W sobote 17 grudnia, dane bylo nam pospac troszke dluzej, choc nie tyle ile bym sobie zyczyla. Do Polskiej Szkoly tym razem Potworki nie jechaly. Tego dnia odbyla sie tam Akademia Swiateczna i lekcje byly skrocone. Dodatkowo, klasy IV wystawialy wlasnie owa akademie i od rana mialy probe generalna zamiast lekcji. Stwierdzilam wiec, ze w takim wypadku Nik moze, zamiast do szkoly, pojechac na mecz koszykowki, bo i tak sporo tych meczow go ominie, wiec niech jedzie jak grafik pozwala. A jak nie wiozlam Mlodszego, to wiadomo, ze i Bi zostala. Mecz byl na 10 rano, ale niestety - stety, akurat tego dnia druzyny mialy zdjecia i musielismy byc na miejscu juz o 9:30.
Dobrze, ze tym razem mecz mieli w szkole Potworkow, to przynajmniej nie trzeba bylo jechac zbyt daleko. Bi poczatkowo miala jechac z nami i twierdzila, ze ciekawa jest meczu koszykowki, bo nigdy nie widziala takiego "prawdziwego", ale kiedy okazalo sie, ze M. ma wolne, uznala ze jednak zostanie z tata. M. oczywiscie, co jest rozczarowujace, a dla mnie kompletnie niezrozumiale, nie mial zamiaru na mecz jechac. Ja pojechalam, bo nie dosc, ze ktos musial, to nie wyobrazam sobie z wlasnej woli czegos takiego opuscic. Przyznaje, ze choc w szkole kiedys gralam w kosza na w-fie, to teraz kompletnie nie rozumialam zasad. Jakies karne, jakies rzuty wolne, gdzie poza oczywistym wypuszczeniem pilki poza linie, w sumie nie wiedzialam kto i dlaczego. ;)
Wynik jednak byl jasny i niestety, zespol Nika przegral i to sromotnie, bo bodajze 5:21. Podobno poprzedni mecz wygrali, choc nie wiem jakim cudem, bo z tego co zaobserwowalam, maja tylko jednego, dobrze grajacego zawodnika. I nie jest to Nik. ;) Ktory wydawal mi sie mocno spiety (no, w sumie to jego pierwsza rozgrywka), mietosil koszulke i przygryzal wargi. Potem jednak oznajmil, ze wcale sie nie denerwowal... I nie mowie, ze jego zespol gral tragicznie, ale wszyscy (poza jednym chlopcem) graja po prostu przecietnie. Przeciwnicy zas mieli kilku naprawde dobrych graczy, ktorzy sprawnie przejmowali pilke i dobrze celowali. Co ciekawe, byl to rowniez zespol z naszej miejscowosci i zastanawia mnie, ze przeciez mieli wczesniej ten test zawodnikow, zeby podzielic ich potem mniej wiecej poziomami i stworzyc zespoly w miare wyrownane. A tu jednak widac bylo wyrazna przewage tamtych chlopcow, gdzie kilku bylowyzszych, a kilku takich, gdzie widac, ze grali juz kilka sezonow. No ale nic. Nikowi sie podobalo i szkoda, ze teraz bedzie mial dluzsza przerwe (w meczach, bo nie wiem co z treningami w okresie swiatecznym), bo teraz sobota to Wigilia, potem Sylwester, a w kolejny weekend Nik ma zawody plywackie. Czyli dopiero za jakies 3 tygodnie dotrze na kolejny mecz. Przynajmniej taki plan jest na chwile obecna...
Po meczu wrocilam z synem do chalupy i punktualnie w poludnie, przyjechaly do nich na zabawe dzieciaki. To rodzenstwo, dziewczynka (w tym samym wieku co Bi; nawet urodziny obie maja w maju) i chlopiec (o pol roku mlodszy od Nika) i fajnie sie sklada, ze i dziewczyny i chlopaki sie lubia. Znaja sie zas z pilki. Bi przegrala z tamta dziewczynka juz chyba 3 sezony, a Nik gral z jej bratem w dwoch i dopiero na jesien zostali rozdzieleni, kiedy Mlodszy przeszedl do druzyny ligowej. Nadal jednak widywali sie i szaleli razem na meczach siostr. Teraz, na jesien zas, chodzili razem na pilke nozna na hali. Bi oraz Nik byli u nich jakos w listopadzie i od tamtego czasu cala czworka dopominala sie o rewizyte, ale ciagle cos sie nie skladalo. Teraz w koncu sie spielam, bo wiedzialam, ze kolejne dwa weekendy znow odpadna z powodu Swiat i Sylwestra. Dzieciaki przyjechaly na wieksza czesc popoludnia, bowiem babcia miala ich odebrac o 16. Dla mnie to malo przyjemne, bo nie czuje sie swobodnie z obcymi dzieciakami w chalupie, a M. w ogole byl niezadowolony, ale coz... Martwilam sie tez czy przez tyle czasu dzieciaki sie nie znudza, nie pokloca, itd. Okazalo sie jednak, ze i dziewczyny i chlopaki bawili sie wysmienicie i po czterech godzinach, ani tamci nie chcieli jechac, ani moi ich puscic. ;) Jedyna zagroska bylo dla mnie nakarmienie towarzystwa. Oboje z tych dzieci maja alergie pokarmowe, choc zastanawiam sie na ile prawdziwe, a na ile to moze jakas fanaberia. No bo zero glutenu, zero nabialu i problem z jakimis olejami roslinnymi. I wez tu nakarm towarzystwo. Dobrze, ze przywiezli wlasne przekaski i sa na tyle duzi, ze z naszego asortymentu wiedzieli, co moga zjesc, a czego nie. Kupilam bezglutenowe nuggets'y (nawet nie wiedzialam, ze cos takiego istnieje), ale dziewczynka oznajmila, ze nie przepada i cala wizyte przezyla na owocach. Nie powiem, zdrowo, ale malo sycaco...
Kiedy dzieciarnia sie bawila, my z M. obejrzelismy mecz Chorwacja:Maroko, choc srednio moglam sie skupic kiedy ciagle jednym uchem nasluchiwalam co porabia mlodociane towarzystwo, a i oni co chwila przychodzili z pytaniami czy moga to, czy tamto... Bawili sie jednak zgodnie i co wazne, bez kryzysow, a babcia przyjechala punktualnie. Nie starczylo niestety juz czasu zeby pojechac na wieczorna msze (a chcielismy, bo M. mial pracowac w niedziele). Za to, obejrzelismy sobie powtorke skokow narciarskich z ranka. Pilka nozna sie konczy, to fajnie, ze skoki jeszcze potrwaja. A jeszcze lepiej, ze Kubacki skacze rewelacyjnie, a i Zyla przyzwoicie. Szkoda, ze reszta cos ma problemy...
Rano, kiedy ja z Mlodszym bylam na jego meczu, M., przy pomocy Bi, powiesil w koncu swiatelka na domu. O zmierzchu wyszlismy podziwiac efekt, choc zdjecia wyszly dziwnie jasne.
Robilam je okolo 16:30 i "na zywo" zapadal juz zmrok, ale kamera je wyraznie rozjasnila. No nic, swiatelka na szczescie widac.
W niedziele, jak wspomnialam, M. pojechal do pracy i stwierdzil, ze prosto z roboty pojedzie sobie na polska msze. Ani ja, ani Potworki nie przepadamy za polskimi kosciolami (msze sa tam niemozliwie rozwleczone, a kazania to glownie placz o pieniadze, nie mowiac juz o tym, ze to przynajmniej 20 minut autem), wiec pojechalismy sami na msze w naszej miejscowosci. Troche nie chcialo sie wstawac, bo byla ona na 9:30, ale tez moglismy pospac choc odrobine dluzej niz w tygodniu. Przyjechalismy do domu i szybko zaczelam ogarniac co sie da i ugniatac ciasto na pierniki, bo spodziewalam sie lada moment mojego taty. Ten jednak stwierdzil, ze finalowy mecz woli obejrzec na spokojnie u siebie, potem oczywiscie byla dogrywka i przyjechal dopiero okolo 13. Troche do bani, bo jak posiedzial, to popoludnie i wieczor mocno nam sie skrocily, ale za to przed jego wizyta zdazylam obejrzec powtorke skokow. ;) No i wygadal wynik meczu, wiec czlowiek ogladal potem bez takiego milego podniecenia, skoro wiedzial juz kto wygral. Ja w dodatku bylam za Francja, a wygrala Argentyna, wiec w po czesci odechcialo mi sie ogladac. ;) Po odjezdzie taty, M. zapodal sobie mecz, ja zas krazylam miedzy salonem, a kuchnia, gdzie nadzorowalam "pierniczenie".
Niestety, zrobilo sie na tyle pozno, ze przy pozniejszej koniecznosci prysznicow oraz przygotowan na kolejny dzien, trzeba bylo wybrac: pierniki albo mecz. Poniewaz wynik juz znalam i nie byl on taki, na jaki liczylam, zostalam glownie w kuchni, a do salonu przychodzilam tylko jak slyszalam jakas wieksza akcje. ;) Pier(d)niki upieklismy, ale na dekorowanie nie starczylo juz czasu.
A wieczorem, to juz tu wykapac Kokusia, tu przygotowac sniadaniowki, tam poskladac pranie i przelozyc do suszarki kolejne i ostatni weekend przed Bozym Narodzeniem dobiegl konca...
Poniedzialkowy ranek byl sloneczny, ale mrozny. Potworki wpadly juz w taki typowy przedswiateczny marazm, kiedy do szkoly chodzic im sie nie chce i czekaja tylko na przerwe. Bi znow jeczy, ze nie chce jechac autobusem, a Nik szedl na przystanek noga za noga. Wczesniej, z samego ranka uswiadomil sobie, ze do placowki beda chodzic calutki tydzien. Hamerykanie nie obchodza Wigilii, tylko 1 Dzien Swiat, wiec kalendarz szkolny nie uwzglednil 23 grudnia jako dnia na podroze do rodziny. Mimo, ze potem beda mieli 10 dni wolnych, to ten malutki fakt jednak popsul Mlodszemu humorek. ;) Kiedy oni odjechali, ja porzucalam psu pileczke, poskladalam pranie i wypisalam kilka kartek swiatecznych. Tak, jak zwykle mam opoznienie i tak wypisuje po 4-5 dziennie. Kiedys skoncze, ale wiekszosc rodziny i znajomych kartki otrzyma po Swietach, albo i Nowym Roku. ;) W pracy nadal zapiernicz, a po robocie szybko do domu, gdzie tylko zjadlam talerz rosolu i popedzilam z Bi na akrobatyke. Przynajmniej tym razem pamietalysmy i o wodzie i o koku na glowie. ;) Akrobatyka zaczyna sie o 17:05, a na tym samym placu znajduje sie poczta, otwarta do 17. Ostro poganialam wiec corke, a potem jechalam tak szybko, jak sie dalo w popoludniowych godzinach szczytu. Czyli niezbyt szybko. ;) Dojechalysmy o 16:58! :D Na szczescie poczta nadal byla grzecznie otwarta. Kupilam znaczki, ktore potrzebowalam do kartek, odstawilam Bi na zajecia, po czym przeszlam sie do UPS'u zwrocic jeden z zakupow oraz do supermarketu (wszystko na jednym placu; jak milo) po kilka brakujacych produktow. Wrocilam na chwile do auta, ale dosc szybko musialam wrocic na akrobatyke. Z okazji ostatnich zajec przed przerwa Swiateczna, dzieciaki mialy dla rodzicow male pokazy umiejetnosci. Chociaz raz mozna bylo wiec wejsc do sali i podejrzec dziewczyny na zywo. Kazda wybrala sobie co chce pokazac. Czesc wykonywala pozy sama, inne prosily instruktorow o pomoc. Bi zrobila przewrot do tylu ze wstaniem, przy czym potrzebowala pomocy pana do przerzucenia nog.
Ciekawe kiedy panna nauczy sie robic przewrot samodzielnie, bo z pomoca robila to juz na jesien, jeszcze przed akrobatyka. Wtedy pomagalam jej ja i z doswiadczenia wiem, ze potrzebuje tylko zeby jej lekko przygiac noge, a druga oraz reszta ciala juz sama idzie. W kazdym razie wszyscy rodzice gromko nagradzali brawami cala grupe, bo i kazda z dziewczynek jest gietka i wysportowana. Do domu wrocilysmy akurat, kiedy chlopaki wychodzili. Kiedy wrocili zostala juz tylko odrobina czasu na kolacje i czas bylo wyslac cale towarzystwo do spania.
Wtorkowy ranek wydawal sie nieco cieplejszy (-1), ale kiedy po odjezdzie dzieciakow rzucalam psu pileczke, jednak zmarzlam. Potem szybko przewietrzylam sypialnie, wstawilam zmywarke, ktora zapelnila sie niewiadomo kiedy, wypisalam jeszcze kilka kartek swiatecznych (tym razem bardzo "miedzynarodowych", bo wsrod glownie polskich adresow, znalazly sie tez do Niemiec, Anglii i Kanady) i popedzilam. Niestety, nie prosto do pracy, bo musialam odbic do Polskiego Kosciola w miescie obok, gdzie mieli poranna spowiedz przedswiateczna. Zawsze jak mysle o tym przybytku, wydaje mi sie, ze tylko zjechac z autostrady i jest zaraz za rogiem. Tymczasem tego dnia mialam wrazenie, ze jade i jade przez to miasto, a kosciola ani widu ani slychu... ;) Dojechalam jednak, odbebnilam spowiedz, a potem juz ruszylam do roboty. Wpracy huk obowiazkow, a tu email za emailem... I jeszcze zostalam poproszona o polaczenie sie na meeting, w ktorym zwykle nie biore udzialu. Dodatkowa strata czasu. :/ Za to stwierdzilam, ze zamiast pracowac w czwartek z domu, wezme sobie jednak wolne. Takie w sumie czesciowe, bo wiem, ze bede musiala jeszcze podpisac to czy tamto, ale od czasu do czasu zerkne po prostu w komputer i juz. Zostana mi w ten sposob 3 dni niewykorzystanego urlopu. Moge je przeniesc na kolejny rok (a wlasciwie beda wazne przez kolejne trzy lata), ale mamy glupia zasade, ze najpierw musialabym wykorzystac caly urlop za nastepny rok i dopiero wtedy moge wykorzystac te dodatkowe 3 dni... Niestety, o tej zasadzie wlasnie sie dowiedzialam, inaczej juz wczesniej bralabym sobie dzien urlopu tu czy tam, albo ten tydzien wzielabym wolny caly, zamiast tylko czwartku. Coz, musztarda po obiedzie... Przez ten wspomniany wczesniej meeting, ktory przedluzyl sie o prawie pol godziny, bylam do tylu ze wszystkim co chcialam tego dnia skonczyc. Zostalam wiec w robocie troche dluzej, korzystajac z tego, ze we wtorki Potworki nie maja zadnych zajec. Przez to niestety wieczor zlecial potem niewiadomo kiedy i jak. Mam wrazenie, ze nic nie zrobilam. Ot, przyjechalam, rozpakowalam plecaki, sniadaniowki, itd., zjadlam obiad, rozladowalam zmywarke, przygotowalam przekaski i ubrania na kolejny dzien. W miedzyczasie Potworki zaczely dekorowac pierniki, ale robily to z przerwami i z doskoku i w koncu udekorowaly tylko po kilka.
Ja dodatkowo zaczelam wyciagac wszystkie nasze dekoracje swiateczne, bo w srodku, poza choinka, nic jeszcze nie mielismy.
Zagonilam tez Bi do odrobienia pracy domowej do Polskiej Szkoly. Niestety, z racji, ze panny nie bylo na lekcji w ostatnia sobote, musiala tez uzupelnic zeszyt. Dobrze, ze nauczycielka w wiadomosciach pisze dokladnie to, co powinno sie tam znalezc. Poza tym jednak, kobieta mnie mocno wkurzyla, bo nie dosc, ze zadala prace domowa na przerwe swiateczna, to jeszcze zadala duuuzo... No kto tak robi?! Nauczycielka Nika nie zadala im nic juz tydzien wczesniej, bo w minione zajecia wystawiali akademie, ani na Swieta, bo stwierdzila, ze dzieciakom nalezy sie odpoczynek. A ta zolza u Bi, nie dosc, ze prace domowa wymaga, to jeszcze maja do zrobienia dwa razy tyle, co zwykle. :/ Starsza ambitnie stwierdzila, ze chce odrobic juz teraz, zeby potem nie myslec o tym podczas przerwy swiatecznej. Niestety, ilosc ja przerosla... Na szczescie na dokonczenie bedzie miala naprawde sporo czasu, bo z jakiegos powodu, Polska Szkola rusza ponownie dopiero 14 stycznia.
W srode ponownie przywital nas mroz: -6 na termometrze. Dodatkowo, Nik zaczal smarkac. Malzonka nadal cos "bierze" (od tygpdnia!) i wziac nie moze, ale najwyrazniej przeszlo na syna. Teraz obawiam sie, ze i ja i Bi jestesmy nastepne w kolejce i czekaja nas "zasmarkane" Swieta. Oby nie, bo mialam nadzieje podczas przerwy nadrobic troche zaleglosci towarzyskich i moze na lodowisko pojechac kilka razy... Jak sie pochorujemy to bedzie guzik z petelka. :/ Ostatni dzien w pracy przed przerwa uplyna tak, jak mozna sie tego bylo spodziewac, czyli zapie*prz mialam taki, ze nie wiedzialam jak sie nazywam. Niestety, tyle uzbieralo sie pilnych rzeczy do zamkniecia na ostatnia chwile, ze nie ruszylam nawet paru zadan, ktore bardzo chcialam zamknac przed Nowym Rokiem, mimo ze posiedzialam w biurze dluzej niz zawsze. No trudno... Wrocilam do domu i... litosciwie zadne z Potworkow nie mialo zadane pracy domowej. Po obiedzie, ogarnieciu naczyn w zlewie, prania czekajacego na przerzucenie do suszarki, przygotowaniu sniadaniowek oraz ubran na kolejny dzien, starczylo jeszcze czasu na pocwiczenie gry na instrumentach.
Nik w koooncu przyniosl do domu folder z nutami na skrzypce. Zeby byla rownowaga, dwie struny mu sie rozstroily i choc probowal je dostroic, nic nie wskoral. Cwiczenie gry bylo wiec bardzo krotkie, bo sluchac sie tego nie dalo! ;)
A przed 19, zamiast klapnac na kanape dla relaksu, trzeba bylo zapakowac syna i wyruszyc na trening kosza. Trzeba przyznac, ze ich trenerka stanela na wysokosci zadania i z racji, ze to ostatnie spotkanie przed przerwa, urzadzila im glownie zabawy, a na koniec zamowila pizze.
Az mi glupio, ze nie sprawilam jej zadnego upominku na Swieta, ale i tak pojde zaraz z torbami przez prezenty dla dzieciakow, mojego taty, chrzestnego Potworkow, a dodatkowo calej gromady nauczycieli ze szkoly hamerykanckiej oraz dwoch z polskiej. A trenerce i tak planuje podarowac cos na koniec sezonu, jak wszystkim trenerom dzieciakow. Po powrocie do domu, Nik byl opchany pizza i nie mial ochoty na kolacje, szybko zagonilam wiec mlodziez do lozek. A raczej pokoi, po jeszcze sobie poczytali i posiedzieli na tabletach oczywiscie.
W czwartek otworzylam oczy zeby zobaczyc piekny, rozowy wschod slonca, ale juz godzine pozniej, kiedy jechalam z dzieciakami do szkoly, niebo bylo calkowicie zachmurzone. Zapowiadaja potezne deszcze i wichury, akurat na ostatni dzien przed Wigilia. Szkoda, ze nie snieg. Jak zwykle jestesmy na takim pograniczu, ze przejdzie nam on doslownie kolo nosa... W kazdym razie, jak to w czwartek, zawiozlam Potwory do szkoly, po czym wrocilam do chalupy i zaczelam na spokojnie przygotowania swiateczne. Zaczelam od odkurzania i mycia podlog u gory i przy wejsciu z garazu, bo dolne pietro z salonem, jadalnia i kuchnia chcialam zostawic na pozniejszy dzien, w nadziei, ze wytrzymaja w miare w czystosci do wigilijnej wieczerzy. ;) Poscieralam kurze, posprzatalam gorne lazienki, a poza tym trzeba bylo odhaczyc takie zwykle czynnosci, jak rozladowanie zmywarki i poskladanie prania. Niestety, swiateczne przygotowania nie niweluja codziennosci. ;) A, wypisalam tez i wsadzilam do skrzynki ostatnie dwie kartki swiateczne, ktore ostaly sie z mojej listy. W sumie, zostala mi jeszcze trojka sasiadow, ale im po prostu wsadze je do skrzynek; nie ma potrzeby wysylania... Po poludniu upieklam sernik i zaczelam pomalu myslec o pichceniu. W czwartek bylo na wiekszosc rzeczy za wczesnie, choc plulam sobie w brode, ze zapomnialam o namoczeniu grzybow w srode. Kapusta z grzybami moze postac te dwa dni bez problemu. Ale coz... skleroza nie boli, wiec namoczylam w koncu nieszczesne muchomory, wyjelam z zamrazarki rybe i ugotowalam jaja oraz ziemniaki do salatek. Dzieciaki dojechaly ze szkoly, po czym M. zabral Nika na trening na basenie. Mlodszy strzelal fochy, ze on zawsze chodzil w poniedzialki i srody i nie chce chodzic w czwartki, mimo, ze rozmawialismy juz o tym kilka razy. Wiedzial, ze z powodu koszykowki nie moze chodzic w srody i przypominalam mu tez pare razy, ze jak skonczy sie ta sesja pilki noznej, to bedzie na basen jezdzil w czwartki. Przyszla pora zeby wprowadzic to w zycie i... panicz ma jakies obiekcje. Na szczescie z M. jest krotka pilka. Oznajmil synowi, ze placimy za jego druzyne, ze zima to sezon zawodow plywackich, a przy treningu raz w tygodniu, jakie on chce zajac miejsca? I ze jesli nie chce, to nie ma sprawy, wypiszemy go. Oczywiscie Nik, jak wiadomo, marudzi tak troche dla zasady, wiec przewrocil oczami, burknal cos pod nosem, ale na trening pojechal. I dobrze, bo bylo niewiele dzieci i w dodatku to ostatnie spotkanie przed Swietami (chyba planuja odwolac sobotnie), wiec pocwiczyli tylko kilkanascie minut, a potem dzieciaki dostaly czas wolny na szalenstwa. Po powrocie chlopakow to juz w sumie pora kolacji i dzien zlecial.
Nad ranem w piatek obudzil mnie swist wiatru oraz miarowe uderzenia. Wiedzialam juz wtedy, ze prognozy mialy racje i faktycznie potwornie wialo. Te "uderzenia" to bramka na tarasie, ktora wiatr naprzemian otwieral i zamykal z impetem. Dlugo nie moglam ponownie zasnac, bo nasza sypialnia za sciana ma komin, wiec wiatr swistal w szparach okna, huczal dudnil w kominie i ogolnie slyszalam jego huk naokolo domu. Balam sie, ze drzewo zwali sie na dom (albo znow na przyczepe), ze zabraknie pradu, itd. Nadal przewracalam sie z boku na bok, kiedy telefon zabzyczal sms'em. Okazalo sie, ze dzieciaki w naszej miejscowosci dostaly wczesny prezent swiateczny i zamknieto szkoly. Na fejsbukowej grupie ludzie sie podsmiewali, ze zamkniecie z powodu deszczu to nowosc (bo nadal tez lalo jak z cebra), ale szybko okazalo sie, ze zerwane galezie pouszkadzaly linie wysokiego napiecia i w sporej czesci miasteczka nie bylo pradu. Niektorzy reportowali zdmuchniete trampoliny sasiadow na swoich ogrodach. Nie mowiac juz o galeziach lezacych na drogach, sprawiajac, ze przejazd dla autobusow szkolnych nie byl zbyt bezpieczny. U nas, plotek oddzielajacy nasz podjazd od ogrodu sasiadow (ktory juz byl sprochnialy i lekko przechylony) nie wytrzymal.
Rowniez skrzynia, w ktorej latem trzymamy na tarasie poduchy z krzesel, a teraz stala nizej na patio, zostala zdmuchnieta nizej, tam, gdzie stoi stolik obok basenu. Na szczescie to byl koniec zniszczen. Poniewaz miala tego dnia wolne, to zamkniecie szkol az tak mnie nie obeszlo, poza faktem, ze planowalam spokojnie siedziec w przygotowaniach swiatecznych, a teraz mialy mi sie platac pod nogami Potworki. Dobrze, ze to juz nie maluszki... Najgorzej, ze chcialam na spokojnie popakowac prezenty, a tu znow bede musia to robic po nocy... :/ Reszte dnia to odkurzanie i mycie podlogi na parterze, mycie dolnej lazienki i pichcenie. Machnelam salatke warstwowa, sledziowa, zrobilam kapuste z grzybami (i niemozliwie ja przypalilam :O), a M. po powrocie z pracy, zabral sie za pierogi. Oczywiscie jak czlowiekowi zalezy zeby wyszly w miare ksztaltne, bo maja je jesc rowniez goscie, to ciasto najpierw bylo zbyt kleiste i nie dawalo sie rozwalkowac, a potem kompletnie sie nie lepilo. Pierogi wyszly wiec mocno bezksztaltne. ;) Coz, i tak powinny smakowac lepiej niz kupne. Na jutro zostaly makielki, barszcz oraz ryba. I mialam zrobic pieczen na pierwszy dzien swiat, ale moze tylko ja zapekluje, a upieke juz w niedziele...
Moje Drogie!
Na nadchodzace Swieta, zycze Wam spokojnych i wesolych chwil z rodzina i przyjaciolmi, bogatego Mikolaja i zeby te wszystkie makowce i serniczki poszly raczej w cycki niz boczki! ;)
Haha, w USA - Xmas latos marny jakos... Bo wszedzie pogrom pogodowy, czyli globalne ocipienie. U nas w NC nie ma wprawdzie sniegu, bo lezymy ciut na poludnie od panujacego zimowego cyklonu, ale jest b zimno, wieje strasznie lodowaty porywisty wiatr - od 2 dni, jak w kieleckiem! Dokola nas wiele miejscowosci nie ma elektrycznosci, co z tym okropnym zimnem jest makabryczne. Nas na szczescie to omija, poki co. U naszych krewnych w Toronto tez troche wialo, ale sniegu bylo malo. Za to w niedalekim Buffalo zasypalo wszystkich po szyje. I siedza tam teraz bez pradu, "madrzy, jak Mackow kot, co to zjadl swieczke i po ciemku siedzi." Merry Christmas! - mimo wszystko!
OdpowiedzUsuńI Swieta i cala zima byla wiosenna. Teraz pewnie lato bedzie chlodne i deszczowe. :D
UsuńJak zwykle wiele się u Was dzieje. Właśnie oglądaliśmy doniesienia co się dzieje w USA i zastanawiałam się jak tam u Was. Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze!!!
OdpowiedzUsuńU nas zima cisza byla, a teraz to juz na wiosne czekamy. ;)
UsuńGoniłam czytając jak wy codziennie. Wiem, co to znaczy i jak dużo czasu i energii pochlania to całe wożenie z jednego treningu na drugi.
OdpowiedzUsuńBi niech jeszcze troszkę popracuje nad wzmocnieniem mięśni brzucha i przerzucenie nóg do tyłu samo pójdzie. Podpowiedź zapożyczona od naszej expertki jakby co ;)
Nasze lampki zostawione od zeszłego roku na domu, zastrajkowały, ale że nikt z nas nie miał kompletnie siły i zdrowia na to, aby je zmienić, zostaliśmy bez oświetlonego domu. Mistrz z Tymonem tylko coś tam oplótł na płocie i standardowo renifer macha głową i świeci. A i tak mój Tato jak wjechał na naszą ulicę, to stwierdził, ze to jedyna ulica, której kryzys energetyczny nie dotyczy. Może dobrze, że te lampki szlag trafił, bo rachunek może nas zabić.
Przyznaję bez bicia, ze nie śledzę doniesień ze świata, choć gdzieś obiło mi się o uszy, że jakieś wichury nawiedziły Stany. Mam nadzieję, że u Was wszystko ok, a Święta minęły w zdrowiu i z prądem. Życzę Wam dobrego nowego Roku i duuuużo zdrowia!!
ps: ja od zawsze jestem za Francją, został mi jeszcze sentyment po Zinedine Zidane. Nie mogłam niestety oglądac finałowego meczu, bo byłam w szpitalu, ale potem nadrobiliśmy z Mistrzem na powtórkach i choć żal mi bardzo Francji, która naprawdę zasługiwała na zwycięstwo, to cieszę się, że Messi odszedł w takiej chwale. Był to naprawdę przepiękny mecz!
Kto jak kto, ale Ty sama wiesz ile czlowiek musi sie najezdzic przy zajeciach dzieciakow. Wasze tez w domu nie siedza. Choc powiem Ci, ze u nas Bi robi sie z wiekiem coraz leniwsza. Coraz ciezej znalezc jej zajecia, ktore by jej sie spodobaly, ogolnie coraz ciezej wyciagnac na jakas aktywnosc poza domem. A szkoda, bo ma "warunki", jest zwinna i szybka. Ale jak nie chce, to co robic...
UsuńJa tez bardzo Francji kibicowalam, ale coz...