Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

niedziela, 27 listopada 2022

Tydzien Dziekczynny

Za mna w miare leniwy weekend, potem skrocony tydzien, a na koniec kolejny przedluzony weekend. Z powodu Thanksgiving, Bi miala odwolana akrobatyke w poniedzialek, a w czwartek bylo swieto, wiec wiadomo, ze odwolali zajecia pilkarskie. To ograniczylo dodatkowe aktywnosci dzieciakow do plywania i to tylko Kokusia.

W sobote, 19 listopada, rano ponownie trzeba bylo zawiezc Potworki do Polskiej Szkoly. Co prawda probowalam wyslac ich z M., ktory znow zdecydowal sie wziac wolna sobote zamiast niedzieli, ale ten wymigal sie argumentem, ze nie wie nawet gdzie to jest. Nie do konca to prawda, bo budynek juz mu pokazywalam, tylko ze od tamtego czasu szkola przeniosla sie w jego inna czesc, dzieci wchodza innymi wejsciami, itd. A ze Bi i Nik szli dopiero drugi raz i nie pamietali na dobra sprawe nawet numerow swoich sal, wiec stwierdzilam, ze ok, rano pojade sama. Po odwiezieniu dzieciakow wrocilam do chalupy, chwile z mezem poogarnialismy to i owo oraz dziwilismy sie ciszy i pustce bez dzieci. Poltorej godziny szybko zlecialo i pojechalismy do Polakowa na zakupy, a z tamtad po Potworki. Uparlam sie bowiem, ze M. musi zobaczyc gdzie to dokladnie jest, gdzie zaparkowac, skad wychodza dzieciaki, itd. Roznie to w koncu bywa; a nuz widelec gdzies kiedys utkne, zepsuje mi sie auto, bede musiala cos zalatwic, czy zdarzy sie cos innego niespodziewanego? Pojechalismy wiec, odebralismy dzieciarnie, w domu pokrecilismy sie bez wiekszego celu, po czym czas byl wyruszyc do kosciola. Skoro bowiem M. szedl kolejnego dnia do pracy, lepiej bylo zaliczyc msze w sobote, zeby potem nie musial urywac sie wczesniej i leciec na zlamanie karku. Wiadomo, z malzonkiem nie bylo opcji zeby sobie kosciol kompletnie odpuscic. ;)

Niedziela wiec, dla mnie i Potworkow, zaczela sie od porzadnego odespania. Potem spokojne ogarniecie sie, pozne sniadanie, dlugie chodzenie w pizamach, itd. W koncu dalam znac dziadkowi, ze juz sie dobudzilismy, wiec moze przyjechac na kawe jesli ma ochote. Dziadek przyjechal, wspolnie obejrzelismy pierwszy mecz mistrzostw swiata w pilce noznej, a po odjezdzie mojego taty, stwierdzilam, ze za dlugo juz odkladam zakupy ciuchow zimowych dla dzieci i czas cos z tym zrobic. Mielismy jak narazie bardzo ciepla jesien, ale w koncu zrobilo sie na tyle zimno, ze trzeba kompletnie zapomniec o krotkich spodenkach i wskoczyc w dlugie spodnie. Tymczasem Nikowi co i rusz musze odkladac jakas pare bo robi sie za krotka, a Bi nie dosc, ze bardzo urosla wzwyz w ciagu minionego roku, to jeszcze przez dojrzewanie zmienila jej sie calkowicie figura. Cycki to jedno, ale urosl jej tez tylek oraz uda i w kilka par spodni zwyczajnie ledwie sie dopina. W rezultacie zostaly jej jedne jeans'y oraz trzy pary leggingsow. Troche malo... Do tego Nik rok temu rozerwal rekaw w nowiutkiej zimowej kurtce i choc go zaszylam, to nie wyglada to wspaniale, zas Bi ze swojej kurtki po prostu wyrosla, a dodatkowo nosila ja dwa sezony i mankiety ma w niej tak dobabrane, ze sie nie dopieraja. Trzeba bylo wyruszyc na "lowy". Oba Potworki byly chetne ze mna jechac, a ja wolalabym wyruszyc sama. Bi jednak musialam wziac ze soba, bo juz od jakiegos czasu panna ma swoje zdanie co do ciuchow, ktore najczesciej zupelnie rozmija sie z moim wlasnym. Nik nadal zaklada bez marudzenia to, co mu przygotuje, a dodatkowo zwykle w sklepach szybko sie nudzi i zaczyna biegac miedzy regalami lub wyczyniac jakies inne cuda. Zabralam sie wiec z corka, a mlodego panicza zostawilam z ojcem, ku jego wielkiemu niezadowoleniu (panicza, nie ojca). "Lowy" okazaly sie calkiem pomyslne, choc westchnelam sobie znow nad tym jak szybko rosna te moje Potworki. Popatrzylam krytycznie na dlugosc chlopiecych spodni na 10 lat, po czym musialam jednak chwycic te na lat 12. Nik bedzie mial w nich troche zapasu, ale moze przynajmniej nie wyrosnie w ciagu 2 miesiecy. Bi zas przejrzala rozmiary na 12 lat, po czym okazalo sie, ze jednak musi patrzec na lat 14. Jeszcze chwila, a bedzie buszowac w dziale kobiecym, a nie nastoletnim... Dla syna dorwalam grubsza bluze, kurtki jesienna oraz zimowa, a dla corki tylko jesienna. Nie, ze zimowych nie bylo, o nie. Po prostu pannie nic sie nie podobalo, kompletnie nic... Ja wyszukalam przynajmniej 3 kurtki dobrej jakosci i wedlug mnie ladne, ale coz, skoro Bi zaparla sie, ze ich nie zalozy... Tragedia z ta dziewczyna...

Po powrocie do chalupy, okazalo sie, ze ojciec chcial mi oszczedzic pozniejszej roboty i planowal ogolic synowi wlosy oraz go wykapac, ale Mlodszy zareagowal panika, ze przeciez zawsze kapie go mama! Juz nie pamieta dziecko, ze do ktoregos roku jego zycia, kapiela zajmowal sie tata, a ja tylko asystowalam. Pozniej ten obowiazek jakos spadl na mnie i tak juz zostalo. Na darmo moje tlumaczenia, ze przeciez ojciec tez wie jak go umyc; syn uparl sie, ze tylko mama zna jego wszystkie preferencje. Tak naprawde to mi kapanie syna nie przeszkadza, szczegolnie ze Bi robi to juz sama. Jedyne co, to Nik zaraz konczy 10 lat. Rosnie, rozwija sie. Wedlug mnie powinien juz kapac sie sam, ale (co typowe dla niego) nie wykazuje checi, a poza tym w samoobsludze brakuje mu jakiejs takiej plynnosci ruchow. Obawiam sie, ze chodzilby permamentnie niedomyty. Tyle, ze nie wyobrazam sobie, ze za jakies 2 lata mam nadal kapac dryblasa niemal rownego ze mna... Do tego czasu chlopak musi sie ogarnac, albo nie bedzie mial wyjscia i obowiazek przejmie jednak tata.

W nocy przyszedl najwiekszy mroz tego sezonu (jak narazie) i kiedy w poniedzialek rano wychodzilam z Potworkami, byly -4 stopnie. W sama pore kupilam im jesienne kurtki, bo choc sama zalozylam puchowke, to dzieciaki oczywiscie (szczegolnie Bi) slyszec nie chcialy o zimowych. Starsza wrecz jeczala, ze kolejnego dnia chce zalozyc koszulke na krotki rekaw, a na to bluze i ewentualnie kamizelke... Dzieciaki odjechaly, ja porzucalam psu pileczke i chwile krecilam sie po domu w czasie, gdy wietrzylam sypialnie, po czym pojechalam do pracy. Dzien okazal sie spokojny, bo dwoch osob nie bylo, wiec w biurze nadzwyczaj pusto i cicho. Po pracy wrocilam do chalupy, a chlopaki wkrotce wyruszali na trening plywacki Kokusia (M. na silownie). Poczatkowo mialam tam tez podjechac, zeby spytac trenera o przeniesienie Nika do mocniejszej grupy, M. jednak zaoferowal, ze sam spyta. Ciekawa sprawa, bo zwykle unika rozmow z nauczycielami/ trenerami jak ognia. Oni pojechali, a ja dokonczylam prace domowa z Bi i przygotowywalam wszystko na kolejny dzien. Po ich powrocie dowiedzialam sie, ze trener sugeruje zeby jeszcze w srode Nik pocwiczyl ze slabsza grupa, z racji, ze dopiero wrocil po dluzszej przerwie, a od kolejnego poniedzialku przeszedl do tej najmocniejszej. Bardzo nie podoba mi sie pora tego treningu - 18:30, ale coz zrobic. Zreszta, okazalo sie, ze ogolnie byl to dzien kiepskich "grafikowych" wiadomosci. Po pierwsze, dostalam maila z wykazem zawodow plywackich na sezon zimowy. Poki co sa 3, ale moze jeszcze dojsc jeden lub dwa. Pierwszy wyznaczony juz na grudzien i... wypada akurat idealnie w dzien mojego dyzuru w Polskiej Szkole. Potworki (nawet Bi, ktorej plywanie nie dotyczy) zgodnie zakrzyknely, ze co tam dyzur, lepiej pojechac na zawody... Tego samego dnia jednak ma byc w szkole Mikolaj, co szybciutko spowodowalo decyzje, ze jednak moze lepiej przelknac lekcje. Po drugie, przyszedl kolejny e-mail, ze w nastepnym tygodniu ruszaja treningi koszykowki i... wypadaja w srody. No trzeba miec pecha, ze mamy wolne wtorki, piatki, a od stycznia mozemy miec tez czwartki, a trening musial byc wyznaczony akurat na dzien basenu. Bede musiala przedyskutowac problemy logistyczne z Nikiem i zobaczyc z czego bedzie sklonny zrezygnowac. Basen w poniedzialki zostaje. W srode mysle, ze bedzie musiala byc koszykowka, bo nawet gdyby poszedl na plywanie ze slabsza grupa, pedzilby z basenu prosto na kosza zaczynajacego sie o 19. Swoja droga, to jak dla mnie strasznie pozna godzina na trening, ale niestety trenerzy ustalaja tak jak im pasuje. Teoretycznie moglby na basen jezdzic jeszcze w czwartki. Zawsze jezdzil w poniedzialki i srody, ale w czwartek tez jest trening. A mysle, ze zima, w czasie intensywnego okresu zawodow, warto zeby byl na treningach przynajmniej dwa razy w tygodniu... W czwartki jednak obecnie Potworki jezdza na pilke. Ta sesja konczy sie przed swietami, ale w styczniu rusza kolejna. Z tego co wiem, Mlodszy byl chetny zeby to ciagnac. Pilka jest od 16 do 17, wiec w zasadzie moglby wrocic na godzine do domu, a potem jechac na basen, ale czy to nie troche za duzo? Sama sie glowie jak to wszystko pogodzic i dlatego musze pomowic z synem zeby dal mi znac na czym zalezy mu najbardziej. Niestety, znajac Kokusia, bedzie chcial jezdzic na wszystko, a potem przed treningami pewnie urzadzi marudzenie... A jak on bedzie marudzil, to ja sie naslucham zrzedzenia meza... Poza wyzwaniami logistycznymi, przykra niespodzianka okazalo sie to, ze chrzestnego Potworkow nie bedzie u nas na Indyku. To juz tyle lat kiedy A. bywal u nas na praktycznie wszystkie swieta oraz urodziny dzieciakow, najpierw z ciotka M., pozniej sam, wiec wlasciwie jego obecnosc bralismy za pewnik. Jednak od powrotu ciotki M. do Polski uplynely 4 lata i facet w koncu kogos poznal, wiec albo jedzie do nowej lubej, albo ona przyjezdza do niego. Bardzo ciesze sie jego szczesciem i mocno mu kibicuje, bo to naprawde najmilszy czlowiek na swiecie, nie moge tylko otrzasnac sie z uczucia, ze wszystko sie zmienia i ze Swieta bez jego obecnosci nie beda juz takie same. Wiadomo, ze im wiecej ludzi, tym weselej, a my mamy tutaj bardzo ograniczona liczbe bliskich osob...

We wtorek nadeszlo lekkie ocieplenie i juz rano bylo 0 stopni zamiast przymrozku. W dzien temperatura doszla do 9 stopni. Pod koniec tygodnia mialo byc nawet cieplej, a wiec znow mamy wiosne, albo przynajmniej przyjemna jesien. Rano jak zwykle Potworki na autobus, a ja wstawilam pranie, ogarnelam naczynia i zmywarke, przewietrzylam sypialnie i pojechalam do pracy, zahaczaja po drodze o biblioteke. W pracy w miare spokojnie, a potem do chalupy gdzie na nude zwykle narzekac nie mozna. Lekcji dzieciaki mialy zadane niewiele, wiec korzystajac z braku innych zajec, zagonilam do choc czesciowego odrobienia pracy domowej z polskiego. Byl lekki opor bo w nadchodzacy weekend nie mieli miec zajec, ale wytlumaczylam, ze w nastepny wtorek nie bedzie czasu, poza tym sa inne aktywnosci, sam piatek to za malo czasu, a przeciez nie chca chyba odrabiac lekcji w czasie dlugiego weekendu. I w koncu odrobili cala czesc "pisana". Znow dla Bi zostalo tylko czytanie, a dla Nika niestety tez nauka slowek na kolejne dyktando. No zalamuje mnie ta jego nauczycielka... Przy okazji okazalo sie, ze za rzadko sprawdzam dzieciakom plecaki do Polskiej Szkoly. Szukajac dyktanda Kokusia z poprzedniego tygodnia, natknelam sie na dyplom z zeszlego roku szkolnego. Okazalo sie, ze moj syn zajal III miejsce w konkursie wiedzy o Chopinie i nawet sie nie pochwalil! :O Ba! Nawet nie wiedzialam, ze byl taki konkurs...

Nie wiem jakim cudem uzyskal to trzecie miejsce skoro wiem, ze w ogole sie na konkurs nie przygotowywal...
 

Po przebrnieciu przez odmiany czasownikow przez osoby (to Nik) oraz wypelnianie informacji o sobie, lacznie z panstwem, kontynentami, planeta, itd. (to Bi), zabralam syna na gore, zeby przecwiczyl gre na trabce, skoro kolejnego dnia mial probe zespolu. Ogolnie to granie idzie jak po grudzie; entuzjazm opadl i Mlodszy juz pyta czy moze zrezygnowac. 

Nie pomaga antypatia do nauczycielki gry...
 

Niestety, w tej szkole nie ma latwo i pozbyc sie trabki bedzie mogl dopiero od nastepnego roku szkolnego. Mimo jednak, ze nadal czasem pomyli klawisze i ze trabka albo "walnie" tak, ze czlowiek az podskakuje, albo nie chce wydac dzwieku w ogole, dzieciaki zaczynaja sie uczyc prostych melodyjek. W trabieniu Mlodszego bez problemu rozpoznalam "Ode do radosci" Bethoweena. Przyszly tez w koncu zdjecia szkolne dzieciakow. Akurat w pore zeby dokupic ramki i na Swieta rozdac/wyslac dziadkom.

Nik nadal mial te warkoczyki zrobione w Polsce i wysunal je na ramie niczym pirat z Karaibow (ech...), zas u Bi moglabym przysiac, ze doplacilam za wyretuszowanie pryszczy, ale oczywiscie nie zachowalam kopii zamowienia, wiec nie mam nawet jak zlozyc reklamacji (podwojne ech...)
 

W srode Potworki mialy skrocone lekcje z racji, ze sporo osob podrozuje do rodziny w czasie Indyka, a ja postanowilam popracowac z domu, skoro i tak musialabym wyjsc wczesniej. Przy okazji odkurzylam i pomylam podlogi na dole oraz w piwnicy, przy wejsciu z garazu. Sasiadka zaproponowala, ze odbierze dzieciaki ze szkoly i moga sie pobawic skoro koncza wczesniej, z czego ochoczo skorzystala Bi. Nik, jak to on, wolal jechac autobusem niz czyims autem. W kazdym razie, skoro sasiadka jechala po dzieciarnie, napisalam, ze moze wyrzucic dziewczyny u nas i moga zostac do 16, a potem zobaczymy. Po odebraniu zabrala jeszcze panny do Dunkin' Donuts po napoje i wziela goraca czekolade dla Kokusia, kochana kobieta. Dziewczyny dojechaly, a chwile po nich Nik. Ten ostatni wsadzil nos w tableta i tyle, zas Bi urzadzila kolezankom kurs szydelkowania. Niby nikt nie byl glodny, ale kiedy zaproponowalam, ze moga zrobic sobie mini pizze, wszyscy podskoczyli z entuzjazmem, wlaczajac w to Kokusia. Powyrabiali wiec wlasne ciasto, po czym kazdy ulozyl na nim ser i co tam kto jeszcze chcial i pyknelam pizzerinki do piekarnika.

Szkoda, ze cala banda tak trzyma rece, ze zaslonili wyrabiane ciasto
 

Trojka starszych zjadla ze smakiem, ale najmlodsza sasiadka (ktora najglosniej cieszyla sie na mysl o wlasnej pizzy), napierw wymemlala ciasto z sosem pomidorowym, nawalila sera i zrobila sie taka mamalyga. Podejrzewam, ze w smaku musialo i tak byc cakiem niezle, ale tylko podziubala z kilku stron i zostawila, niejadek jeden. Pozniej sasiadka podjechala zeby zabrac starsza corke do fryzjera, a Bi z mlodsza przeniosly sie do ich domu. Nik zostal, bo po pierwsze mial trening plywacki, a po drugie stwierdzil, ze panny i tak tylko szydelkuja, wiec bedzie sie nudzil. Po wyjsciu dziewczyn wreszcie w domu zrobilo sie ciszej i spokojniej (strasznie piskliwe to towarzystwo i w dodatku co chwila ktoras ganiala z psem) i mialam sie zabrac za sernik, ale... zapomnialam wczesniej wyjac margaryny. W czasie przymusowego czekania wrocil z pracy M. i za chwile zabierali sie z Mlodszym na basen. Po chwili nadeszla pora, o ktorej umowilam sie z sasiadka, ze odbiore Bi, ale kiedy napisalam, ze juz wychodze, odpisala, ze dziewczynki ladnie sie bawia, ze Starsza moze zostac dluzej i ze ja odwioza. Ja na to jak na lato, zabralam sie wiec za sernik. Niestety, tu zlapal mnie kolejny zonk. Masa twarogowa kupiona w polskim sklepie okazala sie nie byc wcale masa twarogowa, tylko czyms o konsystencji serka homogenizowanego. No niech to szlag! W tym momencie mialam juz jednak margaryne utarta z cukrem i osmioma (!) zoltkami, wiec zeby sie to nie zmarnowalo, stwierdzilam, ze trudno, dam co mam i moze wyjdzie cos sernikopodobnego... Jechac pol godziny do polskiego sklepu nie mialam ochoty... Akurat konczylam wszystko mieszac, kiedy dojechala Bi. Sernik bardzo szybko spiekl sie z wierzchu, ale w miare wyszedl. Jedyne co, to trzeba go trzymac w lodowce, bo jest baaardzo wilgotny i boje sie, ze w temperaturze pokojowej zaczalby sie rozplywac. Niestety, w miare jak dzien uplywal, czulam coraz bardziej, ze mnie rozklada jakies wirusisko. Juz poprzedniego dnia tak dziwnie laskotalo mnie w nosie, ale jeszcze wmawialam sobie, ze moze to suche powietrze. W koncu w domu wszyscy zdrowi, w pracy tez, wiec gdzie mialabym podlapac cokowiek? Coz, jak widac gdzies, bowiem w srode juz czulam sie coraz gorzej i gorzej. Na wieczor piekly mnie oczy, rypala lepetyna i bylo potwornie zimno. Podejrzewam, ze mialam minimum stan podgoraczkowy, choc wolalam nie wiedziec, bo rozumiecie, czasem czlowiek widzac podwyzszona temperature, natychmiast czuje sie gorzej...

Noc mialam srednia. Raz bylo mi goraco, raz zimno i w dodatku musialam od czasu do czasu usiasc zeby wydmuchac nos. Po ktoryms przebudzeniu, z ulga pomyslalam, ze przynajmniej bede mogla rano odespac. Taaa... nie w tym domu. Najpierw uslyszalam budzik Bi, ktorego panna zapomniala wylaczyc. Zaraz po niej wstal M., dla ktorego 6:45 to juz srodek dnia i... zadzwonil do rodzicow. Niestety, dom mamy bardzo akustyczny, a malzonek w dodatku nie zdaje sobie nawet sprawy, ze rozmawiajac przez komputer mowi duzo glosniej niz normalnie (nieraz nawet w dzien "uciekam" do gory zeby odpoczac od decybeli) i w dodatku lazi w kolko po chalupie, tupiac girami. Oczywiscie nie pomyslal nawet, ze jestem chora (choc skarzylam sie dzien wczesniej) i w ogole w wolne dni lubie odespac i zeby chociaz zamknal drzwi do sypialni. No po co... W koncu skonczyl nawijac, a ja ponownie przysnelam, ale obudzil mnie moj wlasny budzik. Bylam jednak na tyle nieprzytomna, ze wylaczylam go, po czym spalam dalej. Wstalam prawie o 10. Malzonek sie ze mnie podsmiewywal, ze ile mozna spac, ale szybko mu wyjasnilam, ze to jego wina, bo gdyby dal mi spokojnie dospac do budzika, bylabym na nogach prawie 2 godziny wczesniej... Tego dnia czulam sie juz lepiej, a przynajmniej zniknelo upierdliwe uczucie zimna, no i bol glowy znikl po pierwszej kawie. Dla rownowagi, za to mocniej lecialo z kinola. Dzien mielismy bardzo spokojny. Mimo, ze Thanksgiving zwykle jest dla mnie taka jakby Wigilia tylko bez podtekstu religijnego i przymusowej mszy w kosciele, to tym razem jakos tak wyszlo na luzie. Z racji, ze mial byc tylko moj tata, a Potworki - wiadomo, na wszystko kreca nosem, zamiast calego indora, w tym roku ponownie mielismy udka. Sernik upieklam dzien wczesniej. W czwartek szybko wrzucilam do piekarnika manicotti (wloski faszerowany i zapiekany w pomidorowym sosie makaron, przypominajacy w smaku lasagne), ktore jest malo tradycyjna potrawa na Thanksgiving, ale chcialam dodac cos jeszcze poza glownym daniem. Poza tym slodkie ziemniaki, surowka z kapusty (tu z kolei polski akcent) i swiezo pieczone buleczki. I tyle.

Nasza skromna gromadka przy rownie skromnej biesiadzie
 

Mialam jeszcze upiec szarlotke, ale z racji, ze kisc bananow znow patrzyla na mnie blagalnie, ponownie pojawil sie chlebek bananowy. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, nasza trojka doroslych zjadla po trochu wszystkiego, z tym, ze ja podzielilam sie swoim indyczym udem z Bi, Starsza pojadla tyci mieska i troche slodkich ziemniakow, a Nik wrabal sam dwa indycze uda i nie ruszyl nic innego. Typowy miesozerny chlop. Moj tata mial niemozliwy spust, bo chwile po sutym obiedzie wpalaszowal jeszcze trzy spore kawalki sernika i dwa chlebka bananowego. Dziwilam sie, ze do auta szedl, a nie sie toczyl...

Potworki z dziadziem - Bi sama sobie wybrala ten kombinezon ostatnio w sklepie i nie moge sie nadziwic jak dorosle w nim wyglada. Gdzie sie podziala moja mala dziewczynka..?
 

I tak minelo nam najwieksze Hamerykanckie swieto. Nawet M. w tym roku tylko raz cos mruknal, ze po co sie wysilac skoro to nie nasze obchody i to tak raczej zartobliwie, a ja wiadomo, ze mialam szczegolnie za co byc wdzieczna. Ale i tak mysle, ze skoro chrzestny Potworkow juz sie wylamuje, to kiedy za chwile moj tata przeprowadzi sie do Polski, na Thanksgiving chetniej polece gdzies na wycieczke, najlepiej pod palmy.

Piatek to bylo juz leniuchowanie przez wielkie L. Pomoglo czesciowo to, ze pogoda byla w kratke i choc od czasu do czasu nawet na kilka minut wychodzilo slonce, to przez wiekszosc dnia chmurzylo sie i padala mzawka. Nawet obiadu gotowac nie musielismy, bo dojadalismy resztki z poprzedniego dnia. Malzonek umowil sie na 7:45 na zmiane oleju i potem sam sobie plul w brode, ze po co tak wczesnie. Ale to wlasnie jest moj M. - wszystko na hurra, jak najszybciej, jak najwczesniej i bez zastanowienia. Do tego przy okazji wspomnial cos mechanikom, ze przednie kola mu sie dziwnie scieraja w nowiutkim aucie, wiec dodatkowo wzieli je na wywazenie... i zeszly mu tam trzy godziny. Potworki i ja mielismy za to dlugie spanie i leniwe sniadanie. Co prawda ja odsypialam kolejna kiepska nocke. Ponownie nos jak mi sie nie przytykal, to z niego kapalo. Stracilam rachube ile razy sie wybudzilam, ale rano znow wstalam z bolem glowy. Po powrocie malzonka, wieksza czesc dnia spedzilismy ogladajac mecze. Nawet Potworki zerkaly, choc tak bardziej jednym okiem, bo gry na konsolach byly ciekawsze. Oczywiscie najbardziej interesowala nas rozgrywka USA : Anglia, z wiadomych powodow. Pieprzu dodawalo to, ze bracia M. mieszkaja w Anglii, wiec pisalismy do siebie, zastanawiajac sie kto komu skopie tylek. ;) Rzecz jasna, od poczatku raczej przewidywalismy pogrom Amerykanow i wielkie bylo zaskoczenie, ze dotrzymywali kroku Anglikom. Pod koniec meczu, kiedy szansa na remis stala sie naprawde realna, co chwila wychodzilam z pokoju, a to zrobic kawe, a to po cos innego, bo juz siedzialam jak na szpilkach. No, ale "nasi" zdolali jakos pokazac niezla klase i szkoda tylko tego multum niewykorzystanych okazji, bo jakos trafic do bramki nie potrafili. ;) Poza tym to zmiana poscieli u dzieciakow, jakies tam ogarniecie naczyn, kuchni w ogole, niesieni sportowym duchem poogladalismy jeszcze narciartwo alpejskie (tu juz Nik ogladal ze szczerym zainteresowaniem) oraz lyzwiarstwo figurowe (tu z kolei Bi podziwiala), prysznic i dzien zlecial. Kiepska wiadomoscia bylo to, ze M. stwierdzil, ze i jego cos "rozklada", a wieczorem Mlodszy zaczal... kaszlec.

Sobota byla ponownie baaardzo leniwa. Tego dnia juz naprawde pczulam, ze zdrowotnie wychodze na prosta, choc jeszcze zapas chusteczek musialam trzymac blisko siebie. O dziwo, po przekaszleniu calego piatowego wieczora, Nik w sobote nie zakaszlal ani razu... Zaczynam sie zastanawiac, czy po zmianie poscieli nie bylo u niego w sypialni wyjatkowo duzo kurzu w powietrzu, mimo, ze ja wietrzylam. Malzonek tez stwierdzil, ze nie czuje sie tak zle, moze wiec wyjdziemy w wirusow obronna reka. Oczywiscie ma na to pewnie spory wplyw, ze akurat siedzielismy i grzalismy tylki w domu. Wiekszosc soboty znow uplynela na ogladaniu meczow. W przerwach trzeba bylo cos zjesc, zmienic posciel z kolei u nas, powstawiac prania, a na koniec pojechac do kosciola, bo dla M. konczyla sie laba i kolejnego dnia mial juz jechac do pracy. Po kosciele zas nadeszla pora na zmiane "dyscypliny", bo przez dominacje pilki, nie udalo nam sie z Kokusiem wczesniej poogladac skokow narciarskich. ;) I wlasciwie to byla cala sobota. Nie pamietam kiedy ostatnio mialam tyle takich spokojnych dni pod rzad... A! W kosciele rozdawali dla chetnych wloczke na szaliki lub po kawalku polaru na czapki (wraz z wykrojem), ktore mialy byc rozdane w schronisku dla bezdomnych oraz hospicjum w naszej miejscowosci. Bi ma i maszyne, na ktorej moglaby uszyc czapki i uwiebia robotki, wiec stala tam dluzsza chwile, zastanawiajac sie co wybrac. W koncu wziela wloczke na szalik i zabrala sie za niego jeszcze tego samego dnia. Ona cieszy z dobrego uczynku, a ja jestem bardzo dumna, ze jej sie chce. Ma sporo czasu, bo gotowe czapki lub szaliki trzeba przyniesc do 18 grudnia, mam tylko nadzieje, ze starczy jej zapalu...

Niedziela byla ostatnim dniem laby dla mnie i Potworkow i nikt sie chyba nie zdziwi, ze na mysl o powrocie do roboty i szkoly, calej naszej trojce chcialo sie plakac. Poczatkowo planowalam zabrac dzieciaki na lodowisko, ale bylam nadal lekko "pociagajaca", a ze na wtorek przewidujemy sporo przebywania na swiezym powietrzu, wiec stwierdzilam, ze lepiej jeszcze ten jeden dzien sie podkurowac, skoro moge. Wczesnym popoludniem zas, zaczal padac deszcz i w ogole odechcialo sie wychodzic. Rano wpadl moj tata, zebym pomogla mu zlozyc cotygodniowy raport do urzedu pracy (firma, w ktorej pracuje jest sezonowa i wysylaja na zime pracownikow na bezrobocie), bo co roku cos tam zmieniaja i dziadzio sie gubi, a w tym w ogole tak to skomplikowali, ze chyba przez cala zime bedzie co tydzien przyjezdzal. Wypelniajac, jednym okiem ogladalismy skoki narciarskie, choc tata wolalby pewnie pilke. Trudno, moja chalupa, moje zasady. ;) Tato planowal jednak wrocic do domu na mecz Hiszpania : Niemcy, wiec pojechal zaraz po 13. My rowniez chcielismy obejrzec rozgrywke, ale czekalam na M. Ten zas przepadl, bo wracajac z pracy pojechal jeszcze do Polakowa, a potem wyczail fajny zestaw narciarski dla Kokusia, ktory ktos sprzedawal i pojechal go kupic.

Mimo, ze zestaw uzywany (dla dzieciaka serio nie oplaca sie kupowac nowego, bo za rok buty moga byc juz za male, a narty za krotkie), ale taki typowo chlopiecy, wiec Kawaler zachwycony
 

W ten sposob Mlodszy gotow jest na sezon zimowy i zostala tylko Bi, ktora jednak nadal zastanawia sie czy ma ochote jezdzic, czy nie. Wlasciwie to otwarcie mowi, ze ona nart nie lubi, ale nie chce zostawac u dziadka i wydaje mi sie, ze to kiepska motywacja. Sklanialabym sie u niej raczej do wypozyczania sprzetu, bo obawiam sie, ze kupimy jej narty oraz buty, a ona pojedzie raz i stwierdzi, ze juz nie chce... W miedzyczasie Potworki zaczely skladac piernikowe zestawy: Nik ciuchcie z wagonikiem, Bi wioske z mini-domkami.

Calkiem przypadkiem oba Potworki ubraly sie tego dnia na pomaranczowo
 

To corocznie ulubiona zabawa, choc te gotowe zestawy smakuja paskudnie i nikt ich potem nie chce jesc. Jak zwykle tez sporo bylo irytacji, bo lukier w roli kleju sprawdza sie... srednio. Bi juz nauczona poprzednimi latami, kleila kazdy domek pomalu i metodycznie.

Panna i jej bozonarodzeniowa wioseczka
 

Nik jak zwykle sie spieszyl, wiec co chwila lokomotywa mu sie rozpadala. W koncu jednak i on dopial swego.

Gotowa ciuchcia

Zapomnialam tez napisac, ze w sobote wieczorem M. uparl sie i ustawil choinke. Myslal chyba, ze dzieciaki rzuca sie do dekorowania, tymczasem nikt nie wykazal entuzjazmu. Nawet jednak bez ozdob podkreca atmosfere w salonie...

W sumie to mogloby juz tak zostac, bardzo minimalistycznie
 

I coz... Minal kolejny ponad tydzien. Za trzy dni grudzien. Czas zapiernicza jak glupi, tymczasem zamiast sie wyciszac i cieszyc na nadchodzace Swieta, pierwsze dwa tygodnie zapowiadaja mi sie po prostu koszmarne w pracy. I tyle ze spokojnego planowania urodzin Kokusia oraz Bozego Narodzenia... Tymczasem nie mam nawet zamowionych prezentow na Mikolajki, aaaa!

11 komentarzy:

  1. Przede wszystkim wszystkiego najlepszego z okazji Thanksgiving. W tym roku to naprawdęsymboliczne święto dla Waszej rodziny. Fajnie, że w końcu miałaś okazję porządnie odpocząć. Tak sobie myślę, że powinnaś skłaniać Potworki do większej samodzielności w kwestii kąpieli czy przygotowywania ubrań na kolejny dzień. Oni są już na tyle duzi, że bez problemu to ogarną, a ty dzięki temu zyskasz chwilę dla siebie :) Miłego tygodnia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm... Bi juz w sumie ogarnia sie sama, choc z ubraniami to roznie bywa. Czasem chce zebym przygotowala je ja, a czasem wybiera sama. Szczerze, to czesto wole sama przygotowac, bo inaczej ta panna chodzilaby w krotkich spodenkach w styczniu. ;)

      Usuń
  2. Mam takie same spostrzeżenia, jak te dzieci rosną! Bi zmienia się w piękną pannę :) Moja córa ostatnio dostała żakiet na egzaminy, wygląda w nim jak licealistka - i dotarło do mnie, że za rok przecież już licealistką będzie :) Trzymajcie się zdrowo!

    OdpowiedzUsuń
  3. My ostatnio zauważyliśmy, że Oliwka zaraz będzie kupowała buty w dziale kobiecym, bo już jest na takim pograniczu. Niby coś naturalnego, a jednocześnie jakoś mną to wstrząsnęło...
    Kurczę, Wy z tymi dodatkowymi macie jeszcze więcej zamieszania niż my z naszymi. U nas jakoś to tak się udało ułożyć, ale to pewnie dlatego, że my jednak mamy tych sportów mniej.
    Na zdjęciach dzieciaki wyglądają super. Chociaż przyznam, ucieszyłam się, że nie tylko moje dziecko wywija różne numery ze swoim wyglądem podczas zdjęć szkolnych :D Ale mam wrażenie, że pisząc o tym, że dzieciaki miały tego dnia zdjęcia - pisałaś o tym retuszu, którego zabrakło.
    Ale Wam zazdroszczę tych kilku dni na odsypianie i powolne snucie się po domu - ja też tak chcę!
    Piękne domki i ciuchcia!!! Ja kiedyś kupiłam gotowy domek z piernika, który nawet miał nacięcia, aby można było do siebie wszystko dopasować. Ale było to tak krzywe, że nawyzywałam niemiłosiernie, bo nic się nie chciało trzymać - choć ostatecznie domek stał. Powiedziałam, że nigdy więcej, ale moja mama właśnie kupiła foremki, z których wycina się elementy do składania domu i nam dała - dwa, dla każdego wnuka... Nie wiem gdzie wcisnąć pieczenie pierników, które dzieciaki chcą koniecznie ozdabiać, a tu mam jeszcze takie coś do robienia. Jakbym miała czas czekać aż lukier spokojnie wszystko załapie. No ale dała babcia, to trzeba zrobić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bi dokladnie tak samo ma z butami. Teraz szukamy jej narciarskich i okazuje sie, ze choc maja z Nikiem praktycznie taki sam rozmiar, to jego twierdzi, ze ja cisna, zas kolejny to juz taki sam jak moj! :O
      Zajecia dodatkowe to ciagla logistyczna gimnastyka, a w dodatku u nas to co kilka tygodni sie zmienia, bo te zajecia sa w porywach 8-9 tygodniowe, a czesto jeszcze krotsze...
      A widzisz, czyli dobrze pamietalam z tym retuszem! Okazalo sie jednak, ze najprawdopodobniej Bi musialaby sie zglosic na kolejna sesje zdjeciowa, wiec odpuscilam...
      Nie masz co zazdroscic, bo w Polsce jednak macie tego wolnego wiecej. Teraz byla przerwa swiateczka, za chwile macie 2 tygodnie ferii... U nas bedzie jeden dlugi weekend w styczniu i jeden w lutym, ale na tygodniowa przerwe musimy czekac do kwietnia...

      Usuń
  4. Ja uwielbiam Swieto Dziekczynienia za spokojne kilka dni, bez pospiechu, z dobrym, obfitym jedzeniem na stole. Nic wiecej mi nie potrzeba, szczegolnie w obecnym, niepewnym swiecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja je lubie tez za brak prezentow, czyli dodatkowej zagroski co komu i za ile oraz brak podtekstow religijnych. Po prostu uroczystosc rodzinna z bonusem w postaci dwoch dodatkowych dni wolnych.

      Usuń
  5. Miło czytać zwykłe tasiemce:) U was już świąteczny klimat, my czekamy do Mikołaja, o ile zdążymy bo w tym roku grudzień nadchodzi zdecydowanie za szybko! Za dużo się ostatnio dzieje i nie nadążam.
    Pociąg i domki z piernika super! Zawsze coś tym dzieciakom fajnego wymyślisz :) Pozdrawiam, Malwina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E, nie, pod koniec listopada postawilismy tylko choinke. Dwa tygodnie prawie zajelo zeby ja ubrac, a reszte ozdob wyciagnelam dopiero tydzien przed Swietami, tak mi sie nie chcialo! :D

      Usuń