W koncu nadszedl wyczekany dlugi weekend z okazji Columbus Day. Wszyscy chyba bylismy juz zmeczeni poczatkiem roku szkolnego i wyczekiwalismy dodatkowych dni wolnych niczym kania dzdzu... Co prawda tylko dla dzieciakow i dla mnie. Ja mialam wolny poniedzialek, ale (jak z wieloma swietami tutaj) u M. "dnia Kolumba" nie uznaja. W naszej miejscowosci dodatkowo, poza poniedzialkiem, dzieciaki nie mialy lekcji rowniez we wtorek, co dawalo im piekny, 4-dniowy weekend. Przyznaje, ze poczatkowo myslalam o jakims kempingu, bo poczatki pazdziernika bywaja nadal naprawde cieple, ale jak na zawolanie, po upalnym tygodniu, na weekend przyszlo zalamanie pogody. Norma. :D Chcialabym napisac, ze sobota, 7 pazdziernika, zaczela sie dluzszym spaniem, ale niestety. Bi byla zaproszona na przelozone z poprzedniej soboty przyjecie urodzinowe, ktore bylo nie tylko w miejscowosci oddalonej o pol godziny jazdy, ale jeszcze juz o 10:30 rano. Kto urzadza przyjecia o takiej porze?! :/ W dodatku, tydzien wczesniej odwolali je, bo mielismy rekordowe opady deszczu i zalania, a na ta sobote... ponownie zapowiedziano deszcz. Liczylam na kolejne przelozenie, ale niestety w piatek dostalam sms'a od organizatorki, ze przyjecie odbedzie sie bez wzgledu na pogode. :/ Trzeba sie wiec bylo zmusic do wstania o rozsadnej porze, choc nie ma co narzekac, bo spalismy do 8. To znaczy, ja oraz Potworki. Malzonek (ktory wyjatkowo mial wolny weekend), umowil sie juz na 8:15 rano na zmiane oleju w moim aucie. Sama w zyciu nie wybralabym takiej pory gdybym miala inne mozliwosci, ale ze z M. jest ranny ptaszek, wiec stwierdzil, ze dla niego tak jest idealnie. Ok, niech mu bedzie. ;) W kazdym razie, obie z Bi wstalysmy, ogarnelysmy sie, a malzonek wrocil akurat w momencie, kiedy musialysmy wychodzic. To bylo idealne, ale niestety przywiozl tez kiepskie wiadomosci. Moje opony (tutaj wiekszosc aut ma caloroczne) sa juz niemal pozbawione bieznika. Do wymiany natychmiast, bo zima jazda na nich bedzie wrecz niebezpieczna. Juz teraz zaczyna byc ryzykowna, z opadajacymi wszedzie, sliskimi liscmi... Samochod kupilam nowiutki raptem 3 lata temu, juz z tymi oponami, czyli sprzedali takie badziewie. :( Malzonek szuka wiec jak najlepszych opon za jak najrozsadniejsza cene, a ja jezdze w stresie... Tak czy owak, na przyjecie dotarlysmy z panna w jednym kawalku, choc 10 minut spoznione, przez ogledziny opon. ;) Na szczescie Bi zbyt duzo nie stracila. Imprezka dosc nietypowa, bo w... sadzie. Dziewczyny (bylo 7 panien i jeden pechowy chlopiec - brat ktorejs) najpierw dostaly po woreczku i mogly sobie nazrywac jablek.
Kazdy rzad drzew byl podpisany, zeby wiadomo bylo jaka to odmiana, choc dla dzieciakow jablka to jablka i podzielili je na czerwone i zielone. ;) Kiedy juz wszystkie napelnily woreczki i kolejny pierdylion razy obeszly sciezke w te i we wte, traktor zabral je na przejazdzke. Caly sad musi byc ogromny, bo baaardzo dlugo ich nie bylo.
W miedzyczasie, mama solenizantki probowala dodzwonic sie do okolicznych pizzerni, bo wiadomo, ze przyjecie urodzinowe nie moze sie obyc bez pizzy. :D Niestety, dostala nauczke za organizowanie imprezy o takiej nieboskiej godzinie, bo wszystkie miejsca powiedzialy jej, ze dopiero o 11:30 ktos sie zjawia w kuchni zeby rozgrzac piece i zaczac prace, wiec pierwsze pizze beda mogly byc gotowe dopiero okolo poludnia. ;) Co prawda i ja i jeszcze jedna obecna mama, przekonywalysmy, ze dzieciarnia jest po sniadaniu, a nie bylo jeszcze tak naprawde pory lunchu, wiec paczki oraz tort wystarcza. Niestety, organizatorzy uparli sie, zeby jechac do pizzerni osobiscie, zeby bylo szybciej, tym bardziej, ze w tym sadzie mieli miejsca zarezerwowane tylko na okreslony czas. Co prawda pogoda byla srednia, bo wiekszosc czasu kropilo, a od czasu do czasu przechodzily kilkuminutowe ulewy, wiec nie sadze zeby do stolikow na zewnatrz ustawiala sie kolejka, ale ok. ;) Na koniec dzieciarnia wybrala sobie jeszcze po dyni i pojechalismy.
Na szczescie wybrana pizzeria okazala sie dosc blisko, ale i tak, zanim zlozyli zamowienie, zanim potem mlodziez zjadla pizze, zaspiewalismy Sto Lat i dzieciaki pochlonely z kolei tort, to calosc przedluzyla sie o dobre pol godziny. A potem trzeba bylo ponad 30 minut wracac do domu. Kiedy wjechalysmy do naszej miejscowosci, przez ciezkie chmury zaczelo sie przebijac slonce. No nie moglo tak byc kiedy towarzystwo biegalo po sadzie?! :/ Wczesnym popoludniem postanowilam podjechac do spowiedzi bo juz daaawno nie bylam, nie wiem czy nie przed Wielkanoca. ;) Malzonek cos tam przebakiwal, ze moze powinnismy jechac wszyscy, ale na sama mysl mi sie odechcialo. Po pierwsze, kazde wyjscie do kosciola z dzieciakami to samo jeczenie i przewracanie oczami. Po drugie, wkurzyl mnie sam pan malzonek i chcialam na jakis czas sie odseparowac. Kiedy wrocilam z przyjecia bowiem, uparl sie, ze odkurzy i umyje mi w srodku auto, bo "mam taki syf, ze patrzec nie moze". Wiadomo, ze to ja najczesciej woze dzieciaki, wiec z tylu bylo sporo naniesionego piasku oraz trawy z korkow, a dodatkowo jakies okruszki, itd. No coz, to moje auto i ja jakos na ten brud spokojnie moglam patrzec, ale M., jak to chlop, ma o wiele wyzsze standardy jesli chodzi o czystosc auta. Jego samochod po prostu lsni, a dla mnie to rzecz uzytkowa i rozumiem, ze regularnie wozac dzieci, nie uniknie sie brudu i juz. Ale do brzegu. Z gory wiedzialam, ze M. bedzie sie zzymal, wiec mowilam mu, zeby zostawil moje auto w spokoju i ze sama je posprzatam, kiedys tam. Nie, w wolny weekend go po prostu nosilo, wiec zaparl sie jak wol, ze chce je odkurzyc i koniec. Niestety, ten "dywan" ktorym wylozone sa podlogi pod plastikowymy wycieraczkami, baaardzo ciezko sie odkurza. Sama sie zawsze z tym umecze, a teraz zabral sie za to malzonek. I sie zaczelo! Pretensje do mnie, ze jak moglam auto az tak zapuscic. Darcie na dzieciaki, bo znalazl tez gdzies przyklejona gume do zucia, a nad siedzeniem Kokusia jakies brudne smugi na suficie i tajemnicze smieci. Do tego siersc psa wbita w ten dywan, ktora za cholere nie chciala z niego wyjsc. Dlatego w ktoryms momencie rzucilam tylko, zeby zostawil to jak jest, bo jade do spowiedzi. Dla "kosciolkowego" meza wszystko zwiazane z wiara to rzecz (nomen omen) swieta, wiec nawet nie protestowal. :D A po moim powrocie na szczescie zaczelo padac, wiec szybko skonczyl, co tam jeszcze chcial zrobic, w garazu, gdzie jednak jest ciasno i ciemnawo, wiec duzo juz nie zdzialal. ;) Wieczorem zadzwonilam do taty spytac jakie ma plany na niedziele, bo ostatnio wspomnial cos, ze moze pracowac. Okazalo sie, ze faktycznie przelozyli to, co mieli zrobic w sobote na nastepny dzien, wiec w ten weekend nie da rady nas odwiedzic. Odpuscilam sobie wiec pieczenie ciasta, bo stwierdzilam, ze moge to zrobic rano i skupilam sie na sprzataniu lazienek i praniach.
Niedziela rano zaczela sie od kosciola. Jakos ostatnio, przez prace M. albo/i mecze dzieciakow, najczesciej jezdzilismy w soboty po poludniu, wiec msza w niedziele byla odmiana. ;) Pojechalismy do kosciola w sasiedniej miejscowosci, celowo, zeby wracajac zajechac do takiej malej, rodzinnej piekarni. Kiedy zajezdzamy w sobotnie popoludnia, zwykle zostaja im juz tylko pojedyncze ciastka czy paczki, bo pieka je na naprawde mala skale. Teraz - rano, dzieciaki zrobily wielkie oczy kiedy zobaczyly cale gabloty; do wyboru, do koloru. :) A juz spowrotem w samochodzie, niespodziewanie dostalam sms'a od taty, czy jestesmy w domu, bo chcial wpasc na kawe. :O Okazalo sie, ze nie dogadal sie z kolega, ktory ustalal terminy i czesc osob, do ktorych mieli przyjechac w niedziele, nie zgodzila sie i przelozyla na jeszcze inne dni. Tata zyskal wiec w wiekszosci wolna niedziele, a ze kawka u nas to juz niemalze tradycja, wiec stwierdzil, ze wpadnie. Kiedy dojechalismy do domu, czym predzej zabralam sie wiec za ciasto i inne pierdoly, ktore chcialam ogarnac przed jego przyjazdem. Musze przyznac, ze troche popsul mi szyki, bo zupelnie inaczaj zaplanowalam sobie dzien. Mialam jechac z Bi "na ciuchy", panna bowiem desperacko potrzebowala dlugich spodni, zas kiedy ostatnio zrobilo sie chlodniej i dzieciaki zaczely zakladac rano bluzy, okazalo sie, ze Nikowi zostala tylko jedna, ktora nadal pasuje. :O Majac jednak w pamieci, ze tata za jakies 1.5 roku lub 2 lata, wybiera sie na stale do Polski, nie bede narzekac, tylko cieszyc sie jego obecnoscia. :) Dziadek wiec przyjechal, posiedzial jak zwykle pare godzinek, zalapal sie i na ciasto i na obiad, po czym pojechal. Moglam sie oczywiscie wtedy zebrac z Bi, ale zwyczajnie juz mi sie odechcialo. Na szczescie mielismy perspektywe kolejnych dwoch dni wolnych, wiec co sie odwlecze, to nie uciecze. ;) Poszlismy za to na rodzinny spacer.
Upaly odeszly w zapomnienie, wiec, choc bylo przyjemne cieplo, Maya szla grzecznie i nie opierala sie jak jeszcze niedawno. Po spacerze poszlam zajrzec co tam slychac w warzyniku. Znalazlam jeszcze papryke oraz dwa ogorki gotowe do zerwania. O dziwo, w koncu rosna baklazany, ale ze maja okolo 3cm srednicy, przewiduje ze nie zdaza urosnac porzadnie do pierwszych przymrozkow. :( Za to znalezlismy (az :D) trzy straczki groszku! :D
To najlepszy dowod, ze jednak za rok musze go zaczac od razu w chalupie i potem przesadzic i moge liczyc na jako takie zbiory. W tym roku bylo juz po prostu za pozno... Potem jeszcze pogralam z Kokusiem chwile w kosza, a pozniej to juz M. szykowac sie do pracy, a ja z dzieciakami relaksik. ;)
W poniedzialek w koncu ja i dzieciaki moglismy sobie pospac do oporu, z czego radosnie skorzystalismy. Az za bardzo, bo spalismy dlugo, a potem wylegiwalismy sie w wyrkach i ostatecznie zwleklismy sie prawie o 10 rano. :O Troche to popsulo nam plany, bo nagle dzien zrobil sie duzo krotszy. ;) Poniewaz mielismy slonce, a po poludniu zapowiadali 16 stopni, stwierdzilam, ze pojade z dzieciakami na festyn, ktory stal sie juz nasza jesienna tradycja. Co prawda Bi nie byla przekonana czy na pewno chce, bo poczula sie zbyt dorosla na wiekszosc fundowanych tam atrakcji, ale w koncu uznala, ze pojedzie. Dzien wczesniej wymienilam sie wiadomosciami z mama jednej z jej kolezanek, ktora napisala, ze tez tam beda, wiec panna miala nadzieje na towarzystwo. Zjedlismy wiec sniadanie, wyszykowalismy sie i pojechalismy. Dotarlismy na miejsce okolo 12:30 i... zalamalam sie. Parking (ogromny) zapelniony w 3/4, ogromne kolejki do kas (my akurat juz mielismy bilety, musielismy tylko wymienic je na opaski na rece), a na terenie festynu... tlumy. :O Zaczelismy isc naokolo, szukajac atrakcji z jak najmniejsza kolejka. Na szczescie Nik jest nadal na tyle dziecinny, ze bawia go najprostsze rzeczy, wiec idac wokol terenu, mial frajde nawet z najzwyklejszego skakania po belach slomy. ;)
"Basen" z kukurydza sobie odpuscilismy, a szkoda, bo to taki "klasyk" owego festynu. Kolejka do niego byla jednak najwieksza i nie zmniejszala sie calutki dzien. Zahaczylismy o zwierzaki i dzieciakom udalo sie poglaskac jakas spragniona pieszczot koze. ;)
Nik dojrzal, ze na poduszko - trampoline nie ma duzej kolejki, wiec ruszylismy tam. Niestety, Bi zaparla sie, ze nie pojdzie, mimo ze to zabawa niczym skakanie na trampolinie, dzieciaki sa rozdzielane pod wzgledem wzrostu i byla grupa prawie mlodziezy, czyli cos w jej wieku. Pechowo, mimo ze pozornie nie bylo kolejki, wiecej czekalo maluszkow, wiec grupa starszakow musiala odczekac az trzy rundy, zanim w koncu stwierdzono, ze jest ich kolej. Troche niesprawiedliwe...
Kiedy w koncu Nik zaliczyl skakanie, akurat podeszla ta znajoma mama ze swoja corka. Niestety, miala ze soba jeszcze dwie dziewczynki, corki znajomych, bo to jakas ich tradycja, ze na ten festyn jezdza razem. Oczywiscie Bi, widzac obce dzieciaki, juz nie chciala isc z nimi. :/ Zreszta, mlodsza z dziewczynek (to byly siostry) byla mi znajoma, bo Nik chodzil z nia do klasy w Polskiej Szkole (ale ten swiat maly!). Pozniej Mlodszy mi powiedzial, ze on tez nie chcial z nimi lazic, bo ta dziewczynka ponoc byla jedna z najwredniejszych kolezanek. I chyba mial racje, bo pozniej mignely mi te siostry, klocac sie i przepychajac nawzajem, a moja znajoma (znow na siebie potem wpadlysmy) narzekala, ze nic nie sluchaja i robia co chca. :D Rozdzielilismy sie wiec, i one poszly w swoja strone, a my do nowosci na festynie, czyli przeplukiwaniu workow piachu w poszukiwaniu mineralow i kamieni szlachetnych. Poniewaz czasem ogladamy w tv poszukiwaczy zlota, wiec Potworki byly bardzo podniecone perspektywa pracy na takiej pluczce. ;)
Do tej atrakcji wyjatkowo nie bylo kolejek, prawdopodobnie dlatego, ze byla dodatkowo platna. :D Swoja droga, $10 za nieduzy worek piasku z kilkunastoma kolorowymi "kamykami" to nie byla oplacalna transakcja... Dzieciaki mialy jednak ogromna frajde, a o to chodzilo. Nik poszedl pozniej na wielkie zjezdzalnie, gdzie na szczescie, choc kolejka byla spora, to dosc szybko sie poruszala.
Bi i ja przysiadlysmy na laweczce, bo panna znow stwierdzila, ze za "stara" juz jest na taka zabawe. :O Kiedy Mlodszy znalazl sie na dole, akurat podjechal traktor ciagnacy woz z sianem, wiec pobieglismy zeby zalapac sie na przejazdzke.
Po pokluciu dupki sloma, towarzystwo oglosilo, ze jest glodne, wiec odstalismy swoje w kolejce do zarelka. Nic wykwintnego; Nik chcial najzwyklejsze frytki, ja wzielam takie polane stopionym serem i posypane szczypiorkiem oraz kawalkami boczku (i okazalo sie to pyszne!), zas Bi pieczonego ziemniaka z maslem i szczypiorkiem, a do tego tez frytki. Tych ostatnich potem nie mogla rzecz jasna skonczyc, wiec wszyscy sie pozywilismy. ;) Kiedy caly ten kartoflany lunch znikl, pojawilo sie pytanie, co chcemy robic dalej. Nik nastawiony byl na zanurzenie sie w "kukurydzianym" basenie, ale kolejka nadal byla niebotyczna, wiec nawet w niej nie stawalismy. Zaraz obok znajduje sie tor z go-kartami na pedaly, a tego juz Nik - milosnik rowerow, nie mogl sobie odpuscic. Kolejka wydawala sie znosna, a ze w kazdej rundzie puszczali 10 dzieci, wiec wydawalo sie, ze pojdzie szybko. Taaa... Dopiero po czasie zorientowalam sie, ze chyba 1/3 kolejki to byli rodzice, ktorzy w niej czekali, a ich dzieciaki bawily sie w innej czesci festynu. I kiedy juz zblizylismy sie do konca czekania, nagle wskoczyla przed nas gromada malolatow. :/ Kiedy ja stalam w kolejce, Bi poszla na bok usiasc i czytac w telefonie, zas Nik obok skakal po gigantycznych oponach.
W koncu i on sie doczekal i mial oczywiscie mnostwo frajdy. Namawialam Bi zeby tez sie przejechala skoro tyle czasu tam czekala, ale nie chciala, a Mlodszy stwierdzil, ze warto bylo sie naczekac. No to najwazniejsze. ;)
Po tym w koncu poszlismy na atrakcje, na ktora czekala Starsza, czyli labirynt w kukurydzy. Osobiscie za nim nie przepadam, bo w wiekszej jego czesci czuje sie nieco klaustrofobicznie i mam jakis taki irracjonalny lek, ze sie tam zgubie i utkne. ;) Nik niestety tez nie lubi, ale dlatego, ze to taka atrakcja, gdzie raczej idzie sie spokojnie, niespiesznie i patrzy na mapke. Zaczal marudzic, ze za wolno, ze to glupie, zebysmy juz zawracali, itd. Musze przyznac, ze sama mialam szybko dosc, a jednoczesnie Bi upierala sie, ze ona chce przejsc caly labirynt, a wlasciwie, ze chce wejsc wejsciem, a wyjsc wYjsciem. W ostatnich dwoch latach jakos tak sie motalismy w tym labiryncie, ze za kazdym razem wychodzilismy ta sama sciezka, ktora weszlismy na poczatku. ;)
Labirynt ma sporo zakamarkow z jakimis pieczatkami i dziurkaczem (dostaje sie karte do wypelnienia), wiec mozna tam spedzic pewnie ponad godzine probujac wszystko znalezc. Ja mialam jednak jeczacego Kokusia, co chwila odbiegajacago i znikajacego za rzedami kukurydzy i Bi marudzaca, ze chce znalezc wYjscie i koniec. Szybko wyprowadzili mnie z rownowagi; wydarlam sie na jedno i na drugie i ruszylismy sciezka na oslep. W rezultacie, jak zwykle wyszlismy wEjsciem. :D W miedzyczasie troche ochlonelam i szkoda mi sie zrobilo Bi, dla ktorej to byla najwazniejsza tam atrakcja i ktora tak bardzo chciala znalezc faktyczne wYjscie z tego labiryntu. Dalam wiec pannie mapke i powiedzialam, ze prowadzi, po czym ruszylismy ponownie. Nik, po zarobionym ochrzanie, nawet bardzo nie protestowal. ;) Troche pobladzilismy, kilka razy musielismy zawrocic, ale... przeszlismy! Panna faktycznie znalazla poprawne przejscie i pierwszy raz wyszlismy wYjsciem! :D W tym momencie chcialam juz tylko zeby dzieciaki wybraly sobie po dyni i ruszac do domu. Niestety, Nik blagal o jeszcze jedno plukanko piachu. To dziecko ma jakas slabosc do krysztalow i kamieni, bo juz kiedys dostal taki zestaw mlodego geologa i co jakis czas wyciaga i oglada te wszystkie kamole. Ostatecznie zgodzilam sie na jeszcze jedno plukanie, bo niepredko bedzie mial okazaje znow zaliczyc cos takiego. Kiedy on zaczal plukanie, oczywiscie Bi stwierdzila, ze moze ona tez... Ech... Zaplacilam juz prawie $80 za samo wejscie na festyn dla naszej trojki, a teraz dodatkowo 4 dyszki za... kamienie. :O O jedzeniu juz nie wspomne. No ale czego sie nie robi dla dzieciarni.
Kiedy skonczyl wybierac wszystkie kolorowe kamyki sposrod zwyklego zwirku, Nik zaczal oczywiscie prosic o jeszcze jedna runde. ;) Tym razem jednak tupnelam noga i stanowczo go stamtad odciagnelam. Za to poszedl kolejny raz poskac. Bylo juz pozne popoludnie i przynajmniej na "poduszke" praktycznie nie bylo kolejki.
I o dziwo, poszla tez Bi i (tu bez niespodzianki) swietnie sie bawila. ;) Na koniec wybrali sobie jeszcze dynie i moglismy sie zwijac.
W sumie spedzilismy tam ponad 4 godziny, czyli duzo dluzej niz przewidywalam, choc sporo z tego czasu, to bylo oczywiscie czekanie w kolejkach. ;)
Wtorek byl ostatnim dniem wolnym dla Potworkow. Malzonek oczywiscie pracowal, a ja stwierdzilam, ze wole robic to w domu. Dalo mi to swobode w decydowaniu kiedy bede wlasciwie pracowac, wiec moglam zabrac dzieciaki na zakupy ciuchowe. ;) Nawet Nik sie z nami zabral, co jest rzadkoscia. W sumie sie na nic nie przydal, bo cokolwiek mu pokazywalam, wzruszal ramionami i stwierdzal "okey". :D Poki co zakupy ubraniowe dla niego, to zadna filozofia. Bi to juz inna para kaloszy, ale ona na szczescie przegladala polki samodzielnie, pytajac tylko od czasu do czasu o zdanie. Pojechalismy z mysla o dlugich spodniach dla Starszej i grubszych bluzach dla Mlodszego, ale oczywiscie chwycilismy tez pare dodatkowych rzeczy. Bi nawet polbuty i taka kurtko - bluze, gruba i cieplutka. Ciesze sie, bo juz w zeszlym roku byla wojna o kurtke i jesli to jakas wrozba, to panna na bank bedzie to "cos" zakladac przez wiekszosc zimy. ;) Wrocilismy z dwiema wielkimi torbami. Dzieciaki zadowolone, a matka z bolem glowy. Niestety, tego dnia zrobilo sie pochmurno i ponuro; ewidentnie przechodzil jakis front, wiec bylam jak snieta ryba. A jeszcze okres dostalam dwa dni wczesniej, wiec po delikatnym poczatku, akurat zaczynaly mi sie te najciezsze dni. Do domu dojechalismy jakos o 14:30, a na 17 Potworki mialy oczywiscie treningi. Bi znow jojczala, ze nie chce, ale Nik byl chetny. Poniewaz jednak sama czulam sie tak sobie, a przy tym, nie ukrywajmy, rozleniwil mnie ten dlugi weekend, wiec w koncu len zwyciezyl i zostalismy w domu. ;)
W srode nastapil powrot do brutalnego kieratu. Na szczescie, ani ja, ani Bi nie mialysmy wiekszych problemow ze wstaniem, pewnie dlatego, ze wyspalysmy sie przez 4 dni laby. Autobus przyjechal o czasie, wrocilam do domu i tu nastapil zonk, bowiem Nik spal w najlepsze i nie moglam sie go dobudzic. Wstal oczywiscie nieprzytomny i zly. ;) Cala reszte ranka poruszal sie niczym slimak, wiec kiedy zawolalam, ze jest 7:50 (o tej porze zakladamy buty, bluzy i wychodzimy) odkrzyknal, ze jeszcze zebow nie umyl! Czy ja serio musze chodzic krok w krok za prawie 11-latkiem?! :O Kazalam mu tylko zebiszcza przeleciec na szybko i wyszlismy, ale oczywiscie autobus podjechal kiedy jeszcze maszerowalismy chodnikiem. Mlodszy musial kawalek podbiec, ale na szczescie kierowca go dostrzegl i poczekal. Po pracy podjechalam do biblioteki (Bi polyka wielkie "bukwy" w 2-3 dni :O), a potem juz na relaks w chalupie. Na szczescie srody to nasze spokojne dni, a dodatkowo w dzien zrobilo sie 19 stopni, wiec spedzilismy troche czasu w ogrodzie. Wlasciwie glownie Nik, bo Bi najpierw czytala, a potem cwiczyla gre na skrzypcach, bowiem miala miec jakis wazny test z grania. Niestety, w tym roku skonczylo sie granie dla czystej przyjemnosci i nauczyciel zaczal wymagac solidnego cwiczenia i rozlicza dzieciaki z umiejetnosci. ;) Mlodszy w tym czasie powyciagal zabawki, ktore lezaly porzucone kilka miesiecy. Polatal starym dronem i postraszyl Oreo jezdzac za nia na deskorolce.
Razem przejrzelismy niedobitki warzywnika i znalezlismy jeszcze ostatniego ogorka i straczek groszku. Baklazany rosna, ale nie wiem czy dadza rade dorosnac na tyle duze, zeby byl sens je zerwac...
Po powrocie przyszla kolej na Kokusia zeby pocwiczyc skrzypce. U niego jest to co prawda nadal "hobbistyczne", ale ze w czwartki ma i lekcje gry i probe orkiestry, dobrze zeby jednak przecwiczyl aktualne utwory.
Tego wieczora panicz zasypial przy wieczornym czytaniu i poszedl spac jak tylko skonczylam. Nie mial nawet ochoty posiedziec potem na tablecie.
W czwartek rano jak zwykle Bi pierwsza do szkoly, ale tym razem autobus przyjechal dopiero o 7:18, wiec potem musialam pedzic zeby budzic Kokusia. Myslalam, ze skoro dzien wczesniej poszedl wczesniej spac, to bedzie wyspany i rzeski, ale nic z tych rzeczy. Wydawalo mi sie, ze sie obudzil, wiec zeszlam na dol i dopiero po chwili uswiadomilam sobie, ze minelo kilka minut, a ja nie slysze zadnego ruchu u gory. Zawolalam wiec czy schodzi... i nic. Krzyknelam glosniej i dopiero wtedy doszedl mnie zaspany glos, pytajacy co sie dzieje. :O Oczywiscie mielismy lekki poslizg, ale na szczescie, kiedy doszlismy na przystanek, autobusu jeszcze nie bylo. Mlodszy pojechal, a ja jak zwykle ogarnelam chalupe, zwierzyniec i pojechalam do roboty. Tam ruch jak w ulu, bo tego dnia zjawili sie wszyscy, lacznie z szefem i taka kobitka, ktora pracuje na pol etatu i przyjezdza zwykle tylko na meetingi. Po popoludniu dostalam wiadomosc ze szkoly, ze na glownej arterii naszego miasteczka byl wypadek i wszystkie autobusy sa opoznione. Napisalam z ciekawosci do Bi czy juz jest w domu czy jeszcze jedzie. Panna zwykle dociera do domu tuz przed 15, teraz byla 15:09 i odpisala ze dalej jedzie. W domu dowiedzialam sie, ze dojechala o 15:25. :O Myslalam, ze zanim bede wychodzic juz sie poluzuje, ale przed wyjsciem wbilam trase w Google i niestety pokazalo mi, ze mialabym jechac 28 minut. Bez korkow jade 10... Pojechalam wiec zupelnie inna droga i dojechalam do domu od kompletnie przeciwnej strony, ale dojechalam w 16 minut. :) Szybko cos zjesc i tym razem nie bylo bata, trzeba bylo jechac na treningi. Fajnie sie zlozylo, ze z jakiegos powodu w czwartki przeniesli trening chlopcow na to samo boisko co dziewczyn. Nie musielismy sie wiec na koniec rozdzielac. Poszlismy na nasz zwyczajowy spacer, a potem przysiedlismy na trybunach. I w bonusie mielismy niezle widowisko, bo okazalo sie, ze dwoch trenerow sie zgadalo i na koniec urzadzili meczyk: chlopaki przeciw dziewczynom! :D Rocznikowo panny sa tylko o rok starsze, ale w tym wieku wiekszosc jest od chlopcow wyraznie wyzsza i potezniejsza. Chlopaki za to byli szybsi i zreczniejsi. Cala rozgrywka byla wiec dosc wyrownana, a przy tym zaden zespol nie chcial odpuscic, bo dla chlopakow przegrac z dziewczynami, a dla dziewczyn z "maluchami", to wiadomo, obciach. :D Ostatecznie jednak mecz zakonczyl sie remisem 1:1, wiec wszyscy byli zadowoleni. ;)
Kiedy skonczyli, w zasadzie zapadal zmrok, a jeszcze Bi posiala pilke (byla w jakiejs przypadkowej bramce), wiec zanim ja zlokalizowalismy bylo juz zupelnie ciemno. Odstawilismy do domu nasza sasiadke, a potem musialam jeszcze zajsc z dzieciakami do sasiadow, bo okazalo sie, ze znalezli na swoim ogrodzie zgubiona obroze Oreo. Sasiad zadzwonil do mnie na numer z obrozy, kiedy akurat bylismy na boiskach. Nie wiedzial nawet ze dzwoni do sasiadow, ja za to jakims cudem mialam go zapisanego w kontaktach i malo zawalu nie dostalam, bo przelecialo mi przez glowe, ze chalupa sie pali czy cus. :D W kazdym razie odebralismy zgube, po czym juz w domu, Nik mogl sie zajac glupotami, zas Bi musiala odrabiac lekcje. A powtarzam wiecznie: odrob przed treningiem, to nieee... :D
W piatek dogonilo mnie wczesniejsze wstawanie i nie moglam rano otworzyc oczu. ;) Na zewnatrz bylo tylko 8 stopni i nawet Oreo nie pchala sie na dwor, tylko przylazla do mojego lozka, mruczac i usilujac wcisnac mi sie na klate. ;) Wyszlysmy z Bi na autobus i tym razem ledwie panna doszla na przystanek, a pojazd podjechal. Udalo mi sie raptem dwa razy rzucic Mayi pileczke. ;) Przynajmniej nie musialam pedzic do chalupy, choc kiedy pozniej zajrzalam do Kokusia, okazalo sie, ze juz i tak nie spal. Ranek minal wiec calkiem spokojnie, choc oczywiscie musialam caly czas paniczowi przypominac zeby wlaczyl szybszy bieg. ;) Nie mniej, na autobus wyszlismy o normalnym czasie i... zaczynam dostrzegac pewnien trend. Bi przyjechal bardzo szybko, to teraz Kokusia tez pojawil sie jak akurat wychodzilismy z podjazdu na chodnik. Moglismy w sumie poczekac az zrobi koleczko po drugiej stronie osiedla, ale Nik - spanikowany, puscil sie pedem, a ze kierowca go zauwazyl(a), to juz poczekala i kawaler wsiadl od razu. Coz, przynajmniej nie musialam maszerowac na przystanek. ;) Potem jak zwykle cos porobic w domu, przewietrzyc sypialnie, pare razy wypuscic i wpuscic zwierzaki i do pracy. Po robocie niestety "przykry", cotygodniowy obowiazek - zakupy spozywcze. ;) Potem juz do domu, rozpakowac torby, zjesc obiad i ponownie wybieg - tym razem na siatkowke.
Wlasciwie Bi miala wybor, tego dnia miala bowiem niespodziewanie... mecz pilki noznej. W zespole dziewczyn organizacja lezy oczywiscie, wiec mecz, ktory mialy miec normalnie w weekend, odwolali zeby wcisnac pucharowy. Tego jednak nie udalo im sie ostatecznie zarezerwowac ani na sobote, ani na niedziele, ale ze musial sie odbyc, wiec ostatecznie padlo na piatek, choc tu tez latwo nie bylo, bo boisko zwolnilo im sie dopiero na 20. I to w miejscowosci jakies 40 minut od nas. Rozgrzewka na 19:20, a koszykowka konczy sie o 19, powiedzialam wiec pannie, ze nie da rady zaliczyc obydwu aktywnosci - musi wybrac. Nooo, ostatecznie mogla opuscic rozgrzewke i przyjechac prosto na mecz, ale jechac z jednego na drugie... Samej mi sie nie chcialo, a co dopiero Starszej. Poniewaz ostatnio u Bi cos pilka nozna jest na "nie", wiec wybrala oczywiscie siatkowke. Bylo mi to na reke, bo jednak 5 minut jazdy to nie 40... :D Pojechalysmy wiec, panna pocwiczyla serwowanie i odbijanie, ja pogadalam sobie ze znajoma mama i wrocilysmy do chalupy, zaczac weekend. ;)
Pracujaca czesc tygodnia miala tym razem tylko 3 dni, ale szczerze, to czuje sie tak samo zmeczona jak po calym tygodniu w robocie... ;)
Gratulacje dla Bi za samozaparcie i znalezienie wyjścia z labiryntu :) My wczoraj po mojej wizycie u lekarza w innej miejscowości, poszliśmy na siłownie i plac zabaw. Bardzo ładny, zadbany, czysty i dość rozbudowany, więc mój 7-latek szalał razem z tatusiem, który też przecież musiał wypróbować różne sprzęty. Hehe, zdjęcia robiłam, ale wszystkie są albo z ozorem wywalonym na wierzch, albo z taką miną jak mają koty z zatwardzeniem :) Rzadko mamy okazję skorzystać z takich "atrakcji", bo zazwyczaj mamy dużo innego ruchu i pracy, więc gdyby mój syn do Was wpadłby na tydzień, to by z zachwytu chyba zaniemówił :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, uściski
Hehe, niedaleko w jednym parku tez mamy taka silownie na swiezym powietrzu, ale malo kiedy korzystamy. ;) Malzonek woli tradycyjna silownie, a dzieciakom sportu na codzien starczy. Tylko ja taka malo ruchawa. :D
UsuńJa uwielbiam urodziny w takich nietypowych miejscach. Miałam też wrażenie, że u nas np. dzieciaki były już znudzone ciągłymi urodzinami na salach zabaw z małpim gajem i jak Jasiu zapraszał na kręgle czy na lego, to była w nich większa ekscytacja, bo miało być coś nowego.
OdpowiedzUsuńJa wiem, że takie cotygodniowe wizyty mogą być męczące, ale jak Ci zazdroszczę, że Twój tata sam z siebie chce do Ciebie przyjeżdżać. Żeby moi chociaż raz w miesiącu wpadli tak do nas na kawę, zamiast zawsze czekać na nasze przyjście. To jak tata wróci do Polski, to z rodziny już nikogo nie będziecie mieli przy sobie?
Jestem zachwycona tym Waszym festynem. U nas widziałam ostatnio ogłoszenia z jakichś pól dyniowych i korci mnie, aby tam pojechać, ale jak patrzyłam po fotkach to pewnie będę zawiedziona widząc jak to u Was wygląda ;P Nik ma taką samą słabość do kamieni jak Jasiu. z zestawu minerałów ma każdy pochowany w osobnej przegródce i opisany, a jeszcze co chwilę znosi zwykłe kamyczki znalezione po drodze do szkoły - bo mu się kształt spodobał :D
Jeżdżą na tej deskorolce? Nasza więcej stoi niż jeździ. Może przez to, że jest ciężka, więc Oliwka ma problem aby samej ją nosić, a znowu u nas co chwilę są jakieś przejścia przez ulicę i ciężko znaleźć miejsce, w którym mogłaby jeździć bez zatrzymywania się co chwilę i niekoniecznie w kółko.
Jak pisałaś o meczu dziewczyny - chłopaki, to od razu na myśl przyszła mi jedna mama od nas z drużyny - swoją drogą nasza sąsiadka, bo mieszkają piętro nad nami. Jak jej syn i Oliwia są w przeciwnych drużynach, i panna próbuje mu zabrać piłkę to ciągle krzyczy "nie daj się dziewczynie", albo "jak mogłeś dać się dziewczynie"... To jest jedyny rodzic z ust, którego lecą takie teksty. Dla mnie całkiem niezrozumiałe, bo zawodnik to zawodnik...
Oj tak, miejsce i pomysl byly zdecydowanie swietne, tylko pogoda kompletnie nie dopisala...
UsuńTak, jak moj tata wroci do Polski, to zostaniemy sami. :( I ogolnie doceniam, ze mu sie chce tak do nas wpadac, chociaz czasem naprawde jestem rozdarta, kiedy wiem, ze tyle mam jeszcze do ogarniecia, a przeciez nie posadze taty samego przed TV. :D
To byl taki typowy festyn, nastawiony na zabawe. Sa tu tez farmy z polami dyniowymi, gdzie mozna podjechac i wybrac wlasna. Czesto sprzedaja tez przy okazji paczki i soki o smaku "apple cider" (nie wiem jak to przetlumaczyc na polski), ale moje dzieciaki nie przepadaja, wiec to dla nich zadna frajda. Chociaz z tego festynu Bi tez juz wyrasta...
Bi przestala jezdzic na tej deskorolce kompletnie i chyba trzeba ja bedzie sprzedac. Nik swoja czasem wyciaga. Masz racje, nie zdawalam sobie sprawy z tego, jakie to jest ciezkie! U nas na ulicy wertepy i gory-doliny, a zeby pojsc na szlak spacerowy, trzeba by zjechac samochodem, bo raz chcialam zaniesc i strasznie sie zmachalam. :D
No wlasnie to troche glupio, bo oboje sa w druzynie, oboje trenuja... Wiadomo, ze w tym wieku nadal chlopcy sa przeciwko dziewczynkom i wzajemnie, ale nie ma tego jeszcze po co podjudzac.
Hej, mnie zaciekawiło to co napisałaś o tacie. Ze chce za 2 lata na stałe wrócić do Polski. Powiedz mi czemu? Przecież żyje tu i mieszka już tyle lat, sporą część swojego dorosłego życia, ma Was- czyli nie jest sam. Czemu chce to wszystko rzucić?
OdpowiedzUsuńNiestety, tata przyjechal tu okolo 20 lat temu, ale jego plan od poczatku zakladal powrot do Polski. Nauczyl sie troche jezyka, ale nie na tyle zeby czuc sie zupelnie swobodnie. Dodatkowo, zarabial niezbyt duzo, wiec i emeryture bedzie mial raczej skromna. Tutaj bedzie musial sie naprawde ograniczac, ale w Polsce, za te same pieniadze, plus polska emerytura, bo troche jej wypracowal, czeka go dosc wygodne zycie.
UsuńPrawde mowiac - ja tez ciekawa jestem, dlaczego tata chce wracac do PL. Majac bliziutko was, tj. wlasna corke, wnuki... Bo na stare lata "chce odpoczac w ojczyznie"? Po dosc dlugim zyciu w USA - chyba trudno mi byloby na nowo przywyknac do polskiego balaganu itd, no - wiesz o co chodzi...
OdpowiedzUsuńOreo jako dekoracja na Halloween bardzo pasuje do dyn. Jeszcze potrzebujecie tylko znajomego pajaka, zeby zaplotl i powiesil kilka sieci pajeczych i dom macie gotowy do swietowania.
Tata w Polsce przezyl 45 lat, a w USA 20, wiec nadal chyba bardziej przemawia do niego Ojczyzna. ;) Ale tak ogolnie to wszystko rozbija sie o kase, co wyjasnilam w komentarzu wyzej. ;)
UsuńHeh, mnie sie kompletnie nie chce dekorowac na Halloween. W tym roku poza dyniami, nie mamy nic. Nawet w srodku nie powyciagalam zadnych dekoracji, poza jesiennymi sciereczkami kuchennymi.