Jak napisalam ostatnio, piatek 3 listopada, mial malo "relaksacyjne" popoludnie i wieczor. Po pierwsze, Bi miala ostatnie zajecia siatkowki, ale to nic nowego. Niestety, to nie byl koniec. Troche szkoda, ale z tych ostatnich zajec musialam zabrac ja wczesniej.
Poczatkowo planowalam o 18:30, ale wyszlo blizej 18:40, bo dziewczyny wykonywaly jakies cwiczenie i nie chcialam przerywac w samym jego srodku. W koncu jednak nastapila przerwa, zgarnelam panne i popedzilysmy do domu. Tam tylko szybkie siusiu, zawolac Kokusia, chwycic torebke z upominkiem i pedem do sasiedniej miejscowosci na... przyjecie urodzinowe. Zaczynajace sie o 18:45 (!), wiec i tak bylismy juz spoznieni. Nie powiem zebym szczesliwa byla z takiej pory imprezy i gdyby to byl kto inny, na pewno bym odmowila. Poniewaz jednak to urodziny najlepszej przyjaciolki Bi i przy okazji corki sasiadow, wiec czulam sie niejako zobowiazana do obecnosci. Dodatkowym argumentem "za" byl fakt, ze impreza odbyla sie na lodowisku, a jak wiadomo, Nik uwielbia lyzwy, a i Starsza nie pogardzi. Pozna pora byla zas spowodowana tym, ze solenizantka chciala miec impreze w czasie wieczornej, piatkowej "dyskoteki", kiedy lodowisko rozswietlaja swiatelka.
Musze przyznac, ze to kolejne przyjecie inne niz wszystkie, a ze rodzice tez mogli jezdzic, wiec z radoscia skorzystalam. Niektorzy z mlodocianych gosci, jak Potworki, jezdza na lyzwach od lat, wiec smigali po lodzie scigajac sie i wyglupiajac, inni niestety byli pierwszy raz, wiec probowali swoich sil kurczowo trzymajac sie scianki (niestety, nie bylo "chodzikow"). Wszyscy chyba jednak bawili sie znakomicie.
Szkoda, ze na lodowisku bylo ciemnawo i wszysciutkie zdjecia ktore zrobilam, sa zamazane. :/ Po jezdzie nastapil oczywiscie czas na pizze oraz spiewanie happy birthday i tort.
Czas imprezy byl przewidziany do 21:15, ale na szczescie zaraz po torcie wszyscy zaczeli sie czym predzej zbierac. Nie ma sie co dziwic, bo pora poznawa, a wiekszosc dzieciakow miala jakies sobotnie zajecia. Ostatecznie wyszlismy rowno o 21, choc Bi opozniala jak sie dalo. ;)
W sobote pierwszy mecz grala Bi; w poludnie, wiec pomyslalby kto, ze moglismy sie wyspac. Gdzie tam. W koncu przyszedl weekend z sucha pogoda, wiec klub sportowy skorzystal i ponownie zaprosil fotografow, zeby porobic zdjecia druzyn, ktorym wczesniej sie to nie udalo. Co prawda zastanawialam sie czy w ogole je zamawiac, bo przeciez nie zarabiam, ale pomyslalam, ze to jednak pamiatka. Te zdjecia robia tylko jesienia, a nie wiem czy od nastepnej Nik nie bedzie w zespole rekreacyjnym, zas Bi, z jej ostatnim "entuzjazmem", nie bedzie grala w ogole, wiec to moze byc ostatnia sesja w tych zespolach. Nie mowiac juz, ze te zdjecia to zawsze od razu pomysl na prezent dla krewnych. Zamowilam Potworkom po najtanszym zestawie z mozliwych, z portretem, grupowym i dwoma magnesami z portretami. Jeden magnes pojdzie na nasza lodowke, a drugi dla ktorychs dziadkow lub wujka. I juz czesc prezentu swiatecznego z glowy. :) Zespol Kokusia mial sesje na 10 rano. Moze nie jakos strasznie wczesnie i moglam pospac do 8, wiec znacznie dluzej niz zwykle, ale i tak organizm domagal sie wiecej. ;) Zespol Bi za to przyjezdzal na zdjecia o 10:30, wiec musialam zabrac od razu oboje. Przynajmniej zrobilam im choc raz wspolne zdjecie, bo caly sezon sie z meczami wymijali. ;)
Dojechalismy rowniutko na czas, ale okazalo sie, ze zespol Kokusia juz ustawial sie do zdjecia grupowego, czyli zdazylismy na ostatnia chwile.
Portrety za to brali tylko Nik i jeszcze jeden kolega, wiec poszlo szybko i zostala nam kupa czasu. Posiedzielismy kilkanascie minut w aucie, po czym wrocilismy do stanowisk fotografow.
Tu niestety poszlo duzo wolniej, bo praktycznie wszystkie dziewczyny braly portrety. Dwa stanowiska fotografow mialy do dyspozycji tylko jedna pilke, wiec chwile zajelo zeby ktos uzyczyl wlasnej (Bi zostawila plecak z pilka w domu), potem fotograf mial problem z ustawieniem sie zeby slonce nie przeszkadzalo, nie wlaczala mu sie lampa blyskowa, itd.
Nastepnie dluuuga kolejka dziewczyn do zdjec, a te, ktore skonczyly rozbiegly sie naokolo. Kiedy przyszedl czas na grupowe, nie mozna sie ich bylo dowolac. A gdy w koncu radosnie zgarnelam Bi i ruszylysmy w strone parkingu (bo chcialam odwiezc Kokusia), dojechala ostatnia dziewczynka i zwolali panny kolejny raz na grupowe. :O
Sesja dziewczyn skonczyla sie dopiero o 11, a planowo na 11:20 mialy rozgrzewke. Wszystkie dziewczyny zostaly i zaproponowalam Starszej, ze odwioze Nika i zaraz dowioze jej plecak z pilka oraz piciem. Taaa... Panna ma ostatnio tyyyle entuzjazmu do nogi, ze stwierdzila, ze w zyciu nie zostanie na przedluzona rozgrzewke. :D Bo trenerzy oczywiscie zaczeli sie rozgladac za wolnym boiskiem zeby zaczac cwiczenia. Pojechalysmy wiec do domu odwiezc Kokusia, ktory bardzo zadowolony, jeszcze panne podjudzal, ze on ma mecz dopiero o 16, wiec teraz bedzie sie relaksowal i gral na Nintendo. Zlosliwiec... :D Bi podczas drogi w obie strony marudzila oczywiscie czy ona na pewno musi wracac? Mialam ochote sypnac jej porzadna wiazanka. Serio?! Przed chwila widziala sie z dziewczynami oraz trenerami, wiec nie ma nawet jak sklamac, ze jest chora czy cos. Zreszta, to byl juz ostatni mecz! Podoba jej sie, czy nie, jest czescia zespolu! Zreszta, Bi ogolnie przyznaje, ze mecze lubi, nie znosi tylko treningow i rozgrzewek, wiec nie wiem skad to nagle wymyslanie... W domu tylko szybko wskoczylam do toalety, nalalam Bi wody do butelki, panna chwycila plecak, przypomnialam Nikowi, ze tata powinien byc w domu za pol godziny i pojechalysmy spowrotem na boiska. I tak sie Bi udalo, bo przez to koleczko przyjechala solidnie spozniona na rozgrzewke. Mecz sie w koncu zaczal i okazal sie bardzo intensywny. Dziewczyny z przeciwnej druzyny graly strasznie nieczysto i faulowaly bez litosci. Zreszta, nawet kiedy nie dziala sie zadna wieksza "akcja", wierzgaly nogami do tylu, kopiac "kryjace" je zawodniczki. I to zaraz przy siatce, ze zlosliwymi usmiechami i zupelnie nie przejmujac sie patrzacymi rodzicami. :O Dzieki takiej grze, nasze panny zarobily dwa "wolne" i pierwsza polowa zakonczyla sie prowadzeniem dla nich 2:0.
Niestety, w drugiej polowie przeciwniczki zaczely nadrabiac straty, a na dodatek nasze zawodniczki, zirytowane ich stylem gry, tez zaczely pokazywac ostrzejsze zagrania. Rezultatem byly wolne dla tamtych i w koncu mecz zakonczyl sie nasza przegrana 2:3. Dziewczynom jednak bylo wszystko jedno, z racji, ze byl to juz ostatni mecz sezonu. Powinny grac jeszcze przynajmniej jeden, ale po anulacji nie zarezerwowano nowego terminu. Ciekawe czy odbije sie to na ich koncowych wynikach w lidze... Po meczu, dziewczyny dostaly jeszcze po babeczce z lukrem. Myslalam, ze to na zakonczenie sezonu, ale Bi powiedziala pozniej, ze byly z okazji urodzin jednego z trenerow. ;) Wrocilysmy do domu, gdzie mialam niecale dwie godziny na ogarniecie tego i owego oraz zjedzenie obiadu, po czym musialam jechac z Kokusiem na jego mecz. Rano chlopak mowil, ze cieszy sie na mysl o grze, ale oczywiscie przez dzien zdazyl sie rozleniwic i teraz zaczal marudzenie, ze mu sie nie chce. Jak to u nas bywa, wtorowal mu tez M., ze bysmy sobie spokojnie posiedzieli po poludniu, ze mecz towarzyski sie nie liczy, itd. Tym razem jednak tupnelam noga, ze mamy ostatni weekend pilki, wiec nie ma co wymyslac, tylko trzeba spiac dupke i jechac. Rozumiem, ze przy meczu o 16, kiedy spedza sie praktycznie caly dzien nic nie robiac, potem nie chce sie juz ruszac, ale dla Nika byl to dobry powod do oderwania sie od elektroniki, a dodatkowo, przy rozgrywce towarzyskiej byla szansa, ze pogra wiecej niz kilka minut. :) Zabralam wiec panicza z lekkim fochem, chociaz dosc szybko mu przeszlo i droga uplynela jak zwykle na wspolnych zartach i przekomarzaniu. Nie jechalismy w sumie strasznie daleko, bo dwie miejscowosci dalej, ale przez to, ze nie da sie tam dojechac choc kawalek autostrada tylko tlucze bocznymi drogami (i to jednopasmowkami), trasa trwa 25 minut. Przez marudzenie i ociaganie sie przy wyjsciu, dojechalismy dopiero 10 minut przed poczatkiem meczu, ale okazalo sie, ze i tak nie bylismy ostatni. ;) Nik pobiegl sie rozgrzewac, ale ja posiedzialam w aucie do poczatku meczu. W poludnie, na meczu Bi, co jakis czas wychodzilo slonce, wiec choc temperatura nie powalala, bo wynosila 12 stopni, to odczuwalna nie byla zla. U Kokusia bylo pochmurno i w dodatku zerwal sie wiatr, wiec bylo dosc nieprzyjemnie. Kiedy zaczeli grac, wygramolilam sie z samochodu i poszlam do strefy kibicow, czyli na obrzeze boiska. ;) Zgodnie z moimi przewidywaniami, poniewaz byl to mecz towarzyski, trener wymienial rezerwowych dosc regularnie. Niestety, znow pojawil sie chlopak, o ktorym pisalam ostatnio i ponownie przegral calutki mecz. Niesprawiedliwe... Cieszylam sie jednak, ze choc raz Mlodszy naprawde solidnie sobie pogral.
Przeciwnicy okazali sie jednak duzo lepsi. Nasz nowy bramkarz musi nabrac wiekszej wprawy, bo wpuscil naprawde "glupie" gole, ktore poprzedni chlopak na bank by obronil. Za to naszym chlopakom zdecydowanie nie szlo. Wlasciwie tylko jeden usilnie staral sie strzelic gola, ale zostawal sam, bez asysty i najczesciej strzelal z daleka, wiec bramkarz tamtych z latwoscia lapal pilke. Nik powiedzial mi tez pozniej, ze poniewaz byl to mecz towarzyski, trener pozamienial im typowe pozycje, wiec chlopaki mieli problem z polapaniem sie, co wlasciwie powinni robic. Rezultatem byla sromotna przegrana 1:4, ale ze to rozgrywka nie-ligowa, nikt sie nie przejal. ;) Po meczu zajechalismy jeszcze z Kokusiem po kawke dla rodzicow i wrocilismy do chalupy na juz wieczorny relaksik. :)
W nocy wreszcie zmienialismy czas, wiec mimo ze zrywalismy sie do kosciola, to jednak godzina dluzej snu zrobila swoje i wszyscy sie w miare wyspali. W kosciele mielismy pecha (juz drugi rok pod rzad!) i trafilismy na ceremonie dla dzieci komunijnych, ktore przypinaly do plakatu Jezusa wykonane na religii baranki, majace symbolizowac, ze sa teraz takimi owieczkami i obiecuja, ze beda co tydzien przychodzic na msze, az do pierwszej spowiedzi. Taaa... Juz to widze. ;) Co prawda nie napotkalam takich "kwiatkow" jak rok temu, kiedy mama uczyla dziecko komunijne jak sie przezegnac, ale fakt, ze takich tlumow jakie byly w ta niedziele, nie ma w tym kosciele nigdy. Wniosek? Wszyscy przyjechali na ceremonie, a msze przez reszte roku i tak sobie oleja. :D Niestety, nie dosc ze byl problem z miejscami siedzacymi, gdzie zwykle jest ich mnostwo (a ja, jak na zlosc, mialam okres i czulam sie dosc slabo), to wszystko trwalo i trwalo. Kazde dziecko bylo wywolywane z imienia i nazwiska i choc wywolywano je "ciurkiem", to jednak wolno i spokojnie, zeby wszyscy zdazyli dojsc do plakatu, po czym odejsc i nigdzie nie robili zatorow. Komunia oczywiscie rowniez zajela duzo dluzej niz zawsze, bo mielismy spora nadwyzke osob. W koncu jednak ta tortura sie skonczyla i moglismy uciec do domu. ;) Po drodze pisalam do mojego taty czy wpada na kawe. Okazalo sie, ze jakos sie nie dogadalismy, bo dziadek byl przekonany, ze dzieciaki maja mecze. Kiedy jednak dowiedzial sie, ze gra tylko Nik i to ponownie dopiero o 16, oczywiscie chetnie przyjechal. Dziadek wiec przybyl, posiedzial, wypil kawe, zjadl obiad i ciasto, po czym pojechal szykowac sie na kolejny tydzien pracy. Dla niego prawdopodobnie ostatni przed zimowa przerwa. Szczesciarz, chociaz ja obecnie tez niby mam prace, a wlasciwie rownie dobrze moglabym jej nie miec. ;) W miare jak dzien mijal, Nik coraz bardziec jeczal, ze nie chce jechac na mecz. Przyznaje, ze mnie tez sie nie chcialo, bo i okres mialam i bylo zimno, a poza tym bylam jakas taka rozbita po zmianie czasu. W dodatku mecz byl ligowy, a mial byc na nim caly zespol, wiec mialam wizje Nika ponownie grajacego kilka minut. Dodac do tego fakt, ze mecz odbywal sie w miescie oddalonym o 45 minut jazdy i bylo mnostwo argumentow "przeciw", zas na "za" przemawiala tylko zwykla lojalnosc oraz konsekwencja. W koncu stwierdzilam, ze caly sezon uwalczylam sie i uprosilam o te mecze (a czasem i treningi), jakbym co najmniej zmusila Potworki do zapisania sie na ten sport. Akurat tego dnia nie mialam sily na kolejna potyczke slowna, do kompletu za pewne ze zrzedzeniem M., a do tego kiepsko sie czulam fizycznie. Napisalam wiec na app'ce, ze przepraszam za pozna wiadomosc, ale Nika nie bedzie. Jego nieobecnosc i tak nie zrobila wiekszej roznicy, bo zostalo trzech rezerwowych, a pozniej dowiedzialam sie, ze chlopaki wygrali i to z przytupem, bo 6:2. My za to zyskalismy spokojny wieczor. Korzystajac z kolejnego suchego dnia, pogralam z Kokusiem chwile w kosza, choc temperatury byly malo przyjemne i pomimo swetra szybko skostnialy mi palce. Potem to juz zwykle szykowanie sie na kolejny tydzien.
Poniedzialek to jak zawsze wczesna pobudka, choc dzieki zmianie czasu w sypialni bylo juz jasno, wiec wstawalo sie duzo latwiej. Pomoglam Bi sie wyszykowac, po czym stalam jak zwykle przy wjezdzie, jednym okiem pilnujac mlodziezy, a poza tym rzucajac Mayi pileczke i zagadujac Oreo, ktora ponownie patrolowala okolice ze skalki.
Potem do domu, gdzie spotkala mnie mila niespodzianka w postaci juz obudzonego Kokusia. Dobudzony syn, to weselszy syn, wiec ranek minal w zgodnej atmosferze. Poszlismy na autobus, Nik odjechal, a wkrotce po nim i ja pojechalam do pracy. Nie bylam pewna po co, ale wpadl tez na chwile szef, ktory co prawda zaniechal jakiejkolwiek konwersacji, ale przynajmniej widzial, ze pojawiam sie w pracy tak jak powiedzialam. Planowalam zostac do 16, bo trzeba bylo odebrac Bi z fitnessu, ale panna wyslala wiadomosc, ze ten zostal odwolany. Stwierdzilam wiec, ze nie ma co siedziec niewiadomo ile i wyszlam po 15. Pechowo, nieco wczesniej dostalam maila z druzyny plywackiej, ze odwoluja trening, bo cos jest nie tak z woda w basenie. Kurcze, wszystko na raz! :O Byl to dzien kiedy Nik mial wrocic po przerwie, a Bi przyjsc i pokazac jak plywa, zeby mogli sprawdzic na ktory dac ja poziom. O dziwo, najbardziej rozczarowana byla panna. ;) Stwierdzilismy, ze co sie odwlecze, to nie uciecze i w takim razie pojedziemy na basen kolejnego dnia. Tymczasem, dostalam osobnego maila od trenera, ze nie moze sprawdzic Bi w poniedzialek bo zamkneli basen (o czym i tak juz wiedzialam), wiec zaprasza w... srode lub czwartek. Odpisalam pytaniem co z wtorkiem, ale nie doczekalam sie odpowiedzi. Ech... Coz, przynajmniej mielismy spokojny wieczor, tym milszy, ze niespodziewany. ;)
Nadszedl wtorek, ktory byl dniem wolnym od szkoly z okazji... wyborow. ;) Wszystkie wybory, czy to prezydenckie, czy lokalne, odbywaja sie tutaj w pierwszy wtorek listopada, a ze komisje wyborcze zwykle stacjonuja w szkolach, wiec te nie maja lekcji. Dzieciaki oczywiscie byly cale szczesliwe, a ja z nimi, bo moglam pospac sobie do oporu. ;) Malzonek poczatkowo przebakiwal cos o wzieciu wolnego razem z nami, ale ostatecznie stwierdzil, ze ktos w rodzinie musi zarabiac. :D Wstalam wiec z Potworkami pozno i zamiast zwyczajowego szybkiego sniadania, moglam pobawic sie w jajka sadzone i takie tam. Poniewaz od ponad tygodnia lezaly nam plyty z kolejnymi czesciami Harrego Potter'a, wiec dzieciaki urzadzily sobie dzien filmowy, z mala tylko przerwa pomiedzy plytami.
Ja w tym czasie odkurzalam i mylam podloge u gory, zeby im za bardzo nie halasowac. Jakies jeszcze drobne rzeczy do ogarniecia, obiad gdzies tam w miedzyczasie i ranek oraz wczesne popoludnie smignely niewiadomo kiedy. Pogoda zrobila sie bardzo ciepla, z czego korzystal najbardziej kot, lazacy w te i nazad.
Pies, jak wiadomo, wolal byc raczej z nami, w domu. Na applikacji z zespolow pilkarskich wpadla wiadomosc, ze Bi bedzie miala jednak ten zalegly mecz i to juz w ta sobote! Wkurzylam sie, bo wczesniej ani mru-mru, czlowiek cieszy sie, ze koniec, a tu na ostatnia chwile wiadomosc, ze a jednak! Rodzice zaczeli wysylac wiadomosci, ze w sobote nie dadza rady i juz byla nadzieja, ze nie zbierzemy zespolu, ale ostatecznie mecz przelozyli na niedziele. Kolejna rozgrywka w innym miescie i az o 15:30, wiec samej mi sie nie chce, a Bi oczywiscie ostro protestuje. Z drugiej strony, wyglada, ze bylaby jedyna rezerwowa, wiec fajnie zeby pojechala, bo po pierwsze, na pewno sporo sobie pogra, a po drugie, potrzebna jest w razie gdyby ktos mial kontuzje. Do panny nie docieraja jednak argumenty o byciu czescia zespolu. :/ W koncu dojechal M., z moim ulubionym storczykiem (choc nie mam do nich reki i morduje jednego po drugim :D) oraz (rownie ulubionym) sushi na obiad. Przy okazji wzbudzil poczucie winy u dzieciakow, ktore zapomnialy, ze tego dnia ich matka postarzala sie o kolejny rok. ;) No coz, Bi - wredota, nie wygladala na szczegolnie skruszona... Pogadalismy sobie o minionym dniu i akurat stwierdzilam, ze trzeba skorzystac z ciepla oraz resztki swiatla dziennego i wyruszyc na jakis spacer, kiedy uslyszalam miauk. Okazalo sie, ze Oreo drze sie za drzwiami, bo akurat... zaczelo padac. :O No to tyle ze spaceru. Poszlam w takim razie wziac prysznic zeby miec to juz z glowy i moc sie spokojnie zrelaksowac. Schodze potem na dol, odruchowo sprawdzam wiadomosci, a tam... mail od trenera z plywania. Juz mi gula skoczyla, ze teraz pisze mi, ze mozemy z Bi przyjechac we wtorek, a ja mam mokre wlosy i juz pizame na sobie. Na szczescie odpisywal tylko na mojego maila z wczesniejszego dnia, ze to pierwszy wtorkowy trening, wiec chce go sprawnie przeprowadzic, bez dodatkowych rozpraszaczy. Okey... Nie wiem czym wtorkowy trening rozni sie od sobotniego, ale niech mu bedzie. :D Korzystajac z kolejnego juz, spokojnego wieczoru, przydusilam Kokusia zeby przecwiczyl gre na instrumentach.
Przy okazji dowiedzialam sie, ze musze lepiej pilnowac jak moj syn przygotowuje sie do zajec muzycznych. Bierze bowiem trabke - a tam guziki (czy klawisze, czy jak to zwal) nie nasmarowane olejkiem i utykaja w srodku. Zabiera sie za skrzypce - a one tak rozstrojone, ze nawet ja to slysze z moimi sloniowymi uszami! :O I zamiast 15 minut cwiczen, robi sie pol godziny, bo trzeba wszystko najpierw naoliwic i dostroic... Kiedy juz syn wymeczyl moje biedne uszy, w koncu moglam oddac sie blogiemu nicnierobieniu. Jakies malo relaksujace byly te moje urodziny. ;)
W srode musialam sobie przypominac, ze to nie poniedzialek. Wolne dni w srodku tygodnia, to nie jest dobry pomysl. ;) Rano byly niby 2 stopnie na plusie, ale wial porywisty, lodowaty wicher i odczuwalna wynosila -3. Bi jak zwykle poszla, co prawda w dlugich spodniach, ale w zwyklej i w dodatku krotkawej bluzie. Coz, moje argumenty nie trafiaja tam gdzie trzeba, wiec panna albo sie zahartuje, albo porzadnie rozchoruje i wtedy moze dotrze. Kiedy wrocilam do chalupy, przylecial za mna nawet kiciul, ktoremu najwyrazniej zmarzla czarna dupka. :D Obudzilam Kokusia, ktory wstal jak zwykle z fochem, ale dosc szybko sie rozruszal. Kiedy wyszlismy, dalam mu gruba bluze z podszewka, ale jak na zlosc wiatr troche zelzal i akurat wyszlo slonce, wiec panicz zdziwil sie, bo "bylo calkiem cieplo". Taaa... Po odjezdzie Nika jak zwykle do domu, poogarniac co nieco, wstawic pranie, nakarmic Oreo, potarmosic Maye i czas byl jechac do mojej pracy - nie pracy. ;) W robocie spokoj, bo jakby inaczej. Do szefa przyszedl jakis list, wiec napisalam mu maila i o dziwo zaniedlugo sie zjawil. Widocznie bylo to cos waznego. Przy okazji zobaczyl, ze nadal zjawiam sie w biurze, choc co z tego, skoro i tak nic "pienieznego" z tego nie wynika. ;) Wyszlam po 15, zajechalam do biblioteki, po czym wrocilam do domu na obiad i krotki relaks. Czlowiek chcialby juz klapnac na kanape i odpoczac (psychicznie, bo tak to nie ma po czym), a tymczasem w koncu moglismy pojechac z Bi na basen. Spodziewalam sie, ze pojade, sprawdza jak plywa, a potem od razu ja zapisze. Okazalo sie jednak, ze strasznie teraz wszystko pokomplikowali. Owszem, jedna z trenerek przeprowadzila z Bi "test", czyli sprawdzila jak radzi sobie ze stylami i wytrzymaloscia (wymogiem dostania sie do druzyny jest umiejetnosc przeplyniecia dlugosci basenu bez zatrzymywania sie), ale potem dowiedzialam sie, ze jakas "koordynatorka" musi zatwierdzic jeszcze dokumenty i dopiero wtedy mozna dziecko zapisac. Ale kombinacje! W kazdym razie, trenerka testujaca Starsza, stwierdzila, ze powinna ona trafic do grupy zaawansowanej, albo ewentualnie srednio-zaawansowanej II. Bi oczywiscie stwierdzila, ze narazie woli zostac w tej drugiej, z racji ze jest troche slabsza, a ona chce nabrac wiecej pewnosci. Dla nas to nawet pasuje, bo beda razem z Kokusiem. Jak zwykle okazalo sie, ze maja balagan, bowiem pani koordynatorka wyslala kilka tygodni temu zmiane grafiku, z ktorej wynikalo, ze oba najwyzsze poziomy maja treningi o tej samej porze. Tymczasem na miejscu okazalo sie, ze zaczynaja, owszem, o tej samej godzinie, ale grupa zaawansowana zostaje o pol godziny dluzej. Nikowi juz rok temu trener mowil, ze powinien przejsc do tamtej grupy, ale Mlodszy stwierdzil, ze "w zyciu", bo nie ma ochoty plywac dodatkowe pol godziny. ;) Mam nadzieje, ze z wiekiem do niego dotrze, ze tak wlasnie trenuje sie wytrzymalosc... Po tescie pozwolili Bi zostac na treningu i cale szczescie, bo i tak czekalam na Kokusia, wiec przynajmniej nie musialam specjalnie odwozic corki. Co prawda to autem tylko jakies 2 minutki, ale udalo mi sie zgarnac miejsce niemal pod drzwiami i nie chcialam go stracic. ;)
Po treningu Nik wyszedl z wody wsciekly, bo jakis chlopak ponoc mu docinal. Ze za wolno plywa (co nie jest prawda) i ze obijal sie w czasie rozgrzewki. To drugie akurat bylo racja, bo sama widzialam i dawalam mu znaki na migi, ze ma sie zaczac ruszac. ;) Ten chlopak wyglada spokojnie na 2-3 lata starszego i zastanawiam sie, ze chce mu sie zawracac sobie glowe takim smarkaczem jak Nik? Z drugiej strony, widzialam jak Mlodszy ochlapal go woda, wiec sama nie wiem kto tam zaczyna... Powiedzialam M., poniewaz to zwykle on jezdzi na basen, zeby mial gowniarza (nie naszego ;P) na oku... Panna Bi za to wyszla zachwycona, ze jak bylo cudownie i ze ona taaak sie cieszy ze znowu plywa i bardzo byla rozczarowana, ze raczej nie ma szans zeby zalatwic papierologie w jeden dzien, zeby mogla przyjechac na trening juz w czwartek, czyli nastepnego dnia. Ze swojej strony jestem baaardzo ciekawa ile ten entuzjazm potrwa. :D
W czwartek moglysmy ze Starsza pospac dluzej niz zwykle, bo dzieciaki na 9 byly umowione do dentysty na kontrole. Kokusia planowalam rowniez obudzic pozniej, ale sam wstal o zwyklej porze. Spodziewalam sie, ze jak kontrola, to luzik, szast - prast i bedzie po sprawie. Jaaasne... :D Dojechalismy pare minut spoznieni bo wszedzie jakies roboty drogowe (jak na zlosc) i na pierwszy ogien poszla Bi. Sprawdzenie poszlo sprawnie, ale okazalo sie, ze z jednej strony ma malutenka dziurke, ktora dentysta zgodzil sie od razu zalatac, a z drugiej jakies przebarwienie, ktore mial sprawdzic. Przeprowadzili ja do drugiego gabinetu, gdzie miala poczekac na lekarza, a potem wzieli Kokusia. U Mlodszego wszystko faktycznie poszlo sprawnie i zadnych nowych ubytkow nie zarejestrowano, choc higienistka zauwazyla, ze kawaler nie domywa przednich zebow przy dziaslach. Trzeba mu bedzie przypominac przed myciem... Tymczasem przeglad Nika skonczono, a Bi dalej czeka! Ja siedze z nia w gabinecie, Mlodszy lazi miedzy nami a poczekalnia z zabawkami... Lekarz mial sie zjawic za kilka minut, a minelo juz spokojnie 20... Zrobila sie 10:11. W dodatku zapomnielismy, ze po fluoryzacji nie mozna jesc nic chrupkiego, a panna spakowala sobie do szkoly same chrupiace przekaski. Nie bylo w dodatku pewne czy zdazy w ogole na dluga przerwe (jedyna, podczas ktorej moga zjesc, bo inne sa za krotkie), ktora juz sie zaczela. Zaczela jeczec zebysmy zajechali po drodze po cos do jedzenia, a ja chcialam jak najszybciej odstawic dzieciaki do szkoly. Bi zaczyna lekcje o 7:40, wiec stracila juz ponad 3 godziny... Nik dodatkowo marudzil, ze nie zdazy na flex time, czyli czas ktory dzieciaki moga wykorzystac na podokanczanie jakichs zadan, poproszenie nauczycieli o wytlumaczenie czegos, albo po prostu czytanie. Kawaler planowal odrobic prace domowa, ktorej znow zapomnial wziac do domu. :O Czas "dowolny" zaczynal sie za pol godziny, a przeciez w gre wchodzilo nie tylko doczekanie sie w koncu lekarza, ale jeszcze zalatanie tej dziury! :O W koncu, wkurzona, stwierdzilam ze dluzej nie czekam. No w kulki sobie leca! Podeszlam do recepcji i umowilam sie na osobna wizyte. Fajnie byloby to zrobic za jednym zamachem, ale jak ze zwyklej kontroli oraz czyszczenia miala nam sie zrobic 2-godzinna wizyta, to ja dziekuje! Odwiozlam najpierw Bi bo ona najwiecej juz stracila z lekcji, a potem Kokusia, ktoremu przepadlo "tylko" jakies 1.5 godziny. Planowo mialam potem jechac do domu, bo nie zamierzalam tego dnia pojawiac sie w pracy. Rano jednak przyszedl formularz z druzyny plywackiej, ktory musialam wypisac, zeskanowac i odeslac. Nie liczylam, ze da sie zalatwic oficjalny zapis Bi w ten sam dzien, ale jednak stwierdzilam, ze wypelnie, odesle i zobaczymy. Niestety, drukarka w domu wiecznie ma zaschniety tusz, bo praktycznie jej nie uzywamy, musialam wiec zrobic to w pracy. Logiczniej byloby najpierw odstawic Kokusia, a potem Bi, z racji ze moja praca znajduje sie doslownie za rogiem od jej szkoly, no ale zalezalo mi zeby znalazla sie w placowce jak najszybciej. Pojezdzilam wiec sobie troche bez sensu w kolko, ale trudno. W robocie niezle mi sie trafilo, bo akurat jakas firma sie reklamowala, a wtedy rozdaja rozne darmowe pierdolki. Zgarnelam dwa breloczki na walizki, bo pomyslalam, ze akurat przydadza sie do Polski. A dla Potworkow udalo mi sie dostac fajne, asymetryczne plecaczki do przelozenia przez jedno ramie. Mieli dodatkowo kawe i paczki, wiec prawie sie poplakalam ze szczescia, bo od rana jezdzilam o suchym pysku. :D Wydrukowalam formularz, wypisalam i zeskanowalam, po czym odeslalam i chwilke sprawdzalam jeszcze maile i takie tam, skoro juz bylam w robocie. Okazuje sie, ze ta koordynatorka z basenu dziala bardzo sprawnie, bo niecala godzinke pozniej dostalam maila, ze wszystko jest ok i Bi moze zaczac treningi tego samego dnia. Wrocilam do chalupy i choc mialam juz ochote tylko klapnac na kanape z kawa, zaplanowalam sobie na ten dzien odkurzyc i pomyc podlogi na dole, wiec bez entuzjazmu, ale sie za to zabralam. Wlasciwie ledwie skonczylam, a wrocila do domu Starsza. Bardzo sie ucieszyla, ze moze jechac na trening, ale przerazona zabrala sie natychmiast za prace domowa, ktorej tego dnia miala zatrzesienie. To znaczy, pare rzeczy to projekty, ktore byly do oddania kolejnego dnia, ale wiedziala o nich od jakiegos czasu, wiec taki natlok zrobil jej sie w sumie na wlasne zyczenie. ;) Tak czy owak, siedziala nad papierami i kompem przed obiadem, w jego czasie oraz po nim... Wrocily chlopaki, zjedli i Nik stwierdzil, ze prace domowa odrobi sobie znow w czasie dowolnym. Tym razem jednak mial ja ze soba, wiec przydusilam zeby usiadl i ja zrobil, a nie wymyslal. Przyszla pora na trening, gdzie Bi pedzila jak na skrzydlach, a Kokusiowi najwyrazniej udzielil sie jej entuzjazm, bo tez nie marudzil. Najmniej chyba chcialo sie jechac M., ktory w tym czasie mial pocwiczyc na silowni. Zaproponowalam, ze ja pojade z dzieciakami, ale stwierdzil, ze sie zmusi. No to ok. W sumie to i tak czulam sie srednio, bo wyraznie cos mnie rozkladalo. W gardle mialam jakas kluche, a z nosa cieklo coraz mocniej. Z checia skorzystalam wiec z mozliwosci zostania w cieplej chalupie. Samotny czas zlecial niewiadomo kiedy i zaraz cala moja "banda" wrocila. Bi ponownie zachwycona, stwierdzila ze ona chce jezdzic na wszystkie 4 treningi w tygodniu. Nadal zastanawiam sie ile ten entuzjazm potrwa. :D Nik az takiego zapalu nie ma, mimo ze tym razem byl nasz sasiad, ktory najwyrazniej wrocil tez na plywanie, wiec mial kolege. Juz jednak zaczal marudzenie, ze nie chce jezdzic na treningi w poniedzialki, bo tak ciezko jest rozpoczynac tydzien od dodatkowych zajec. ;)
W piatek trzeba juz bylo wstac normalnie. Poniewaz jednak ten tydzien byl ogolnie caly jakis bez ladu, skladu i organizacji, wiec i tego dnia tradycji musialo sie stac zadosc. :D Jak zwykle, o 7:05 wyszlysmy z Bi z domu. Na przystanku stal juz chlopiec z drugiej czesci osiedla, wiec panna pomaszerowala sama, a po chwili tata podwiozl jej kolezanke. Autobus przyjezdza czasem juz o 7:09, a czasem dopiero o 7:18, wiec dzieciaki czekaly, a ja rzucalam Mayi pileczke. Zrobila sie jednak 7:20, a autobusu nie ma. Sprawdzilam maile czy moze bylo cos o opoznieniu, ale nie. O 7:25 zadzwonilam do firmy autobusowej spytac co sie dzieje. Babka sprawdza i mowi... ze autobus juz jest w szkole i ze byl na naszym przystanku o 7:08! Mowie babce ze niemozliwe, bo Bi czeka od 7:05, wiec autobus musial w ogole ominac nasz przystanek. Babka sprawdza jeszcze raz, ale przekazuje ze kierowca twierdzi, ze byl o 7:08. Nosz kur*wa! Zawsze to samo! Pewnie jakis nowy, albo z nowa trasa i sie pomylil, ale zamiast sie normalnie przyznac, to bezczelnie klamie! Mowie kobiecie, ze oprocz mojej corki, na przystanku jest dwoje innych dzieci, wiec to nie tak, ze my sie spoznilysmy, a teraz zwalamy wine na autobus, tylko on faktycznie nie dojechal. Pozniej okazalo sie, ze tamten chlopiec czekal juz od 7:01, wiec nie, nie doszlysmy na przystanek za pozno! Dopiero wtedy kobieta odpowiedziala, ze jeden z autobusow zawroci i za chwile po dzieciaki przyjedzie, ale w tym momencie juz i tak stwierdzilam, ze zawioze dziewczyny. Zawolalam wiec Bi i powiedzialam, zeby wypatrywaly z kolezanka autobusu i jakby dojechal, to niech wsiadaja, a jak nie dojedzie, to tylko szybko dam Nikowi sniadanie i je zawioze. Wpadlam do domu, a moj syn, ktory wczesniej obudzil sie o 6:40 i ogladal cos na tablecie, jednak polozyl sie spowrotem i spal w najlepsze! :O Obudzilam go, nalalam mu mleka do platkow, wytlumaczylam, ze ma sie szykowac, a ja musze zawiezc dziewczyny i zaraz wroce. Po czym wskoczylam w auto i popedzilam na przystanek. Pannice wsiadly, a ja spytalam chlopca czy nie chce zeby jego tez podwiezc, stwierdzil jednak ze pojdzie po tate. Nie, to nie. ;) Szkoda mi bylo troche tego autobusu ktory zawrocil po nich, ale trudno, niech firma przewozowa lepiej szkoli kierowcow i nie klamie w zywe oczy. Zreszta, po drugiej stronie osiedla stoi zawsze jeszcze jedna dziewczynka, wiec kto wie, moze ona nadal czekala... Byla juz 7:35, a dziewczyny zaczynaja lekcje o 7:40, wiec dojechaly solidnie spoznione. Wrocilam do chalupy dosc poznawo, bo wszedzie byly poranne korki. Myslalam, ze na spokojnie sie ogarne, a tymczasem zrobila sie 8:06, wiec zostalo jakies 15 minut do wyjscia. Zawiezienie Bi oznaczalo bowiem, ze musialam zawiezc i Kokusia, bo jego autobus przyjezdza okolo 7:50, wiec juz dawno odjechal... Z Mlodszym na szczescie byla to juz jazda na spokojnie, bo mielismy sporo czasu. Dojechalismy z 4-minutowym zapasem. Po odwiezieniu kawalera wrocilam do domu, bo nie mialam zadnych rzeczy do pracy i nadal bylam w spodniach dresowych. Nakarmilam kiciula, wypuscilam Maye, przebralam sie i pojechalam. I po fakcie stwierdzilam, ze moglam zostac w chalupie. Dzieciaki mialy bowiem normalnie lekcje, ale teoretycznie tego dnia obchodzony byl Veterans' Day. Akademia medyczna, do ktorej nalezy budynek w ktorym pracuje, miala wolne i my oficjalnie tez mielismy je wpisane w kalendarzu, zanim wszyscy poszli na przymusowe zwolnienie. Poniewaz obecnie zadne kalendarze nie obowiazuja, wiec stwierdzilam, ze posiedze w biurze pare godzin, sprawdze poczte (zapomnialam, ze tego dnia nie jezdza listonosze), itd. Budynek byl jednak doslownie na wpol wymarly. Az dziwnie bylo chodzic korytarzami... :D Z pracy wyszlam jeszcze szybciej niz zwykle, bo nie tylko musialam pojechac po spozywke, ale zdazyc odebrac Bi ze szkoly. Panna zostala bowiem na dodatkowej matematyce, co tym razem bylo wrecz konieczne, bo dzien wczesniej przez dentyste stracila lekcje i nie byla pewna jak odrobic prace domowa. Udalo mi sie wymierzyc czas niemal idealnie i pod szkola czekalam niecale 10 minut. Wykorzystalam je na wyslanie zaleglych wiadomosci i wykonanie telefonu, wiec nawet sie nie ponudzilam. Starsza w koncu wylonila sie ze szkoly i wrocilysmy do domu. Wielka ulga bylo, ze nie musialam sie juz nigdzie wiecej ruszac, bo przeziebienie trzymalo mnie w najlepsze. Moze z nosa bardzo nie kapalo, ale wyraznie byl lekko przytkany, a dodatkowo rypala mnie glowa i bolaly miesnie. Takie niewiadomo co, bo bez goraczki, ale objawy jakby lekko grypowe. Super... :/
Do nastepnego razu!
Na tym lodowisku co my chodzimy też co piątek jest dyskoteka. Nigdy nie byliśmy, bo dzieciaki do tej pory były za małe. Ale jak czasami przejeżdżaliśmy o tej porze, to było widać, że ludzi jest sporo.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że u nas nie ma takich zdjęć. Byłyby fajną pamiątką. To teraz odpoczywacie od piłkarskich rozgrywek, tak jak my - szkoda tylko, że ten czas wolny minie tak szybko. - A jednak jeszcze nie wolne. Ale już niedługo.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!!! Jeszcze wielu wspaniałych lat życzę!!!!
Widzę, że nie tylko u nas taka papierologia wszędzie. Super, że po takim czasie Bi może być w grupie zaawansowanej!!!
Mam nadzieję, że nie rozłoży Cię kompletnie i że to tylko taki straszak przed weekendem.
My to w ogole od pilki odpoczywamy kompletnie. ;) Ani treningow, ani meczow... Ale nie tesknie; przeczolgal mnie ten sezon.
UsuńDzieki za zyczonka! ;)
No ta papierologia mnie zaskoczyla, bo spodziewalam sie, ze przyprowadze Bi na trening, a po fakcie w recepcji ja zapisze na stale i po krzyku. A tu cala procedura! ;) Z tym, ze od razu jest w tak wysokiej grupie, wszyscy jestesmy zaskoczeni. Myslelismy, ze po ponad 2 latach przerwy, wyjdzie z wprawy. A jednak plywania sie nie zapomni. ;)
Niestety, jednak wzielo mnie porzadnie, ale przyznaje, ze dosc szybko przeszlo.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin 🥳🥳
OdpowiedzUsuńDziekuje! Napisz cos u siebie! ;)
UsuńHappy Birthday, spoznione, ale niech beda very happy!
OdpowiedzUsuńZ tymi szkolnymi autobusami to macie takie przygody, ze glowa mala! Wspolczuje!
Dzieki! Za autobusami nie wiem co sie dzieje w tym roku. Dzis znow ten Bi przyjechal dopiero o 7:27. Dobrze, ze ona akurat nie jechala, bo by sterczala na mrozie 22 minuty. :/
UsuńWszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
OdpowiedzUsuńDziekuje!
Usuń