac za kotem, ktory desperacko probowal wychodzic na dwor, po czym po 10 minutach wracal, szukajac suchosci oraz ciepla. :D Mlodszy nawet sam, z wlasnej woli, poszedl na gore i przebral sie, choc nawet go nie prosilam, wiedzac, ze nigdzie tego dnia nie pojedzie. Widocznie po calych dwoch, przechodzonych w pizamie dniach, sam juz zatesknil za normalnymi ubraniami. :D Przez caly dzien mial juz tez normalna temperature, choc apetyt dalej niewielki. Poniewaz pogoda byla taka a nie inna, wiec spora czesc dnia Potworki spedzily ogladajac dwie pierwsze czesci Harrego Pottera.
Malzonek wrocil z pracy z odebrana po drodze pizza, wiec chociaz lunch mielismy z glowy. Dzien mijal wiec na spokojnych pracach wewnatrzdomowych (:D), ale z czestym zerkaniem na zegarek. Bi miala kolejny mecz; pechowo dopiero na 18:30. Nie wiem kto w tym zespole jest milosnikiem meczow o takiej porze, ale zdecydowanie nie ja. Mialam nadzieje, na odwolanie, ale niestety... Moze gdyby byl na naturalnej trawie, to po calym dniu deszczu by go odwolali, ale ze mial byc grany na sztucznej nawierzchni, wiec musialaby byc chyba powodz zeby stwierdzili, ze sie nie da. :/ Bi oczywiscie caly dzien jeczala, ze nie chce jechac, a malzonek jej wtorowal, ze kto to slyszal grac przy takiej pogodzie, ze chyba ich pogielo, zebysmy zostaly w domu, bo to idiotyzm, itd. Czasem mam ochote go czyms walnac, serio. Zamiast raczej spojrzec na to od strony zespolowej, ze corka jest jego czescia, sama chciala grac, wiec teraz do konca powinna byc konsekwentna. Jesli w przyszlym roku nie bedzie juz chciala grac, to inna sprawa, ale poki oficjalnie jest w tym zespole, to powinna stawiac sie na treningi oraz mecze. Szczegolnie, ze zostal juz tylko jeden trening i dwie rozgrywki, wiec to nie jest jakies straszne poswiecenie. Malzonek sam gral kiedys w pilke, a poza tym wie jak dziala ten sport i ze w czasie sezonu, gra sie przy kazdej pogodzie. Tymczasem za kazdym razem slysze zrzedzenie (jakbym to ja ustalala zasady), ze to tylko dziecieca liga i ze to glupota grac w deszcz i ze sie pochoruja, itd. To kurna, niech napisze do zarzadu naszego miasta i zobaczy, czy cos zdziala! :/ Zreszta, to nie tylko u nas, bo nasza miejscowosc wyjatkowo czesto zamyka boiska przy deszczowej pogodzie, bojac sie o ich stan, ale okoliczne robia to tylko w ostatecznosci. Zreszta, dzieciaki Martusi tez graja w pilke, w Polsce wiec dzieje sie to samo. Nie ma ze ziab, ze deszcz, mecze maja sie odbyc i juz. Zapewne jest tak na calym swiecie, ale moj malzonek uwaza ze to idiotyzm, tylko dlatego, ze jemu nie chcialoby sie jechac. W koncu, wkurzona, powiedzialam Bi, zeby zdecydowala co chce robic, bo mam dosc sluchania marudzenia, do kompletu ze zrzedzeniem jej ojca. Przypomnialam jej tylko, ze jesli nie pojedzie, to rownie dobrze moze juz teraz zamknac sezon, bo przesiedzi mecz za tydzien, ktory bedzie juz ostatnim, a w takim razie nie ma po co jechac na czwartkowy trening. O dziwo, z fochem, ale stwierdzila, ze pojedzie. Potem oczywiscie nie chciala zalozyc termalnej bluzki pod stroj, mimo ze ostrzegalam, ze zrobilo sie ledwie 9 stopni i w dodatku caly czas mzy. Ona ma bluze, to jak nalozy ja miedzy wyjsciami na murawe, to jej wystarczy. Okey... Wyjechalysmy o 17:40 i choc o tej porze powinna byc jeszcze resztka swiatla dziennego, to przez paskudna pogode, juz w polowie 20-minutowej drogi zrobilo sie zupelnie ciemno. Jazda po zmroku w obce miejsca to nie to, co Agata lubi najbardziej, ale na szczescie trasa okazala sie dosc prosta. Polowa prowadzila znanymi drogami, a na tej drugiej, nieznanej polowie, mialam raptem trzy zakrety. :) Na miejscu okazalo sie, ze tym razem nikt nie przywiozl rozkladanego zadaszenia. Ech... Przez pierwsza polowe nie bylo zle, bo tylko mzylo, choc dziewczyny oczywiscie szybko byly zupelnie przemoczone. Wiekszosc miala termalne podkoszulki, czesc rowniez dlugie spodnie, choc kilka, jak Bi, bylo po prostu w spodenkach oraz koszulkach zespolu. Starsza sporo siedziala, wiec zakladala bluze, ale co z tego, skoro ta wkrotce tez byla mokrusienka. W plecaku miala kurtke przeciwdeszczowa, ale kto by tam cos takiego zakladal. ;) W drugiej polowie, nie tylko zaczelo porzadnie padac, ale jeszcze zerwal sie wiatr. Pod kurtka przeciwdeszczowa mialam podkoszulek oraz sweter, na nogach polarowe legginsy i puchate skarpety w kaloszach, ale co chwila i tak przechodzily mnie ciarki. Bi grala calkiem dlugo w pierwszej polowie, wiec troche sie rozgrzala, ale w drugiej wyszla na doslownie kilka minut.
A ten trener - idiota, zamiast zachowac przemowienia na lepsza pogode, po rozgrywce jeszcze im tam gledzil. Praktycznie wszystkie dziewczyny z przeciwnej druzyny juz sobie poszly, a ten gada i gada. Oczywiscie on sam mial kurtke przeciwdeszczowa, ale chyba widzi, ze wszystkie panny sa przemoczone do suchej nitki?! Aha, zapomnialam o najwazniejszym, ze pomimo sliskiej nawierzchni, slizgajacej sie pilki i ogolnie ciezkich warunkow, nasze dziewczyny zdolaly wygrac 1:2. Mimo ze zmarzniete, zeszly wiec z boiska bardzo zadowolone, choc Bi niezle klekotala zebami. Choc raz przyznala mi tez racje (cud!), ze powinna byla zalozyc termalny podkoszulek. ;) Po drodze wlaczylysmy ogrzewanie w aucie, podgrzewanie siedzen, a i tak po dojezdzie do domu, nadal obie mialysmy skostniale palce u rak i nog, a Bi dalej czerwony nos i policzki. Miejmy nadzieje, ze zadna z nas tego meczu nie odchoruje. :/ Jedyna osoba, ktora w tym wszystkim zachowala odrobine rozsadku, byl sedzia, ktory zrobil 25- minutowe polowy, zamiast zwyczajowych 35. Przerwe tez zakonczyl po kilku minutach. Dzieki temu juz przed 20 bylysmy w domu. A i tak mialam wrazenie, ze to bylo kompletne zmarnowanie niedzielnego wieczoru. Dobrze, ze chociaz mielismy wygrana na oslode.
Poniedzialek zaczal sie w egipskich ciemnosciach. Mimo ze okno mojej sypialni wychodzi na poludniowy wschod i zwykle lekko sie juz w niej przejasnia, tym razem, poniewaz nadal bylo deszczowo, pokoj pozostal ciemny. Zebralysmy sie z Bi i wyszlysmy na autobus, ktory niestety kazal na siebie czekac ponad 10 minut. Przynajmniej od poprzedniego wieczora ucichl wiatr, wiec pomimo deszczu, odczuwalna temperatura nie byla taka zla. Mimo wszystko, krotkie spodenki panny to byla mocna przesada, a zauwazylam je dopiero kiedy wychodzilysmy i nie bylo czasu sie przebierac. Ona w koncu odjechala, a ja popedzilam budzic Kokusia, bo byla juz najwyzsza pora. Kawaler wstal nie w sosie, a za to... kompletnie zachrypniety! Jak dzien wczesniej wydawalo sie, ze wychodzi na prosta, teraz zwatpilam. Goraczki jednak nie mial, nos tez mniej przytkany, wiec stwierdzilam ze moze jechac do szkoly. Po odjezdzie panicza, jak zwykle pokrecilam sie po chalupie, ogarnelam zwierzyniec, po czym pojechalam do roboty. Tam niestety kolejne stresy. Zanim zaczely sie problemy z finansami firmy, co drugi wtorek mielismy meeting z managerem od badan klinicznych. Teraz, od wielu miesiecy te meetingi sa odwolywane jeden po drugim, bo nie bierzemy nowych pacjentow. W ten wtorek znow wypadal ten meeting i wszyscy spodziewali sie, ze zostanie jak zwykle odwolany. Tymczasem szef wyslal maila, ze meeting sie odbedzie. No ok, ale tamten manager zawsze wysylal liste tematow do obgadania, a tym razem szef (inny) po prostu zwolal zebranie i tamtego na nie zaprosil. No, nie wygladalo to dobrze... Pozniej dostalismy maila, ze tamten manager poprosil o przelozenie meetingu na 14. Pechowo, mialam na 1:20 okuliste, a wiem ze beda mi zakrapiac oczy i robic wszelkie badania, bo ostatnio bylam tam przed covidem. Z gory wiedzialam, ze w zyciu na 14 nie zdaze, napisalam wiec, ze przepraszam, ale nie dam rady byc na tym zebraniu. Szef odpowiedzial pytaniem, kiedy bede w biurze, to moze ze mna porozmawiac. Oho. Skoro na meetingu bedzie mowa o czyms, o czym musze byc koniecznie poinformowana, to znaczy, ze nie dzieje sie dobrze. A wiadomo, ze zwolnienie naszej kolezanki w zeszly czwartek tez pozytywnie nie wrozy. :( W kazdym razie, po pracy pojechalam po Bi, ktora zostala po szkole na fitnessie, a potem jak zwykle zajechalysmy do biblioteki. To zaczyna byc poniedzialkowa tradycja. ;) Niestety, tu panna juz mnie zirytowala, bo jestem po pracy, mam tysiac mysli na minute, a ona 40 minut szuka ksiazki "przygodowej". To na to wyzwanie czytelnicze i tlumacze zeby wybrala cokolwiek, bo tak naprawde wiekszosc ksiazek (no moze poza obyczajowymi) ma jakis element przygody. Ona przeglada kolejne tytuly i streszczenia, ja jej podsuwam to czy owo i nic jej nie pasuje. W dodatku, ma liste ksiazek, ktore chcialaby przeczytac, a na niej kilka typowo przygodowych (np. "Hobbit"), ale nie, akurat teraz nie ma na zadna z nich ochoty... Po jakims czasie bylam juz mocno nerwowa i powiedzialam pannie, zeby najpierw wybrala kilka potencjalnych tytulow, a potem sprawdzimy w katalogu (internetowym), czy ktoras biblioteka je posiada. Jesli tak, to przyjedziemy po prostu po nia, zamiast spedzac popoludnie cztery razy przegladajac te same regaly... W koncu wyszlysmy oczywiscie z niczym, ale i tak szczesliwa bylam, ze moge wreszcie wrocic do chalupy. Nadal padal deszcz i bylo zimno i paskudnie, ale zgadnijmy kto lazil po podworku w te i spowrotem? Oreo oczywiscie. Wracala z mokrym futerkiem na grzbiecie, wylizywala sie dokladnie, 10 minut polezala, po czym znow podchodzila do drzwi pomiaukujac. Kiedy sie je otworzylo, stawala zdziwiona najwyrazniej, ze nadal pada, ale po sekundzie jednak zew ogrodu byl silniejszy, bo wychodzila. :D
We wtorek pracowalam z domu. Poczatkowo mialam sie urwac wczesniej i pojechac do akulisty prosto z pracy. Byly jednak urodziny M. i chcialam zrobic mu niespodzianke i podjechac jeszcze do cukierni po maly torcik, albo kawalek innego ciasta. To oznaczaloby, ze albo dojechalabym do roboty sporo pozniej niz normalnie, albo musialabym wyjsc z niej duzo wczesniej, a w rezultacie bylabym tam moze dwie godziny. Stwierdzilam, ze w takim razie logiczniej bedzie popracowac zdalnie. Przynajmniej chalupe ogarnelam troche dokladniej niz zwykle rano. Potem pojechalam do Polakowa po torcik. Okazalo sie, ze wyprobowana piekarnio - cukiernia przestala wypiekac torty, a raczej robi je tylko na zamowienie. Poniewaz nie chcialam jezdzic po calej ulicy, od sklepu do sklepu, szukajac czegos odpowiedniego i smacznego, wiec wzielam po prostu kawal tiramisu. To ciasto, ktore u nas schodzi blyskawicznie, bo lubimy je wszyscy poza Kokusiem, ale on akurat jest do ciast i slodyczy strasznie wybredny. Wrocilam do domu, zjadlam, wypilam kawke i wlasciwie byl czas jechac do okulisty. Spedzilam tam ponad 1.5 godziny! To az niesamowite, bo choc zwykle wlasnie tyle tam siedzialam, bylo to spowodowane zakrapianiem oczu i czekaniem 20 minut na rozszerzenie zrenic. Okazalo sie jednak, ze technologia poszla do przodu i maja teraz maszyne, ktora robi badanie dna oka komputerowo. Co prawda blyska po oczach strasznym swiatlem i potem pol godziny ma sie mroczki, ale lepsze to, niz krople, po ktorych nie mozna wyjsc na dzienne swiatlo przez reszte popoludnia... Mimo to jednak, wszystko jakos strasznie sie przedluzylo i wyszlam stamtad dopiero o 15. Dobrze, ze ciasto kupilam rano, bo poczatkowo myslalam, zeby pojechac po okuliscie! Popedzilam do domu, bo M. odbiera po drodze Kokusia i zwykle dojezdzaja okolo 15:40. Bi bardzo sie zdziwila, kiedy to ja zjawilam sie w drzwiach, a nie ojciec. :D Podskoczyla jednak z entuzjazmem na pomysl przywitania taty z torcikiem i swieczkami. Wyciagnelam wiec ciacho, wsadzilam swieczki i stanelam w oknie, wypatrujac chlopakow. W koncu nadjechali, wiec predko zapalilam witki i ustawilysmy sie przy drzwiach z garazu. Malzonek sie zdziwil i nawet troche wzruszyl, bo zwykle nie obchodzimy swoich uroczystosci ani rocznic. :D
Na tym jednak mile urodzinowe wydarzenia sie skonczyly. :( Po powrocie do domu bowiem, pierwsze co, to sprawdzilam maile z pracy, a tam wiadomosc, ze wysylaja wszystkich poza niezbednymi pracownikami, na przymusowe, bezplatne zwolnienie. Nie wiem jak takie cos nazywa sie w Polsce; tutaj to furlough, ktore jest jakims dziwnym tworem, bo teoretycznie pozostaje sie oficjalnie zatrudnionym, nadal jest sie objetym ubezpieczeniem zdrowotnym (jesli ma sie je wykupione u siebie w pracy), ale jednoczesnie nie pracuje sie i mozna pobierac zasilek dla bezrobotnych. Przewiduja, ze od stycznia powinny zaczac sie normalne wyplaty i sciagneliby ludzi z tego zwolnienia, ale nie jest to definitywna data. Jesli ktos uwaza, ze to nie dla niego, moze wybrac zwolnienie z pracy, wraz z przysluguja "odprawa" (tylko, ze nigdzie nie mamy ile taka odprawa wynosi). Echhhhh... Z jednej strony spodziewalam sie czegos takiego po tym meetingu, ale z drugiej, uslyszec to oficjalnie to zupelnie inna para kaloszy. :( Posmucilam sie i pozalilam M., ktory jednak pocieszal, ze dwa miesiace to nie tak duzo i damy sobie rade... Po takich wiadomosciach, wiadomo, ostatnia rzecza na jaka mialam ochote, bylo lazenie po cukierki. Potworki jednak musialyby chyba byc obloznie chore zeby z tego zrezygnowac, wiec o godzinie 18 chwycili za przebrania i po chwili wyruszalismy. Bi poszla do swojej kolezanki, bo u nich zbierala sie grupka jej siostry, a one dwie - starsze, chcialy isc same. Zaproponowalam Nikowi, zeby poszedl z grupa mlodszych dzieciakow, ale stanowczo odmowil. Stwierdzil, ze woli z mama i swoim tempem, co u Kokusia oznacza "na wyscigi". Coz, matce nie chcialo sie jak cholera, ale czego nie robi sie dla syna? ;) Bylo to istne wariactwo, bo bez zatrzymywania i czekania na inne dzieciaki (albo chociaz siostre), Nik pedzil od drzwi do drzwi jakby go co gonilo. Ja szlam ulica, a on musial podbiec jeszcze kazdym podjazdem.
A ze nasze osiedle jest gorzyste, wiec zazwyczaj albo wbiegal do gory, albo zbiegal na dol ale potem musial sie spowrotem wdrapac na chodnik. Przyznaje, ze liczylam na to, ze szybko sie zmeczy, ale gdzie tam! Nasze osiedle jest z grubsza przedzielone na polowe przez droge wjazdowa i przez te ostatnie kilka lat zawsze zaliczalismy tylko jedna polowe, tudziez wybrane uliczki. W tym, dzieki narzuconemu tempu, Mlodszy zaliczyl spokojnie 90% osiedla. Pod koniec dolaczyla do nas Bi bo jej kolezanka musiala wracac i kiedy uslyszala, ze Nik byl tez po drugiej stronie, koniecznie tez chciala tam isc.
Tym razem jednak postawilam weto, bo zblizala sie juz 20, a ja nie czulam nog. A raczej, czulam jedna, bo strasznie napierdzielala mnie kostka. ;) Musialam gdzies zle stanac, choc nawet nie zwrocilam uwagi... W domu nastapilo wysypywanie i segregowanie slodyczy, choc nie wiem po co, bo potem i tam powtornie wrzucili wszystko do toreb.
Przynajmniej jednak oddali matce i ojcu to, czego oboje nie lubia. W ten sposob mamy maly zapasik sneakers'ow (jak mozna nie lubic tych batonikow?!). :D
W srode rano jak zwykle wyprawic Bi do szkoly, po czym wrocic do chalupy i budzic syna. Nie moge sie juz doczekac zmiany czasu, bo Mlodszy ogolnie jest spiochem, a jak teraz ma rano w pokoju niemal ciemno, to spi jak zabity, nie moze sie dobudzic i wstaje lewa noga. Mam juz naprawde dosc jego porannych fochow i miny jak sroda na piatek. Mlodszy pojechal do szkoly, a ja niedlugo po nim, z ciezkim sercem, do pracy. Wlasciwie spodziewalam sie tylko szybkiej rozmowy z szefem i powrotu do domu. Szef sie jednak spoznial (jak to on), za to przyjechala kolezanka, wiec sobie pogadalysmy. Byla na meetingu dzien wczesniej, wiec przekazala mi, jak to wyglada z jej punktu widzenia. Dla niej brzmialo to raczej pesymistycznie i jedynym pracownikiem okreslonym jako "niezbedny" byla inna kobieta, ktora ma poleciec pod koniec grudnia do Chin, zeby pomoc w tamtejszym oddziale. Kolezanka sklania sie zeby wziac odprawe i odejsc. Przyznaje, ze mocno mnie to podlamalo, bo ogolnie to fajna babka, a do tego bardzo inteligentna i niesamowicie energiczna i zorganizowana. Pracowala u nas 3 lata i trzymala w garsci grafik testow i badan i to ona prowadzila caly proces produkcji probek dla pacjentow. Dziwie sie, ze szefostwo nie stara sie za wszelka cene jej zatrzymac, bo (choc mowia, ze nie ma ludzi niezastapionych) bedzie baaardzo trudno znalezc rownie zaradna osobe na jej miejsce. :( Tego dnia przyjechala tylko zeby pozamykac swoje sprawy i nie spodziewala sie juz wracac, wiec obie poplakalysmy sie przy pozegnaniu. W miedzyczasie pojawil sie szef i wezwal mnie do siebie. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, oznajmil, ze dla nich jestem (podobnie jak kobita lecaca do Chin) pracownikiem niezbednym i nie chca mnie wysylac na to bezplatne zwolnienie. Brzmi super, ale jest i haczyk i to niemaly. Otoz szef spytal, czy w obecnej sytuacji, zgodzilabym sie zeby mi przez jakis czas nie placil! Witki mi opadly, bo skoro jestem dla nich taka "niezbedna" i mam nadal pracowac, to fajnie, zebym jednak dostawala za to wynagrodzenie... Delikatnie powiedzialam wiec, ze wkraczamy w okres swiateczny, ktory laczy sie zawsze ze zwiekszonymi wydatkami, wiec jesli szefostwo nie chce mi placic, to chyba lepiej zeby wyslali mnie na to zwolnienie, bo wtedy moge chociaz pobierac zasilek dla bezrobotnych. Szef cos tam przebakiwal, ze to bezrobocie to strasznie upierdliwa sprawa, bo wymagaja poszukiwania pracy i dokladnego z tego raportu. Odpowiedzialam, ze wiem jak to wyglada, bo praca mojego taty jest wlasciwie sezonowa i jest na bezrobociu kazdej zimy i fakt, ze upierdliwe to strasznie, ale jak mus, to mus. Nasza rozmowa zakonczyla sie przytaknieciem przez szefa, ze poki co bedzie mi placil, wiec wyszlam stamtad jak na skrzydlach. Jednoczesnie czulam straszny zal i jakby wstyd, ze innych pracownikow wysylaja na zwolnienie... Niestety, jak to z moim szefem bywa, decyzje zmieniaja mu sie co sekunde. W pracy spedzilam jeszcze z godzinke, ale poniewaz nie wzielam nic do jedzenia ani picia, w koncu pojechalam do domu. Chwile po moim powrocie, dzwoni szef, ze on sprawdzil i jesli ma sie wpisany powrot do pracy w ciagu 13 tygodni, to zwolnionym jest sie z szukania pracy. I ze on mi wysle link. Ok, ale przeciez raptem kilka godzin wczesniej powiedzial, ze bedzie mi normalnie placil?! Coz, zaplaci mi jeszcze jedna wyplate za druga polowe pazdziernika, a potem moge wziac to zwolnienie. "Super". Chwile potem zadzwonil M. z pytaniem jak poszlo w pracy i odpowiedzialam, ze w sumie wiem, ze nic nie wiem. Zdalam mu mniej wiecej relacje z rozmowami z szefem oraz kolezanka. I tu moj malzonek mnie zaskoczyl, bo stwierdzil, ze skoro lubie te prace, to moze trzeba pojsc im na reke i skoro poczatkowo szef chcial zatrzymac mnie zatrudniona ale bez wyplaty, to moze trzeba sie zgodzic. Przypomnialam malzonkowi, ze mamy listopad, zbliza sie Indyk, a potem Boze Narodzenie, z urodzinami Kokusia pomiedzy. Grudzien to zawsze ogromne wydatki, a on chce zebysmy zostali bez jednej pensji?! Malzonek stwierdzil, ze zarabia wystarczajaco zeby utrzymac nas samodzielnie przez jakis czas, ze obetniemy niepotrzebne wydatki gdzie sie da i powinnismy dac rade. Na szczescie moje auto jest juz splacone, a rezygnacja z Polskiej Szkoly to tez oszczednosc $900. Wraca plywanie, ale ono akurat jest stosunkowo niedrogie. Ciesze sie, ze zapis Kokusia na koszykowke oraz do klubu narciarskiego to fakt dokonany, bo inaczej musialby zrezygnowac. Przyznaje, ze z mocno mieszanymi uczuciami, ale napisalam do szefa, ze po rozmowie z mezem, zgadzam sie na tymczasowe zawieszenie wyplaty. Odpowiedzial bardzo formalnie, ze dziekuje za zrozumienie, ze moja pozycja jest niezbedna, bla bla bla... Szkoda, ze nie jest az tak niezbedna zeby mi placic. ;) Kiedy sobie pozniej, na spokojnie, przeanalizowalam nasza komunikacje, doszlam do wniosku, ze szefostwo chce uciac niepotrzebne wydatki gdzie sie da, ale zaskakujaco bardzo chce mnie zatrzymac. Wydaje mi sie, ze poczatkowo szef nie chcial mnie wyslac na to zwolnienie, bo bal sie, ze zaczne szukac pracy. Kiedy sprawdzil, ze przy krotszych zwolnieniach nie trzeba jej oficjalnie poszukiwac, nie mial juz az takich obiekcji. ;) Nie wiem co prawda co on sobie wyobraza, bo bedac bez wyplaty i tak bede przegladac oferty. Nie mam przeciez gwarancji, ze do stycznia na pewno znow ruszymy. Dodatkowo, pozniej gadalam z malzonkiem, ze w sumie nie wiem czy to byla dobra decyzja. Bo, co jesli w styczniu, zamiast wezwac wszystkich i wyplacic mi zalegla pensje, oglosza upadlosc i nagle zostane bez zaleglych pieniedzy i nawet bez odprawy?! :O Zdaje sobie sprawe, ze to ogromne ryzyko... W kazdym razie chwilowo pracuje "charytatywnie", choc laczy sie to z tym, ze bede sobie przyjezdzac do biura 2-3 razy w tygodniu na kilka godzin. Reszte czasu bede w domu. Cos tam do roboty w biurze zwykle sie znajdzie, a tam latwiej mi sie skupic. Niestety, brakuje mi samodyscypliny do pracy z domu na stale... Po poludniu, kiedy reszta rodziny zjechala do chalupy, po zjedzeniu obiadu, zabralismy znicze oraz zapalniczke i podjechalismy na cmentarz w naszym miasteczku. W sumie nawet nie wiemy z jakiego dokladnie wyznania jest ten cmentarz, oprocz tego ze zdecydowanie chrzescijanski. Pozapalalismy znicze przy grobach, ktore wydawaly sie opuszczone, niektore z 1800 ktoregos roku i wrocilismy do domu. Reszta wieczora uplynela juz na zwyklych domowych obowiazkach dla rodzicow i pracy domowej dla dzieciakow.
Czwartek przywital nas solidnym przymrozkiem. -3 stopnie to najnizsza temperatura chyba od kwietnia. Bi zalozyla dlugie spodnie, ale za nic nie chciala wziac grubszej bluzo - kurtki. Jak na zlosc, jej autobus przyjechal dopiero o 7:20 (juz zaczelam sie powaznie martwic), wiec solidnie sie tam ustala. Ja mialam sweter i jesienna kurtke, a nie bylo mi zbyt przyjemnie. Kiedy Starsza w koncu pojechala, popedzilam budzic Kokusia. Ten wstal jak zwykle nie w sosie, ale chociaz nie protestowal kiedy dalam mu "misiowa" bluze z podszewka. Jego autobus na szczescie podjechal dosc szybko, wiec chociaz z nim nie wymarzlam. Tego dnia nie planowalam jechac do pracy, wiec caly dzien spedzilam wypuszczajac i wpuszczajac spowrotem kotka. :D Oreo za nic miala niskie temperatury. Wracala do domu, wylizala sie, zdrzemnela, po czym urzadzala jazgot pod drzwiami. Okolo poludnia temperatura wzrosla do 8 stopni, wiec wzielam Maye na spacer. A niech ma cos z zycia, skoro jestem w chalupie. Poza tym, rano nie mogla znalezc zadnej pileczki (przynajmniej 4 sa gdzies na ogrodzie), wiec nie pobiegala w czasie czekania na autobus Bi. Przydalo jej sie wiec troche ruchu.
Poza tym dzien uplynal mi na sprzataniu, zmianie poscieli, wstawianiu prania i takich tam. Upieklam tez chlebek bananowy, bo znow zostalo nam pare przejrzalych owocow. Wrocila Bi, a wkrotce po niej chlopaki. Zjedlismy obiad i zaraz byl czas pedzic na trening. Starsza mocno protestowala, ale no kurcze! To juz ostatni trening w tym sezonie! Pojechalismy oczywiscie z sasiadka na doczepke, a potem dzieciaki biegaly, a my z M. szlismy. Na szczescie wzdluz drogi, a potem po drugiej stronie pol, nadal dochodzila resztka slonca, wiec bylo nam calkiem cieplo. Gorzej kiedy wrocilismy na boiska, bo tam slonce juz zaszlo za drzewa i po chwili zrobilo sie bardzo nieprzyjemnie. Poniewaz szybko robi sie teraz ciemno, wiec trening byl krotszy niz zwykle. Znow zespol Bi gral przeciwko zespolowi Nika i juz kolejny raz dziewczyny skopaly chlopakom tylki i wygraly 3:1. :D
Po sasiadke na szczescie choc raz przyjechala mama, wiec potem pojechalismy po kawe i napoje dla dzieciakow. Takie male uczczenie ostatniego treningu. Jeszcze weekend meczow i koniec sezonu! :D Jak zwykle lubie sezon pilkarski, tak ten wyjatkowo dal popalic. Przez ciagle anulacje meczow, zmiany grafiku, brak komunikacji u Bi, wystawianie Kokusia na 5 minut... Czekalam na ten koniec dobry miesiac. Dodatkowo sytuacja w pracy i ciesze sie ze przynajmniej odpadnie mi ciagla irytacja zwiazana z pilka...
Dzis rano bylo juz troche cieplej bo "az" +1. Po poludniu temperatura miala jednak dojsc do 13 stopni, co dla Bi bylo sygnalem, ze wrocil sezon na szorty. :D A jej autobus znow przyjechal pozno, bo o 7:19, wiec nie wiem jak ona wystala na tym przystanku. Ja bylam w kurtce i bylo mi chlodno. W czasie kiedy czekalam na odjazd Starszej, Maya ganiala za odnaleziona pileczke (ciekawe co sie stalo z pozostalymi trzema...), zas Oreo patrolowala teren ze "lwiej skaly". :D Pozniej zgarnelam Nika, ktory jakos wstal w nieco lepszym niz zwykle humorku. On na szczescie zalozyl dlugie spodnie i gruba bluze, ale na przystanku przekonalam sie, ze nie tylko Bi ma zepsuty "termostat". Jeszcze jeden chlopiec mial zalozone krotkie spodenki. :D Ogarnelam co nieco w chalupie, w miedzyczasie wypuszczajac i wpuszczajac Oreo. Kiedy wrocila drugi raz, akurat zaczynalam zbierac sie do wyjscia, wiec zignorowalam jej darcie i zostawilam w chalupie. Pojechalam do pracy, gdzie wpadlam na kolege. On tez przyjechal pozamykac najpilniejsze sprawy i idzie na zwolnienie. Coz, przynajmniej od razu powiedzial, ze nie chce odchodzic bo pasuje mu ta praca, jej bliskosc i mozliwosc dostosowania godzin do sytuacji w domu. No i w miare optymistycznie patrzy na przyszle finanse firmy. Przyznaje, ze jego podejscie troche uspokoilo moje nerwy, choc ten spokoj moze byc oczywiscie zludny... Z pracy wyszlam wczesniej (a co; w koncu i tak mi nie placa) i pojechalam po spozywke. Reszta popoludnia byla nieco szalona, wiec o niej juz kolejnym razem.
Skąd ja znam te wizje z wywróceniem się w kościele, chociaż później nic się nie dzieje :D Super, że daliście radę.
OdpowiedzUsuńU nas nawet zimą mamy mieć treningi na dworze. Jedynie przy bardzo dużym mrozie, gradzie i śnieżycy, mają na jeden dzień w tygodniu wynajętą salę. Ale trener nie zakłada chowania się w zamkniętych pomieszczeniach. Jestem ciekawa, jak to się odbije na zdrowiu. Albo ich rozłoży, albo jeszcze bardziej się zahartują. Gratuluję wygranej!!! Naszym przy takiej pogodzie, gra idzie znacznie lepiej, niż jak jest ładnie.
Kiedyś uwielbiałam chodzić między półkami biblioteki i w ten sposób wyszukiwać książek. Teraz się chyba zestarzałam, bo wolę najpierw przejrzeć katalog (chociaż raczej czytam ebooki). Ale jak dzieciaki chodzą między półkami i jestem razem z nimi, to mnie jakoś irytuje :D
Wszystkiego najlepszego dla M.!!!
Kurczaki, to u mnie się z pracą wyprostowało, a zaczęło się u Ciebie. Wiem, niby człowiek się spodziewa, ale zawsze ta niewielka nadzieja pozostaje. Usłyszeć tak ostatecznie to coś innego. Mam nadzieję, że faktycznie od stycznia wszystko ruszy i będzie normalnie. Najgorsze jest to, że człowiek nie wie co zrobić. Odchodzić szkoda, z drugiej nie wiadomo co będzie dalej. Nie znoszę takich sytuacji. Zwłaszcza, że szef też taki jakiś nie do końca konkretny.
Nie miałam szansy zgadnąć kim jest Nik, bo nawet nie wiedziałam o istnieniu takiej gry :) Jeśli lampki zostają później na Boże Narodzenie, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że ktoś ubiera. Ale jeśli je ściągają i na święta zakładają inne - mi by się nie chciało :D
Wasze dzieciaki tak malo choruja, ze podejrzewam, ze najwyzej sie bardziej zahartuja. ;)
UsuńZespolowi Bi ogolnie idzie slabiutko, wiec kazda wygrana to niesamowite szczescie. U Kokusia to za to raczej regula niz wyjatek. ;)
O, ja tez! Moglam tak godzine albo i wiecej chodzic, przegladac, czytac po pare stron zeby zobaczyc czy ksiazka mnie wciagnie, itd. A teraz byle jak najszybciej wejsc i wyjsc, bo czasu i cierpliwosci brak. :D
Ech, wlasnie obawiam sie, ze do stycznia sie to moze nie rozwiazac, bo jeszcze wisi nad nami widmo przeprowadzki. Troche bez sensu byloby cokolwiek w styczniu zaczynac, jesli potem w kwietniu musielibysmy znow przerwac zeby sie przeniesc...
Ja tez tej gry nie znalam, dopoki mi syn nie zaczal w nia grac. :D
nie znam sie na prawie pracy, tym bardziej w CT, ale nie wydaje mi sie, ze mozna pracownika przytrzymac za darmo? no chyba, ze przez te nastepne 2 miesiace bedziesz 'intern'? nie wiem, ale gdybym byla na Twoim miejscu, to bym to sprawdzila. bo moze okazac sie, ze przetrzymaja Cie tam dwa miesiace za darmola i nawet odprawy nie dadza...
OdpowiedzUsuńPozdr. z FL.
Teoretycznie nie mozna, ale wiesz, wszystko zalezy od "dogadania" sie. Ogolnie to po prostu w tej chwili zaufalam szefowi, ze nie wystawi mnie do wiatru. Juz raz firma byla w takiej sytuacji i potem wszystko uczciwie wyplacili. Oczywiscie moze byc tak, ze tym razem klopoty sa glebsze i powazniejsze, wiec roznie moze sie zdarzyc. Pozostaje mi czekac i obgryzac nerwowo paznokcie...
UsuńWszystkim wszedzie jest z praca ciezko i nic na to nie mozna poradzic. My tez okresowo przechodzimy rozne zalamania i irytacje, ze nie jest calkiem bezpiecznie. Na szczescie, ostatnio moj maz dostal 2 duze granty i jest nam teraz finansowo troche lepiej, ale bywaly juz ciezsze czasy, sytuacje nie do pozazdroszczenia. Najwazniejsze to miec stalowe nerwy, zacisnac zeby i nie poddawac sie depresyjnym nastrojom. Chociaz to najtrudniejsze, zeby takie trudne czasy przezyc. Zycze spokoju i dotarcia do konca kryzysu.
OdpowiedzUsuńNo wlasnie. Moj maz nie moze zrozumiec jak firmy naukowe funkcjonuja bazujac na grantach i sponsorach. On nie moze pojac, a ja tlumacze w kolko jak krowie na rowie, ze jak sie nie ma "produktu", ktory sie na biezaco sprzedaje zeby koszty sie zwrocily, to tak jest. Przy jednej pensji czlowiek najbardziej boi sie, ze zdarzy sie jakas powarniejsza awaria i trzeba bedzie ruszyc oszczednosci...
Usuń