Tym razem rozlozylo matke... Jakas odmiana po wszystkich dzieciecych smarkach i kaszlach. :D
Sobota, 11 listopada, miala wygladac nieco inaczej. Zespol pilkarski Kokusia mial mala imprezke na zakonczenie sezonu, ale tu nawet sam Nik nie byl pewien czy chce na nia jechac. Niby lubi wiekszosc chlopakow, ale chyba jednak cos tam nie gra, skoro nie wykazal wiekszego entuzjazmu... Poniewaz mnie od dwoch dni cos wyraznie "bralo", a mialo byc tylko 10 stopni przy zimnym wietrze, wiec napisalam, ze go nie bedzie. Poza ta imprezka, bylismy zaproszeni na doroczne obchody swieta Diwali u sasiadow. Malzonek oczywiscie nie mial najmniejszej ochoty, a fakt, ze pracowal i w sobote i w niedziele, tylko przypieczetowal jego decyzje ze nie idzie. Potworki byly jednak oczywiscie cale chetne, a i ja w zasadzie lubie ta sasiedzka tradycje. Juz w piatek czulam sie jednak nie bardzo, wiec mimo ze podczas zakupow wzielam tez produkty do dania, ktore chcialam przyniesc na impreze, to stwierdzilam, ze zaczne je robic dopiero w sobote, jesli wstane z w miare dobrym samopoczuciem. Niestety, obudzilam sie czujac sie juz wyraznie chora. Moze nie obloznie, ale wyrazniej mialam zawalone zatoki i z przodu rozsadzalo mi czaszke bolem. Do tego bylam zupelnie ospala i polprzytomna. Nawet leki na przeziebienie oraz kawa, nie mogly mnie postawic na nogi. Nie mialam jednak goraczki, wiec wiadomo bylo, ze to nie zadna grypa, tylko wyjatkowo paskudne przeziebienie. Na impreze jednak kompletnie nie mialam ochoty, a w dodatku nie chcialam dalej roznosic zarazkow. Napisalam wiec do sasiadki, przepraszajac, ze jednak mnie nie bedzie. Dzieciaki wydawaly sie jednak zdrowe, a Bi wrecz nie wyobrazala sobie nie isc, wiec spytalam czy ma cos przeciwko zebym ich przyprowadzila, a potem odebrala. Dzien uplynal mi wiec dosc leniwie, bo i energii na wiele nie mialam. Wstawilam pranie, a potem przelozylam je do suszarki, umylam kuchenke i takie tam. Moje samopoczucie to byla taka sinusoida. Raz wracala mi lekko energia i moglam cos zrobic, zeby za chwile opadala do zera, a wraz z nia ja, na kanape. :) Skoro malzonek mial pracowac kolejnego ranka, wiec powstal dylemat, co z kosciolem, bo oczywiscie chcial isc na msze w sobote. Poczatkowo zakladalismy, ze pojedzie sam z dziecmi, ale kiedy przyszla pora, akurat moja "sinusoida" samopoczucia powedrowala w gore i stwierdzilam, ze moze dam rade. I dalam, choc bylo tam tak potwornie goraco, ze prawie zasnelam... ;) Po powrocie chcialoby sie juz klapnac na tylek i nigdzie sie nie ruszac, ale u sasiadow przyjecie zaczynalo sie o 18. Bi az piszczala zeby isc i najchetniej zjawilaby sie pol godziny przed czasem. Nik nieco zwatpil kiedy dowiedzial sie, ze matki z nimi nie bedzie, ale potem przypomnial sobie, ze sasiedzi co roku maja zimne ognie i fajerwerki i uznal, ze warto. :D Odprowadzilam ich wiec, przeprosilam sasiadke i przekazalam zeby w razie jakichkolwiek problemow zadzwonila albo wyslala sms'a, po czym wrocilam na wieczor z malzonkiem. Impreza miala sie zakonczyc o 20:30 - 21:00, ale ze zwykle im sie wszystko wydluza, wiec umowilam sie z sasiadka, ze zadzwonie i zapytam jak daleko "w polu" sa. Zadzwonilam o 20:30 majac nadzieje, ze moge juz pojsc po dzieciaki, ale dowiedzialam sie, ze wszystko przedluzy sie spokojnie do 21:15. Suuuper... Poczynilysmy wiec kolejny plan, ze zadzwoni albo wysle sms'a jak beda zaczynac fajerwerki, ktore zawsze sa ostatnim etapem imprezy. No i faktycznie bylo grubo po 21 kiedy dostalam telefon. Zanim sie zebralam i podjechalam (niedzwiedzie jeszcze nie spia, wiec nie ryzykowalam lazenia po nocy, a zreszta i tak bylam chora) do nich, akurat konczyli.
Wyszlo wiec idealnie, bo wystarczylo, ze Potworki sie pozegnaly i moglismy wracac. Ponoc oboje dobrze sie bawili, choc jeden z lepszych kolegow Kokusia (z obecnych tam) dosc szybko pojechal do domu, a inny z pozostalych chlopcow dokuczal wszystkim, probowal uprawiac zapasy z chlopakami i ciagnal za wlosy dziewczynki. I to taki juz "wyrostek", prawie 13-letni, bo chodzi do szkoly z Bi i jej kolezanka. :O Ponoc sasiad ma sie rozmowic z jego rodzicami po skargach swojej corki i mam nadzieje, ze to zrobi. Dziwie sie, ze zadne z dzieci nie poszlo na skarge w trakcie imprezy... Kolejnego dnia dostalam zdjecia przeslane przez grupe.
Ciesze sie, ze pomimo nieobecnosci zostalam w to wlaczona, bo przynajmniej moglam zobaczyc Potworki w czasie przyjecia i wydawali sie bawic calkiem niezle. :)
Poniewaz nie musielismy sie zrywac do kosciola, wiec w niedziele pospalam z Potworkami do oporu. Wstalismy pozno i spedzilismy bardzo leniwy ranek. Niestety, moje przeziebienie wkroczylo na kolejny etap, a mianowicie przestala mnie bolec glowa, ale za to zaczelo kapac z nosa. :/ Dzwonilam dzien wczesniej do mojego taty zeby uprzedzic go, ze rozsiewam zarazki, ale stwierdzil, ze zaryzykuje. Nie z milosci do corki i wnukow, o nie. ;) Po prostu zostal juz wyslany na zimowe bezrobocie, w zwiazku z czym musial przez internet otworzyc swoje konto i powpisywac wszystkie dane. Co roku robi sie to coraz bardziej skomplikowane i zastanawiam sie jak starsze osoby maja sie w tym polapac. Z drugiej strony, moj tata jest juz w wieku emerytalnym, wiec w sumie starsi od niego dostaja emeryture i nie musza sie bawic w zasilek dla bezrobotnych. ;) Dodatkowym papierkiem taty bylo wezwanie na lawe przysieglych. Jeszcze niedawno od razu na wezwaniu mozna bylo zaznaczyc czy sie zgadzasz czy nie, zaznaczyc przyczyne odmowy i odeslac. Teraz to rowniez trzeba zrobic internetowo. :/ Moj tata zawsze wpisuje, ze nie mowi po angielsku, co nie jest do konca prawda, choc nie wiem czy przy takiej prawdziwej sprawie sadowej rzeczywiscie by dokladnie rozumial o co chodzi. ;) W kazdym razie, dziadek potrzebowal pomocy z ogarnieciem tego wszystkiego, wiec potrzeba przewazyla strach przed wirusami. :D Przyjechal wiec i ponownie zalapal sie na obiad. Ciasta nie bylo, bo dzien wczesniej nie czulam sie na silach, a w niedziele rano zwyczajnie jeszcze nawet o tym nie pomyslalam. Na szczescie M. po drodze z pracy zajechal po hamerykanckie paczki. Nie jest to jakis cud smaku, ale z braku laku... ;) W czasie kiedy tata jeszcze u nas siedzial, zaczelam przypominac Bi, ze po poludniu miala ten zalegly mecz. Panna jeczala calutki dzien ze nie chce, ze dlaczego musi, ze nie cierpi rozgrzewek, a mecze ja stresuja, itd. Oczywiscie malzonek jej wtorowal, ze a po co, ze to strata czasu, ze nie lepiej sobie posiedziec, itd. :/ Jak zwykle mialam ochote go udusic, choc przyznaje, ze i mnie samej sie nie chcialo, bo z nosa lecialo mi coraz bardziej, a mielismy raptem 6 stopni. Wiedzialam jednak, ze jesli ja nie pojade, to M. nie pojedzie z nia na pewno. Tymczasem dwie dziewczynki zaznaczyly na app'ce nieobecnosc, a trzy kolejne nie odpowiadaly. Co prawda dwie z nich to byly corki trenera i managerki, wiec wiadomo bylo, ze raczej beda, ale mimo wszystko, nie bylo pewne czy bez Bi zbiora zespol lub czy bedzie choc jedna rezerwowa. Poniewaz wiec juz kilka dni temu zaznaczylam, ze bedzie, wiec stwierdzilam ze glupio w ostatniej chwili pisac, ze jednak nie dojedzie. Tym bardziej, ze mecz byl w innej miejscowosci, ale niezbyt daleko, bo jakies 25 minut jazdy. Pomimo wiec protestow i panny i jej ojca, twardo przyszykowalam jej stroj, sama sie przebralam i pojechalysmy. Koniec koncow, dobrze ze pojechala. Z obecnoscia zrobily sie roszady, bo jedna z dziewczynek, ktore nie odpowiadaly, faktycznie sie nie zjawila, za to inna, ktora miala zaznaczona nieobecnosc, jednak dotarla. Za to jeszcze jedna jechala z jednego meczu na drugi, wiec dotarla dopiero na druga polowe. W pierwszej polowie byla wiec tylko jedna rezerwowa, ale w drugiej juz dwie. Tyle, ze w pierwszej polowie cos sie stalo w noge jednej z zawodniczek i juz wiecej nie wyszla, a w drugiej inna musiala opuscic boisko. Gdyby nie bylo Bi (albo kogos innego), musiliby sie dogadywac z trenerem przeciwnikow zeby zmniejszyc liczbe wystawionych dziewczyn o jedna, ale nie wiem czy w lidze to dozwolone. A Bi przynajmniej grala calutka pierwsza polowe i wiekszosc drugiej. Trener zdjal ja tylko na kilka minut, po czym wystawil ponownie.
Niestety, dziewczynom cos nie szlo i wiekszosc meczu krecila sie przy naszej bramce. Nasze zawodniczki mialy bodajze jedna akcje pod bramka przeciwniczek, ale spudlowaly. Za to u nas, w pierwszej polowie na bramce stala inna dziewczynka niz zwykle i niestety to bylo widac, bo wpuscila dwie bramki, takie zupelnie do obronienia... No trudno; na szczescie dziewczyny sie zbytnio nie przejely. Bylo potwornie zimno. W pierwszej polowie jeszcze na boisko dochodzila resztka slonca, ale w drugiej zaszlo juz za horyzont, a ze w nocy mialo byc -3, wiec temperatura spadala na leb na szyje. Mialam zalozona zimowa kurtke, ale na nogi wzielam zwykle, nieocieplane botki i mimo, ze maszerowalam naokolo i tuptalam w miejscu, pod koniec stopy mialam kompletnie skostniale. A moje "gorace" dziecko, w drugiej polowie podciagnelo w gore getry zalozone pod spodenki oraz rekawy termalnej bluzki spod koszulki. Bo jej przeciez za cieplo bylo! :O Po meczu managerka wreczyla kartki z podziekowaniem dla trenerow, wiec teraz to juz oficjalnie koniec. Bi trwardo upiera sie, ze na wiosne nie gra, choc mam nadzieje, ze po zimowej przerwie jednak jej sie troche odmieni, bo liga "wymaga" (choc nie wiem jak to egzekwuja) zeby przyjety zawodnik gral w sezonie jesiennym i wiosennym. Po drodze zajechalysmy jeszcze po kawe (Boszzz, jak bosko bylo sie napic czegos goracego!) i do domu. A tam... mila niespodzianka, bo M. zdecydowal sie rozpoczac sezon kominkowy! Mimo ogrzewania na maksa w aucie, mialam nadal lodowate stopy, wiec malo nie poplakalam sie ze szczescia, ze moge je wystawic do ognia. :D Oreo na poczatku obchodzila kominek szerokim lukiem, ale potem najwyrazniej przypomniala sobie, ze rok temu, jako kociatko, lubila sie ukladac przy samym ogniu. Tym razem nie polozyla sie na drzemke, ale sporo czasu spedzila obserwujac ogien i sledzac wzrokiem strzelajace iskry. :)
Szkoda, ze te sielanke przy ogniu trzeba bylo przerwac zeby szykowac sie na kolejny tydzien szkoly i pracy. Chociaz... Potworki znow mialy ten tydzien taki "porozrywany", szczegolnie Bi...
Jak napisalam wyzej, w nocy z niedzieli na poniedzialek temperatura solidnie spadla i mielismy porzadny przymrozek oraz wszystkie powierzchnie przykryte szronem. Panna Bi oczywiscie pomaszerowala w zwyklej polarowej bluzie, pomimo moich sugestii, ze przydaloby sie jednak cos cieplejszego... Dobrze, ze autobus tym razem przyjechal i to tak mniej wiecej o czasie. Wrocilam do domu, zbudzilam Kokusia, wyszykowalismy sie i poszlismy na przystanek. Syn na szczescie, bez szemrania zalozyl bluzke z dlugim rekawkiem oraz kurtko - bluze. A jego autobus podjechal niemal natychmiast kiedy doszlismy, wiec nawet sie nie naczekal. Wrocilam do chalupy, a za mna kiciul, ktory spedzil caly ranek na podworku, ale najwyrazniej uznal, ze wystarczy juz tego zimna. W domu tylko zjadl, po czym ulozyl sie na swojej wiezy i przez reszte ranka sie stamtad nie ruszyl. ;) Ja z kolei przewietrzylam sypialnie, poskladalam w koncu sobotnie pranie, wstawilam kolejne, jak rowniez zmywarke, wypilam kawe i pojechalam do pracy. Nie na dlugo jednak, bo Potworki mialy skrocone lekcje, a ze teraz Nika odbieramy osobiscie, wiec musialam po niego jechac. Jak na zlosc, lekcje skrocone byly jeszcze bardziej niz zwykle, bo Mlodszy konczyl juz o 12:30, a Bi juz rowniutko w poludnie. Ona jednak na szczescie jezdzi autobusem, wiec nikomu nie utrudnilo to zycia. ;) Odebralam kawalera i wrocilismy do domu. Ja na... 45 minut, bo musialam wrocic w to samo miejsce, czyli do jego szkoly, na wywiadowki. Tym razem rozdzielono je na osobne z matematyki i osobne z angielskiego. Za to w szkolnej bibliotece rozlozono kawe i ciasteczka dla rodzicow, wiec z checia skorzystalam. Pierwsze spotkanie mialam z pania od angielskiego i tu Nik niestety nie zablysl. Wlasciwie pani nie bardzo byla w stanie wyjasnic mi co "dolega" Kokusiowemu pisaniu, oprocz tego, ze nie korzysta ze zbyt wielu zrodel, wiec potem ciezko mu dawac dobre przyklady i argumenty. Nie wiem co o tym myslec, bo jak dla mnie, to umiejetnosc korzystania ze zrodel nabiera sie z wiekiem, a 10-latkowi raczej trzeba w tym lekko pomoc. Ogolnie, miedzy wierszami, wyczytalam ze owa pani nie za bardzo Nika lubi, co jest dosc dziwne, bo to jest zwykle naprawde ulozone, uprzejme dziecko i wiekszosc nauczycieli pieje z zachwytu nad jego zachowaniem... Zreszta, ta antypatia, jak to bywa, jest wzajemna, bo i Mlodszy twierdzi, ze tej pani nie znosi, choc przyznal tez, ze tematy wypracowan mu w minionym trymestrze nie podpasowaly i ze w tej klasie ma spora grupe kolegow i gadaja. Super... :/ Nik to zdecydowanie gadula, a jak jeszcze dobierze sie z kilkoma rozrabiakami, to moge sobie wyobrazic co taka banda potrafi wyczyniac. A wiadomo, ze nauczyciele nie przepadaja za glosnymi, przeszkadzajacymi uczniami... Ta pani przy okazji wydaje sie dosc mloda, wiec moze nie nabrala jeszcze wprawy z ogarnieciem "trudniejszej" grupy... Po rozmowie z pania od angielskiego, przeszlam zaraz do sali obok, do matematyczki. I tu juz zupelnie inna rozmowa. Wiecie, po trudnosciach Bi na zaawansowanej matematyce i w zeszlym roku i w tym, obawialam sie jak to bedzie z Kokusiem. Zawsze bowiem wydawalo mi sie, ze to Starsza miala taki "matematyczny" mozg, zas Nik jest raczej wygadany, swietnie radzi sobie z pisownia i ma rewelacyjna pamiec. W dodatku jest niemozliwie roztrzepany i wiecznie sie spieszy, wiec traci punkty na glupich bledach. ;) Tymczasem, przynajmniej narazie, na zaawansowanej matematyce radzi sobie rewelacyjnie. W jego szkole nadal nie ma "oficjalnych" ocen, ale pani ocenia go w tym trymestrze na pogranicze spelnienia wymogow i przekroczenia kryteriow dla tego trymestru. Co do zachowania w czasie lekcji rowniez nie ma zarzutow. Podobno dzieciaki czesto pracuja w grupach, a wtedy wiadomo, ze nawiazuja sie rozmowy. Pani twierdzi jednak, ze po przypomnieniu, ze konwersacja ma dotyczyc matematyki, Nik grzecznie wraca do zadania. Szkoda, ze nie moglam porozmawiac z pozostalymi nauczycielami Kokusia, ale po tych diametralnie roznych spotkaniach wnioskuje, ze pani od angielskiego oraz Nik sie po prostu nie lubia i pewnie to dobrze, ze tu co roku nauczyciele sie zmieniaja. Zreszta, Mlodszy za rok przechodzi do nowej szkoly, co da mu szanse zaczac z czysta karta i moze trafi na kogos z bardziej pasujaca mu osobowoscia. Choc oczywiscie odbylam z nim rozmowe, ze jego sympatia czy antypatia w stosunku do nauczyciela, nie moze sie odbijac na wynikach w nauce. Czy pania lubi czy nie, ma wykonywac zadania jak najlepiej, zwracac uwage na poprawki, nie gadac i nie przeszkadzac. Czy poslucha zobaczymy w marcu. ;) Po wywiadowkach wrocilam do chalupy i dzieciaki zrobily sobie domowe pizze.
Konczyli lekcje wczesniej, a oczywiscie zagonic ich do odrabiania pracy domowej, to byla wyzsza szkola jazdy. Zadne nie skonczylo przed basenem, a przeciez trening zaczyna sie o 18:30, wiec dosc pozno. Nik w ogole zaczal sie buntowac, ze on chce na basen chodzic tylko w srody i czwartki. Dlaczego akurat tak, nie wiadomo. ;) W kazdym razie, nie z M. takie numery. Solidnie syna opierniczyl i powiedzial ze albo jezdzi na treningi, albo go wypisujemy. Nik rezygnowac nie chce, ale lubi sobie pomarudzic i wymyslac wlasnie, ze tego dnia tak, innego nie, a tym razem mu sie nie chce, itd. W koncu wiec M. z Potworkami pojechali, a ja rozsiadlam sie przed kominkiem, bo mielismy reszte drewna z poprzedniego dnia i malzonek znow napalil. Chcialam sie porzadnie rozgrzac, bo niestety, ale moje przeziebienie, zamiast przechodzic, to coraz bardziej sie rozkrecalo. Tego dnia lecialo mi z nosa niczym z kranu. W dodatku caly czas mnie w nim krecilo jak na kichanie, ktore jednak nie nadchodzilo, ale za to tak swedzialo, ze lzy ciekly mi ciurkiem z oczu. Kinola w jeden dzien obtarlam sobie niemal do krwi i ogolnie wygladalam niczym kupka nieszczescia. :) W poniedzialek dostalam tez wiadomosc od trenera koszykowki Kokusia, bo za dwa tygodnie beda zaczynac treningi. Wiekszosc sportow przy zapisie ma od razu zaznaczone, w ktore dni beda sie odbywaly zajecia. Niestety, nie pilka nozna i nie koszykowka, bo dopiero kiedy zobacza ile im sie uda zebrac zespolow rekreacyjnych, trenerzy zaczynaja rezerwowac boiska lub sale gimnastyczne. Czasem uda im sie idealnie wstrzelic w dzien, ktory z niczym nie koliduje, a czasem... jest kicha. ;) Tym razem treningi maja byc we wtorki. Koliduje to troche z druzyna plywacka, ale ta ma treningi 4 razy w tygodniu, wiec jeden opuszczony to nie problem. Poza tym, akurat we wtorek trening na basenie jest dopiero o 18:45, wiec to najlepszy dzien na zrobienie sobie przerwy. ;) W tym roku jednak, wtorek jest dosc mocno problematyczny, bo wlasnie tego dnia klub narciarski ma miec wyjazdy na stok. Wyglada wiec, ze Nik w styczniu nie zawita na zaden trening koszykowki. Co prawda zostaja jeszcze mecze, ale treningi tez sa potrzebne. Sezon trwa jakies 8-9 tygodni, wiec 5 opuszczonych to wiekszosc. ;) Jakby malo bylo kolidujacych ze soba zajec, to trener plywania przyslal grafik zawodow na te zime. Od czasu kornaswirusa, wiele okolicznych basenow nie chcialo wpuszczac obcych grup. W rezultacie, w pierwszym pandemicznym roku nie bylo zawodow w ogole, a potem dwa lata pod rzad byly tylko 2-3 i nie organizowali mistrzostw. Rok temu w koncu mistrzostwa sie odbyly, ale zawodow nadal bylo tylko trzy. W tym roku wszystko wraca do normy, czyli bedzie 5 zawodow oraz mistrzostwa. Nik na mysl o zawodach ma panike w oczach, ale Bi (poki co) twierdzi, ze chce plynac we wszystkich. A to oznacza, ze bedzie zonglerka miedzy zawodami, a meczami koszykowki. No nie moze byc za latwo. :D
We wtorek rano bylo cieplej bo az 0 stopni. ;) Autobus Bi wpedzil mnie w lekka panike, bo przyjechal dopiero o 7:22. Juz zbieralam sie zeby zadzwonic do firmy przewozowej. :O Po odjezdzie panny, pobieglam do domu i obudzilam spiacego krolewicza, ktory jak zwykle wstal lewa noga i zamiast przywitac sie z matka, to zaczal pretensjami, ze przestawilam mu swiatelko w lampce nocnej. Poranny gburek. :D W dodatku o 7:50, kiedy zwykle zbieramy sie do wyjscia, slysze, a on dopiero zaczyna myc zeby! Zawolalam, ze przeciez juz czas wychodzic, to tylko przeplukal buzie i zbiegl na dol. Zebiszcza pozostaly niedomyte... Jego autobus na szczescie przyjechal normalnie, a kiedy odjechal, wrocilam do chalupy na spokojny ranek. Tego dnia nie planowalam jechac do pracy, wiec pomalu i na spokojnie mylam kuchenke, lazienke na dole, wstawilam pranie, itd. Co prawda Nik konczyl ponownie juz o 12:30, wiec zaraz po 12 musialam po niego jechac, ale i tak sporo udalo mi sie zrobic i jeszcze posiedziec spokojnie z kawa. :) Zajechalismy po drodze po kawe oraz pizze, bo tego dnia nie musielismy sie spieszyc. Kiedy dojechalismy, w domu czekala juz Bi. Dwie godziny pozniej dojechal M., przywozac ze soba "chinczyka". Mielismy wiec tego dnia niezla wyzerke. :) Dzieciaki snuly sie troche znudzone, ale do lekcji musialam ich zaganiac z przypominaniem co kilkanascie minut. Trening na basenie byl tego dnia dopiero o 18:45 i juz poprzedniego dnia M. poszedl z Kokusiem na kompromis i zgodzil sie zeby syn sobie ten dzien odpuscil. Co prawda liczylam, ze kiedy zobaczy, ze Bi jedzie, to zmieni zdanie, ale zaparl sie, ze tata powiedzial, ze we wtorki nie musi, wiec nie jedzie. ;) Za to Starsza twardo chciala jechac, wiec malzonek troche ciezko wzdychajac zebral sie na silownie, mimo ze proponowalam, ze moge z corka pojechac. Coz, dla mnie to nawet lepiej. ;) Wstawilam zmywarke, spakowalam sniadaniowki i przygotowalam ubrania na kolejny dzien. Zagonilam tez Kokusia do pocwiczenia gry na skrzypcach. Zmienil nam sie grafik i jak wczesniej trabke cwiczyl w poniedzialki, a skrzypce w srody, tak teraz w te dni ma basen i jest malo czasu. Trabka mi w niedziele wyleciala z glowy, bo jeszcze sie nie przyzwyczailam, ale na szczescie pamietalam chociaz o skrzypkach, skoro Mlodszy byl w domu.
Kiedy Bi z M. wrocili czas byl wlasciwie tylko na szybka kolacje i trzeba bylo szykowac sie pomalu do spania. Tego dnia, po kryzysie poprzedniego, czulam sie juz znacznie lepiej i z nosa niemal przestalo mi kapac. Jedyne co, to sluzowke gardla mialam strasznie wyschnieta i od czasu do czasu zaczynala mnie tak drapac i swedziec, ze oczy znow lzawily i nawet picie wody za bardzo nie pomagalo. Jedynie miodowo - cytrynowe cukierki na gardlo troche to lagodzily. No ale najwazniejsze, ze wszystko wydawalo sie isc ku lepszemu.
Sroda znow przywitala nas przymrozkiem (-2 stopnie), choc po poludniu temperatura miala sie podniesc do 11 stopni. Bi najwyrazniej sie czegos uczy, bo rano na polarowa bluze zalozyla jeszcze puchowa kamizelke. ;) Tego dnia jednak nie miala czasu zmarznac, bo autobus podjechal juz o 7:09. ;) Panna akurat dochodzila na przystanek i musiala nawet kawaleczek podbiec. Jej kolezanki jeszcze nie bylo, wiec szybko wyslalam sms'a do jej taty, ze wlasnie przyjechal autobus. Na szczescie, zamiast zawracac, robi on koleczko przez druga czesc osiedla, wiec zlapali go zanim z niego wyjechal. Wrocilam do domu, gdzie Nik juz jakims cudem nie spal. Ogarnelam wiec syna i zjadlam w koncu sama sniadanie, po czym poszlismy na przystanek. Autobus podjechal w miare szybko i Mlodszy pojechal w koncu na pelny dzien szkoly. :) Ja wrocilam znow do domu, gdzie wstawilam pranie, przewietrzylam sypialnie, nakarmilam Oreo - no takie codzienne czynnosci. Potem pojechalam do pracy i... smuteczek. Kolezanka, ktora zastanawiala sie czy odejsc, jednak podjela te decyzje. Zostawila biurko puste i posprzatane. Szkoda, bo takiej i fajnej i kompetentnej osoby mozemy juz nie znalezc... :( Podobnie jak w poniedzialek, i teraz dlugo w pracy nie posiedzialam, bo choc Nik mial juz normalny dzien, to Bi nadal skrocone lekcje, a na dodatek mialam u niej wywiadowke. Zaraz po 12 pojechalam wiec do domu, a wkrotce potem dojechala corka. Chwycilysmy tylko szybka przekaske, a panna zaczela odrabiac lekcje, bo znow miala sporo zadane i na 14:05 pojechalysmy do jej szkoly. W zasadzie to spotkanie nie powinno sie w ogole nazywac "wywiadowka", bo kompletnie nie dotyczy obecnych wynikow w nauce. Zreszta, trymestr konczy sie dopiero za 1.5 tygodnia, a raporty zostana rozeslane za kolejny tydzien, wiec nie ma czego omawiac. Nie wiem nawet czy owo spotkanie jest obowiazkowe i czy za rok zapisze na nie Potworki. Wlasciwie byla to prezentacja przygotowana przez Bi, w ktorej miala zaznaczyc swoje mocne strony i slabsze i tym podobne pierdolki. Nie bylo nawet wgladu w oceny, choc przyznaje, ze te mozna sobie podejrzec w kazdej chwili na specjalnej stronce, na ktorej ja jednak nadal nie zalozylam konta. :D Po "wywiadowce" pomaszerowalysmy do biblioteki, gdzie zorganizowano scavenger hunt, czyli cos na kszalt poszukiwania skarbow. Tyle, ze zamiast "skarbow", dostawalo sie zagadki polegajace na odgadniecia miejsca w szkole. Po odnalezieniu kazdego trzeba bylo zrobic zdjecie i wrocic do biblioteki, gdzie dostawalo sie kolejna wskazowke. Cala zabawa miala chyba na celu zachecenie dzieciakow do pokazania rodzicom odrobiny szkoly. Budynek jest ogromny, wiec troche sie nabiegalysmy od biblioteki na drugie jej krance. Przynajmniej mialam moja dzienna porcje ruchu. :D Do pokazania byly miedzy innymi szafka dziecka (slynne hamerykanckie lockers, choc jakos mniejsze niz na filmach :D):
Stolowka (Bi uparla sie na zdjecie siedzac dokladnie tam, gdzie na kazdym lunchu; okazuje sie, ze stoly w stolowce to jak lawki w klasie - nie zmienia sie ich przez caly rok ;P):
Oprocz tego sekretariat i pare innych miejsc. Na koniec kazdej powracajacej rodzinie robiono zdjecie (nie wiem po co) i dzieciaki mogly wziac po pare batonikow lub cukierkow z miski. Bi cala byla szczesliwa z tej zabawy, a ja, po trzech wizytach w jej szkole, nadal kompletnie sie tam gubie. Dobrze, ze mialam przewodniczke. ;) Po wizycie w szkole, pojechalysmy do optyka, bo moje nowe okulary byly gotowe do odebrania. Niestety, pan dopasowujacy ramki mial spore opoznienie i kolejke czekajacych, wiec wzielam patrzalki, ale postanowilam podjechac na dopasowanie kolejnego dnia. I w sumie dobrze, bo po noszeniu okularow przez te kilka godzin, mam pare pytan. Narazie czuje sie jakbym patrzyla na swiat przez akwarium i kreci mi sie lekko w glowie, mimo ze niby wada zmienila mi sie tylko minimalnie. To jednak bylo do przewidzenia. Zauwazylam jednak, ze przez prawe oko widze idealnie, za to przez lewe obraz mam nadal delikatnie zamazany. Kiedy patrze gdzies daleko, ta roznica jest niemal niezauwazalna. Gdy jednak patrze blizej, jak w telefon, to denerwuje. Niech sprawdza czy ktos nie pomylil szkiel albo cos... :/ Po odebraniu okularow, podjechalam jeszcze z Bi do biblioteki, juz z gory szykujac sie na dluuugie czekanie. Ona buszowala miedzy regalami dla siebie, a ja, z braku innego zajecia, szukalam czegos dla Kokusia. Konczymy serie, ktora czytamy razem i kawaler nie ma pojecia co chcialby czytac nastepne. Szukalam wiec jakiejs "nowej" serii, ktora moglaby byc dla niego interesujaca. Po powrocie do chalupy to juz obiad, praca domowa dzieciakow, a potem towarzystwo zabralo sie na basen. Musze przyznac, ze zaleta ich jezdzenia z M. jest to, ze nie daje im marudzic i wymyslac. Ja jestem jednak za mientka i potem wlasnie mi Nik cuduje, ze mu sie nie chce, a tego dnia chcialby opuscic i takie tam. ;) U malzonka jest krotka pilka - jedziesz, albo cie wypisujemy. No i taka mekola jak Nik, z fochem i lzami w oczach, ale jedzie. :D Ja mialam godzinke dla siebie, choc spedzilam ja malo produktywnie, bo dalej przyzwyczajalam sie do nowych okularow i krecilo mi sie w glowie. ;)
W czwartek oba Potworki pojechaly do szkoly na caly dzien. W koncu. :) Ja za to nie planowalam jechac do pracy, ale zajac sie troche domem. Rano odprowadzilam na przystanek Bi i mialysmy mini zawal, bo nikogo na nim nie bylo, wiec wystraszylysmy sie, ze autobus juz odjechal. Po chwili jednak doszedl chlopiec z drugiej czesci osiedla. W ktoryms momencie Starsza zaczela do mnie goraczkowo machac i nawolywac. Okazalo sie, ze zapomniala telefonu. Czekal mnie wiec sprint do domu i spowrotem. Przynajmniej poranna gimnastyka zaliczona. :D Autobus znow przyjechal dosc szybko, bo o 7:12, a kolezanka Starszej nie dotarla. Napisalam do jej taty, ale dopiero pozniej odpisal, ze panna nie byla gotowa na czas i musial ja zawiezc do szkoly. Ja wrocilam do domu i za moment budzilam Kokusia, po czym czekal mnie kolejny marsz na przystanek. Kiedy syn odjechal, najpierw zapodalam sobie poranna kawke. Bez tego ani rusz. :) Nie robilam w sumie nic wielkiego, ale jak to bywa, dzien w domu uplynal blyskawicznie. Nakarmilam kiciula, wstawilam zmywarke, poskladalam pranie, a ze zrobil sie naprawde piekny dzien (po poludniu stuknelo 18 stopni; w polowie listopada!), to zabralam Maye na spacer.
Korzystajac z niesamowitej pogody, poszlam tez zrobic ostatnie porzadki w warzywniku. Tak jak podejrzewalam, wystarczyly pierwsze przymrozki, zeby papryki oraz baklazany padly. Wyrwalam zwiedle wiechcie, wyjelam tyczki, a potem zaczelam przekopywac czesc, gdzie rosly cukinie. Mialam podejrzenie co mi je w tym roku kompletnie zamordowalo, ale zeby miec pewnosc, musialam znalezc w ziemi larwy. Niestety, kopalam, grzebalam malymi grabkami i... nic. Znalazlam gasiennice oraz inna poczwarke, ale to nie to, czego szukalam.
Zwatpilam teraz lekko, ale mysle, ze na wiosne znow sprobuje ta czesc przekopac i zobacze czy cos znajde... :/ Tego dnia Bi zostawala na dodatkowej matematyce, wiec musialam ja odebrac. Od jej szkoly jest tylko kawaleczek do optyka, wiec podjechalam zeby dopasowali mi okulary. Poprawili to jak siedza mi na nosie, ale niestety, okazalo sie, ze to lewe szklo jest takie dziwne, bo zwiekszyla mi sie wada do patrzenia w dal. W rezultacie, kiedy patrze na cos blizej, jak w telefon czy komputer, mam gorsza ostrosc, mimo ze teoretycznie do tego tez powinny byc "minusy". Dowiedzialam sie jednak, ze do 30 dni przysluguje mi darmowa wymiana, wiec musze zobaczyc czy to oko sie przyzwyczai, a jesli nie, to wrocic do poprzedniej korekty. Od optyka pojechalysmy z Bi prosto do glownej filii biblioteki, bo dzieciaki strasznie chcialy obejrzec pierwsza czesc Piratow z Karaibow. Mialysmy tylko wejsc, chwycic plyte i wyjsc, bo Starsza miala sporo zadane, a na 18:30 znow basen. Oczywiscie skoro my sie spieszylysmy, to jak na zlosc nie moglysmy tego filmu znalezc. Wedlug katalogu mial byc na polce, ale oczywiscie go nie bylo. Poniewaz filmy byly podzielone na rozne kategorie, przeszukalysmy caly regal kilka razy, bez skutku. Poszlysmy wiec zapytac sie pracujacej tam pani. Ona sprawdzila ich wewnetrzny katalog, potwierdzila, ze plyta powinna byc i poszla z nami szukac na tych samych polkach. Rzecz jasna, rowniez nie znalazla. ;) Zeszla do recepcji zeby zobaczyc czy nie ma jej w dopiero co oddanych rzeczach, ktore jeszcze nie wrocily na miejsce. Po drodze zgarnela kolejne dwie pracownice do szukania. Zaczelam mowic, ze nie trzeba, ze az tak nam ta plyta nie jest potrzebna zeby angazowac cala biblioteke do szukania... Pani jednak odpowiedziala, ze teraz to im nie daloby spokoju, bo skoro katalog mowi, ze plyta jest, to gdzies musi byc. :D W koncu poszlysmy na dzial dzieciecy zeby sprawdzic czy przypadkiem tam sie nie zaplatala, ale nie. I juz dziekowalam i przepraszalam za klopot, mowiac ze trudno; nie ma to nie ma i kierowalam sie do wyjscia, kiedy... z dzialu dla doroslych, przybiegla inna pani, niosac zgube. ;) Podobno znalazla ja w jakims schowku. Teraz ciekawe czy plyta w ogole bedzie odbierac. Wiele jest porysowanych i przeskakuje lub sie zawiesza. Mam obawy, ze ta tez ktos schowal, bo zle odbierala, ale zapomnial zdjac z katalogu. ;) Wrocilysmy do chalupy i Bi odrabiala lekcje jedzac obiad. Na szczescie, mimo ze przezywala, ze tyyyle ma zadane, uwinela sie w pol godziny. W bibliotece cos tam marudzila, ze boli ja kolano i spodziewalam sie, ze to preludium do opuszczenia treningu, ale jednak nie. ;) Poniewaz dla M. byl to czwarty pod rzad dzien na silowni, wiec sam juz dopytywal Bi czy na pewno chce jechac, bo dla niej byl to rowniez czwarty dzien basenu. Panna jednak twardo odpowiedziala, ze jedzie. No to pojechali, a ja wzielam prysznic, a pozniej mialam chwile na kawe w ciszy i spokoju. Towarzystwo wrocilo i Potworki byly calkiem zadowolone, bo o ile poprzedniego dnia trening prowadzil glowny trener i dal im niezly wycisk, tak w czwartek byl juz jakis inny instruktor i mieli spokojniejsze cwiczenia. A teraz czekala ich 3-dniowa przerwa od plywania. ;) Wieczor uplyna spokojnie, poza elementami sensacji, wprowadzonymi przez... Oreo. Mimo pieknej pogody, kiciul wyszedl tylko rano, a kiedy wrocilam do chalupy po odprowadzeniu na przystanek Kokusia, przylecial za mna, zjadl i spedzil wiekszosc dnia drzemiac na swojej wiezy. Kiedy kopalam w ogrodku, rozdarla sie pod drzwiami, bo jakto zeby pani z psem spedzali czas na powietrzu bez asysty kota?! :D Mialam wiec niezle "towarzystwo", bo Maya przynosila i rzucala mi w pod nogi pileczke, zas kot wpadal w ta swiezo rozkopana ziemie i zawziecie w niej kopal, tarzal sie i wyczynial jakies cuda. Poniewaz ma biale lapki oraz brzuch, mozecie sie domyslic jak wygladala. ;) Kiedy jednak pozniej wrocilam do domu, za chwile i ona przybiegla, wskoczyla na wieze i drzemala tam cale popoludnie.
Malzonek wypuscil ja kiedy wszyscy zjechalismy do domu, wrocila jak pojechali na basen (jakby wiedziala, ze bedzie miala cisze i spokoj :D), zdrzemnela sie i rozpoczela jazgot pod drzwiami. No to ja wypuscilam i... tyle ja widzialam. Zrobila sie 20, 21, 22... Klade sie o 23, wiec pol godziny wczesniej zaczelam ja nawolywac, ale bez skutku. Doslownie co 10 minut wychodzilam na tyl, a pozniej na przod domu i wolalam uparte stworzenie. Dochodzila 23 i zaczelam sie powaznie zastanawiac co zrobie jak nie wroci. Tego dnia nie mialo byc przymrozku, ale +2 stopnie, to tez niewiele zeby kota zostawic na dworze na cala noc... Juz mialam zalozyc kurtke i przejsc sie naokolo domu ostatni raz, ale na szczescie sama pojawila sie pod drzwiami, wiec tym razem jej sie upieklo. ;)
Kolejny dzien, czyli piatek i kolejne "przygody" z autobusem Bi. Tym razem przyjechal dopiero o 7:24. Wlasnie wykrecalam numer do firmy przewozowej. Tata kolezaki Bi powiedzial, ze zdazyl tam zadzwonic i powiedzieli mu, ze autobus ma 7 minut opoznienia. Ok, ale czlowiek wolalby wiedziec cos takiego z wyprzedzeniem, a nie sterczec tam i zastanawiac sie o ktorej dojedzie. Nie mowiac juz o tym, ze zrobila sie taka pora, ze musialam popedzic kurcgalopkiem do domu, zeby ogarnac na czas Kokusia. Ten na szczescie juz nie spal, ale musial sie akurat obudzic, bo siedzial zaspany na lozku, a kiedy wykrzyknelam, ze musi sie spieszyc, bo mamy lekkie opoznienie, strzelil focha. :D Jego autobus na szczescie dojechal na czas. Ogarnelam gary ze zlewu, podlalam kwiatki bo juz wrecz blagaly o wode i nakarmilam kiciula, ktory wyszedl razem z Bi, a wrocil ze mna kiedy odprowadzilam Nika. Potem kot ulozyl sie na swoim zwyklym miejscu i juz tam pozostal. Dziwne to stworzenie. Kiedy mamy piekna pogode, woli spac w chalupie. A jak mamy przymrozek i ziebi dupke, to spedza wiekszosc dnia na zewnatrz. A podobno koty to piecuchy... :D Pojechalam do pracy, gdzie mialam przyjemnosc wpasc na kolezanke - Chinke. Przynajmniej jakas oznaka zycia, w naszym "wymarlym" biurze. ;) Strasznie utyskiwala, ze musi leciec do Chin, ze ludzie ktorzy tam pracuja to nieodpowiedzialni gowniarze, ktorych trzeba prowadzic za raczke, itd. Kurcze, ciesz sie, kobieto, bo jako jedyna masz chyba aktualnie normalnie placone i do Chin lecisz sobie za firmowe pieniadze, a przy okazji odwiedzisz rodzine... Z pracy wyszlam juz o 14 i pojechalam po spozywke. Po powrocie do domu i rozpakowaniu toreb, czekal mnie juz spokojny wieczor z malzonkiem, ktory byl caly szczesliwy, ze moze odpoczac od silowni. :D Nik przyniosl ze szkoly zdjecia. Bi swoje dostala juz chyba z tydzien temu. Zastanawiam sie za co ja place tyle kasy. ;)
Nik wyszedl w sumie bardzo ladnie, ale! No ktos mogl mu kurna powiedziec zeby przeczesal sobie wlosy i przyklepal je z prawej strony! Wyglada jak strach na wroble! Bi za to widac, ze zaszla do lazienki, rozpuscila kudelki i ulozyla je specjalnie. Studio tym razem nie przegapilo zamowienia korekty i wymazalo wszystkie pryszcze i nie byloby sie do czego przyczepic... gdyby nie koloryt. Szkola Kokusia zawsze robi zdjecia na zewnatrz, a Bi w srodku, wiadomo wiec ze beda sie roznic, ale kurcze! Przeciez Starsza ma wlosy jasniutkie jak Kokusia, a na zdjeciu wyszly niemal pomaranczowe. Ma tez duzo jasniejsza karnacje, a oczy niebieskie. Tutaj wygladaja jak piwne. No porazka... Jedyny pozytyw, ze przyszly dosc szybko, bo pamietam rok gdzie dotarly przed samymi Swietami i bylo ryzyko, ze nie dojda przed nimi w ogole. A ja, wiadomo, planowalam jakies upominki ze zdjeciami wnukow w roli glownej. ;) Wracajac do piatku, w sumie spedzilismy czas glownie przed tv. W nocy mial padac deszcz i jako ksiazkowy meteopata czulam jak glowa sama mi opada, a oczy sie zamykaja. Nawet naczyn ze zlewu nie chcialo mi sie wladowac do zmywarki. Za to kiciul, juz niemal tradycyjnie, o godzinie 19 urzadzil wrzask pod drzwiami. No to wypuscilismy go na wieczorne "polowanko". Pisze w cudzyslowiu, bo jeszcze nie udalo jej sie nic zlapac. ;)
Do przeczytania po naszym Indyku! A dla moich Hamerykanckich czytelnikow:
Happy Thanksgiving!!!
Nieźle się pochorowałaś, ale i tak dobrze funkcjonowałaś. Mnie ostatnio rozłożyło na dwa dni i byłam bardzo niepocieszona, że musiałam iść dokładać do pieca :P
OdpowiedzUsuńZdjęcia całkiem fajne, ale faktycznie mogli trochę Kokusiowi ułożyć włosy. Za to jaki tu duży się wydaje. Bianka to już typowa nastolatka.
My ze szkołą jesteśmy po tyłach. Młody chyba po tatusiu ma problemy z literkami, więc męczymy ciągle to samo.
Życzę Wam zdrowia i udanego Dnia Indyka :)
Czulam sie marnie, ale najwazniejsze, ze nie mialam goraczki. Dlatego udalo mi sie w miare normalnie ogarniac rzeczywistowsc. ;)
UsuńMnie te wlosy Nika denerwuja mniej niz zdjecie Bi. Chyba pierwszy raz panna zupelnie nie jest do siebie podobna. :D
U nas M. ma problemy z ortografia i widze, ze Bi po nim ma problemy z pisownia. Pisze ciekawie, ale jej "spelling" lezy. Ja w szkole nigdy takich problemow nie mialam i Nik wdal sie we mnie i pisze na poziomie wyzszych klas. Czasem jak literuje, to zastanawiam sie jak on to robi! :D
Czyli jednak Cię rozłożyło. Ale i tak podziwiam, że byłaś w stanie cokolwiek robić, bo jak mnie rozkłada, to zazwyczaj jestem do niczego.
OdpowiedzUsuńDobrze, że impreza u sąsiadów się udała, mimo wszystko. Zazwyczaj tak jest, że ci wyglądający niewinnie, okazują się największymi łobuzami w grupie.
Jak ja lubię to żonglowanie zajęciami dodatkowymi, zwłaszcza gdy każdy zachowuje się, jakby te jego były najważniejsze i dzieciaki nic poza tym nie miały...
Może powinnaś mieć szkła progresywne, aby widzieć dobrze w dal i na blisko? Ostatnio kuzyn robił sobie okulary i włożyli mu dużo za mocne szkła, przez co chodził jak pijany.
Z tymi zdjęciami to Cię rozumiem. Bo ładnie dzieciaki wyszły, ale jednocześnie - jak nie oni, zwłaszcza Bi. Też czasami się zastanawiam, za co płacimy coraz więcej za zdjęcia, skoro one są coraz gorsze...
Jakims cudenkiem, nie mialam goraczki i tylko dlatego jakos funkcjonowalam. Ale juz dawno nie czulam sie tak po prostu "zle".
UsuńCi sasiedzi, mimo ze uwielbiaja zrzucach dzieciaki na kark innym, sa jednak przemili i bardzo towarzyscy. I to widac na ich imprezach. Oni po prostu lubia byc otoczeni ludzmi i dbaja o mila atmosfere.
U optyka pytali mnie czy chce szkla progresywne, ale poki co wystarczy, ze sciagam okulary do czytania lub patrzenia w telefon. Ale w tym lewym szkle cos jest zdecydowanie dziwnie i pytanie teraz czy oko sie przyzwyczai.
Ja uwielbialam zdjecia, ktore robia u Kokusia (nawet pomimo sterczacych wlosow ;p), bo oni zawsze robia je na zewnatrz, wiec i swiatlo jest inne i po prostu wygladaja naturalniej. Natomiast to, co zrobili u Bi, to nie wiem czy ja bym nie zrobila lepszego zdjecia telefonem. :/
Mam nadzieje, ze do Swieta Dziekczynienia calkiem wydobrzejesz i ze bedziesz miala przyjemnosc i odpoczynek uczestniczac w dobrym posilku. Ja uwielbiam te swieta, bo sa takie amerykansko-wspolne dla wszystkich: starych/dawnych i mlodych/nowych Amerykanow. No a dobre, sytne jedzenie zawsze cudownie mnie nastraja.
OdpowiedzUsuńZdjecia ze szkoly sa nierowne, tzn. Nik slicznie i swietnie wyglada, to jakby juz duzy chlopiec (calkiem jak nastolatek!), a Bi niestety wyglada jak nie ona, bo ruda jak Irlandka, tyle ze z piwnymi oczami, a wiec nawet na Irlandke nie pasuje. Smiesznie troche. Tez nie wiem, za co tam sporo kasy licza, jak zdjecia zrobic teraz moze kazdy, a te robione przez szkole sa tak marne, jakby NIKT ich nie robil.
Tak, do Indyka doszlam do siebie. Za to Bi cos bralo i nie moglo wziac i dzis poszla do szkoly w sumie nie wiem czy zdrowa. ;)
UsuńJa tez lubie Thanksgiving, bo jest wlasnie dla wszystkich, bez wzgledu na religie, kulture czy kolor skory. :)
U Nika robia zdjecia na zewnatrz i tu pewnie jest sekret naturalnego koloru i pieknego doswietlenia. W podstawowce jednak zawsze robili je w srodku, a nigdy nie wychodzily tak zle, jak u Bi. Wyglada jakby ci fotografowie to byli kompletni amatorzy...